Ocean - Steve Sem-Sandberg - ebook + książka
NOWOŚĆ

Ocean ebook

Steve Sem-Sandberg

4,7

Opis

Wciągająca powieść o jednym z najważniejszych filozofów oświecenia.

Jesienią 1765 roku Jean-Jacques Rousseau spędza 45 dni na Île Saint-Pierre, wysepce nieopodal Berna. Dzięki takim dziełom, jak Nowa Heloiza, Umowa społeczna i Emil, czyli o wychowaniu w ciągu zaledwie kilku lat Francuz stał się jedną z najbardziej wpływowych postaci w Europie. Jednak za swoje oświeceniowe traktaty Rousseau płaci cenę wygnania – najpierw z ojczyzny, potem ze Szwajcarii.

Ocean Steve’a Sem-Sandberga to powieść o bezkompromisowym samotniku, który jedyne schronienie znajduje w roślinach zbieranych na wyspie. Ale choć ucieka przed Świętym Oficjum i władzami świeckimi, nie może uciec od przeszłości. Nocami przychodzą sny, których nie da się odpędzić, a dawne czyny, które od dawna wypiera, podmywają jego myśli niby woda podnosząca się wokół wyspy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
orchidea90

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!
00

Popularność




Steve Sem-Sandberg

Ocean

Opowieść o filozofie Jeanie-Jacques’u Rousseau oraz jego pobycie na Île Saint-Pierre na jeziorze Bienne w republice berneńskiej od 9 września do 24 października 1765 roku

z języka szwedzkiego przełożył Przemysław Pożar Warszawa 2024

Ze wszystkich miejsc, które zamieszkiwałem (a były między nimi urocze), żadne nie dało mi tak pełnego poczucia szczęścia, nie pozostawiło po sobie tak serdecznego żalu jak wyspa de Saint-Pierre położona na jeziorze Bienne. Ta wysepka, którą w Neuchâtel zwą wyspą de la Motte, nawet w Szwajcarii jest mało znana. O ile wiem, żaden podróżnik nie podaje o niej wzmianki. A przecież miła dla oka i położona tak szczególnie, jakby miała uszczęśliwiać człowieka lubiącego żyć w odosobnieniu, bo choć jestem chyba jedynym pod słońcem, któremu los taką skłonność narzucił jako prawo, nie potrafię uwierzyć, abym ja jeden tylko odznaczał się tak naturalnym gustem, jakkolwiek nie spotkałem go dotąd u nikogo poza mną.

Jean-Jacques Rousseau, Marzenia samotnego wędrowca (Przechadzka piąta), przeł. Ewa Rządkowska

Ten pokoik zawiera wszystko, co drogie memu sercu, a może i wszystko, co na ziemi najlepsze; mam wokół siebie wszystko, co mnie interesuje, cały wszechświat jest tutaj dla mnie; rozkoszuję się jednocześnie swoim przywiązaniem do przyjaciół i tym, którym mi się odwzajemniają, jak też tym, którym darzą się między sobą; ich wzajemna życzliwość bądź to ode mnie pochodzi, bądź to do mnie się odnosi; wszystko, co widzę, rozszerza me istnienie, nie widzę zaś niczego, co by miało je podzielić; jest ono we wszystkim dookoła, żadna jego cząstka nie pozostaje ode mnie daleko; moja imaginacja nie ma już zajęcia, niczego nie muszę pragnąć; czuć i rozkoszować się to dla mnie jedno; żyję naraz we wszystkim, co kocham, sycę się szczęściem i życiem. O śmierci! Przyjdź, kiedy zechcesz, już się ciebie nie boję, żyłam, a więc cię ubiegłam; nie mam już nowych uczuć do poznania, a ty nie masz już mi czego odebrać.

Jean-Jacques Rousseau, Nowa Heloiza (Część szósta. List VIII), przeł. Agata Kozak, 1761

Całe przedpołudnie zajęło mu zbadanie z wody fragmentu zachodniego wybrzeża wyspy, który wyznaczył wczoraj podczas pieszej wędrówki. Wierzby iwy rosną tu gęsto i strzeliście, sięgając daleko nad taflę wody, tak że długie, rozgałęzione pnie drzew niemalże odrywają się od ziemi. Żeby dostać się pomiędzy nie, musi położyć się w łódce na wznak i odepchnąć kijem chylące się nisko wystające albo odłamane konary. Światło wewnątrz krytej gałęziami krypty jest zmętniałe, ciężkie od mułu i lepkiego pyłu kwiatów, który wyblakł i zasechł na martwych, pogniłych pieńkach olchy i gałęziach połamanych niegdyś przez wiatr, nieruszanych od tamtego czasu, szarych na tle czerniejącej tafli i opuchłej zieleni. W środku rosną żółte irysy, w miejsce ich kwiatów dawno pojawiły się wysokie, dojrzałe torebki nasienne; podobnie słupki przekwitłych kaczeńców. Nadbrzeżną skarpę porastają jaskry. Ziemię w głębi wyspy wydeptano, od dawna znajduje się pod uprawą; lecz tu, opodal jeziora, nie ma śladu człowieka. Przy tym panuje ukrop. Owady wpełzają mu w kąciki ust i oczu, musi strząsnąć je rękawem kaftana. Ruch sprawia, że łódka zaczyna się kołysać. Gałąź, której się chwyta, unosi się na fali, musi się wyprężyć, żeby ściąć nożycami turzycę. Potem siada i dociąża reling, aby złagodzić bujanie. Jak dotąd to pomyślny poranek. W łódce brakuje już miejsca.

