Obrazki litewskie - Kuncius Herkus - ebook + książka

Obrazki litewskie ebook

Kuncius Herkus

0,0

Opis

Zawsze jest wiele rzeczy do zauważenia i zrozumienia w efemerycznej rzeczywistości. Z biegiem czasu niektóre wydarzenia zasnęły, inne odrodziły się z mitami lub legendami. Dziś nikt nie może uczciwie powiedzieć, jak wyglądał świat sto lub więcej lat temu, ponieważ historia uwielbia kłamać, a teraźniejszość kusi, by zrealizować swoją własną drogę. Na najnowsze dzieło Kunčiusa pod tytułem „Obrazki litewskie” składa się siedem odrębnych historii. Motywem spajającym wszystkie „Obrazki” jest korowód znanych osobowości historycznych lub literackich odbywających wyimaginowane odwiedziny na Litwie. Wśród nich przewijają się między innymi: Car Rosji Piotr I, Włodzimierz Lenin, Hannibal Lecter, Michaił Gorbaczow.

Herkus Kunčius (ur. 1965 w Wilnie) – prozaik, eseista, dramatopisarz, autor słuchowisk radiowych. Absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Wilnie. Pracował jako redaktor i krytyk sztuki w czasopismach kulturalnych „Krantas” i „Literatūra ir menas”. Autor około dwudziestu tomów prozy tłumaczonej m.in. na języki angielski, duński, niemiecki, rosyjski, słoweński, szwedzki. W Polsce jego teksty były prezentowane na łamach czasopism „Literatura na świecie”, „Tekstualia” i „Korespondencja z ojcem”. Jako osobne książki w tłumaczeniu na język polski ukazały się „Moja walka bambino” (2001) oraz „Litwin w Wilnie” (2014). Herkus Kunčius jest członkiem zarządu Polsko-Litewskiego Forum Dialogu i Współpracy im. Jerzego Giedroycia. W latach 2011–2015 był przewodniczącym litewskiego PEN Clubu. Laureat licznych nagród literackich. W 2019 r. odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi RP za zasługi w rozwijaniu polsko-litewskiej współpracy kulturalnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Do­brze jest uro­dzić się w ma­łym kraju, gdzie przy­roda jest ludzka, na miarę czło­wieka, gdzie w ciągu stu­leci współ­żyły ze sobą różne ję­zyki i różne re­li­gie. Mam na my­śli Li­twę, zie­mię mi­tów i po­ezji.

Czesław Mi­łosz

Ob­ra­zek pierw­szy

W prze­ci­wień­stwie do Pol­ski czy in­nych cy­wi­li­zo­wa­nych państw Eu­ropy na po­czątku XVIII wieku wiel­kie sławy tego świata rzadko tra­fiały na Li­twę. Władcy są­sied­nich kra­jów rów­nież nie roz­piesz­czali jej swo­imi ofi­cjal­nymi i pry­wat­nymi wi­zy­tami. Pew­nego razu nada­rzyła się jed­nak zna­ko­mita oka­zja. Kiedy wy­bu­chła długo doj­rze­wa­jąca wojna pół­nocna (1700-1721), do któ­rej przy­stą­piła Rzecz­po­spo­lita Obojga Na­ro­dów prze­ciwko Szwe­cji Ka­rola XII, na Li­twę wy­brał się wresz­cie car Ro­sji Piotr I (1672-1725).

Ten im­po­nu­jący władca, do­sko­nale do­ga­du­jący się przy kie­liszku ze swoim so­jusz­ni­kiem, kró­lem Pol­ski Au­gu­stem II, za­szczy­cił swo­imi od­wie­dzi­nami Wilno, sto­licę Wiel­kiego Księ­stwa Li­tew­skiego, w 1705 roku. Dla Li­twy i miej­sco­wej szlachty było to wy­da­rze­nie nie­zwy­kłe.

Już od dawna wśród lo­kal­nej ma­gna­te­rii i stanu szla­chec­kiego krą­żyły po­gło­ski, że przy­szły im­pe­ra­tor Ro­sji wy­róż­nia się nie tylko wzro­stem i siłą, ale ma też do­sko­nałe po­czu­cie hu­moru, lubi w to­wa­rzy­stwie we­soło po­żar­to­wać, nie jest obo­jętny wo­bec płci pięk­nej, a na woj­sko­wo­ści zna się nie go­rzej niż pro­fe­sjo­nalni do­wódcy woj­skowi.

Wszyst­kie te upodo­ba­nia i ta­lenty Pio­tra I po­bu­dzały miej­scową ary­sto­kra­cję do wy­tę­żo­nych sta­rań, aby wiel­kiemu go­ściowi za­pew­nić po­byt wy­so­kiej ja­ko­ści, a Ich głowy za­prząt­nięte były in­ten­syw­nymi po­szu­ki­wa­niami go­dzi­wych roz­ry­wek. Od wio­sny 1705 roku, kiedy już upo­rano się z tymi i In­nymi pra­cami do­mo­wymi, wszy­scy na Li­twie za­częli nie­cier­pli­wie ocze­ki­wać cara Ro­sji.

Car Ro­sji Piotr Iu Słusz­ków

I. Przy­by­cie cara

15 czerwca 1705 roku, po bi­twie z Ka­ro­lem XII, car Ro­sji Piotr I wraz z pięć­dzie­się­cio­ty­sięczną ar­mią wkro­czył do Wilna przez ro­gatkę po­łocką. Szedł pie­szo na czele swo­ich wojsk, kilka głów od nich wyż­szy, w nie­bie­skim mun­du­rze ka­pi­tana Pułku Pre­obra­żeń­skiego. Na­strój miał do­sko­nały. Dzień był sło­neczny i cie­pły. Car Ro­sji kro­czył od­prę­żony, my­śląc na­iw­nie, że w mun­du­rze ka­pi­tana nikt go w Wil­nie nie roz­po­zna.

Wil­nia­nie, któ­rzy nie­cier­pli­wie ocze­ki­wali cara, już po­przed­niego wie­czora za­jęli co lep­sze miej­sca, żeby go le­piej wi­dzieć – stali usta­wieni wzdłuż ulic, któ­rymi, jak są­dzono, miał iść. Nie­któ­rzy aż pro­mie­nieli ra­do­ścią. Stali z bu­kie­tami po­lnych kwia­tów, go­towi je wrę­czyć albo rzu­cić ca­rowi pod nogi.

Wy­jąt­kowo nie­cier­pli­wie na cara cze­kali Ro­sja­nie z ulicy Ro­syj­skiej. Czuli się nad­zwy­czaj pod­nio­śle. Ro­sjanki, nie kry­jąc się ze swoją toż­sa­mo­ścią, na tę oka­zję od­święt­nie wy­stro­jone w stroje na­ro­dowe i z mo­nu­men­tal­nymi ko­kosz­ni­kami na gło­wach, trzy­mały cie­płe wa­re­niki i bu­bliki. Re­zo­lut­niejsi męż­czyźni z ulicy Ro­syj­skiej, są­dząc, że spra­wią tym przy­jem­ność ca­rowi, w wy­cią­gnię­tych rę­kach trzy­mali sym­bole po­tęgi Ro­sji: rzeź­bione, le­pione albo gięte dwu­głowe orły. Nie za­bra­kło rów­nież po­wie­wa­ją­cych flag Ro­sji, któ­rych ma­cha­niem ra­do­śnie wi­tano cara.

Piotr I prze­ma­sze­ro­wał przez ulicę Po­łocką, póź­niej prze­ciął Za­rze­cze i po prze­kro­cze­niu Wi­lejki zna­lazł się obok So­boru Prze­czy­stej Bo­gu­ro­dzicy. Rzu­cił nie­dbałe spoj­rze­nie na świą­ty­nię. Od miej­sco­wego Ro­sja­nina, który padł mu do stóp, usły­szał ba­jeczkę, że tę cer­kiew w Wil­nie swego czasu zbu­do­wała pierw­sza żona wiel­kiego księ­cia li­tew­skiego Ol­gierda. Poza tym w cer­kwi tej w 1495 roku wzięli ślub wielki książę li­tew­ski Alek­san­der i córka Iwana Wiel­kiego He­lena Iwa­nowna, która jest tu zresztą po­cho­wana.

Cho­ciaż uszom Pio­tra I nic nie umy­kało, udał, że nie za­in­te­re­so­wały go te fakty. Po­tra­fiąc po mi­strzow­sku kie­ro­wać roz­mowy na inne tory i od­wra­cać uwagę roz­mów­ców, za­py­tał przy­jaź­nie wil­nia­nina, czy ten rze­czy­wi­ście jest Ro­sja­ni­nem. Rze­mieśl­nik Je­gor z dumą po­twier­dził: tak, stu­pro­cen­to­wym. Wów­czas Piotr I bez­ce­re­mo­nial­nie zła­pał Je­gora za brodę. Sza­blą św. Je­rzego gwał­tow­nie od­ciął kępę wło­sów, rzu­cił ją na zie­mię i wy­krzy­ku­jąc nie­przy­zwo­ite słowa mon­gol­skiego po­cho­dze­nia, za­czął tu­pać no­gami jak osza­lały. Wil­nia­nie, któ­rzy nie spo­dzie­wali się ta­kiego afrontu, za­mil­kli. Choć do­świad­czyli już naj­róż­niej­szych rze­czy, ta­kiej eks­cen­trycz­no­ści jesz­cze nie wi­dzieli, po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście od­wie­dza­ją­cych mia­sto za­gra­nicz­nych ko­me­dian­tów. Wszy­scy, łącz­nie z naj­bar­dziej za­ja­dłymi wy­znaw­cami pra­wo­sła­wia, spoj­rzeli po so­bie, nie kry­jąc zdzi­wie­nia. Za­pa­dła nie­przy­jemna ci­sza. Je­den z kup­ców pró­bo­wał za­grać na ba­ła­łajce, ale szybko zo­stał uci­szony.

Piotr I, który do­piero co wy­mie­rzył kop­niaka w ty­łek Je­gora, stał jak gdyby ni­gdy nic. Spoj­rze­nie bez wy­razu kie­ro­wał w stronę ko­ścioła św. Fran­ciszka z Asyżu – i uśmie­chał się pod wą­sem. Wów­czas Irina, miesz­kanka ulicy Ro­syj­skiej, od­wa­żyła się za­pro­po­no­wać Pio­trowi I upie­czo­nego przez sie­bie „ba­ranka”. Ku za­dzi­wie­niu ze­bra­nych car Ro­sji przy­jął wy­piek od Iriny. Mało tego, mam­ląc go, chwy­cił ko­bietę w ob­ję­cia, ob­ca­ło­wał ją w po­dzięce, wresz­cie prze­wró­cił na zie­mię i za­czął mię­to­sić. Wil­nia­nie, od naj­daw­niej­szych cza­sów hoł­du­jący cno­cie, za­sła­niali oczy ma­łym dzie­ciom, a nie­któ­rzy z za­wsty­dze­niem opusz­czali głowy, aby nie wi­dzieć, co car Ro­sji wy­czy­nia przed cer­kwią z matką pię­ciorga dzieci.

Po za­spo­ko­je­niu na­mięt­no­ści Piotr I ru­szył da­lej. Nie do­szedł do ko­ścioła św. Anny, skrę­cił w lewo. Wy­ło­niw­szy się z ulicy św. Mi­ko­łaja, zna­lazł się na wy­peł­nio­nej ludźmi ulicy Zam­ko­wej. Szedł bez po­śpie­chu ku Gó­rze Gie­dy­mina, oglą­da­jąc się za co zgrab­niej­szymi wil­nian­kami. W ślad za nim, to­ru­jąc so­bie drogę, po­dą­żała ka­wa­le­ria i to­czyły się ar­maty.

Przy Gó­rze Gie­dy­mina Piotr I się za­trzy­mał. Wy­glą­dał na bar­dzo za­in­try­go­wa­nego. Po­mimo to za­mknął usta po­chlebcy, który le­dwo zdą­żył je otwo­rzyć, za­mie­rza­jąc opo­wie­dzieć o księ­ciu Gie­dy­mi­nie. Uci­szyw­szy go kil­koma cio­sami w pod­bró­dek i kop­nia­kiem w brzuch, car dał znak swoim woj­skom, aby bez skrę­po­wa­nia ulo­ko­wały się po dru­giej stro­nie Wi­lii – od Śni­pi­szek do sa­mych We­rków. On sam, nie czu­jąc naj­mniej­szego zmę­cze­nia, ru­szył da­lej pie­szo dru­gim brze­giem Willi w stronę An­to­kolu, do pa­łacu Słusz­ków, gdzie cze­kali już na niego jego go­spo­da­rze – wo­je­woda po­łocki Do­mi­nik Mi­chał Słuszka z żoną Kon­stan­cją Pod­be­re­ską-Słuszką.