Około południa pozwala, by prąd wyniósł go znów na otwartą wodę. Przejrzyste niebo zmącone jest jedynie lekką mgłą, niedającym cienia migotliwym welonem. Pluskająca o burtę woda także robi swoje i gdy on sięga wioseł, by popłynąć do brzegu, w pęcherzu czuje znany ucisk. Reaguje jak w dzieciństwie, kiedy coś mu dolegało: kuli się, kładzie na boku i znów na wznak, jakby ciągła zmiana pozycji mogła ukoić ból. I w tej samej chwili wyłaniają się ci w bieli, gotowi, by go sądzić, tak jak w dzieciństwie. Jest ich czterech, czasem więcej, mają białe szaty do kostek i naciągnięte na głowy białe kaptury, biją go długimi, ciężkimi kosturami z drewna. Z bólu zimny pot zalewa mu twarz, ciało drży. Dałby wszystko, by mieć teraz pod ręką swoje cewniki i utoczyć płynu za cenę choćby najgorszego cierpienia.

Wtedy z wyspy słychać czyjś krzyk:

Monsieur, monsieur!

Chłopiec biega tam i z powrotem wzdłuż brzegu z wyciągniętymi rękami. Wygląda, jakby chciał przyciągnąć łódkę niewidzialną liną. Dociera do niego, jak absurdalna ta scena musi się wydawać chłopcu: smagana przez wiatr i fale łódź bez wioślarza pełna łodyg kwiatów i ciętych gałęzi. Nie bez wysiłku podnosi się z dna łódki i macha ręką, ni to odpędzając chłopca, ni wołając go do siebie, po czym zaczyna powoli wiosłować do brzegu.

Chłopiec to syn komisarza podatkowego, w tej chwili nie pamięta jego imienia. Gdy tylko łódź przybija do brzegu, chłopiec opiera obie dłonie o reling i próbuje przesadzić krawędź. Ponad bielejącymi knykciami widać sam czubek nosa, ciekawskie błękitne oczy i sterczące spod ciemnej czupryny uszy. Nie może pozbyć się myśli, że jest coś dziwacznego w tym natręctwie chłopca. Żąda natychmiastowych odpowiedzi, choć nie wydaje się szczególnie pojętny. Wszystko, co się do niego mówi, jakby chybiało celu – to jednak nie powstrzymuje go przed tym, by za chwilę znów domagać się uwagi i kolejnych odpowiedzi na pytania.

Odkąd tylko zaczął tu botanizować, nie może opędzić się od chłopca. Często przebywa on w towarzystwie swojego młodszego rodzeństwa o wyraźnie spokojniejszym usposobieniu, prowadzi ich wszystkich preceptor, monsieur Moulin, szczudlasty młodzieniec w jedwabnej koszuli i haftowanej kamizelce, który przypływa łódką wczesnym porankiem, a gdy przechadza się z dziećmi, często przybiera prelegencką pozę, pochylony lekko z książką w dłoni. Już pierwszego dnia na wyspie, gdy Rousseau dopiero co zaczął wyznaczać obszar wzdłuż zachodniego brzegu, który zamierzał zbadać, usłyszał za plecami szelest liści i trzask gałęzi i spomiędzy gęstwiny wychynęły zuchwałe twarze tutejszych dzieci. Monsieur Moulin był nie dalej niż dwa kroki za nimi. Zaczął je głośno ganić, co oczywiście zrujnowało do szczętu możliwość koncentracji. Moulin, jakby był osobą wielkiej rangi, nalegał, co więcej, żeby się sobie przedstawili, pokłonił się tak nisko, że niemal się przewrócił. To dla mnie niesłychany zaszczyt, monsieur Rousseau. Nigdy bym nie pomyślał, że dane będzie mi oglądać waszą znakomitą osobę w prawdziwym życiu. Preceptor z pewnością świetnie znał wszystkie plotki. Wszyscy na wyspie je znali, wiedzieli jednak, że nie był to dogodny moment, by dać to po sobie poznać.

A dlaczego on ma na sobie takie dziwaczne ubranie?, wydyszał chłopiec zza pleców opiekuna.

I nim monsieur Moulin zdołał go uciszyć:

Czy monsieur Moulin nie mówił, że takie szaty nosi diabeł?

Preceptor prędko uderzył go w twarz wierzchem dłoni, lecz chłopiec stał niewzruszony, uśmiechał się tylko triumfalnie, jak gdyby uderzenie potwierdziło snute od dawna domysły.

Mogę pożyczyć pański monokl?, pyta teraz chłopiec. Monoklem nazywa lupę na sznurku zwisającą z szyi Rousseau.

Z pomostu przy dawnym klasztorze odpływa łódź. Niedaleko, z drugiej strony zagajnika, słychać podniecone głosy stróża i mężczyzny, który ma pilnować ruchu wodnego przy pomoście. Widać teraz, jak łódka sunie po resztkach odbitego na wodzie słońca. To żaglówka, ale wiatr jest tak słaby, że żagiel zwisa niczym wór. Z pokładu słychać czyjś rozkaz i wtem rozlega się rytmiczne skrzypienie wioseł w dulkach. Próbuje dostrzec, czy na pokładzie jest ktoś, kogo zna, ale pod słońce wszystko czernieje jak smoła, łódka, żagiel, tłoczący się pasażerowie. Odróżnia zaledwie kontury, które poruszają się, jakby odprawiały jakiś rytuał, taniec, teatr cieni.

Idą razem piaszczystą ścieżką pod górę w kierunku starego klasztoru. Chłopiec biegnie przodem z lupą w ręku. Przykłada ją do wszystkiego, co mu się napatoczy, do sztachety płotu, żwiru na ścieżce, ptasiego pióra, które przylgnęło do krzaka u skraju drogi, a przy tym usta mu się nie zamykają i bez przerwy gestykuluje. Z pewnością wierzy, że dyskutuje w ten sposób z tym czarciej maści filozofem, choć w rzeczy samej uprzyjemnia sobie czas w pojedynkę, wedle dziecięcego zwyczaju.

Sam filozof odczuwa tępy ból brzucha, okropnie swędzi go twarz i szyja, jakby pogryzły go owady albo spocił się od zbyt dużej ilości słońca. Osłania czoło dłonią i patrzy w niebo. Zza białej mgły, która już od świtu zasnuwa niebo, wyłaniają się ciemniejsze odcienie. Zrywa się chłodny wiatr znad jeziora, drżą od niego osiki okalające drogę, a liście wierzb odsłaniają popielaty spód. Pilnuje, by utrzymywać dystans do chłopca, tak by ten nie poczuł smrodu szczyn, którymi go czuć. Dzieci są jak zwierzęta: wszystko zwęszą. Ale chłopca całkiem pochłonęła zabawa z lupą i nie dociera do niego nic, póki jedna z opiekunek – jej imienia też nie pamięta – nie zbiega z góry, trzepocząc połami fartucha.

Gdzieś ty był, Christophe?, krzyczy do chłopca. Powtarzałam ci, żebyś nie biegał gdzie bądź!

A zwracając się do niego – jej twarz natychmiast łagodnieje, złość zastąpiła słodycz miodu – monsieur, prosiłam go tylko, by powiedział wam, że macie gościa. Potem chwyta chłopca za kark i pewnym krokiem prowadzi pod górę w kierunku klasztoru. Chłopiec wyrywa się jej, zawraca i biegnie do niego z lupą. Dziękuję bardzo za pożyczenie, mówi i uśmiecha się szeroko.

Thérèse wpada na niego na krużganku, przy schodach do ich pokoi. Wie, że wygląda jak zdjęty z krzyża, próbuje to ukryć pogodnym tonem.

Nie wzrusza jej to.

Jacyś ludzie tu byli, szukali cię, mówi.

Pyta, kto to był, ale ona oczywiście nie wie. Jacyś ludzie. Czterech ich było. Thérèse trwa w uporze, by nie zapamiętywać nazwisk, doskonale wie bowiem, że złości go wspomnienie o kimś znajomym, do kogo z tego czy innego powodu zaczął żywić urazę. Lepiej więc udawać, że się zapomniało, choć jest pewny, że osoba tak bystra i spostrzegawcza jak ona doskonale pamięta każde nazwisko.