II. Go­ścinni go­spo­da­rze

Do­mi­nik Mi­chał Słuszka (1655-1713), w prze­ci­wień­stwie do swo­jego star­szego brata Jó­zefa Bo­gu­sława Słuszki (1652-1701), nie mógł po­chwa­lić się wy­so­kimi ty­tu­łami i waż­nymi sta­no­wi­skami. Nie był ani cho­rą­żym wiel­kim li­tew­skim, ani mar­szał­kiem dworu, ani też kasz­te­la­nem wi­leń­skim czy het­ma­nem po­lnym li­tew­skim. Do­mi­nik Mi­chał Słuszka mu­siał za­do­wa­lać się skrom­nymi urzę­dami sta­ro­sty rze­czyc­kiego, su­ra­skiego i bo­ry­sow­skiego. Poza tym, jak już wspo­mniano, był wo­je­wodą po­łoc­kim. Cier­piąc z tego po­wodu na kom­pleks niż­szo­ści, zbu­do­wał so­bie wy­stawny pa­łac, do­rów­nu­jący w swoim ma­je­sta­cie re­zy­den­cjom naj­bo­gat­szych i naj­bar­dziej wpły­wo­wych ma­gna­tów Wiel­kiego Księ­stwa Li­tew­skiego, a nie­które z nich na­wet prze­wyż­sza­jący. Nie za­mie­rzał ustę­po­wać Sa­pie­hom ani Pa­com, wy­koń­cze­nie pa­łacu po­wie­rzył za­tem Wło­chom – Pie­tro Per­tiemu i Mi­cha­łowi Anio­łowi Pal­lo­niemu, który wcze­śniej ozdo­bił ko­ściół apo­sto­łów Pio­tra I Pawła. Po­nadto go­spo­darz pa­łacu mógł po­chwa­lić się uni­kal­nymi szkla­nymi su­fi­tami oraz nie­spo­ty­ka­nym do­tych­czas na Li­twie wi­szą­cym akwa­rium, w któ­rym wraz z ry­bami pły­wały pół­na­gie sy­renki. W fa­sadę pa­łacu wmu­ro­wano świad­czącą o próż­no­ści wła­ści­ciela ta­blicę z czer­wo­nego mar­muru, na któ­rej wy­ryto nie­zro­zu­miałe dla po­spól­stwa, a więc ob­raź­liwe ła­ciń­skie słowa:

MON­TES DE­PULI, AQUAS VI­LIAE EDO­MUI,

AERA ABSG: SVG­GE­STU COL­LIUM SU­PER­AVI,

VIC­TRIX ELE­MEN­TO­RUM,

FACTA SUM DO­MUS,

QU­IE­TIS,

SO­CIA AN­TE­COL­LEN­SIS HE­ROUM AU­GU­STA­LIS HIC

SUB LUNA AMICA QU­IETI, DEA PA­CIS TO­GAM,

SUB AR­MIS OSTOJA BEL­LONA SA­GUM

AD TRA­NQU­IL­LI­TA­TEM COM­PO­NITO.

Góry usu­ną­łem, wody Wi­lii wy­pchną­łem z Ich ło­ży­ska, prze­wyż­szy­łem wi­do­kiem swym wzgó­rza, zwy­cięzca ży­wio­łów, stwo­rzony je­stem na dom wy­po­czynku, so­jusz­nik an­to­kol­skiej do­stoj­no­ści bo­ha­te­rów, tu niech bo­gini wojny złoży pod Luną, sprzy­ja­jącą od­po­czyn­kowi, po­koju bo­gi­nią szatę pod her­bem Ostoja i broń gwoli spo­koj­no­ści ży­cia1.

Do­mi­nik Mi­chał Słuszka i jego żona Kon­stan­cja Pod­be­re­ska-Słuszka po­wi­tali Pio­tra I przed swoim pa­ła­cem. Do­sto­jeń­stwo go­ści z re­guły nie osza­ła­miało Do­mi­nika Mi­chała, jed­nak kiedy wo­je­woda po­łocki do­wie­dział się, że za­mie­rza za­trzy­mać się u niego car Ro­sji, to już od wcze­snej wio­sny za­czął się eks­cy­to­wać. Na uspo­ko­je­nie pił ca­łymi ty­go­dniami, dla­tego te­raz wy­glą­dał na po­rząd­nie zmę­czo­nego. Udrę­czony ka­cem, z prze­krwio­nymi oczami, już od wcze­snego rana pod­le­czył się nie­ostroż­nie i te­raz przed ob­li­czem cara roz­ta­czał nie­zno­śny za­pach, za­ta­czał się mi­mo­wol­nie i w każ­dej chwili mógł upaść. Kon­stan­cja, prze­ciw­nie, była zu­peł­nie trzeźwa. Przy­trzy­mu­jąc męża pod rękę, uśmie­chała się uprzej­mie, choć aro­gancki car na­wet nie ra­czył od­po­wie­dzieć na wier­szo­wane po­wi­ta­nie Słusz­ków.

Kiedy za­pro­szono cara do pa­łacu i po­sa­dzono na krze­śle, ośmie­lony Słuszka za­pro­po­no­wał, aby wy­chy­lić po kie­liszku – po po­dróży, by tak rzec. Piotr I nie od­mó­wił. Kiedy służba przy­nio­sła tacę z ka­rafką i na­peł­niła kie­liszki, stuk­nął się z go­spo­da­rzem. Łyk­nął bez wy­wyż­sza­nia. Jed­nak nie prze­łknął, ale de­mon­stra­cyj­nie plu­nął cie­czą w twarz wo­je­wody. Słuszka, który nie zdą­żył wziąć przy­kładu z cara, z go­ry­czą wy­pił swój kie­li­szek do dna. Wów­czas car, który ze zło­ści aż tup­nął nogą, chwy­cił go­spo­da­rza pa­łacu za ra­miona, za­czął nim po­trzą­sać, ude­rzać jego głową o ścianę i za­pa­mię­tale in­da­go­wać. Cie­ka­wiło go, co to za gówno pod­su­nięto wła­śnie ca­rowi.

Mi­chał Do­mi­nik Słuszka z po­czątku tylko po­ru­szał ustami jak ryba, a póź­niej, kiedy na­ro­bił już w spodnie, ją­ka­jąc się, po­wie­dział, że to be­ne­dyk­tynka – li­kier pro­du­ko­wany przez miej­sco­wych za­kon­ni­ków. Na tę wia­do­mość car roz­sier­dził się jesz­cze bar­dziej. Nie prze­bie­ra­jąc w sło­wach, za­czął na całe gar­dło wrzesz­czeć, że słod­kich ma­ma­łyg nie pija i pić nie bę­dzie, tym bar­dziej zro­bio­nych przez ka­to­lic­kich za­kon­ni­ków, któ­rzy nie po raz pierw­szy pró­bują go otruć. Słuszka, usły­szaw­szy to, po­czuł się winny i za­czął prze­pra­szać. Prze­pra­szała też Kon­stan­cja. Chcąc jak naj­szyb­ciej za­że­gnać nie­przy­jemne nie­po­ro­zu­mie­nie, za­częła się kła­niać, ca­ło­wać car­skie buty i obie­cy­wała bez­zwłocz­nie na­lać, czego tylko serce za­pra­gnie.

Car Ro­sji chciał, oczy­wi­ście, wódki. Nie­stety, nie było jej w bu­fe­cie Słusz­ków. Wódkę, jak gło­siła plotka, za­wsze mieli Sa­pie­ho­wie, jed­nak nikt ze Słusz­ków nie za­mie­rzał wy­sy­łać do nich służby. Sy­tu­acja wy­da­wała się bez­na­dziejna. Car się roz­sza­lał. Do­ma­ga­jąc się wódki, za­czął de­wa­sto­wać wszystko, co po­de­szło mu pod rękę, po­tem wziął się za me­ble i wi­szące na ścia­nach go­be­liny. Jed­nak kiedy do­brał się do war­to­ścio­wych ob­ra­zów, by­stra Kon­stan­cja za­pro­po­no­wała, że po­bie­gnie na Ho­len­der­ską. Tam, w skle­pie Ry­tas, kupi ca­rowi wódki. Jaką chce: Li­tew­ską, Szla­checką czy So­bie­skiego? Piotr I się za­wziął. Wy­krzy­czał do Słusz­ko­wej, że So­bie­skiego ni­gdy się nie na­pije. Po za­sta­no­wie­niu wy­brał Rus­skij stan­dart, Zie­lo­nają markę i z cie­ka­wo­ści pół­li­trówkę bia­ło­ru­skiego Bul­ba­sza. Kon­stan­cja wy­bie­gła, o nic wię­cej nie py­ta­jąc.

W ocze­ki­wa­niu na Kon­stan­cję car znowu roz­siadł się na po­dob­nym do tronu krze­śle. Za­pa­lił fajkę, jak to miał w zwy­czaju od czasu po­dróży do Ho­lan­dii. Py­kał ją, wy­pusz­cza­jąc pod su­fit kłęby dymu. Obo­jęt­nie ob­ser­wo­wał pły­wa­jące w akwa­rium sy­reny. Słuszka, nie­przy­zwy­cza­jony do szko­dli­wej dla zdro­wia ta­baki, na­gle się roz­kasz­lał. Za­czął się dła­wić. Nie mo­gąc wy­trzy­mać, wy­biegł zwy­mio­to­wać. Car ode­brał ta­kie za­cho­wa­nie wo­je­wody po­łoc­kiego jako oso­bi­stą znie­wagę. Sie­dział do reszty roz­złosz­czony i mil­czący. Nie tknął na­wet de­fi­cy­to­wej her­baty, którą z wiel­kim tru­dem zdo­byli gdzieś Słusz­ko­wie, wie­dząc, że Piotr I był w An­glii.

Kon­stan­cja spę­dziła na Ho­len­der­skiej dłu­żej, niż za­mie­rzała. Kiedy wró­ciła do domu po do­brej go­dzi­nie, na próżno tłu­ma­czyła się, że w skle­pie Ry­tas była długa ko­lejka, po­nie­waż dzia­łała tylko jedna kasa. Car Ro­sji ta­kie wy­ja­śnie­nia miał za nic. Mało tego, kiedy zo­ba­czył wy­cią­gniętą try­um­fal­nie i po­sta­wioną na stole bu­telkę szwedz­kiego Ab­so­lutu, znów stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą. Chwy­ciw­szy przy­nie­siony litr, za­czął nim ma­chać i gro­zić Kon­stan­cji. O mały włos nie zra­nił ko­biety, kiedy rzu­cił bu­telką w stronę okna. Mó­wił o pro­wo­ka­cji. So­jusz­nicy znowu ja­koby chcą pod­ło­żyć mu świ­nię. I to w cza­sie, kiedy mię­dzy Ro­sją a Szwe­cją jest wojna! Kon­stan­cji, oczy­wi­ście, nie słu­chał. Nie in­te­re­so­wało go, że w skle­pie Ry­tas była dziś 50-pro­cen­towa prze­cena na wódkę Ab­so­lut. Dzięki temu, za­miast brać nie­prze­ce­nione Rus­skij Stan­dart i Zie­lo­nają Markę, mo­gła ku­pić dzie­sięć bu­te­lek Ab­so­lutu w ce­nie pię­ciu! Ta­kie oka­zje rzadko się zda­rzają. Poza tym Ab­so­lut, jak twier­dzą są­sie­dzi Sa­pie­ho­wie, jest znacz­nie wyż­szej ja­ko­ści niż bia­ło­ru­ski Bul­basz czy, za prze­pro­sze­niem, pro­du­ko­wana na Ło­twie Sto­lich­naya, któ­rej od dawna nikt na Li­twie nie ceni i nie pije.

Car nie słu­chał ar­gu­men­tów Kon­stan­cji. Jed­nak uspo­koił się, kiedy ta spryt­nie za­pro­po­no­wała, aby za­miast pi­jań­stwa umył się po po­dróży. Otrzy­mał kró­lew­ski ręcz­nik i po­śpie­szył do umy­walni, gdzie cze­kały na niego go­rąca woda i czy­ste majtki oraz onuce.

III. Ban­kiet w ra­tu­szu wi­leń­skim

Kąpiel po­do­bała się Pio­trowi I. Na­wet bar­dzo. Byłby plu­skał się dłu­żej w umy­walni, ale Kon­stan­cja za­częła go po­na­glać: Czyżby car za­po­mniał, że obie­cał urzą­dzić dziś wie­czo­rem ban­kiet dla miej­sco­wej ma­gna­te­rii? Piotr I ni­czego nie za­po­mi­nał. Wy­tarł się, prze­brał, po kilku mi­nu­tach już sie­dział na ko­niu i cwa­ło­wał w stronę ra­tu­sza.

Przy wi­leń­skim ra­tu­szu zgro­ma­dził się tłum bie­doty. Jego wy­gląd po­tę­go­wał pod­nisz­czony bu­dy­nek, który wręcz do­ma­gał się re­montu. Kiedy car to za­uwa­żył, za­py­tał swoją świtę, czy aby nie za­błą­dził. Nie, za­pew­nił go Słuszka i oczy­wi­ście po­czer­wie­niał ze wstydu, że ra­tusz jest w tak opła­ka­nym sta­nie.

Kiedy car ele­gancko ze­sko­czył z ko­nia i już za­mie­rzał wkro­czyć do ra­tu­sza, usły­szał ogłu­sza­jący gwizd tłumu. Ja­kiś ob­szar­pany bro­daty dziad, który wdra­pał się na beczkę, za­czął wy­dzie­rać się do tłusz­czy, że to nie­mo­ralne – urzą­dzać bale, kiedy to­czy się wojna, a kraj prze­żywa cięż­kie czasy. Wy­my­ślał wła­dzom, za­chę­cał do ła­ma­nia prawa, wy­gra­żał pię­ścią w stronę ra­tu­sza i gro­ził, że wszyst­kich stam­tąd prze­pę­dzi. Do­dał, że ob­rzuci gów­nem wszyst­kie pa­nie i pa­nów, od­bie­rze im dzieci i odda do obo­zów re­edu­ka­cyj­nych, gdzie wresz­cie się do­wie­dzą, że jest nie tylko praca, ale i głód.