Jak ty wyglądasz!, wykrzykuje Thérèse, ciągnąc go za sobą do izby. Ma pod ręką całą domową apteczkę i wciera mu w twarz różne płyny i maści. Następnie pomaga mu się rozebrać i wiesza ubrania nad rozpalonym uprzednio kominkiem, w którym trzaska silny płomień. Pyta go, czy ma mu też pomóc ze żgiełkami. Żgiełkami nazywa cewniki, drobne woskowane rurki, w które kiedyś zaopatrzył go doktor Daran w celu umieszczenia ich w członku i rozszerzenia cewki, jednak każda aplikacja cewnika to zacięta walka między bólem spowodowanym przez zabieg a skurczami przepełnionego pęcherza, o które w najlepszym wypadku przyprawia go wyczekiwany strumień moczu. Musi być przygotowany na ból, stać się go godnym (tak uważa), a w tym momencie jest od tego daleki. Dzień był długi, spotkanie z chłopcem wprawiło go w dziwny nastrój. Jest wesoły i pełen niepokoju jednocześnie, niejasno zdaje sobie sprawę, że uchybił regułom odpowiedzialności dyscyplinarnej. I na dodatek oddał mocz w łódce. Zawsze przychodzi moment, gdy ból obezwładnia go i wtedy nie ma już znaczenia, czy czuje się ukarany, gotowy czy godny.

Ale Thérèse wie, co robi. Zawsze gdy wprowadza cewnik, robi to z wielką ostrożnością, obejmuje jego skulonego penisa ciepłą dłonią, tak jak osłania się wystraszone zwierzątko, palce nigdy jej nie drżą, nic nie wyślizguje się jej z uchwytu.

Jedzą posiłek, który przygotowała mu Thérèse, on pije świeże mleko, jeszcze ciepłe i spienione, przyniesione z obory w dzbanie. Nie pyta o przybyszów. Niebawem i tak się dowie. Większość ludzi, którzy chcą z nim teraz nawiązać kontakt, jest zbyt strachliwa, żeby zrobić to osobiście. Delegują posłańców, którzy rzecz jasna nie mają nic do powiedzenia, schlebiają mu tylko i się puszą, wypytują o zdrowie, wyrażają uznanie dla jednego czy drugiego rzekomo przeczytanego dzieła, choć w rzeczy samej nic nie przeczytali, nic nie zrozumieli, zabierają mu tylko czas, przekazując bezużyteczne życzenia pomyślności od ludzi, którzy nie dbają ani o jego zdrowie, ani pomyślność, chcą jedynie wiedzieć, jak wygnaniec znosi zesłanie. Napisanie listu samozwańczym dobroczyńcom też nie przyjdzie do głowy, ponieważ boją się, że jakieś słowo może obrócić się potem przeciwko nim.

Po posiłku Thérèse uchyla okno, żeby wywietrzyć nieprzyjemny zapach gnijących roślin i palonego wosku, smród doskwiera szczególnie teraz, gdy grzeje popołudniowe słońce, a on wspina się po schodach na półpiętro do sypialni i kładzie na łóżku pod błękitnym baldachimem. Dosięgają go dobiegające zewsząd krzyki i wrzaski dzieci, które bawią się na zewnątrz. Próbuje wychwycić głos chłopca. Jest zazwyczaj donośniejszy, bardziej piskliwy niż u reszty dzieci, ale jeśli mały jest teraz wśród nich, to przepadł w jazgocie gromady. W myślach dokonuje więc przeglądu dzisiejszych zbiorów, okaz za okazem. Już samo wstępne sporządzanie inwentarza wyznaczonych dotychczas siedlisk zajmie przynajmniej kolejne pół roku. Wrzesień za pasem. Jeśli mu się poszczęści, będzie botanizować jeszcze przez sześć, może osiem tygodni, w przeciwnym razie mróz chwyci znacznie wcześniej. Już rośnie w nim niepokój, nie wiem, czym zajmuje się podczas nadchodzących długich, zimowych miesięcy. Z wyjątkiem pism potrzebnych mu do codziennego botanizowania nie zamierza otwierać ksiąg i rękopisów, które Thérèse zabrała ze sobą podczas pospiesznego i pełnego upokorzeń wyjazdu z Môtiers. By skompletować pełny katalog roślinności na wyspie, co chciałby uczynić, będzie musiał obserwować ją przez cały rok. Czy ten czas będzie mu dany? Nie śmie żywić nadziei.

Jeśli w trakcie dzisiejszej wędrówki coś odkrył, to wyjątkową różnorodność flory na wyspie. Czy odważy się wykonać kilka iluminacji i czy ma po temu zdolność? W głębokich nadbrzeżnych grotach, nad którymi roślinność rozpostarła swoje baldachimy, każda gałąź i każdy kwiatowy kielich skrzy się swoim własnym blaskiem, blaskiem pobłyskującym taką feerią, że żaden pigment świata nie odda mu sprawiedliwości.

„Nie mam żadnych artystycznych skłonności, ale muszę się czymś zająć, jeśli pozwolą mi zostać tu na zimę – pisze do przyjaciela Alexandre’a du Peyrou w Neuchâtel. – Mam ze sobą kilka sztychów, które z chęcią ozdobię iluminacjami, ważne jednak, by dobrać odpowiednie kolory”.

Załącza listę potrzebnych mu rzeczy. Oprócz pędzli o rozmaitym kształcie i wykończeniu – tusz, guma arabska, szara bibuła, werniks. Oraz farby: nie mogą być zbyt tłuste i muszą rozcieńczać się bez utraty koloru. Błękit pruski. Grynszpan. Żółcień chromowa. Vert-de-Brunswick. Czy to nie to zwą malachitową zielenią?

Chłopiec znów zaprząta mu myśli. Zastanawia się, czy jest z nim coś nie tak, jest tak namolny i przerośnięty, przy tym na pozór nieczuły na reprymendy. Może jego umysł nie jest w pełni rozwinięty? Doskonale zdaje sobie sprawę, że chłopiec musi przysparzać rodzicom kłopotów.

W półmroku pomieszczenie poniżej schodów wygląda, jakby odłączyło się od reszty pokoi i unosiło lekko nad podłogą. We śnie łóżko zamienia się na powrót w łódkę, która zanurzona jest aż po reling. Sięgając dłonią wzdłuż ciała, nie potrafi rozstrzygnąć, czy to, czego dotyka, to jego własny mocz, czy tylko ciepława woda z jeziora. Niebo jest takie samo, świetliste i nieruchome, nie rzuca cienia. Teraz jednak jakby inne niebo przedarło się do przodu. Ma ten sam szarawy odcień, ale jest twardsze, jak kopuła z kamienia – wtem zdało mu się, że wcale nie śpi, lecz jest martwy, że niebo to czerw, który zalągł mu się na twarzy, i to dlatego piecze i swędzi go skóra. Co i tak wydaje się dziwne, martwy nie słyszałby przecież krzyków dzieci bawiących się w ogrodach klasztoru? Dokoła słyszy plusk, woda przecieka przez reling i dno łódki. Dotyka jego pach i krtani, łaskocze go, gdy ścieka do zgięcia łokcia, między knykcie. Za odruchowym uczuciem odrazy kryje się także wabiąco wstrętna rozkoszna myśl, żeby zalec w fizjologicznym cieple, utopić się we własnym moczu. Z wielkim wysiłkiem chwyta dłońmi reling i wygrzebuje się z łódki niemal całkiem przepełnionej cieczą. Przez ramię widzi, jak strumień wody pełznie nad niskim nabrzeżem, nie odstępując go na krok. Wysoko nad nim ptaki zrywają się z drzew i ciągną ku niebu, jakby pochwyciła je wszystkie ogromna sieć. Rozdęte od słońca niebo pociemniało jeszcze, dźwięki zaczęły pobrzmiewać donośnym echem. Znów idzie pod górę ku klasztorowi. Już drugi raz pokonuje dziś tę trasę, kroki zaczynają mu ciążyć. Gdy się obraca, za każdym razem widzi, jak woda uparcie za nim sunie. Na moment przystaje przed chatą leśniczego. Ze studni o kwadratowej drewnianej pokrywie zaryglowanej kłodą woda wydostaje się w samorzutnych kaskadach. Widzi, jak pokrywa się podnosi, jakby nie była w stanie wytrzymać siły ciśnienia. Pokrywę wyrzuca na bok, lecz ze środka wydobywa się nie woda, ale głowa i tułów gigantycznego monstrum. Ma skórę węża, szorstką i łuskowatą, choć brudnoszarą i spełzłą, jakby nietkniętą nigdy przez promień słońca. Cielsko monstrum jest potężne, zaokrąglone, faliste, zwieńczone głową większą niż u węża, szeroką jak kowadło i przedziwnie spłaszczoną. Nim na dobre zagłębił się w rozważaniach dotyczących miejsca pochodzenia tego ohydnego stworzenia, bestia wyciąga się na całą swoją przerażającą długość. Łeb trzyma wysoko, wężowe skośne ślepia wpatrują się w niego. Woda, która w tym czasie wybija ze studni, obmywa mu już łydki. Cofa się w poszukiwaniu suchego skrawka ziemi. Ale Monstrum podąża za nim. Zwinięte na kamiennej ścieżce nie wygląda aż tak paskudnie. Porusza się jednak z zaskakującą szybkością. Kiedy pojmuje, że nie uda mu się uciec, zaczyna okładać Monstrum kijem, wali w łuskowate cielsko i szeroki, spłaszczony łeb, unoszący się i sztywniejący od każdego uderzenia. Monstrum niemal się z nim zrównało, nie odrywa wzroku od jego oczu, wtedy czuje w środku rosnące dławienie, które doszczętnie go osłabia, traci równowagę i upada bezwładnie.