Pio­tra I za­cie­ka­wiła burz­liwa prze­mowa starca. Dziad ten z ja­kie­goś po­wodu przy­po­mi­nał mu Stie­pana Ra­zina, z któ­rym po­ra­dzono so­bie już kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej. Za­się­gnąw­szy ję­zyka, car Ro­sji do­wie­dział się, że ten krzy­kacz to li­tew­ski król ubo­gich. Zwo­łany przez niego tłum bie­doty za­mie­rza zruj­no­wać ban­kiet. Jed­nak car może być spo­kojny. Wkrótce miej­scowa sa­mo­obrona tłum roz­pę­dzi, a króla ubo­gich po­wiesi. Ca­rowi spodo­bał się taki sce­na­riusz. Uro­czy­ście wkro­czył do ra­tu­sza, nie zwra­ca­jąc uwagi na ob­raź­liwe okrzyki i wy­ra­ża­jące nie­chęć gwizdy i tu­pa­nie.

W ra­tu­szu wszy­scy już od dawna cze­kali na cara, który zresztą spóź­niał się do­bre dwie, a może i całe trzy go­dziny. Jed­nak nikt się temu nie dzi­wił. Wszy­scy znali nie­pi­sany przy­wi­lej kró­lew­ski, od dawna świad­czący o tym, że wiel­kość władcy jest pro­por­cjo­nalna do jego spóź­nie­nia. W tym cza­sie Piotr I nie osią­gnął jesz­cze apo­geum swo­jej wiel­ko­ści, dzie­sięć lat póź­niej wy­pa­dłoby cze­kać na niego do sa­mego rana albo w ogóle by się go nie do­cze­kano.

W sali ban­kie­to­wej po­stu­ki­wała in­stru­men­tami po­sa­dzona pod su­fi­tem or­kie­stra chło­pów pańsz­czyź­nia­nych. Ubrani w li­be­rie nie­wol­nicy cara no­sili tace z czer­wo­nym i czar­nym ka­wio­rem. Można go było czer­pać z ma­łych wia­de­rek łyż­kami, cho­chlami, albo – zgod­nie z ro­syj­ską tra­dy­cją – wprost rę­kami. Nie bra­ko­wało piwa i sil­niej­szych na­pit­ków. Piotr I za­trosz­czył się o do­star­cze­nie z ma­ga­zy­nów ZN kil­ku­dzie­się­ciu skrzy­nek wódki, aby – jak sam po­wie­dział – nie zda­rzyło się jak u Słusz­ków. In­ten­dent woj­skowy wy­ko­nał ten roz­kaz cara z nad­dat­kiem.

Piotr I, który za­trzy­mał się na chwilę przy wia­derku z ka­wio­rem, krop­nął na szybko kilka szkla­ne­czek rze­komo bar­dzo de­li­kat­nej wódki Krem­low­skaja. Po­tem była Mo­skow­skaja. Kiedy spłu­kał to wszystko wódką Rus­skaja, bek­nął z przy­jem­no­ścią. Ro­zej­rzał się i na­gle za­chciało mu się za­tań­czyć. Chwy­ciw­szy za kark pierw­szą nada­rza­jącą się damę, za­cią­gnął ją na śro­dek sali. Kiedy chłopi pańsz­czyź­niani za­grali na ba­ła­łaj­kach, za­czął przed nią po­tu­py­wać i nie­bez­piecz­nie wy­ma­chi­wać rę­kami. Dla Elż­biety Pa­cówny, ko­biety wy­so­kiej kul­tury, było to nie­zro­zu­miałe. Dziew­czyna, którą po raz pierw­szy przy­pro­wa­dzono na bal ma­gna­te­rii, była spe­szona. Wy­lęk­niona za­częła się roz­glą­dać, szu­ka­jąc po­mocy ta­tu­sia Paca i ma­musi Pa­co­wej. Nie­stety, Pac stał z ka­mienną twa­rzą, a Pa­cowa za­chę­cała córkę spoj­rze­niem, aby była bar­dziej uprzejma dla cara.

Ośmie­lona ma­gna­te­ria li­tew­ska rów­nież za­częła tań­czyć, bio­rąc przy­kład z Pio­tra I. Wszy­scy po­tu­py­wali. W za­pa­mię­ta­niu tu­pali Ogiń­scy, Słusz­ko­wie i Ra­dzi­wił­ło­wie. Po­tu­py­wali rów­nież wy­jąt­kowo nie­po­żą­dani tu Sa­pie­ho­wie, któ­rzy ukrad­kiem przy­byli na ban­kiet.

Pio­trowi I za­bra­kło tchu, a kiedy znów stał na no­gach, flir­tu­jąc, za­py­tał Pa­cównę, czy kie­dy­kol­wiek bili ją wio­słem w pewne miej­sce. Kiedy Pa­cówna upew­niła się, o ja­kie miej­sce cho­dzi, ze­mdlała z po­ru­sze­nia. Pod­czas gdy Pa­co­wie do­pa­dli do le­żą­cej na par­kie­cie córki i za­częli ją cu­cić, car Ro­sji tłu­ma­czył się przed li­tew­ską ma­gna­te­rią, że roz­po­czyna roz­mowę tak, jak umie. Wszy­scy za­częli się śmiać. Nie śmiali się tylko Pa­co­wie, któ­rzy byli zmu­szeni wy­wieźć wkrótce czer­wie­nie­jącą się Pa­cównę do domu.

Na­strój Pio­tra I po­pra­wił się po we­so­łych tań­cach i bo­ga­tych roz­mo­wach. Chcąc po­ka­zać, jaki jest dzielny, wy­mie­rzył kilka po­licz­ków któ­re­muś z Ra­dzi­wił­łów, za­je­chał tacą w głowę ja­kie­goś sługę, wy­szar­pał za ucho za­pro­szo­nego chłopa z ba­ła­łajką i uszczyp­nął Kon­stan­cję Pod­be­re­ską-Słuszkę w ty­łek. Od­gry­zł­szy szyjkę ka­rafki, za­czął gryźć i po­ły­kać krysz­tał. Po­krze­piw­szy się, łyk­nął szkla­neczkę wódki Mo­skow­skaja. Na­brał ochoty za­pa­lić zioła, jak to miał w zwy­czaju w Ni­der­lan­dach.

Nie­stety, w wi­leń­skim ra­tu­szu nie pa­lono. Nie dla­tego, że był za­kaz, ale po pro­stu wów­czas ary­sto­kra­cja li­tew­ska ha­szy­szu nie pa­liła. Tylko piła. I żarła. Kiedy Piotr I to usły­szał, za­czął zrzę­dzić na nie­zro­zu­miały po­rzą­dek, pod­po­rząd­ko­wał się jed­nak, kiedy pod pre­tek­stem za­gro­że­nia po­ża­ro­wego za­pro­po­no­wano mu, aby za­pa­lił fajkę na ze­wnątrz.

Le­dwo Piotr I sta­nął na scho­dach ra­tu­sza, na­bił fajkę i pod­niósł ją do ust, a z tłumu za­częły do­cho­dzić brzyd­kie słowa i wią­zanki. Wy­jąt­kowo za­cie­kły był sa­mo­zwań­czy król ubo­gich. Wy­my­ślał Pio­trowi I przy uży­ciu nie­cen­zu­ral­nej lek­syki, któ­rej lwią część sta­no­wiły na­zwy or­ga­nów płcio­wych. Słu­cha­jąc króla ubo­gich, car Ro­sji do­wie­dział się o so­bie wię­cej, niż mógł są­dzić. Dzi­wiło go, że jesz­cze nie po­wie­sili tego czło­wieka. Car stra­cił cier­pli­wość, roz­zło­ścił się i za­mie­rzał dać kró­lowi ubo­gich na­le­żytą od­po­wiedź, jed­nak za­le­d­wie otwarł usta, do­stał odłam­kiem ce­gły w czoło. Kiedy chlu­snęła krew, car Ro­sji za­ci­snął pię­ści i zro­bił krok, chcąc po­uczyć za­pa­leńca jak na­leży, jed­nak ktoś go chwy­cił i wcią­gnął z po­wro­tem do ra­tu­sza. Kon­stan­cja, która za­ry­glo­wała pa­lem drzwi przed wście­kłym tłu­mem, za­częła szu­kać ap­teczki. Kiedy do­stała ban­daż i śro­dek od­ka­ża­jący zwany „zie­lonką”, zde­zyn­fe­ko­wała ranę i ob­wią­zała głowę cara.

Piotr I, ni­czym in­dyj­ski ma­ha­ra­dża w tur­ba­nie, sie­dział w ra­tu­szu po­nury. Świą­teczny na­strój zo­stał ze­psuty. Po­cie­szany przez Kon­stan­cję car Ro­sji po­chli­py­wał i ni­jak nie mógł zro­zu­mieć, za co i dla­czego tak z nim po­stą­piono. Prze­cież lu­dziom zgro­ma­dzo­nym przy ra­tu­szu nie zro­bił jesz­cze nic złego. Od­wrot­nie, przy­był tu jako ich so­jusz­nik i orę­dow­nik, przy­ja­ciel Li­twy i ho­no­rowy gość Wilna. Owład­nięty ta­kimi my­ślami car nie chciał już dłu­żej zo­stać na ban­kie­cie. Ka­zał we­zwać ka­retę i wieźć się do pa­łacu Słusz­ków.

IV. U kata miej­skiego

Piotr I, który od dzie­ciń­stwa lu­bił ba­wić się żoł­nie­rzy­kami, za­wsze spał z bę­ben­kiem. Obej­mo­wał go czule i słodko za­sy­piał. Nie zre­zy­gno­wał z tego zwy­czaju na­wet po osią­gnię­ciu peł­no­let­no­ści. Bę­ben, ni­czym cenny ta­li­zman, za­wsze wo­ził ze sobą. Wy­prawa na Li­twę nie była wy­jąt­kiem – car przy­wiózł tu nie tylko uko­chany bęb­nem z dzie­ciń­stwa, ale rów­nież za­pa­sowy.

Kiedy Kon­stan­cja we­szła do sy­pialni Pio­tra I, car spał z bęb­nem po­sta­wio­nym na brzu­chu. Przy­kryty koł­drą ta­jem­ni­czy przed­miot wy­wo­łał dwu­znaczne sko­ja­rze­nia Słusz­ko­wej. Są­dząc, że to coś in­nego, go­spo­dyni pa­łacu z po­czątku chciała od­wró­cić się i pójść na po­kutę, ale zwy­cię­żyła wro­dzona ko­bieca cie­ka­wość. Ostroż­nie pod­nio­sła koł­drę, jed­nak nie zo­ba­czyła tego, czego skry­cie ocze­ki­wała. Z dru­giej strony po­czuła ulgę, że to tylko bę­ben.

Car Ro­sji spał twardo. Kon­stan­cja Słuszka po­cząt­kowo pró­bo­wała obu­dzić go do­brym sło­wem, wkrótce jed­nak za­częła bęb­nić. Kiedy kilka razy ude­rzyła nie­ryt­micz­nie, zo­ba­czyła, jak Piotr I się skrzy­wił. Ob­jął bę­ben, prze­wró­cił się na bok i po­now­nie za­snął. Kon­stan­cja znowu za­bęb­niła. Nie­stety, car nie re­ago­wał. Uzbro­jona w cier­pli­wość Słusz­kowa za­częła bęb­nić w ryt­mie mar­szo­wym. Na jego dźwięk Piotr I wy­sko­czył z łóżka.

Car Ro­sji na wi­dok Kon­stan­cji z kró­lew­ską obo­jęt­no­ścią za­pro­sił ją do łóżka. Słusz­kowa, która mo­gła być jego ma­co­chą, chwilę się wa­hała, jed­nak na myśl o po­li­tycz­nych kon­se­kwen­cjach sprawy od­rzu­ciła pro­po­zy­cję. Car nie roz­zło­ścił się ani odro­binę. Kiedy wy­pił kilka szkla­nek wody i za­spo­koił wy­ni­ka­jące z kaca pra­gnie­nie, usły­szał od Kon­stan­cji, że ma ona świetne wia­do­mo­ści. Nocą od­dział miej­skiej sa­mo­obrony po­chwy­cił króla ubo­gich. Obec­nie jest on uwię­ziony w lo­chach ra­tu­sza i znaj­duje się w rę­kach kata. Je­śli za­tem car so­bie tego ży­czy, może zo­ba­czyć prze­słu­cha­nie króla ubo­gich, na które jest ser­decz­nie za­pra­szany.

Wia­do­mość ta ucie­szyła Pio­tra I. Już od dawna, od cza­sów po­dróży do Nie­miec, An­glii i Ni­der­lan­dów, in­te­re­so­wał się nie tyko prze­pro­wa­dza­nymi przez ka­tów prze­słu­cha­niami, ale rów­nież chi­rur­gią i sto­ma­to­lo­gią sto­so­waną. Wy­sko­czył z łóżka, szybko się ubrał i ka­zał za­przę­gać ko­nia. Po chwili je­chał już w stronę ra­tu­sza.

Vác­lav Škvo­recký już od dłu­gich de­kad był ka­tem miej­skim w Wil­nie. W XVII wieku na­uczył się tego rze­mio­sła w Ba­wa­rii, przy­był tu z oj­czy­stych Czech i do­sko­nale się przy­sto­so­wał, za­pu­ścił ko­rze­nie. Cza­sem rada miej­ska prze­bą­ki­wała, że czas już zwol­nić Škvo­recký’ego z po­sady kata, jed­nak sta­ru­szek po­mimo po­waż­nego wieku do­sko­nale wy­peł­niał swoje obo­wiązki i nikt nie miał wo­bec niego za­rzu­tów. Rze­czy­wi­ście Škvo­recký był praw­dzi­wym mi­strzem swo­jego rze­mio­sła. Ten dzia­du­nio o drob­nej bu­do­wie i za­łza­wio­nych oczach kary za­są­dzone przez radę miej­ską albo in­kwi­zy­cję wy­mie­rzał pre­cy­zyj­nie, ter­mi­nowo i nad­zwy­czaj szybko. Ni­gdy jesz­cze nie za­drżała ręka Škvo­recký’ego, kiedy ści­nał głowę he­re­ty­kowi albo ćwiar­to­wał zło­dzie­jasz­ków. Škvo­recký, po­dob­nie jak wszy­scy kaci w Eu­ro­pie, miesz­kał ze swoją ro­dziną i wnu­kami za mia­stem. Jed­nak kiedy było dużo pracy, no­co­wał przez ty­dzień czy na­wet cały mie­siąc w miej­skim ra­tu­szu, gdzie w piw­ni­cach urzą­dzono coś na kształt skła­dziku. W chwi­lach wy­tchnie­nia po­pi­jał tu her­batę kmin­kową i ssał z roz­ko­szą za­mo­czony w niej – zę­bów nie miał już od dawna – ku­piony na targu pier­nik.

Kiedy Piotr I zszedł do piw­nic ra­tu­sza, Škvo­recký w oto­cze­niu zwi­sa­ją­cych z su­fitu szmat sior­bał przy świeczce swoją her­batę. Wy­da­wał się spo­kojny, jakby do­ni­kąd się nie spie­szył, po­dobny nieco do ty­be­tań­skiego mni­cha. Kiedy zo­ba­czył do­stoj­nego go­ścia, po­cząt­kowo ba­daw­czo mu się przyj­rzał i do­piero po chwili za­pro­po­no­wał krze­sło. Nie­cier­pliwy car w zde­rze­niu ze spo­ko­jem kata mi­mo­wol­nie usłu­chał. Opadł na ta­bo­ret i do­stał ku­bek nie pierw­szej już czy­sto­ści, do któ­rego go­spo­darz na­lał pach­nący ścierką na­par. I wtedy Škvo­recký za­czął mó­wić do Pio­tra I jak do sta­rego zna­jo­mego. Z po­czątku długo i nud­nie, nie po­mi­ja­jąc szcze­gó­łów po­zba­wio­nych zna­cze­nia, opo­wia­dał o swo­ich wnu­kach – o tym, ja­kie z nich szelmy, wier­ci­pięty, ja­kie pła­tają fi­gle i ja­kie wy­my­ślają za­bawy. Póź­niej za­czął się dzie­lić swo­imi ocze­ki­wa­niami: czego ocze­kuje od swo­jej pięk­nej córki i sil­nych jak dęby sy­nów, któ­rzy nie chcieli prze­jąć po nim rze­mio­sła kata. Wspo­mi­nał o nie­któ­rych wąt­pli­wych uchwa­łach rady miej­skiej. Po­wy­rze­kał, uśmie­cha­jąc się z wy­ro­zu­mia­ło­ścią, na wi­leń­ski za­kład go­spo­darki ko­mu­nal­nej, któ­rego od lat nie mógł się do­pro­sić o wy­sprzą­ta­nie piw­nic. Roz­ża­lił się. Nie mo­gąc przy­cią­gnąć uwagi władz, po­skar­żył się ca­rowi, jak w dzi­siej­szych cza­sach trudno ka­towi – mała wy­płata, po­ża­ło­wa­nia godna eme­ry­tura, a poza tym żad­nych świad­czeń so­cjal­nych. Zresztą już dawno z przy­jem­no­ścią wró­ciłby do Czech, gdzie po­ziom ży­cia jest o wiele wyż­szy. Nie­stety, w oj­czyź­nie nikt na niego nie czeka. A I lata nie te.

Piotr I cier­pli­wie słu­chał kata, jed­nak kiedy ten za­czął hek­sa­me­trem opie­wać prze­bu­dzoną przy­rodę Wi­leńsz­czy­zny, prze­rwał znie­cier­pli­wiony i za­pro­po­no­wał, aby jak naj­szyb­ciej wró­cić do te­matu. Škvo­recký jed­nak kon­ty­nu­ował, jakby nie usły­szał cara. Dzie­lił się z nim wier­szo­wa­nymi prze­my­śle­niami o toż­sa­mo­ści i zmie­nia­ją­cym się cza­sie. I o prze­strzeni. We­dług kata w piw­nicy czas nie­rzadko znika, a prze­strzeń, jakby była stra­chem, w mroku traci zna­cze­nie. Po­dob­nie zresztą jak wszystko inne – wy­so­kie ty­tuły, rze­kome za­sługi i zgro­ma­dzone skarby. Miał oka­zję prze­słu­chi­wać i ge­ne­ra­łów, i mar­szał­ków, a na­wet tor­tu­ro­wać kilku sa­mo­zwań­czych na­stęp­ców tronu. Wszy­scy oni, za­tra­ciw­szy tu po­czu­cie czasu i prze­strzeni, oka­zali się wiel­kimi mier­no­tami. Trudno uwie­rzyć, że przed tymi ża­ło­snymi ty­pami kie­dyś drżały całe ar­mie i kła­niały się im tłumy. Czło­wie­czeń­stwo… Li­tość…

Piotr I nie był skłonny słu­chać o czło­wie­czeń­stwie i współ­czu­ciu. Resztką sił zdo­by­wa­jąc się na uprzej­mość, po­pro­sił, aby za­pro­wa­dzić go do króla ubo­gich. Al­bo­wiem chce tego łaj­daka nie tylko zo­ba­czyć, ale i po­wie­dzieć mu kilka słów… ku pa­mięci. Škvo­recký, usły­szaw­szy prośbę cara Ro­sji, bar­dzo nie­chęt­nie pod­niósł się ze swego ta­bo­retu. Wziął do ręki świecę i po­pro­sił cara, aby po­szedł za nim.

Kiedy przy­szli do celi, w któ­rej za kra­tami trzy­mano króla ubo­gich, Piotr I się skrzy­wił. De­mon­stra­cyj­nie zde­gu­sto­wany, wy­cią­gnął chu­s­teczkę z mo­no­gra­mem. Za­sło­nił nią nos. Rze­czy­wi­ście, w celi pa­no­wał nie­zno­śny smród. Škvo­recký, który przed chwilą prze­kli­nał za­kład go­spo­darki ko­mu­nal­nej, nie kła­mał – wszę­dzie od­chody się­gały ko­lan, a w ro­gach stały ka­łuże. Do­brze, że car przy­szedł w dłu­gich bu­tach się­ga­ją­cych ud. Piotr I wlazł w gówno i za­czął się prze­dzie­rać bli­żej króla ubo­gich, który, po­wie­szony na me­ta­lo­wych ha­kach, po­ję­ku­jąc, dyn­dał pod stro­pem. Obok stał so­lid­nie zbity sto­lik. Na nim schlud­nie roz­ło­żono na­rzę­dzia ka­tow­skie: żmijkę hy­drau­liczną, cyr­kiel ma­soń­ski, ko­no­wal­skie szczypce, ko­wa­dło ko­wal­skie, piły sto­lar­skie, no­życe bla­char­skie, szy­dła szew­skie itd. W ogniu na wę­glach stało roz­pa­lone do czer­wo­no­ści że­lazko. O ściany oparte były dra­bina, młot i kosa.

Na po­czą­tek, jak na­ka­zy­wała nie­pi­sana tra­dy­cja pla­có­wek wię­zien­nych w Wiel­kim Księ­stwie Li­tew­skim, Škvo­recký po­bło­go­sła­wił króla ubo­gich po­grze­ba­czem. Po tym jak kil­ka­krot­nie we­soło za­je­chał go po lę­dź­wiach, prze­ka­zał po­grze­bacz Pio­trowi I, aby i on przy­wi­tał się z więź­niem. Piotr I za­mach­nął się i przy­wi­tał się na od­lew. Nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi, przy­po­mniał więc jesz­cze raz, że już przy­szedł. Król ubo­gich za­sko­wy­tał. Był to znak, że wię­zień jest już go­towy na przy­ję­cie go­ści.

Człon­ko­wie rady miej­skiej pod­szep­nęli Škvo­recký’emu, aby roz­pra­wił się z kró­lem ubo­gich bez po­śpie­chu i po­ka­zał go­ściowi jak naj­szer­sze spek­trum sto­so­wa­nych w Wil­nie eg­ze­ku­cji. Sta­ru­szek za­pa­mię­tał to so­bie i był go­towy nie tylko za­de­mon­stro­wać ca­rowi Ro­sji naj­now­sze tech­niki rze­mio­sła ka­tow­skiego, ale i od­sło­nić przed nim cały dra­mat fi­zycz­nego i du­cho­wego upadku czło­wieka.

Z po­czątku Škvo­recký przy­sta­wił dra­binę, wspiął się na nią i na roz­grzewkę pod­pra­żył że­laz­kiem brzuch króla ubo­gich oraz kil­ka­krot­nie prze­je­chał nim po jego klatce pier­sio­wej. Kiedy tor­tu­ro­wany po­czuł cie­pło, za­czął ohyd­nie prze­kli­nać, wspo­mniał wy­ko­rzy­sty­wa­nie bie­doty przez wła­dze, usta­wione wy­bory do rady miej­skiej, ko­rup­cję i tym po­dobne rze­czy. Škvo­recký zszedł z dra­biny i, na­zy­wa­jąc to ane­ste­zją, kil­ka­krot­nie za­je­chał kró­lowi ubo­gich mło­tem w głowę, aby ten się uspo­koił i prze­stał sza­no­wa­nych lu­dzi na­zy­wać pe­de­ra­stami.

Kiedy król ubo­gich stra­cił przy­tom­ność, kat zdjął jego ciało z ha­ków. Upa­dło twa­rzą w nie­czy­sto­ści. Škvo­recký, nie cze­ka­jąc, aż tor­tu­ro­wany się ock­nie, jesz­cze raz pod­pra­żył króla. Tym ra­zem w po­śladki.

Kiedy wię­zień się obu­dził i za­czął ża­ło­śnie skom­leć, Škvo­recký po­sta­no­wił zro­bić mu ma­ni­cure. Ob­ciął palce oby­dwu rąk i wziął się za pe­di­cure. Kiedy skoń­czył, uro­czy­ście oznaj­mił ca­rowi, że te­raz roz­pocz­nie się praw­dziwa eg­ze­ku­cja, dla­tego je­śli car Ro­sji ma ważne py­ta­nia, może je za­dać bez skrę­po­wa­nia. I rze­czy­wi­ście, król ubo­gich po tak zwa­nych za­bie­gach upięk­sza­ją­cych wy­da­wał się o wiele roz­mow­niej­szy. Nie prze­kli­nał już or­dy­nar­nie, tylko ję­czał. Piotr I, ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, za­py­tał króla ubo­gich, czy to ład­nie ob­ra­żać cara Ro­sji. Król ubo­gich od­po­wie­dział, że nie. Przy­znał, że się po­my­lił. Prze­pro­sił. Piotr I od­po­wie­dział mu na to, że car Ro­sji nie po­trze­buje prze­pro­sin od nie­chlu­jów i może je so­bie wsa­dzić w pewne miej­sce.

Kiedy Škvo­recký usły­szał słowo „wsa­dzić”, wziął ze stołu żmijkę hy­drau­liczną. We­soło ob­ra­ca­jąc jej rączką, prze­ka­zał na­rzę­dzie ca­rowi. Piotr I po­cząt­kowo nie ro­zu­miał, co ma zro­bić ze spi­ralką, jed­nak Škvo­recký ob­ja­śnił mu szcze­gó­łowo, jak działa to urzą­dze­nie, jak się nim po­słu­gi­wać i do czego służy. Na te słowa oczy Pio­tra I roz­bły­sły.

Nie­stety, za pierw­szym ra­zem ca­rowi nie udało się wkrę­cić żmijki. Nie po­wio­dło się rów­nież za dru­gim. Jed­nak za trze­cim żmijka lekko wsu­nęła się w od­byt króla ubo­gich, który Škvo­recký na­zy­wał wej­ściem we­lcome.

Król ubo­gich, ze­tknąw­szy się oko w oko z dzi­kim zwie­rzem, za­czął wrzesz­czeć nie­swoim gło­sem. Wzy­wał Boga i or­gany ści­ga­nia, bła­gał, aby wy­cią­gnąć wście­kłą żmiję, przy­się­gał, że od tej chwili bę­dzie po­rządny, wierny i uprzejmy, może na­wet roz­pocz­nie stu­dia na uni­wer­sy­te­cie. Sły­sząc te pu­ste obiet­nice, Piotr I z jesz­cze więk­szym za­pa­łem wkrę­cał żmijkę, po­zwa­la­jąc, aby ze wszyst­kich stron po­znała we­wnętrzny świat króla ubo­gich.

Kiedy żmijka prze­szła – jak u Dan­tego – przez wszyst­kie kręgi pie­kła i wy­szła kró­lowi ubo­gich przez gar­dło, Škvo­recký pod­su­nął mied­nicę z po­my­jami, aby po po­dróży oprzy­tom­niał nie tylko tu­ry­sta, ale i tor­tu­ro­wany. I rze­czy­wi­ście, kiedy król ubo­gich po­chłep­tał tro­chę jak zwie­rzę, znów był rzeźwy. Tylko, nie­stety, nie mógł mó­wić. Na wszyst­kie py­ta­nia Pio­tra I od­po­wia­dał te­raz mil­cze­niem. Cza­sem je­dy­nie mru­gał.