Budzi się z dłońmi wczepionymi w krawędź łóżka podobnie jak uprzednio w reling łódki. Teraz jednak ma nad sobą tylko baldachim z wyblakłego niebieskiego aksamitu. Jakiż wstrętny sen! Wraca myślą do tych, którzy go szukali. Czy Monstrum ze snu było ich zapowiedzią? Być może ostrzeżeniem? Thérèse mówiła, że było ich czterech. Czy przyszli, żeby przestrzec go, że znów musi uciekać, że miejsce schronienia, które odnalazł tu, na wyspie, pomimo zapewnień jest wyłącznie tymczasowe? Jego myśli wędrują teraz do ucieczki z Montmorency przed trzema laty. Wtedy także pojął to jako ostatni. Chociaż w parlamencie dawno zapadł już wyrok skazujący go na więzienie, ślepo wierzył tym, którzy zapewniali go, że za wszelką cenę będą go chronić. Jadąc krytym powozem, który w ostatniej chwili załatwił dlań marszałek de Luxembourg, napotkał czterech żandarmów, ściągniętych aż z Paryża, żeby go aresztować. Nigdy nie zapomni tego widoku. Choć może się tak wydawać, ale w rzeczywistości wygnańcom niedany jest choćby moment wytchnienia. Nie wolno tracić czujności.

*

Można rozmawiać ze śpiącymi. Nawet jeśli się nie budzą, dociera do nich głos, wykonują polecenia. On sam nierzadko czuje, że o ile nie spędza życia, śpiąc (sypia naprawdę niewiele), o tyle jego dusza czy rozum pozostają w półdrzemce. W tym stanie jednocześnie zespala się z tym, co dzieje się wewnątrz niego i dookoła, i odseparowuje. To właśnie między snem a jawą dzieje się to, co ma jakiekolwiek znaczenie. W pełni rozbudzony potrafi tylko odpychać nieistotne sprawy, które wciąż się narzucają, nieustannie domagają się jego uwagi, jego współczucia, obecności, zaangażowania.

Z biegiem lat coraz trudniej przychodziło mu odnaleźć ponownie drogę w głąb, w stan nieświadomości, który jest jednocześnie najbardziej wysublimowaną formą świadomości, gdzie scalają się sny i intelekt. Każda nieudana próba napełnia go niepokojem. Niepokój towarzyszy mu od zawsze, niegdyś racjonalizowany jako rodzaj gorliwości, niestygnąca krew, stał się teraz bezgraniczną udręką.

Ach, jakże tęskni za tym, co było, przytomnością, która równała się w pełni wytężonej uwadze, choć także swego rodzaju nadzwyczajnemu zobojętnieniu. Cokolwiek się działo, sam decydował o tym, w jakim stopniu się temu odda. Przecież wszystkie jego zmysły były wytężone do granic, kwintesencja pełni życia.

Być może ukojenie nigdy nie nadejdzie. Ilekroć udaje mu się wyciszyć, pojawia się dłoń, która potrząsa nim i budzi ze snu. Być może to bezkresny spokój na wyspie, szum wiatru, cichy plusk wody, gdy fale obmywają kamienie na brzegu, biorą wdech i zawracają, bladość jeziora, niebo nad bezdenną studnią, być może cała ta cichość jest zwodnicza: rozproszenie, dzięki któremu wierzy, że coś się wyjaśniło, coś ocalało, choć wcale tak się nie stało i nigdy nie stanie.

*

Idąc przez pokój w półmroku, potyka się, wypada na krużganek i krzyczy jej imię, wiedząc, że jego głos jest żałosny, sztuczny:

Thérèse…!

Ona stoi tuż przy drzwiach.

Miałem taki zły sen…!

Patrzy na niego ze spokojnym zdumieniem, jej dłoń spoczywa na balustradzie. Zostawiła go tylko na moment – co takiego tymczasem mogło się zdarzyć, by wyjaśnić to nagłe przerażenie?

Obok niej stoją dwie kobiety z Nidau, młodsze siostry żony komisarza. Wpatrują się w niego z bezczelną ciekawością: w szkaradnego i nieobliczalnego dzikusa, który się tu przypałętał nie wiedzieć czemu.