Škvo­recký, kiedy zo­ba­czył, że car Ro­sji spo­cił się mocno przy tre­su­rze żmijki, za­pro­po­no­wał, że sam przy­woła zwie­rza z po­wro­tem. Wziął od cara rączkę i ob­ra­cał nią w prze­ciw­nym kie­runku. Żmijka znowu peł­zała ocho­czo. Kiedy po­ka­zała się jej głowa w kształ­cie haka, w zę­bach miała ja­kiś ka­wa­łek cia­sta, który Škvo­recký, po­ka­zaw­szy go ca­rowi, na­zwał złą du­szą bie­daka. We­dług kata te­raz można było przejść do na­stęp­nych za­bie­gów.

Škvo­recký zmiótł ręką na­rzę­dzia ze stołu ro­bo­czego i z wy­sił­kiem za­cią­gnął nań króla ubo­gich. Choć car Ro­sji był go­towy mu po­móc, sta­ru­szek uparł się, że to wy­łącz­nie jego praca i nie po­wie­rzy jej ni­komu in­nemu. Car, nie ma co ukry­wać, z przy­jem­no­ścią oglą­dał tak pro­fe­sjo­nalne po­dej­ście.

Kiedy król ubo­gich był już uło­żony i przy­wią­zany, Škvo­recký cof­nął się o krok i za­czął roz­my­ślać, spló­tł­szy ręce na klatce pier­sio­wej. Prze­krzy­wia­jąc głowę, brał coś pod roz­wagę. Po chwili, jakby usły­szał nieme py­ta­nie Pio­tra I, zdra­dził, co bu­dzi jego nie­po­kój. Waha się, po­nie­waż ist­nieje ja­koby kilka wa­rian­tów: ćwiar­to­wać ciało to­po­rem albo piłą. Poza tym można wy­ko­rzy­stać tech­nikę mie­szaną: nogi od­dzie­lić to­po­rem, a ręce piłą. Albo nogi piłą, a ręce to­po­rem. Albo nogę i rękę piłą, a całą resztę to­po­rem. Albo na­wet jedną rękę piłą, a nogi to­po­rem. Albo…

Car Ro­sji po za­po­zna­niu się ze wszyst­kimi moż­li­wo­ściami przy­znał Škvo­recký’emu, że chęt­niej wy­brałby piłę, po­nie­waż to­po­rem, jak się oba­wia, nie od­dzieli nogi za jed­nym ra­zem, a je­śli na­wet od­dzieli, to być może w złym miej­scu. Kiedy król ubo­gich usły­szał tę dys­ku­sję, za­pra­gnął, aby sprawa za­koń­czyła się jak naj­szyb­ciej, jed­nak ocze­ki­wa­nia ofiary nie in­te­re­so­wały cara ani kata.

Po trwa­ją­cej jesz­cze chwilę dys­ku­sji zgo­dzili się oby­dwaj, że car Ro­sji spró­buje od­dzie­lić rękę bie­daka za po­mocą to­pora, a je­śli mu się nie po­wie­dzie, to Škvo­recký do­koń­czy ro­botę. Kat przy­siągł, że póź­niej ni­komu nie opo­wie o nie­po­wo­dze­niu cara.

Piotr I chwy­cił ka­tow­ski to­pór i się za­mach­nął. Jego cios nie był może do­sko­nały, ale za to celny. Król ubo­gich po­że­gnał się ze swoją ręką.

Wów­czas Pio­trowi I za­chciało się spró­bo­wać piły. Tu przy­dały się stare na­wyki, któ­rych na­był jako jesz­cze cał­kiem młody chło­pak, kiedy w stocz­niach Ni­der­lan­dów i An­glii uczył się rze­mio­sła cie­siel­skiego. Car wy­brał lewą nogę. Pi­ło­wał, po­mla­sku­jąc z za­do­wo­le­nia, co­raz bar­dziej się za­pa­mię­tu­jąc i raz po raz zdmu­chu­jąc opa­da­jące na oczy włosy. Pra­co­wał, by tak rzec, z wia­trem w ża­glach.

Po ukoń­cze­niu pracy Piotr I starł ręką pot z czoła. Był za­do­wo­lony z sie­bie. Zwłasz­cza kiedy Škvo­recký pod­niósł nogę, obej­rzał ją i po­chwa­lił cara, nie za­po­mniaw­szy do­dać, że ma on wro­dzony ta­lent ka­tow­ski. Kiedy Piotr I to usły­szał, po­pro­sił, aby po­dać mu to­pór. Przy­znał, że nie boi się wy­zwań, dla­tego weź­mie się za nogę króla ubo­gich. Nie­stety, tym ra­zem cios był wy­jąt­kowo nie­celny.

Po­smut­niały z po­wodu nie­po­wo­dze­nia Piotr I ci­snął to­po­rem o ścianę. Czuł się ohyd­nie – od głowy do stóp był usma­ro­wany od­cho­dami, opry­skany krwią, spo­cony i śmier­dzący. I choć Škvo­recký po­cie­szał cara, że nikt nie może ustrzec się przed nie­po­wo­dze­niami, to Piotr I ani my­ślał po­wta­rzać próby. Poza tym już go nie in­te­re­so­wało, kto, jak i gdzie po­wiesi króla ubo­gich. Przy­po­mniał sta­rusz­kowi o zło­żo­nej przez niego przy­się­dze, a wy­cho­dząc z piw­nicy za­py­tał, gdzie jest naj­bliż­sza łaź­nia, po­nie­waż te­raz ni­czego wię­cej nie pra­gnie, jak się umyć.

V. W łaźni pu­blicz­nej

Wilno od dawna sły­nęło z ob­fi­to­ści pry­wat­nych i pu­blicz­nych łaźni. Każdy sza­nu­jący się wielki książę, sa­mo­zwań­czy hra­bia albo nieco ob­ro­sły w piórka szlach­cic miał wła­sną łaź­nię. Naj­bliż­sza ra­tu­sza łaź­nia pu­bliczna stała na rogu ulic Troc­kiej i Kiej­dań­skiej. Za­ło­żony kilka wie­ków wcze­śniej przez do­mi­ni­ka­nów, ten przy­by­tek czy­sto­ści miał swoje tra­dy­cje i kul­ty­wo­wał spe­cy­ficzne oby­czaje. For­mal­nie pod­le­gał do­mi­ni­kań­skiemu tru­stowi miej­skiej go­spo­darki ko­mu­nal­nej i dzia­łał całą dobę, rów­nież w week­endy i święta. Przez dłu­gie lata łaź­nią kie­ro­wał czci­godny, choć zu­bo­żały po­to­mek li­tew­skiej szlachty Sier­giej Ku­ti­kow, któ­rego wszy­scy na­zy­wali wuj­kiem Sie­rożą. Łaź­nia ta nie mo­gła oczy­wi­ście się rów­nać ze sław­nymi łaź­niami tu­rec­kimi albo ter­mami im­pe­rium rzym­skiego. Ale była pa­rowa, a wodę do­star­czano ze źró­deł Win­gry.

We­dług zwy­czaju łaź­nię po­dzie­lono na dwa od­izo­lo­wane sek­tory – żeń­ski i mę­ski. Jako że wów­czas na Li­twie mało kto zaj­mo­wał się pra­wami dziecka i edu­ka­cją sek­su­alną, nie­mow­lęta i kil­ku­letni chłopcy ką­pali się nago z ta­tu­siami i Ich ko­le­gami, a dziew­czynki z ma­mu­siami, cio­ciami albo ob­cymi ba­bu­niami. Oczy­wi­ście cza­sami do­cho­dziło do sy­tu­acji ku­rio­zal­nych. Jak wtedy na przy­kład, kiedy chłop kró­lew­ski Piotr Rud­nicki, który przy­był z pro­win­cjo­nal­nego Pa­je­wo­nia na wi­leń­skie Ka­ziuki, przy­pro­wa­dził do czę­ści mę­skiej nie tylko kilka doj­rza­łych có­rek są­siada, ale rów­nież kil­ka­na­ście dziew­cząt wąt­pli­wej re­pu­ta­cji, po­zna­nych w oko­li­cach dworca i za­pro­szo­nych do tej świą­tyni hi­gieny. Skan­dal ten był jed­nak wy­jąt­ko­wym przy­pad­kiem. Wbrew temu, co mó­wiły złe ję­zyki, w łaźni za­wsze prze­strze­gano norm mo­ral­nych.

Pio­tra I po­wi­tał w łaźni wu­jek Sie­roża, który sie­dział za kratą okienka ka­so­wego. Nie po­znał cara i pró­bo­wał wci­snąć klien­towi mie­sięczny abo­na­ment z rze­komą zniżką, jed­nak spo­tkał się z od­mową. Piotr I ku­pił za kilka gro­szy bi­let jed­no­ra­zowy, do­stał ręcz­nik, bla­szaną mi­skę i wszedł do przed­sionka. Stały tu szafki na ubra­nia i rze­czy oso­bi­ste. Wszyst­kie były za­jęte i car mu­siał długo cze­kać, aż je­den z go­ści skoń­czy się myć. Po go­dzi­nie czy na­wet kilku car wresz­cie otrzy­mał szafkę z nu­me­rem 145. Ro­ze­brał się szybko i ru­szył w głąb przy­bytku.

W łaźni pa­no­wał tłok. Na ław­kach jak na grzę­dach grzali się za­nu­rzeni w pa­rze Ogiń­scy, Pla­te­ro­wie, Gie­droy­cio­wie, Ra­dzi­wił­ło­wie, Chod­kie­wi­czo­wie, Pa­co­wie, a na­wet Sa­pie­ho­wie z ko­le­gami. Przy­glą­da­jąc się uważ­niej, można było do­strzec nie tylko nie­któ­rych człon­ków rady miej­skiej, ale rów­nież rze­mieśl­ni­ków. Za­żar­cie pra­żyli się tu­taj przed­sta­wi­ciel sław­nej w Wil­nie dy­na­stii szkla­rzy Ju­stas Pa­lec­kis ze swo­imi cze­lad­ni­kami, ju­bi­ler Mau­rycy Bin­gel, szewc Ter­lecki, ko­mi­niarz Sa­sza i wielu in­nych. Za­tro­skani o hi­gienę swo­ich ciał, na­wet nie za­uwa­żyli, że za­wi­tał do nich car. Być może wła­śnie dla­tego ża­den z nich nie wpadł na to, aby po­su­nąć się i zwol­nić mu miej­sce. Piotr I, nie wie­dząc, gdzie po­sa­dzić ty­łek, skrom­nie przy­cup­nął obok ka­mieni. Na dole było chłod­niej niż pod su­fi­tem, gdzie na gór­nej ławce le­żał z jaj­kami na wierz­chu bar­dzo po­pu­larny w Wil­nie kra­wiec Jó­zek.

Kiedy Piotr I za­czął się po­cić i du­sić, szklarz Pa­lec­kis uznał, że jest za mało pary. Któ­ryś z Pa­ców chlu­snął wodą na ka­mie­nie. Jó­zek jęk­nął. Ale nie z po­wodu go­rąca – szewc Ter­lecki ro­bił mu ma­saż stóp. Piotr I ro­zej­rzał się wo­kół. Kiedy para się roz­pro­szyła, zo­ba­czył, że wszy­scy się tu ma­sują. Wy­god­nie uło­żeni Chod­kie­wi­czo­wie ma­so­wali Ra­dzi­wił­łów. Pa­co­wie – Gie­droy­ciów i człon­ków rady miej­skiej. A Sa­pie­ho­wie – so­jusz­nicy króla Szwe­cji Ka­rola XII – ma­so­wali się na­wza­jem jak kró­liki.

Kiedy Piotr I zo­ba­czył tyle god­nych na­śla­do­wa­nia przy­kła­dów, na­brał ochoty, aby i jego ktoś po­ma­so­wał. Nie trzeba było długo się pro­sić. Do ma­so­wa­nia cara za­pa­lił się ko­mi­niarz Sa­sza, który sie­dział w kucki obok. Był to młody chło­piec o bu­dzą­cych za­zdrość mą­drych oczach i pięk­nym ciele. Tro­chę se­ple­nił i się ją­kał, ale te nie­do­statki nie prze­szko­dziły Pio­trowi I w na­wią­za­niu z nim przy­ja­ciel­skich sto­sun­ków.

Na po­czą­tek Sa­sza sta­ran­nie wy­ma­so­wał po­śladki cara Ro­sji. Po­tem prze­wró­cił go na plecy i wy­ma­so­wał całą resztę. Piotr I był wnie­bo­wzięty. Po­pro­sił o po­wtó­reczkę. Jed­nak za­le­d­wie Sa­sza bar­dzo de­li­kat­nie pac­nął go w pę­pek, otwarły się drzwi łaźni. Po­ka­zała się w nich za­tro­skana głowa wujka Sie­roży. Dy­rek­tor łaźni wgra­mo­lił się do środka i za­czął się roz­glą­dać, jakby cze­goś szu­kał. I rze­czy­wi­ście, kiedy zo­ba­czył sto­ją­cego na czwo­raka Pio­tra I, na oczach wszyst­kich za­czął do niego wo­łać, że je­śli klient chce pro­dli­wat’2, to musi za­pła­cić za ko­lejny bi­let albo niech za­biera się stąd w chuj, bo to nie Ca­ri­tas czy ja­kaś inna prze­klęta in­sty­tu­cja cha­ry­ta­tywna.

Ca­rowi Ro­sji taka fa­mi­liar­ność wujka Sie­roży wy­dała się ob­raź­liwa, ale w łaźni wszy­scy byli nadzy, a więc równi so­bie. Nie wda­jąc się w bez­sen­sowne dys­ku­sje o urzę­dach, za­słu­gach i ty­tu­łach pań­stwo­wych, Piotr I obie­cał: budu pro­dli­wat’. Kiedy wu­jek Sie­roża to usły­szał, wy­biegł po bi­let.

Ko­mi­niarz Sa­sza wró­cił do prze­rwa­nego ma­sażu. Był wprawny i bar­dzo uta­len­to­wany. Pra­co­wał bez my­dła. W pew­nej chwili Piotr I bez­wied­nie za­padł w drzemkę. Kiedy otwo­rzył oczy, już nie stał na czwo­raka. Le­żał wy­god­nie roz­cią­gnięty na gór­nej ławce. Te­raz ma­so­wał go, po­stę­ku­jąc, szewc Jó­zek. W ko­lejce przy ka­mie­niach cze­kali w sze­regu Ra­dzi­wił­ło­wie, Ogiń­scy, Chod­kie­wi­czo­wie i pa­lący się z nie­cier­pli­wo­ści Sa­pie­ho­wie z ko­le­gami. Jako ostatni w tej kom­pa­nii stali bi­skup Gie­droyć, cze­lad­nicy Pa­lec­kisa i ju­bi­ler Bin­gel.

Kiedy wy­ko­ny­wa­nia za­biegu pod­jął się któ­ryś z Pa­ców, w łaźni znów po­ja­wił się wu­jek Sie­roża. Na drew­nia­nym li­czy­dle po­ka­zy­wał ca­rowi, ile obec­nie wy­nosi jego dług. Piotr I, nie chcąc prze­ry­wać so­bie przy­jem­no­ści, obie­cał, że za wszystko na­prawdę za­płaci. Do tego je­śli nie jest jesz­cze za późno, chęt­nie na­bę­dzie rów­nież roczny abo­na­ment z obie­caną zniżką. I niech Sie­roża mu wię­cej nie za­wraca głowy. Wu­jek Sie­roża wy­ja­śnił, że pro­mo­cja skoń­czyła się już dawno. Je­śli za­tem car Ro­sji chce abo­na­ment, niech płaci całą cenę. Piotr I się zgo­dził. Na­wet za­ofe­ro­wał do­ło­żyć dru­gie tyle, je­śli Sie­roża za­ła­twi piwo.

Piotr I przy­jem­nie spę­dzał czas w łaźni. Wszech­stron­nie za­po­znany z dziar­skim to­wa­rzy­stwem, czuł się po ma­sażu nie tylko czy­sty i nie­ska­zi­telny, ale i wolny – wy­zwo­lony z feu­dal­nych prze­są­dów, jakby od­na­lazł ja­sną stronę ta­jo­nej toż­sa­mo­ści. Za­po­mniał o tro­skach zwią­za­nych z wojną pół­nocną i po­zwo­lił cza­sowi pły­nąć swo­bod­nym, nie­uzna­ją­cym ba­rier nur­tem.

VI. Po­wrót Pio­tra I do co­dzien­no­ści

Sły­nący z prze­bie­gło­ści wu­jek Sie­roża po pew­nym cza­sie zro­zu­miał, że w kie­ro­wa­nej przez niego łaźni używa ży­cia car Ro­sji – i po­sta­no­wił na tym za­ro­bić. Wy­ko­rzy­stu­jąc kon­takty do­mi­ni­ka­nów, roz­pu­ścił po mie­ście plotkę, że każdy, kto wy­łoży sym­bo­liczną sumkę, może przyjść do łaźni i na wła­sne oczy zo­ba­czyć, co wy­czy­nia w niej ten ol­brzym. Cie­kaw­skich, rze­czy­wi­ście, nie za­bra­kło. Po za­pła­ce­niu gro­sza miesz­kańcy i go­ście Wilna, nie­za­leż­nie od płci, wieku, re­li­gii, na­ro­do­wo­ści i po­zy­cji spo­łecz­nej, za­częli tłum­nie gro­ma­dzić się przy wy­ku­tej na­prędce w ścia­nie dziu­rze, aby zo­ba­czyć cał­ko­wi­cie na­giego cara Ro­sji z wszyst­kimi na­rzę­dziami do prze­dłu­że­nia dy­na­stii Ro­ma­no­wów.

Kiedy o ta­kiej moż­li­wo­ści usły­szeli wo­je­woda po­łocki Do­mi­nik Mi­chał Słuszka i jego żona Kon­stan­cja, przy­gnali z An­to­kola, aby zer­k­nąć przez dziurę. To, co zo­ba­czyli, nie mie­ściło się w żad­nych ra­mach przy­zwo­ito­ści. Słuszka się roz­zło­ścił, a jego żona mu­siała łyk­nąć leki uspo­ka­ja­jące, za które wów­czas słu­żył ko­rzeń wa­le­riany. Trzeba było jak naj­szyb­ciej ra­to­wać cara.

Słusz­kowa, gdy tylko od­zy­skała mowę, nie zwa­ża­jąc na groźby i pro­te­sty wujka Sie­roży, ni­czym or­kan wdarła się do mę­skiej łaźni. Za­stała Pio­tra I w nie­przy­zwo­itej po­zy­cji z miej­skim la­tar­ni­kiem Sta­siem i za­częła go za­wsty­dzać. Jed­nak mo­rały Kon­stan­cji nie ob­cho­dziły cara Ro­sji. Na­mięt­nie po­stę­ku­jąc, nie zwra­cał na nią z po­czątku uwagi, a póź­niej za­czął bez­czel­nie się od­ci­nać. Szu­ka­jąc uspra­wie­dli­wie­nia, mam­ro­tał coś o wol­no­ści, po­koju i mi­ło­ści. Do­wo­dził, że każdy czło­wiek ma prawo do by­cia, kim chce. Poza tym mó­wił, że do­piero te­raz od­na­lazł sa­mego sie­bie. Jed­nak Słusz­kowa, która sły­nęła na całe księ­stwo ze swo­jej za­wzię­to­ści, my­ślała ina­czej. Za­częła cier­pli­wie wy­ja­śniać, że ta­kie za­cho­wa­nie go­dzi w jego rze­tel­ność – już drugi ty­dzień wszy­scy go szu­kają. Słuszka ja­koby ob­szedł wszyst­kie po­ste­runki, szpi­tale i kost­nice. Po­nadto Pio­tra I czeka nad­zwy­czajna wy­cieczka po Wil­nie, pod­czas któ­rej zo­ba­czy na­prawdę nie­spo­ty­kane rze­czy. Póź­niej, we­dług pro­gramu ofi­cjal­nej wi­zyty, ma od­wie­dzić aka­de­mię je­zu­icką, gdzie obej­rzy eg­za­miny i wy­słu­cha dys­puty w try­bu­nale naj­wyż­szym. Car Ro­sji od­po­wie­dział, że kła­dzie la­skę na wszyst­kie te obo­wiąz­kowe punkty – wy­cieczki, eg­za­miny i głu­pie dys­puty. Niech je so­bie wsa­dzi. W łaźni jest mu bo­wiem do­brze, przy­tul­nie i cie­pło, dla­tego się stąd nie ru­szy. Słusz­kowa nie od­pu­ściła. Przy­po­mniała ca­rowi, że sie­dze­nie w łaźni ca­łymi ty­go­dniami jest szko­dliwe dla zdro­wia, zwłasz­cza dla serca. Może to do­pro­wa­dzić do za­wału albo, nie daj Boże, do udaru mó­zgu, w przy­padku któ­rego car Ro­sji sta­nie się po­ża­ło­wa­nia god­nym wa­rzy­wem. Piotr I od­pa­lił na to, że ni­gdy nie sta­nie się wa­rzy­wem. Słusz­kowa w od­po­wie­dzi za­częła się te­atral­nie śmiać. Za­pro­po­no­wała, aby car spoj­rzał te­raz na sie­bie z boku. Piotr I nie zro­zu­miał jej alu­zji.

Po­mimo wszystko po dłu­gich na­mo­wach Kon­stan­cji, do któ­rych przy­łą­czył się wo­je­woda po­łocki, udało się ja­koś ubła­gać cara, aby wy­szedł z łaźni. Kiedy szedł w stronę aka­de­mii je­zu­itów, całą drogę ka­pry­sił jak dziecko. Kil­ka­krot­nie za­wra­cał i pró­bo­wał biec z po­wro­tem. Gdyby nie pewna ręka Do­mi­nika Mi­chała i po­sta­no­wie­nie Słusz­ko­wej, Piotr I nie do­szedłby do świą­tyni na­uki, gdzie cze­kał na niego Mar­cin Go­deb­ski ze spo­łecz­no­ścią aka­de­micką usta­wioną w sze­regi.

Śro­do­wi­sko aka­de­mic­kie od­dzia­łało na cara usy­pia­jąco. Ni czorta nie ro­zu­mie­jąc z tego, co plotą ci pro­fe­so­ro­wie w suk­niach ze swo­ich wy­so­kich ka­tedr, Piotr I wy­łą­czył się już po pierw­szych zda­niach i zwie­siw­szy głowę, me­lo­dyj­nie za­chra­pał. Nie­wąt­pli­wie śnił o łaźni pu­blicz­nej. Sie­dział tam, za­nu­rzyw­szy nogi w me­ta­lo­wej mi­sce, oto­czony przez ko­mi­nia­rza Sa­szę, szewca Józka i la­tar­nika Sta­sia. Chłopcy, po­krzy­ku­jąc, ła­sko­tali cara Ro­sji w pę­pek, a on, od­po­wia­da­jąc żar­tami na żarty, ko­kie­to­wał ich uszczyp­nię­ciami.

Kiedy się obu­dził i zro­zu­miał, że sie­dzi w je­zu­ic­kiej aka­de­mii, a nie w łaźni, Piotr I po­smut­niał. Po jego po­liczku po­to­czyła się łza. Car Ro­sji, z na­tury wraż­liwy, za­czął pła­kać. Wkrótce roz­be­czał się na głos i na do­bre roz­sz­lo­chał. Kon­stan­cja, wi­dząc du­chową udrękę cara, nie mo­gła po­zo­stać obo­jętna. Prze­pro­siła wszyst­kich mil­cząco i wy­pro­wa­dziła Pio­tra I na ze­wnątrz. Po­sa­dziła go pod brzózką na dzie­dzińcu Sar­biew­skiego i po­zwo­liła mu się wy­pła­kać.

Kon­stan­cja Słuszka, wi­dząc, że Piotr I musi od­zy­skać spo­kój du­cha, po­sta­no­wiła dzia­łać. Nie zwa­ża­jąc na wy­kręty, za­cią­gnęła za­łza­wio­nego cara do cer­kwi za­konu św. Du­cha. Po­sta­wiła go przed iko­no­sta­sem i ka­zała my­śleć o wiecz­no­ści, grze­chach śmier­tel­nych i In­nych istot­nych rze­czach. Na wi­dok ikon car się uspo­koił. Zro­biło mu się wstyd, kiedy na­gle przy­po­mniał so­bie męki Je­zusa. Do­prawdy, ile wart jest żal cara Ro­sji po po­zo­sta­wio­nym w łaźni Sta­siu w po­rów­na­niu z pie­kłem, ja­kie mu­siał wy­cier­pieć na Gol­go­cie Od­ku­pi­ciel Grze­chów. Na myśl o tym Piotr I za­czął że­gnać się zna­kiem krzyża i uni­że­nie kła­niać. Padł na ko­lana i kil­ka­krot­nie ude­rzył czo­łem w po­sadzkę. Jakby tego było mało, wal­nął się pię­ścią w pod­bró­dek. Kop­nął się ko­la­nem w klatkę pier­siową. Za­czął dłońmi chło­stać po­liczki.

Piotr I za­pa­mię­tał się w tym pro­ce­de­rze i nie mógł prze­stać. Kon­stan­cja, wi­dząc jego rękę zwró­coną prze­ciwko sa­memu so­bie, wy­stra­szyła się nie na żarty. Bo­jąc się, że Piotr I – nie daj Boże! – zrobi so­bie krzywdę, chwy­ciła jego ręce i wło­żyła w nie pło­nącą świeczkę. W ob­li­czu świa­tła car się uspo­koił. Na­gle zmie­nił się jego na­strój i te­raz smut­nym spoj­rze­niem ob­ser­wo­wał pło­myk. Jego twarz wy­peł­niały li­ryzm i wraż­li­wość, wręcz pro­sił się o mat­czyną tro­skli­wość i do­bre słowo. Kiedy Kon­stan­cja to za­uwa­żyła, za­częła mó­wić.

Z po­czątku Słusz­kowa mó­wiła alu­zjami. Spo­koj­nym gło­sem opo­wia­dała ca­rowi o wa­row­nych wzgó­rzach, kur­ha­nach, trój­po­dziale ziemi, nie­wol­nic­twie i feu­da­li­zmie. O pańsz­czyź­nie, czyn­szu i dzie­się­ci­nie. Po­tem wspo­mniała o ko­mi­sji ję­zy­ko­wej, ja­kichś bez­dro­żach toż­sa­mo­ści, wy­zwa­niach re­li­gij­nych, błę­dach sa­mo­okre­śle­nia, lu­kach w sa­mo­świa­do­mo­ści i bra­kach w wy­kształ­ce­niu. Mó­wiła długo, bar­dzo mą­drze i su­ge­styw­nie. Car, choć nie­wiele ro­zu­miał, słu­chał Słusz­ko­wej z przy­jem­no­ścią. Kiedy przyj­rzał się jej po­kry­tej pu­drem twa­rzy, ży­wym oczom i nie­za­my­ka­ją­cym się ustom, po­my­ślał na­wet w pew­nej chwili, że gdyby nie po­zo­sta­wieni w łaźni Sta­szek i Jó­zek, z chę­cią za­pro­siłby tę za­mężną ko­bietę na ro­man­tyczną randkę.