*

Już od dziecka wpajano mu, że musi się powstrzymywać. Gdziekolwiek by był, cokolwiek by robił. Jeśli będzie się powstrzymywać wystarczająco długo, pozostanie jedynie ucisk. A z ucisku rodzi się ból. Kto nie cierpiał tyle co on, nie wie, w jaki sposób nieprzerwany ból zmienia człowieka, jak go przeistacza, zniekształca nawet świadomość. W końcu człowiek zmienia się w swój ból. Staje się jego odzwierciedleniem: robi się sękaty, schorowany, za każdy niespodziewany cios gotowy natychmiast odpłacić tym samym. Ból nie jest ślepy sam w sobie, sprawia, że i ciało ślepnie. Kiedy ból oślepi już ciało, nie sposób polegać na własnym wzroku. Można jedynie zaufać czyjemuś spojrzeniu. Co za pajac!, woła się na ślepca. Który w jednej chwili staje na baczność jak gwardzista, by nie popuścić, żeby w kolejnej szczać jak koń. Teraz wie, że to, co cały czas się o nim mówi, to prawda. Jeśli rząd w Bernie nie pozwoli mu zostać na tej zapomnianej przez Boga wyspie, już po nim. Naturalnie: padały niejasne deklaracje, że jest mile widziany w Anglii, Hume zaoferował się nawet, że podejmie go w swoim domu, także w Prusach, dokąd powrócił właśnie jego przyjaciel i protektor lord Keith, znalazłby z pewnością azyl. I Buttafuoco! Gdy ów korsykański generał obsypywał go sławą, obiecywano mu na wyspie stałe zamieszkanie, a do tego hojną pensję, która starczyłaby do końca życia. Lecz nawet gdyby możliwe było urządzenie się w tak odległym miejscu, jak miałaby wyglądać podróż z rozsadzającym go pęcherzem, którędy jechać, by nie zahaczyć o wrogie terytorium? Nigdy nie postawił stopy na Korsyce, na wszelki wypadek rozpytał jednak znajomych i wedle monsieur Dastiera, który gości tam co jakiś czas, Korsykanie to barbarzyński lud, ludzie smętni i złośliwi, gotowi pchnąć człowieka sztyletem za najmniejszą przewinę. Poza tym musiałby dopilnować wszystkiego sam, łącznie z przeprawą przez Alpy z wszelakimi pakunkami, które już w trakcie drogi tutaj tak dociążyły flisacką łódkę, że reling muskał taflę wody. Lecz nawet jeśli wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu udałoby mu się znieść te męczarnie, Thérèse się nie zgodzi. Dała mu to już do zrozumienia. Po Môtiers nigdzie z nim nie pojedzie, prędzej do samiuteńkiego Piekła.

Powiedziałam prawdę, że cię nie ma, mówi Thérèse. Gdyby to było coś ważnego, na pewno by zostali.

Nie byli to może przypadkiem posłannicy korsykańskiego konsula?, korci go, żeby zapytać. Nie może jednak tego zrobić, przed momentem powiedział przecież, że nie chce, by zadręczać go bezlikiem szczegółów o każdym, kto go szuka.

Thérèse patrzy przed siebie, obojętna albo w uprzejmym oczekiwaniu na kolejne pytanie, na które także nie będzie w stanie odpowiedzieć. On pojmuje, że musi ulec w obliczu tego nieprzerwanego, absolutnego milczenia. Ale nie może już dłużej przebywać w swoich czterech ścianach. Sugeruje, żeby zapakowali koszyk z obiadem i skorzystali z ostatnich promieni słońca, spożywając wieczorny posiłek na zewnątrz.

Ostrożnie, by nie rozdeptać leżących na ziemi owoców, Thérèse rozkłada pled, siadają na nieskoszonej jeszcze trawie pod drzewem. Opiekunka zapędziła dzieci do środka. Pasące się krowy przestały ryczeć, ostatnie pobrzękujące wiadro mleka zaniesiono do stodoły. Słyszą, jak zatrzaskują się okiennice klasztoru. Bez wątpienia nad ich poczynaniami sprawują dozór ciekawskie, może nawet zjadliwe spojrzenia. Wie, że wystawia ją na pośmiewisko, kiedy nalega, żeby siedzieli na zewnątrz, podczas gdy przyzwoici ludzie od dawna schodzą się do domów. Thérèse nie zgłasza żadnych sprzeciwów, nawet jeśli czuje na sobie przeszywające spojrzenia. Doskonale zna jego nieprzejednanie. Podobnie jak bruzdy po wewnętrznej stronie jego dłoni, poplamionych woskiem i sokiem mlecznym, nie podałaby jego uporu w wątpliwość, tak jak nie podważałaby zdania swojej matki albo własnego sumienia.

Thérèse otwiera pleciony koszyk, łamie chleb i wyciąga z lnianej serwety kieliszki, bierze ser i szynkę, nalewa wina. Zapada zmierzch. Jaskółki ganiają się wzdłuż okapów klasztornego dachu. Niebo zachodzi chmurami. Dostrzegają łódkę na jeziorze, sunącą swoim torem jednomasztówkę. Najpierw ślad po niej rozmywa się i znika, potem także ona sama. Czują na twarzy pierwsze krople deszczu. Thérèse pakuje koszyk i zanosi go do środka. Zanim uda się do swojej izby, zapala lampę i stawia przy jego oknie, jedynym oknie klasztoru, które wciąż pozostaje otwarte. Zawsze lubił wieczorami siedzieć chwilę przy otwartym oknie. Niczym głęboka, gładka czara widok wypełnia się po brzegi deszczem. Siedzi przy lampie i wsłuchuje się, jak zacina deszcz, uderzając w mroku o tysiące listków i gałęzi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

W 1867 roku Finlandię pustoszy wielki głód – ostatni naturalny w historii Europy. Jego ofiarą pada około 20 procent ludności. Przy drogach walają się wypatroszone ciała psów, ludzie żywią się korą drzew, porostami, a nawet zmielonymi kośćmi tych, którzy nie wytrzymali tyle, co oni.