Piotr I nie słu­chał już Słusz­ko­wej. Tylko na nią pa­trzył. Po­woli w jego pa­mięci roz­pra­szały się syl­wetka Sa­szy, za­wil­go­cony abo­na­ment dy­rek­tora łaźni wujka Sie­roży, de­li­katne ręce Ogiń­skich, po­tężne fi­gury Gie­droy­ciów, wład­cze ru­chy Chod­kie­wi­czów i ka­mienne uda Pla­te­rów. Na­gle Piotr I uświa­do­mił so­bie, że Kon­stan­cja ko­lejny raz wspo­mina imię wiel­kiego księ­cia li­tew­skiego Ol­gierda. Jakby na­gle obu­dzony, znowu słu­chał głosu Słusz­ko­wej, która opo­wia­dała bajkę o za­mor­do­wa­nych przez Ol­gierda jego wła­snych dwo­rza­nach – pra­wo­sław­nych mę­czen­ni­kach An­to­nim, Ja­nie i Eu­sta­chym. Leżą wła­śnie tu­taj. Po­ga­nie, któ­rzy stali się chrze­ści­jań­skimi świę­tymi: bra­cia Ku­miec i Nie­żyło oraz ich ku­zyn Kru­glec. Umę­czeni przez Ol­gierda ze szcze­gól­nym okru­cień­stwem, a po­tem po­wie­szeni.

Po wy­słu­cha­niu tej hi­sto­rii Piotr I do­stał ataku szału. Choć wy­cho­wany w du­chu eu­ro­pej­skim, za­czął mio­tać się po cer­kwi, tu­pał i wy­gra­żał pię­ściami. Kiedy się uspo­koił, nie mógł po­jąć, jak syn Gie­dy­mina, książę Ol­gierd, który żył w cen­trum Eu­ropy i wy­bu­do­wał w Wil­nie So­bór Prze­czy­stej Bo­gu­ro­dzicy dla swo­jej uko­cha­nej żony, mógł po­stą­pić tak okrut­nie ze swo­imi braćmi w wie­rze.

Car Ro­sji prze­że­gnał się bo­go­boj­nie, po­kło­nił przed wi­szącą tu ikoną ze świę­tymi i znowu za­mie­rzał la­men­to­wać, ale Kon­stan­cja Słuszka, za­po­bie­ga­jąc za­czy­na­ją­cej się hi­ste­rii, za­pro­po­no­wała mu, aby obej­rzał mu­mie mę­czen­ni­ków, a na­wet je do­tknął, je­śli bę­dzie miał ta­kie ży­cze­nie.

Po pod­nie­sie­niu wieka sar­ko­fagu car nie­śmiało do­tknął świę­tego An­to­niego. Był mile zdzi­wiony. Brat zmar­łego, święty Jan, rów­nież nie roz­cza­ro­wał mo­nar­chy. Po­dob­nie ich ku­zyn Eu­sta­chy, zwany Kru­gle­cem. Wszyst­kie trzy ciała były do­sko­nale za­cho­wane. Po pod­nie­sie­niu wiek Piotr I uj­rzał mię­śnie, ścię­gna, skórę, pa­znok­cie i włosy Li­twi­nów utrzy­mane w za­dzi­wia­jąco do­brym sta­nie. Słusz­kowa wy­ja­śniła za­chwy­co­nemu Pio­trowi I, że to praw­dziwy cud, któ­rego nie zdoła wy­ja­śnić na­wet sek­cja zwłok. Ca­rem za­wład­nęła cie­ka­wość. Po­pro­sił, aby Słusz­kowa po­ka­zała mu jesz­cze coś cie­ka­wego.

Kon­stan­cja opro­wa­dzała Pio­tra I po pra­wo­sław­nych cer­kwiach, żeby było mu przy­jem­nie i aby wy­ro­bił so­bie jak naj­bar­dziej przy­chylną opi­nię o Wil­nie. Za każ­dym ra­zem, kiedy gdzieś na ho­ry­zon­cie wy­ra­stał ko­ściół albo, ucho­waj Boże, sy­na­goga, świa­do­mie kie­ro­wała jego spoj­rze­nie w Inną stronę.

Piotr I był za­do­wo­lony, wi­dząc po dro­dze tylko ko­puły cer­kwi. Za­trzy­mał się na krótko przy cer­kwi Prze­nie­sie­nia Re­li­kwii św. Mi­ko­łaja Cu­do­twórcy i szcze­rze się nią za­chwy­cił. Kil­ka­krot­nie ob­szedł na ko­la­nach, ry­jąc no­sem zie­mię, cer­kiew Piat­nicką. Kiedy przy­po­mniał so­bie hi­sto­rię opo­wie­dzianą przez Słusz­kową, znowu nie mógł nad sobą za­pa­no­wać i za­czął się dra­ma­tycz­nie go­rącz­ko­wać. Władca ni­jak nie mógł po­jąć, dla­czego oby­dwie cer­kwie zbu­do­wano za po­zwo­le­niem mor­dercy pra­wo­sław­nych Ol­gierda. Pierw­szą dla jego dru­giej żony, a drugą dla pierw­szej mał­żonki. To ja­kaś schi­zo­fre­nia, po­wta­rzał w my­ślach Piotr I. Swo­ich pra­wo­sław­nych mor­do­wał, a sta­wiał cer­kwie ba­bom, które tra­fiły do po­gan. Sło­wem, nie na­dą­żysz za tymi la­bu­sami3.

Kiedy po obej­ściu wszyst­kich wi­leń­skich cer­kwi Piotr I wspiął się na Górę Gie­dy­mina, ca­łym ser­cem nie­na­wi­dził wiel­kiego księ­cia Ol­gierda. Wstrzą­śnięty przez za­bój­stwa swo­ich braci w wie­rze, stał na wzgó­rzu odu­rzony ich męką, go­towy – gdy tylko nada­rzy się oka­zja – ze­mścić się za wy­rzą­dzoną krzywdę nie tylko na nie­win­nych, ale też na ich re­li­gii.

Piotr I ze zło­ścią po­pa­try­wał na mia­sto, które nie obro­niło pra­wo­sław­nych. Z góry Wilno wy­dało mu się ogrom­nym po­lem ce­buli. Nie­stety, za­nie­dba­nym. Na dru­gim brzegu rzeki go­spo­da­ro­wała jego wie­lo­ty­sięczna ar­mia. Kiedy car Ro­sji zo­ba­czył, jak pieli ona cu­dze ogródki, po­czuł się, jakby był w Mo­skwie. Wszystko tu wy­da­wało się swoj­skie, od dawna znane i nie­zmier­nie miłe.

Pod­czas kiedy Piotr I za­chwy­cał się ko­pu­łami pra­wo­sław­nych cer­kwi, Kon­stan­cja opo­wia­dała le­gendę o śnie za­ło­ży­ciela mia­sta, wiel­kiego księ­cia Gie­dy­mina. Wspo­mniała nie­ska­lane po­gań­skie waj­de­lotki, po­gań­skiego ka­płana Liz­dejkę i wy­ją­cego na wzgó­rzu że­la­znego wilka. Wy­da­wało się, że car jej nie słu­cha, ale za­le­d­wie wy­po­wie­działa imię syna Gie­dy­mina Ol­gierda, znowu za­czął się wsłu­chi­wać.

Car Ro­sji do­wie­dział się od Słusz­ko­wej, że wielki książę Gie­dy­min miał wielu sy­nów. W jego drze­wie ge­ne­alo­gicz­nym był Lu­bart, Jaw­nuta, Mon­wid, Na­ry­munt, Ko­riat, a na­wet Kiej­stut – oj­ciec Wi­tolda Wiel­kiego. Car nad­sta­wił uszu. Za­czął do­py­ty­wać: czy cza­sem ten syn Kiej­stuta – Wi­told Wielki – nie wy­dał swo­jej je­dy­nej córki Zo­fii za wiel­kiego księ­cia mo­skiew­skiego Wa­syla I Dy­mi­tro­wi­cza? Kiedy uzy­skał od­po­wiedź twier­dzącą, słu­chał da­lej. Do­wie­dział się od Słusz­ko­wej, że córka Wi­tolda Wiel­kiego do­cze­kała się syna – Wa­syla II Śle­pego, któ­rego na­stępcą był Iwan III, a tego z ko­lei Wa­syl III. To bar­dzo za­cie­ka­wiło cara. Kiedy usły­szał, że Wa­syla III za­stą­pił Iwan IV, zwany Groź­nym, z ra­do­ści na­wet za­kla­skał. Nie po­zwo­lił Słusz­ko­wej mó­wić da­lej. Za­czął wy­mie­niać jak w pa­cie­rzu, że Alek­sego Mi­cha­ło­wi­cza zmie­nił Fio­dor III, póź­niej Iwan IV, a po­tem Piotr I, czyli on – peł­no­prawny car Ro­sji. Wo­bec tego wielki książę li­tew­ski Gie­dy­min – oj­ciec Kiej­stuta i dzia­dek Wi­tolda Wiel­kiego – jest bez­po­śred­nim przod­kiem wszyst­kich ca­rów Ro­sji. Nie­ważne, że we­dług li­nii żeń­skiej. Do­piero te­raz al­bo­wiem Piotr I ro­zu­mie, dla­czego na Li­twie czuje się jak w domu.

Kiedy Piotr I zdo­był te hi­sto­ryczne wia­do­mo­ści i od­na­lazł swoje praw­dziwe po­cho­dze­nie, na­gle po­czuł się Li­twi­nem. Na­brał chęci, aby od­zy­skać to, co mu się jako ca­rowi Ro­sji zgod­nie z pra­wem na­le­żało – nie tylko stare zie­mie Wiel­kiego Księ­stwa Li­tew­skiego, ale także jego lu­dzi i nie­ru­cho­mo­ści. Mało tego, Piotr I za­czął gło­śno ma­rzyć o ol­brzy­miej re­kom­pen­sa­cie, jaką prę­dzej czy póź­niej bę­dzie mu­siała za­pła­cić mu Pol­ska za bez­praw­nie za­warte z na­le­żącą do niego Li­twą umowy, ta­kie jak ta w Kre­wie czy Lu­bli­nie.

Kon­stan­cja przy­gry­zła wargi, sły­sząc te ma­ja­cze­nia Pio­tra I. Za­częła ża­ło­wać, że opo­wie­działa mu le­gendę o księ­ciu Gie­dy­mi­nie. Nie­stety było za późno, żeby coś zmie­nić.

Kiedy Piotr I ga­dał o ko­niecz­no­ści przy­wró­ce­nia hi­sto­rycz­nej spra­wie­dli­wo­ści, na Gó­rze Gie­dy­mina po­ja­wił się Do­mi­nik Mi­chał Słuszka. Za­py­tał cara, czy nie nu­dzi się w ru­inach zamku Gie­dy­mina, i otrzy­mał od­po­wiedź prze­czącą. Piotr I czuje się tu al­bo­wiem bar­dzo do­brze, po­nie­waż stoi na ziemi swo­ich uko­cha­nych przod­ków, gdzie każdy ka­myk jest mu drogi. Słuszka po­smut­niał. Ale nie od­pu­ścił. Za­py­tał, czy car bę­dzie długo tu stał, i za­pro­po­no­wał nie­winną roz­rywkę – wy­bi­ja­nie są­sia­dom okien o zmroku. Al­bo­wiem Sa­pie­ho­wie, zdrajcy i so­jusz­nicy Szwe­dów, wła­śnie ucie­kli z mia­sta. Ich pa­łac jest te­raz pu­sty. Wie­czo­rem można za­tem set­nie się uba­wić. Już dał roz­kaz swoim dwo­rza­nom, aby na­zbie­rali ka­mieni.

Kiedy car to usły­szał, nie po­tra­fił od­rzu­cić pro­po­zy­cji. Roz­bu­dzony gen li­tew­ski wręcz wo­łał te­raz do niego, aby za­szko­dzić są­sia­dowi. Nie­istotne, wła­snemu czy nie.

VII. Kró­lew­ski po­da­ru­nek

Piotr I spał słodko, zmę­czony chu­li­gań­skimi wy­bry­kami. Śnił o cel­nie rzu­co­nym ka­mie­niu i wy­bi­tych oknach Sa­pie­hów, a po­tem o swoim przodku, wiel­kim księ­ciu li­tew­skim Gie­dy­mi­nie, który pi­sał mu list do Mo­skwy. W li­ście tym Gie­dy­min za­pra­szał Pio­tra I do Wilna. Kra­so­mów­czo wa­bił i za­chę­cał swo­jego po­tomka, aby przy­był tu – pie­szo, ka­retą albo konno, nie­ważne – i za­miesz­kał na stałe. Nie sam, ale z liczną ar­mią ro­syj­ską, tre­no­wa­nymi niedź­wie­dziami, ma­triosz­kami i gładko ogo­lo­nymi bo­ja­rami. Gie­dy­min prze­ko­ny­wał, że znaj­dzie się tu miej­sce dla wszyst­kich: dla cze­bu­ra­szek i ko­ło­bo­ków, ko­ście­jów i Wa­niek Du­ra­ków, Wa­sy­lis, a na­wet dla wiel­kich paź­dzier­ni­ków.

Kon­stan­cja Słuszka już od pew­nego czasu bez­sku­tecz­nie bu­dziła cara Ro­sji. Roz­darła jego ulu­biony bę­ben, ude­rza­jąc w niego ze wszyst­kich stron. Do­brze, że pod łóż­kiem był za­pa­sowy. Po­ło­żyła go obok po­duszki i znowu bęb­niła, pró­bu­jąc ape­lo­wać do po­czu­cia obo­wiązku Pio­tra I, al­bo­wiem dzień wcze­śniej obie­cał on ge­ne­ra­łom, że bę­dzie uczest­ni­czył w po­ran­nej musz­trze. Nie­stety, na­wet to nie po­mo­gło. I do­piero kiedy znie­cier­pli­wiona Słusz­kowa krzyk­nęła, że do cara przy­byli go­ście, Piotr I otwo­rzył oczy.

Kiedy roz­warł po­wieki, zo­ba­czył Józka i Sta­sia. W no­gach łóżka stała prze­wią­zana czer­woną wstążką skrzy­nia. Car wy­sko­czył z łóżka, kiedy usły­szał, że czeka na niego nie­spo­dzianka. Nie­cier­pli­wie do­padł skrzyni i po roz­wią­za­niu wstęgi otwo­rzył ją. W środku sie­dział wsa­dzony do wa­zonu czar­no­skóry chło­piec. Miał mniej wię­cej dzie­sięć lat. Był śliczny. Miał krę­cone włosy. Wy­glą­dał na nieco wy­lęk­nio­nego.

Car chwy­cił chłopca pod pa­chy i wy­cią­gnął go. Uważ­nie obej­rzał go pod świa­tło. Ob­wą­chał. Po­obra­cał. Kiedy czo­chrał mu włosy, usły­szał, że to pre­zent. Chłopcy z łaźni zrzu­cili się, ile kto mógł, i ku­pili w skle­pie su­we­nir dla cara Ro­sji, żeby miał co wspo­mi­nać po po­wro­cie do domu.

Pod­czas gdy car oglą­dał chłopca, Jó­zek za­czął opo­wia­dać, że z po­czątku chcieli po­da­ro­wać Pio­trowi I ma­łego Wiet­nam­czyka albo mi­nia­tu­ro­wego Pig­meja, jed­nak nie było ich w skle­pach Akro­pol i Pa­no­rama. Można było, oczy­wi­ście, za­mó­wić „przez firmę”, jed­nak Wiet­nam­czyka przy­wieź­liby do­piero za mie­siąc, a na Pig­meja trzeba by było cze­kać co naj­mniej pół roku, po­nie­waż jest te­raz na nich duży po­pyt i zda­rzają się rzadko. Ko­mi­niarz Sa­sza pro­po­no­wał zresztą, aby wziąć z wi­tryny dla cara Eski­mosa z Ala­ski, ale ten był bez ro­do­wodu i do tego z de­fek­tami – w ogóle nie miał zę­bów. Dla­tego po na­ra­dzie chłopcy po­sta­no­wili ku­pić tego, któ­rego przy­wie­ziono wprost z Abi­sy­nii. Kon­sul­tant han­dlowy bar­dzo go bo­wiem chwa­lił i obie­cał, że nie bę­dzie z czar­no­skó­rym pro­ble­mów. Na dnie skrzyni jest gwa­ran­cja. Chłopca można zwró­cić w ciągu dwóch lat, je­śli to­war się nie spodoba albo ze­psuje pod­czas uży­cia.

Car, słu­cha­jąc Józka, zaj­rzał chłopcu do ust. Po­stu­kał w zęby, obej­rzał ję­zyk i gar­dło. Z za­cie­ka­wie­niem spraw­dzał uszy i Inne or­gany. Wtedy wtrą­cił się Sta­siek. Za­pew­niał, że chło­piec nie bę­dzie zły i że nie wy­li­nieje. Jest cał­ko­wi­cie zdrowy. Do gwa­ran­cji do­łą­czono jego do­ku­men­ta­cję me­dyczną. Cho­ro­wał on, jak wszyst­kie dzieci w jego wieku, na: odrę, ospę wietrzną, try­per, świnkę, ró­życzkę, ostre za­pa­le­nie krtani oraz lekką po­stać pie­lusz­ko­wego za­pa­le­nia skóry.

Car nad­sta­wił uszu. Za­czął jesz­cze uważ­niej oglą­dać swój pre­zent. Kiedy spraw­dzał mię­dzy pal­cami, Sta­siek za­czął uspo­ka­jać Pio­tra I, że nie musi bać się o świerzb, pa­so­żyty czy inne za­razki. Po­dobne eg­zem­pla­rze już nie pierw­szy rok ho­duje Ma­donna. Chłopca tego sa­mego po­cho­dze­nia miał Mi­chael Jack­son i Inne sławy tego świata. Poza tym dziś w Ho­ly­wood sze­rzy się moda, aby mieć ich o wiele wię­cej niż jed­nego czy dwóch.

Uspo­ko­jony Piotr I za­py­tał, czy dziecko ma imię. Nie, od­po­wie­dział Jó­zek. Chłop­czyk, jak wszyst­kie afry­kań­skie dzi­kusy, nie ma ani imie­nia, ani na­zwi­ska. Nie wie na­wet, kiedy się uro­dził i kim są jego ro­dzice. Ja­kiś Sie­rotka przy­wiózł go na Li­twę jesz­cze jako nie­mowlę. Nie­stety z po­wodu aler­gii nie mógł trzy­mać go ani w swoim dwo­rze, ani w kmie­ciej cha­cie. Od­dał go do przy­tułku. Kiedy roz­po­czął się tam re­mont, prze­nie­siono go do biura rze­czy zna­le­zio­nych. Póź­niej do an­ty­kwa­riatu. Po­tem do skle­pów: Akro­polu, Pa­no­ramy i Ozasa. Tu­taj bez mała dzie­sięć lat cze­kał, aż ktoś go kupi. Dy­rek­cja już stra­ciła na­dzieję. Chciała go de­por­to­wać.

Piotr I de­li­kat­nie przy­tu­lił chłopca do piersi. Kiedy po­czuł, że prze­stra­szony chło­piec drży, obie­cał, że nikt go ni­gdy nie de­por­tuje. Piotr I daje na to słowo ho­noru cara Ro­sji. Dziecko po­ło­żyło swoją kę­dzie­rzawą główkę na ra­mię cara, jakby ro­zu­miało jego słowa. Wes­tchnęło, błogo za­mknęło oczy i za­mru­czało jak ko­tek.

Pio­tra I, kiedy tak pie­ścił chłopca, za­lały uczu­cia ro­dzi­ciel­skie. Za przy­kła­dem kró­lo­wej es­trady Ma­donny po­sta­no­wił go usy­no­wić. Roz­ma­rzył się, że pod do­brą opieką i od­po­wied­nio wy­cho­wany być może sta­nie się on kie­dyś ge­ne­ra­łem albo sław­nym spe­cja­li­stą od for­ty­fi­ka­cji. Kiedy po­dzie­lił się swoim taj­nym ma­rze­niem ze Słusz­kami i zo­ba­czył na ich twa­rzach iro­niczne uśmie­chy, tym bar­dziej się za­wziął. Chcąc po­ka­zać, że jego za­miary nie są wy­ssane z palca, po­sta­no­wił na­tych­miast ochrzcić dziecko. Na­zwać go Abra­ha­mem, nadać mu – na po­hy­bel! – otcze­stwo od swo­jego imie­nia i dać na­zwi­sko sław­nego przy­wódcy Per­sów Han­ni­bala. Kiedy za­pa­lił się do tej idei, wy­dał roz­kaz, aby bez­zwłocz­nie urzą­dzić chrzest. Do tego celu wy­brał cer­kiew św. Pa­ra­skiewy Piąt­nicy, którą kil­ka­krot­nie ob­szedł na ko­la­nach i szcze­gó­łowo obej­rzał. Poza tym, we­dług cara, to miej­sce sym­bo­liczne. To tu­taj, w nie­gdy­siej­szej po­gań­skiej świą­tyni boga Ra­gu­tisa, nie raz mo­dlił się jego przo­dek Gie­dy­min, wielki książę li­tew­ski.

O Ile wszystko było ja­sne co do miej­sca, czasu i ojca chrzest­nego, o tyle kan­dy­da­tura ko­biety bu­dziła wąt­pli­wo­ści Pio­tra I. Słusz­kowa wy­obra­żała so­bie oczy­wi­ście, że to wła­śnie ona sta­nie się matką chrzestną. Jed­nak car Ro­sji miał inne wy­obra­że­nie. Nie chciał zra­nić Kon­stan­cji i za­zna­czył, że do­sko­nale pa­mięta, ile do­brego zro­biła ona dla cara, jed­nak z wiel­kim ża­lem nie po­wo­łał jej na funk­cję matki chrzest­nej. Kiedy zo­ba­czył, że ko­bieta po­smut­niała, przy­po­mniał jej, że jesz­cze całe ży­cie przed nią i dla­tego w przy­szło­ści do­czeka się nie­jed­nego chrze­śniaka. Słusz­kowa przy­gry­zła wargi, kiedy to usły­szała. Po jej po­liczku po­to­czyła się łza. Wów­czas Do­mi­nik Mi­chał Słuszka, wi­docz­nie chcąc osią­gnąć ja­kąś tajną ko­rzyść, za­pro­po­no­wał Pa­cównę. Piotr I ka­te­go­rycz­nie się temu sprze­ci­wił. Nie pa­so­wała mu żadna z Ogiń­skich, a na wspo­mnie­nie o bę­dą­cej już w po­waż­nym wieku Chod­kie­wi­czo­wej za­de­mon­stro­wał od­ruch wy­miotny. Wów­czas Słuszka od­wa­żył się – choć, we­dług niego, nie było to tra­dy­cyjne, ale za to ory­gi­nalne – za­pro­po­no­wać na matkę chrzestną sa­mego sie­bie. Ta myśl spodo­bała się Pio­trowi I. Jed­nak kiedy spoj­rzał na umę­czoną pi­jań­stwem twarz wo­je­wody po­łoc­kiego, nie owi­ja­jąc w ba­wełnę przy­znał, że z taką, za prze­pro­sze­niem, matką chrzestną, bę­dzie mu wstyd po­ja­wić się w cer­kwi. W ta­kim wy­padku chęt­niej wy­brałby Józka albo na­wet Sta­sia.

Sta­siek, kiedy usły­szał swoje imię, mo­men­tal­nie za­czął snuć nie­re­alne na­dzieje. Wy­obra­żał so­bie na­iw­nie, że kiedy sta­nie się matką chrzestną, po­wiążą go z ca­rem Ro­sji więzy po­kre­wień­stwa, a kiedy ten za­nie­może albo, nie daj Bóg, umrze, to przej­mie po nim wła­dzę. Wów­czas bę­dzie rzą­dził ca­łym bez­kre­sem Ro­sji i jej skar­bem, za­wo­juje Szwe­cję i Prusy. Na­kła­dzie Fran­cu­zom do tył­ków, prze­trze­pie Wło­chów, osku­bie Hisz­pa­nię, upo­ko­rzy Por­tu­ga­lię, a An­glię rzuci na czwo­raka. Nie­stety, speł­nie­nie nie było są­dzone tym ma­rze­niom, po­nie­waż spoj­rze­nie cara skie­ro­wało się na Józka.

Jó­zek, kiedy car o nim wspo­mniał, z po­czątku się wy­stra­szył, co po­my­śli o tym jego re­li­gijna matka i oj­ciec o wy­bu­cho­wym cha­rak­te­rze, kiedy jed­nak przy­po­mniał so­bie, że dąży do oświe­ce­nia, rów­nież się roz­ma­rzył.

Jó­zek po­strze­gał sie­bie jako bar­dzo tro­skliwą i ca­łym ser­cem od­daną no­wym obo­wiąz­kom matkę chrzestną. Swo­jego syna chrzest­nego Abra­hama Pio­tro­wi­cza Han­ni­bala wi­dział oto­czo­nego mi­ło­ścią i mat­czy­nym cie­płem. Jó­zek nie za­po­mniał też o ojcu chrzest­nym – Pio­trze ı. Za­wsze wie­czo­rem po po­wro­cie z pracy będą na niego cze­kały cie­płe kap­cie, wy­godna po­domka i smaczna, pa­ru­jąca w kuchni ko­la­cja. Car Ro­sji usią­dzie na ta­bo­re­cie przy stole i ude­rzy wi­del­cem w kie­li­szek. Wtedy Jó­zek wy­cią­gnie z lo­dówki ka­rafkę i na­leje wódki. Piotr I wy­pije i za­kąsi. A kiedy prze­trze już usta rę­ka­wem, chwyci Józka w ob­ję­cia i za­cznie go­rąco ca­ło­wać.

Piotr I pod­jął de­cy­zję, za­nim Jó­zek skoń­czył ma­rzyć. Ka­zał Słusz­ko­wej pro­sić go­ści, a Słuszce za­przę­gać ka­retę i wieźć go, jak ob­wie­ścił, na miej­sce chrztu, aby mógł wy­peł­nić swoją obiet­nicę.

Ku zdzi­wie­niu Słusz­ko­wej w cer­kwi Piat­nic­kiej ze­brali się tylko męż­czyźni. Wszy­scy byli wy­jąt­kowo czy­ści, ogo­leni i zdrowo za­ru­mie­nieni, po­nie­waż do­piero co przy­byli z łaźni. Wśród przed­sta­wi­cieli ary­sto­kra­cji i sław­nych ro­dów Wilna ra­mię w ra­mię tło­czyli się tu miej­scy ko­mi­nia­rze i szkla­rze, dru­ka­rze i szewcy, krawcy, mu­ra­rze, a na­wet kil­ka­dzie­siąt włó­czę­gów ze Śni­pi­szek i In­nych wi­leń­skich przed­mieść.