Marja, żona rolnika z północy, wyrusza przez śniegi z dwójką dzieci na południe – do Petersburga, gdzie ponoć można dostać chleb. W beznadziejną drogę udają się też inni, w tym Ruuni, młody chłopak, który w trakcie wędrówki próbuje zdobyć zaufanie Marji.

Biały głód to apokaliptyczna proza w duchu Drogi Cormaca McCarthy’ego, która podejmuje temat ludzkiej woli przetrwania.

Powieść nominowana do Międzynarodowej Nagrody Bookera w 2016 roku.

Galisja, rok 1853. Najbardziej deszczowa zima w historii zniszczyła plony, mieszkańców dziesiątkuje epidemia cholery. Grupka młodych ludzi opuszcza rodzinne strony i udaje się na Kubę, aby walczyć o godne życie na plantacjach trzciny cukrowej. Ale wyprawa na zalaną słońcem wyspę kończy się zupełnie inaczej, niż się spodziewali. Cukier to oparta na faktach historia 1700 młodzieńców, którzy przybyli do Hawany w poszukiwaniu lepszego życia dla siebie i bliskich. Tam trafili jednak na Urbana Feijóo Sotomayora, Galisyjczyka, który postanowił zastąpić nimi – coraz droższych w dobie triumfu abolicjonizmu – niewolników z Afryki.

Szorstka, sugestywna proza Bibiany Candii przypomina o jednym z największych skandali w XIX-wiecznej Hiszpanii i oddaje głos tym, którym na zawsze go odebrano.

Jedna z najgłośniejszych współczesnych powieści o I wojnie światowej.

W latach 80. umierający dziadek podarował Stefanowi Hertmansowi swoje dzienniki. Pisarz odważył się zajrzeć do zapisków Urbaina dopiero po latach. Życie jego dziadka naznaczyły biedne dzieciństwo u schyłku XIX wieku w Gandawie, trauma okopów I wojny światowej i wielka, niespełniona miłość. Ślady tej ostatniej Stefan śledzi w obrazach autorstwa Urbaina, kopisty wielkich mistrzów, jak Tycjan, Rembrandt czy Velázquez.

Wojna i terpentyna to intymny fresk, życie i tragedia flamandzkiego żołnierza rzucone na wielkie płótno ubiegłego stulecia.

Wojna i terpentyna została przetłumaczona na 26 języków, w samej Holandii miała ponad 20 wydań, zdobyła Nagrodę Kultury Flamandzkiej w kategorii Literatura w 2014 roku, a także była nominowana do Międzynarodowego Bookera.

Latem 1979 roku Stefan Hertmans pod wpływem impulsu kupił dom w Gandawie, który – mimo opłakanego stanu, w jakim się znajdował – go urzekł. Dwie dekady później odkrył, że poprzedni właściciel, Willem Verhulst, był członkiem SS. Życie Verhulsta pochłonęło pisarza, zaczął rozmawiać z jego najbliższymi, przeglądał archiwa, dotarł do intymnych dokumentów. W swych wspomnieniach ponownie przechadzał się po wszystkich pokojach, w których tak długo mieszkał. Warstwa po warstwie odkrywał nie tylko tajemnice politycznej historii domu, ale także rozgrywającego się za zamkniętymi drzwiami dramatu małżeńskiego. Esesman Verhulst dzielił bowiem życie z głęboko religijną żoną o pacyfistycznych poglądach.

Wejście to wciągająca podróż przez burzliwe stulecie, w trakcie której Hertmans po raz kolejny demonstruje swe mistrzostwo w splataniu fikcji literackiej z faktem, osobista historia staje się zaś dla niego punktem wyjścia do snucia epickiej opowieści.

Tytuł oryginału: Oceanen

Redaktor inicjujący: Michał Michalski

Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

Projekt serii: Mimi Wasilewska

Ilustracja wykorzystana na okładce jest obrazem gwaszowym z 1787 roku autorstwa Johanna Baptisty Stuntza i Josepha Hartmanna Stuntza, przedstawia widok na wyspę św. Piotra na jeziorze Biel w Szwajcarii.

© Fot. Szwajcarska Biblioteka Narodowa

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Mateusz Żaboklicki, Anna Smutkiewicz

Oceanen © Steve Sem-Sandberg, 2022

First published by Albert Bonnier, Sweden

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2024

© Copyright for the Polish translation by Przemysław Pożar, 2024

Published by arrangement with Nordin Agency AB, Sweden and Booklab, Poland

Wydawca dziękuje za wsparcie Kulturrådet, Szwedzkiej Radzie Sztuki, która sfinansowała powstanie niniejszego przekładu.

Wydanie I, Warszawa 2024

ISBN 978-83-68191-03-5

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek