Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 220
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
OD IWODZIMY DO ZATOKI TOKIJSKIEJ
Dzień 8 lutego 1945 nie zapowiadał na lotniskowcu „Yorktown” ważniejszych wydarzeń. Nowy lotniskowiec kotwiczył na wspaniałej spokojnej lagunie Ulithi w zachodnich Karolinach. Natura wyposażyła lagunę we wszystko, co potrzebne wielkiej flocie: miała dziewiętnaście mil długości, od pięciu do dziesięciu szerokości i mogła pomieścić do tysiąca okrętów, które chronione były tu przed wściekłością morza.
Od 23 września 1944 roku znajdowała się w posiadaniu Amerykanów.
Na lotniskowcu „Yorktown”, który był okrętem flagowym admirała Redforda1, szykowano się właśnie do obejrzenia nakręconego o nim filmu — obdarzonego przez twórców patetycznym tytułem Walcząca Dama. Z tej okazji w piekarni okrętowej wypieczono... model „Yorktowna”, zanurzony w morzu z różowego i białego cukru. Ale największą sensacją dla załogi stanie się przybycie najsłynniejszego z amerykańskich korespondentów, Ernie Pyle’a, którego reportaże oddawały prawdziwe realia frontowe w różnych częściach świata i pokazywały wojnę nie jako serię barwnych wyczynów — ale ciężką, żmudną i krwawą pracę. Wszyscy więc stłoczyli się przy relingach, aby zobaczyć, jak Ernie Pyle wchodzi po trapie — w hełmie, ale bez broni, ze swoją małą walizkową maszyną do pijania i plecakiem zwykłego żołnierza; kto tylko mógł, odprowadzał go do samej kabiny admiralskiej.
Film ogólnie się podobał, miano jednak pretensje o to, że nie występują w nim... kamikaze, świeżo zapamiętani z akcji na morzach Filipin.
Następnego dnia, 9 lutego, na lotniskowcu zapanował pewien ruch — zmieniano oznakowania taktyczne wszystkich samolotów. Stery i krańce skrzydeł malowano na biało — co pozwalało zidentyfikować w powietrzu każdy samolot z „Yorktowna”. Oprócz tego umieszczano numer samolotu, bez podania — jak dotychczas — numeru eskadry, ponieważ uznano to za niepotrzebne naruszenie tajemnicy wojskowej.
Ów ruch w dniu 9 lutego zapowiadał nowe zadanie i perspektywę wyjścia w morze. Istotnie, następnego dnia rano Task Force 58, czyli Zespół Operacyjny 58, dowodzony przez wiceadmirała Mitschera, którego podzespół stanowiły okręty wiceadmirała Redforda, opuścił zaciszną lagunę, nadającą się znakomicie — jak wykazała praktyka — do pływania, wypoczynku oraz picia lekkich trunków...
Uczestnik tego wyjścia w morze, J. Bryan III, najprawdopodobniej trzeci z kolei członek rodziny, który wyróżnił się działalnością publiczną, przebywał w tym momencie na pokładzie flagowym lotniskowca:
Z przedniej części pomostu mogłem ogarnąć wzrokiem 300 stopni kręgu horyzontalnego i w tym sektorze naliczyłem 184 okręty klasy od niszczycieli w górę. Pan Bóg wie, ile okrętów było dalej, zasłoniętych przez wielkie jednostki znajdujące się bliżej nas; południowe kotwicowisko, zatłoczone okrętami tak jak i nasze, było całkiem niewidoczne. Była to największa flota, jaką kiedykolwiek widziałem...
...Pierwszy niszczyciel wychodzi z laguny, po nim następny i następny. Lotniskowiec „Essex” na naszym prawym trawersie wydaje się uciekać do tyłu. Nie, to „Yorktown” idzie naprzód. Wydawało mi się jakoś, że ruszy szarpnięciem, niczym pociąg. Za „Essexem” znajduje się ciężki krążownik „Salt Lake City”, pomalowany i upstrzony jak Komańcz na ścieżce wojennej. Lotniskowce „Saratoga” i „Bunker Hill” są barwy ciemnoszarej, podobnie „Randolph”... Teraz niszczyciele uformowały się w kolumnę, aby wyprowadzić nas poza sieci przeciwtorpedowe. Widać, że idą powoli, co wyzwala ryk naszego dowódcy z pomostu nawigacyjnego „Przeklęte pudła wyciągają tylko dziewięć węzłów! Czyja to eskadra?” Admirał nalega: „Naprzód, muszą się usunąć z drogi!”
...O 9.00 gwizdek bosmański wzywa nas na stanowiska bojowe. Kilka minut później przechodzimy przez sieć i zmierzamy w stronę pełnego morza. Nasze trzy lotniskowce idą w szyku za nami. Za nimi z kolei dwa okręty liniowe, krążowniki lekkie zajmują pozycję na skrzydłach. Mają znakomity kamuflaż — gdy są niedaleko, jest prawie niemożliwe stwierdzenie, czy zbliżają się, czy odchodzą od nas.
Zespół Operacyjny 58, składający się w sumie z 16 lotniskowców, 8 okrętów liniowych, 14 krążowników i 77 niszczycieli, poszedł kursem na wschód od Marianów i wysp Bonin, 14 lutego tankował paliwo na oceanie. „Yorktown” tankował ze zbiornikowca „Cacapon” — na oko liczącego 25 000 ton nośności. Tankowanie przebiegało bez kłopotów, ocean — zgodnie z nazwą, którą go przed wiekami obdarzono — był zupełnie spokojny. Zachowywano pełną ciszę radiową.
Następnego dnia ciężkie bombowce startujące z Marianów przeprowadziły rozpoznanie na trasie marszu; zespół wiceadmirała Mitschera szedł teraz w szyku ubezpieczonym, kursem północno-zachodnim. Na morskich mapach w kabinach nawigacyjnych pojawiła się niczym potężna bariera w przerażającej bliskości największa z japońskich wysp — Honsiu. O godzinie 19.00 zespół powiększył szybkość, aby rankiem wyjść na pozycję ataku samolotów, znajdującą się 125 mil na południowy wschód od Tokio, a jeszcze bliżej, bo o 60 mil, od brzegu wyspy. Jak pisze o tych chwilach przed akcją uczestnik jej na lotniskowcu „Yorktown”:
Flota zawsze znajduje się w stanie alarmowym na godzinę przed świtem i godzinę po zmierzchu, ponieważ są to okresy najprawdopodobniejszego ataku. Uderzenia dzwonu, świst gwizdka i wachtowy woła „Alarm! Alarm! Wszyscy na stanowiska bojowe!” Śpiący okręt budzi się, załoga przeciera oczy, pędzi przejściami, po schodniach i trapach, zapinając po drodze spodnie i zasuwając zamki błyskawiczne bluz. Kilka minut później jest znowu cicho, jest to jednak inna już cisza — cisza dżungli, czujnej i pełnej grozy...
...Mokry wiatr hulał po pokładzie sygnalizacyjnym. Niskie deszczowe chmury zasłaniały całe niebo. Czasem jakaś samotna gwiazda prześwitywała i natychmiast działa wieży numer 3 unosiły się, celując w nią. Gdy gwiazda znikała, wracały do poprzedniego położenia...
Samoloty na pokładzie były ledwie widoczne w owym krótkim wczesnym brzasku.
Zastępca kierownika lotów „Pappy” Harshman wziął mikrofon: wzmacniacz przydał siły jego głosowi, który zabrzmiał jak ryk — Przygotować się do uruchomienia silników!... Odsunąć się od śmigieł!... Zapuszczać silniki!
Jak pisze dalej Bryan o swoim lotniskowcu:
Pokład startowy przygotowany do akcji przed świtem przypominał przekrój zakamarka na dnie piekieł: czerń, zimno i ryk. Huk maszyn wstrząsa okrętem. Szaroniebieskie płomienie błyskają z rur wydechowych maszyn i odbijają się refleksem od mokrego pokładu — dopóki nie wysuszy go podmuch śmigieł. Załogi manewrowe wymachują czerwonymi i zielonymi lampkami sygnalizacyjnymi, prowadząc pilotów na pozycję startową. W takich chwilach możesz prawie smakować niebezpieczeństwo, które niesie pokład. Luzy na pokładzie startowym są w ogóle niewielkie, teraz są nieskończenie małe. Chwilowa nieuwaga, poślizgnięcie czy tylko potknięcie albo jakiś ekstrawagancki ruch, opóźniona reakcja — i człowiek traci kończynę albo życie przez owe mordercze śmigła. Żaden skorowidz na świecie nie zawrze wszystkich możliwych rodzajów twojej śmierci lub kalectwa na pokładzie startowym.
Tylko trzy silniki „zaskoczyły”, reszta odmówiła posłuszeństwa w tej mokrej deszczowej pogodzie (znają takie kłopoty kierowcy samochodów). Obsługi zaczęły mocować się ze śmigłami, aby zyskać nieco dodatkowej kompresji. Jeden po drugim, prychając, zapalały silniki i wreszcie wszystkie poczęły grać; dwa, które odmówiły posłuszeństwa, zesłano podnośnikiem w dół.
Pogoda zapowiadała się nie najlepsza, padał drobny deszcz i w takich warunkach w ciemności przed świtem wyrzucano w powietrze pierwsze fale maszyn. Zadaniem zespołu Mitschera był atak na fabryki samolotów w rejonie Tokio oraz pobliskie lotniska.
Bryan pisze:
Nasi piloci startowali, walczyli, wracali po jedzenie i paliwo, znów startowali i znów wykonywali nalot... Ktoś na pytanie, czy jest podniecony, odpowiedział: „Do diabła, teraz za późno na podniecanie się. Na to ma się czas, zanim się wstąpi do marynarki...”
Jeden z pilotów tak opisał swoje wrażenia:
...Fudżijama wyglądała pięknie, ale Tokio było podobne do Hongkongu, było tylko większe i bardziej brunatne. Wyglądało jak fragment ziemi — zdawało się, że jest zamaskowane. W każdym razie niepodobne do żadnego amerykańskiego miasta — nie ma wielkich budynków. Wszystkie zbiorniki wody zamarznięte, wszędzie śnieg, wołałbym u diabła tam nie lądować...
W trakcie wysyłania w powietrze samolotów przeciw celom w rejonie Tokio przez radiostację okrętową, nastrojoną na falę radiostacji tokijskiej, usłyszano audycję propagandową, w której „wybitny specjalista od spraw ekonomicznych” twierdził, że
Amerykanie mają tylko milion ludzi do pracy w fabrykach: sto tysięcy co miesiąc opuszcza swoje zakłady pracy, wobec czego Stany Zjednoczone staną wkrótce przed perspektywą krachu ekonomicznego i wojennego. Zdają sobie sprawę z tego, że amerykańska marynarka, że ich pokładowe lotnictwo bazujące na lotniskowcach nie ośmieli się wejść w sektor działania naszego lotnictwa bazującego na lądzie...
W tym miejscu audycja urwała się i zupełnie nowy głos przekazał całkiem z poprzednim sprzeczny komunikat:
Odbywa się nalot. Trwa atak samolotów nieprzyjaciela, które wystartowały z lotniskowców. Śledziliśmy ich siły nawodne przez wiele dni i właśnie teraz startują nasze samoloty, aby wymierzyć napastnikom karę. Celem ataku jest zemsta za zniszczenie amerykańskich bombowców B-29. Z 60 B-29 zestrzeliliśmy 17, jeden japoński samolot myśliwski jeszcze nie powrócił...
Zespół wiceadmirała Mitschera początkowo wyrzucał w powietrze samoloty myśliwskie, których zadaniem było ostrzelanie lotnisk i zniszczenie możliwie największej ilości samolotów japońskich na ziemi — aby utorować drogę dla uderzenia bombowego. Warunki meteo na wschodnim wybrzeżu Honsiu, gdzie zgrupowane były japońskie ośrodki przemysłowe i wiele lotnisk, nie były dobre, pułap niski, szkwały deszczowe, podstawa chmur około 1200 metrów, luźne chmury na wysokości 300 metrów. Co prawda owe kiepskie warunki ograniczały także skuteczność przeciwdziałania Japończyków. Najgorętsze walki rozegrały się tego dnia nad półwyspem Chibu obok Tokio — piloci amerykańscy meldowali zestrzelenie czterdziestu samolotów japońskich, najwyraźniej prowadzonych przez pilotów mało doświadczonych. W innych sektorach powietrznych Japończycy nie pojawiali się lub nie bardzo chcieli wdawać się w walkę. Przed startem admirał Mitscher powiedział proroczo do swych bardzo młodych lotników: „Oni się bardziej boją was niż wy ich...” Widząc, że warunki mogą się jeszcze pogorszyć, Mitscher o 11.30 rzucił do akcji bombowce, które miały zaatakować fabryki lotnicze na północny zachód od Tokio. Ale jedna była bardzo już zniszczona przez poprzednie naloty bombowców długodystansowych i wielu pilotów nie odnalazło celu.
Powrót samolotów nie obył się bez wypadków. W drugiej powracającej fali samolotów „Yorktowna” jeden był uszkodzony; pocisk obrony przeciwlotniczej ustrzelił mu hak znajdujący się przy ogonie samolotu i spełniający zasadnicze funkcje przy hamowaniu na pokładzie. Samolot ów prowadzony przez pilota o nazwisku Reitel nie mógł wyhamować biegu na mokrym pokładzie — hamulce niewiele tu dawały, ratunkiem mógł być ów hak, o który zaczepiały się liny hamujące rozciągnięte w poprzek pokładu startowego. Ale Reitel nie miał tego zbawczego haka i z szybkością siedemdziesięciu mil, a więc ponad stu kilometrów na godzinę, wpakował się w barierę z drutów znajdującą się na krańcu pokładu startowego. Samolot stanął ogonem w górę, pilot zwisł na pasach, po czym — ku ogólnemu zaskoczeniu — maszyna powróciła do normalnej pozycji, a pilot wygramolił się z kokpitu...
Tego dnia 16 lutego i następnego samoloty Zespołu Operacyjnego 58 wykonały 758 lotów, ostrzeliwując i bombardując. Meldowano o zniszczeniu 190 samolotów na ziemi i 341 (!) w powietrzu — w dowództwie wszakże uważano, że liczby te są przesadzone i potem nie udało się ich sprawdzić. Bardziej wymierne były straty zadane żegludze i flocie. Samoloty zatopiły dziesięciotysięcznik „Yamashiro Maru” i kilka mniejszych jednostek.
Japończycy również obwieścili zwycięstwo w buńczucznym komunikacie, który bardzo poprawił humor w całym zespole Mitschera, ponieważ ogłaszano w nim zestrzelenie 147 samolotów amerykańskich (w istocie Amerykanie stracili 60). Nadto komunikat zawiadamiał o zatopieniu jednego lotniskowca (!), jednego krążownika oraz ciężkim uszkodzeniu innego „dużego okrętu wojennego, najprawdopodobniej lotniskowca, który zapalił się od naszych ataków”.
Trochę więc wypadło to tak, jak w bitwie opisanej przez Woltera, po której „obie strony ogłosiły zwycięstwo”. Faktem jest, że wyniki ataku były potem oceniane krytycznie, ale nie to się w sumie liczyło: ukryty cel operacji 16 — 17 lutego, mającej odwrócić uwagę Japończyków, leżał o wiele bardziej na południe, o 760 mil na południowy wschód od Tokio, i był maleńką wyspą — jak ją określali ludzie o wyobraźni plastycznej — podobną z kształtu do gruszki, albo po prostu — do wieprzowego kotleta...
Siedemnastego lutego po południu zespół wiceadmirała Mitschera wziął kurs na południe — z lekkim odchyleniem na wschód, ku łańcuchowi małych wysepek rozciągających się daleko w ocean. Po południu następnego dnia armada Mitschera pojawiła się u brzegów wyspy wyglądającej groźnie i niesamowicie. W jej profilu wybijał się kontur niewysokiego wulkanu: wisiał nad nim ni to dym, ni to opar. Wokół wyspy roiło się od okrętów i statków. Weteranom inwazji w północnej Afryce wydawało się — i słusznie — że jednostek morskich zebrało się tu nie mniej niż przed trzema laty u brzegów Algierii. Widać było od razu, że atakowi na ten wynurzający się niczym gigantyczny wąż z morza ląd przypisywano wielkie wojskowe znaczenie...
Pierwszy rzut oddziałów desantowych zbliża się do brzegów Iwodzimy, z lewej wymarły wulkan Suribachi
Wyspa, która ukazała się w owej niesamowitej scenerii marynarzom Zespołu Mitschera po południu 18 lutego, ma w swojej nazwie japońskie słowo oznaczające siarkę. W istocie Iwodzima — oznacza „siarczaną wyspę” i owa nazwa wzięła się od pokładów tego minerału. Wyziewy parujące z siarczanych źródeł przesycają tu powietrze, rankiem i wieczorem nadając wyspie niepowtarzalny tajemniczy rys. Północna część gruszkowatej z kształtu Iwodzimy wznosi się na ponad sto metrów, a na południowym jej krańcu szczyt wymarłego wulkanu groźnie rysuje się na tle chmurnego nieba. Przekrój pionowy Iwodzimy z kształtu więc przypomina nieco siodło, którego łękiem jest wulkan Suribachi — jakby Gibraltar Dalekiego Wschodu. Po japońsku jego nazwa oznacza „stożkowatą wazę”.
Niewielu zapewne marynarzy i żołnierzy zgrupowanych na okrętach potężnej floty inwazyjnej wiedziało, że przed niespełna wiekiem Iwodzima o mało nie stała się wyspą amerykańską. Oto słynny z „otwarcia” Japonii komandor Perry pojawił się na Wyspach Wulkanicznych latem 1853 roku i na Chichidzimie — jak zanotowały kroniki — zakupił za pięćdziesiąt dolarów kawał ziemi, który miał wykarmić przywiezione na jego flagowym okręcie USS „Susquehenna” krowy. Stworzył podwaliny pod tymczasową administrację o niezbyt zapewne skomplikowanych zadaniach, skoro się zważy, iż ludność składała się z niespełna trzydziestu mieszkańców — załogi faktorii zaopatrującej wielorybników i prowadzonej przez dwóch rodaków Perry’ego z Nowej Anglii.
Plany wszakże Perry’ego nie zachwyciły Kongresu Stanów i zostały przez administrację storpedowane; w roku 1861 na Wyspach Wulkanicznych, łącznie z Iwodzimą, spoczęła ręka budzącego się do imperialnego żywota cesarstwa. Po osiemdziesięciu pięciu latach wyspa liczyła 1100 mieszkańców, zajmujących się uprawą trzciny cukrowej, ananasów oraz kopaniem siarki, której na wulkanicznej wyspie była obfitość. Żyli oni w cieniu niejako wygasłego, nieczynnego wulkanu Suribachi, który — choć niezbyt wysoki (164 metry) — miał groźną sylwetę, wskazującą na jego ognistą przeszłość: poszarpany krater, zbocza kamieniste, pokryte starą zwietrzałą lawą, głazami i wulkanicznymi tufami.
Dlaczego właśnie Iwodzima trafiła na mapy operacyjne amerykańskich morskich i lotniczych strategów?
W dowództwie wojsk amerykańskich i floty toczyły się w roku 1944 zacięte dyskusje w sprawie kierunków i etapów ostatecznego uderzenia na Japonię. Inwazja archipelagu japońskiego nie mogła wziąć początku z oceanicznej pustki. Należało stworzyć bazy na lądzie stałym, możliwie blisko Kiusiu, Honsiu i Sikoku, punkty oparcia dla potężnej floty inwazyjnej i równie potężnego lotnictwa, ośrodki remontowe, bazy zaopatrzeniowe. Mapa wskazywała kilka kierunków podejść do Japonii. Szczególnie zachęcające były dwa łańcuchy wysp — archipelagi, wycelowane jakby w Japonię — jeden Nanpo Shoto, czyli archipelag wysp Bonin, rozciągnięty na siedemset mil i wycelowany w rejon Tokio, i drugi, archipelag Nansei Shoto, wysp Riukiu, biegnący lukiem sześćsetmilowym w stronę południowych brzegów Kiusiu.
Oczywista, należało wziąć przedtem albo kluczowo położony Luzon, albo Formozę — i tu rozgorzały namiętności wojskowych wysokiego szczebla. Starły się ostro dwie koncepcje. Głównodowodzący marynarki admirał King obstawał za wzięciem Formozy (Tajwanu), generał Mac Arthur i jego sztab opowiadali się za wzięciem Luzonu, czyli najważniejszej wyspy archipelagu Filipin. Ostatecznie wygrali zwolennicy zdobycia Luzonu. Na naradzie w San Francisco w dniach od 29 września do 1 października 1944 admirałowie King, Nimitz i Spruance oraz generałowie Harmon i Buckner zaproponowali wariant Luzonu, zważywszy trudne warunki terenowe na Formozie. Według ich wyliczeń zabrakłoby po prostu dziewięciu przynajmniej dywizji piechoty oraz licznych oddziałów pomocniczych do opanowania dobrze przygotowanej do obrony wyspy. Admirał Nimitz zaproponował, aby po opanowaniu Luzonu rozpocząć wspinaczkę „po drabinie archipelagu Bonin” oraz posuwać się wzdłuż archipelagu Riukiu.
W archipelagu wysp Bonin rysowała się alternatywa: albo opanować wyspę Chichidzima, albo wyspę Iwodzima. Chichidzima wydawała się trudniejsza do zaatakowania i z racji ukształtowania powierzchni nie rokowała nadziei na rychłe zbudowanie lotniska. Iwodzima — jak wykazywały wielokrotnie rozpoznania lotnicze — miała dwa lotniska, a siła umocnień wydawała się mniejsza niż na Chichidzimie. Wyspa była znakomicie usytuowana — zarówno w stosunku do wysp japońskich, jak i Wysp Mariańskich, znajdujących się już w rękach Amerykanów. Od Tokio dzieliło ją 660 mil, od Saipanu 625 mil. Opanowanie wyspy zmieniłoby także sytuację powietrzną. Praktycznie biorąc, wielkie bombowce amerykańskie startując z Saipanu do nalotów na archipelag japoński musiały szesnaście godzin przebywać w powietrzu i z tej racji nie mogły im towarzyszyć myśliwce. Bombardowania można było wykonywać z pułapu 10 000 metrów, co redukowało znacznie ich celność; wielkie „latające fortece”, aby dolecieć z Saipanu nad Japonię, musiały znacznie redukować zapas bomb (trzy tony zamiast ośmiu). Z osłoną myśliwców można było atakować z wysokości półtora tysiąca metrów, co gwarantowało precyzję.
Siódmego października 1944 roku sztabowcy admirała Nimitza, dowódcy Floty Pacyfiku, ukończyli ogólny plan operacji przeciw wulkanicznej wyspie.
Planiści admirała Nimitza przewidzieli udział w operacji wielkich sił, którymi dowodzić miał admirał Raymond A. Spruance. Podlegać mu miała Piąta Flota, zespół inwazyjny pod dowództwem wiceadmirała Richmonda K. Turnera. Na czele korpusu piechoty morskiej, składającego się z dywizji trzeciej, czwartej i piątej, stał generał Harry Schmidt. Nadto Turnerowi podlegał zespół uderzeniowy kontradmirała Harry W. Hilla oraz zespół wsparcia amfibialnego kontradmirała W. H. P. Blandy’ego. Potężny zespół wiceadmirała Mitschera — jego działania przeciw rejonowi Tokio opisaliśmy na wstępie — miał także wspierać operację, której daleką uwerturą były rozpoczęte już w sierpniu 1944 roku pierwsze bombardowania z powietrza...
Japończycy równie dobrze zdawali sobie sprawę z wagi południowej części archipelagu Bonin dla obrony archipelagu macierzystego i pierwsze umocnienia poczęły powstawać tu już w roku 1937 — jeśli sądzić po pojawieniu się na „siarczanej wyspie” tabliczek zakazujących fotografowania. Rozmiarów ówczesnych prac fortyfikacyjnych nie należy, oczywista, demonizować.
Aż do opanowania przez Amerykanów Wysp Marshalla Iwodzima była mało znaczącą wysepką, jakich tysiące tkwią w oceanie na morskich przedpolach Japonii. Niedaleka Chichidzima dysponowała niewielką bazą dla małych jednostek floty, a na „siarczanej wyspie” — o dwa kilometry od wulkanu Suribachi — rozciągały się pasy startowe wojskowego lotniska, mogącego pomieścić w schronach do dwudziestu samolotów.
Dopiero gdy zagrożone zostały Mariany i Karoliny, wobec postępów ofensywy amerykańskiej na Pacyfiku, sztab japoński postanowił rozwinąć kolejną linię obronną na przedpolach macierzystego archipelagu. Od marca 1944 poczęto rozbudowywać urządzenia wojskowe, raptownie umacniać i uzbrajać „siarczaną wyspę”. Pod koniec maja siły garnizonu lądowego osiągnęły 5000 ludzi uzbrojonych w artylerię i broń maszynową; marynarka otrzymała:
12 dział dla bezpośredniej obrony wybrzeża
12 ciężkich dział przeciwlotniczych
30 sprzężonych podwójnie działek 25 mm, z obsługami liczącymi łącznie około 2000 ludzi.
W czerwcu przybył na miejsce na czele 109. dywizji piechoty 53-letni generał porucznik Tadamichi Kuribayashi, „pobłogosławiony” na drogę przez samego premiera, generała Tojo. Żegnając go Tojo stwierdził: „...cała armia i naród polegać będą na panu w obronie tej kluczowej wyspy”.
Generał Kuribayashi nie przypadkiem został wyznaczony na dowódcę lądowej obrony wyspy. Dawny oficer kawalerii, niewielkiego wzrostu, figury przysadzistej, charakteru mocnego, dowodził pułkiem kawalerii w walkach rozpętanych przez Japończyków na granicy mongolskiej nad rzeką Chałchin-goł latem 1939 roku. Mimo poniesionej przez wojska japońskie druzgocącej klęski Kuribayashi awansował na dowódcę brygady i do stopnia generała majora. W roku 1943 powierzono mu dowództwo najbardziej zaszczytne w japońskiej armii — 1 dywizji gwardii cesarskiej, której głównym zadaniem było strzeżenie pałacu cesarskiego w Tokio.
W czerwcu 1944 roku, mniej więcej dwa tygodnie po przybyciu generała Kuribayashi na Iwodzimę, Amerykanie wykonali precyzyjny nalot. 51 samolotów, które wystartowały z pokładu lotniskowca, wykończyło w ciągu kilkunastu minut 66 samolotów myśliwskich zgromadzonych na lotnisku. Mimo tego pierwszego poważnego ostrzeżenia generał pozostawał optymistą. Jego myśl główna w sprawie obrony sprowadzała się do tego, że obrońcy powstrzymają najeźdźców amerykańskich, zwiążą siły inwazyjne, a wówczas wkroczy na scenę „Kido Butai” — Połączona Flota — i zdruzgoce napastników ośmielających się wyciągać rękę po święte ziemie Nipponu. Myśl ta, prosta i podbudowana mocno uczuciowo, nie uwzględniała wszakże momentu, który podniósł świeżo przybyły z Japonii na wyspę sztabowiec major Yoshitaka Horie. Gdy jego przełożony w generalskich dystynkcjach wyłożył mu swe racje, Horie posiadający trzyletnie doświadczenie w opracowywaniu systemu konwojów i orientujący, się doskonale w sprawach marynarki, powiedział wprost:
— Generale, nie ma już żadnej Połączonej Floty, pozostały nam luźne rozproszone siły morskie, nie posiadające mocy uderzeniowej... Czy nie słyszał pan o skutkach druzgocącej klęski na Marianach?
Kuribayashi uniósł się i zarzucił majorowi, że jest niespełna rozumu. Horie wszakże był nieubłagany:
— Gdy ujrzałem dzisiaj tę wyspę z powietrza, pomyślałem sobie, że najlepszą rzeczą na świecie byłoby puścić ją na dno — gdyby starczyło materiałów wybuchowych...
Kuribayashi nazwał Horiego tym razem nieco łagodniej: „Jest pan pijany” — powiedział i dramatycznym gestem rzucił się na nabrzeżny piasek, a potem kazał biegać Horiemu po lotnisku, celując w niego laską. Miało to oznaczać przewidywaną śmierć lub klęskę tego, kto by się ważył na desant.
Major Horie okazał się niezwykle odporny i powiedział do siebie, że w dowódcy dywizji tkwi nieco z ducha, jaki ożywia dowódców drużyn i że z trudem obejmuje on szerszy horyzont spraw — co właściwie w perspektywie może było i lepsze...
Jakkolwiek Kuribayashi doznał wielkiego szoku w tej pierwszej rozmowie i w duchu uważał Horiego za defetystę, postanowił porozmawiać z nim w swobodniejszej atmosferze. Spotkali się wieczorem, zjedli razem obiad i wypili sporo wódki. Horie opowiedział mu o przebiegu bitwy pod Midway, o której wynikach nikt właściwie nie wiedział, o klęsce pod Marianami i zniszczeniu najlepszych sił lotnictwa morskiego, o katastrofie konwojów. To, co pozostało z Połączonej Floty, wycofało się z wyspy Truk do Palau, a wreszcie na Filipiny, a więc o tysiące mil bliżej do archipelagu japońskiego. Kuribayashi próbował początkowo kontrować wypowiedzi majora, wyzywając go od encyklopedycznych sztabowców, ale tracił szybko siły, zszarzał i jakby się skurczył. Dobiło go wyznanie majora, że nosi przy sobie truciznę...
...Siły garnizonu Iwodzimy rosły z dnia na dzień. Przybył z Japonii kolejny 145 pułk piechoty, ku zadowoleniu dowódcy dywizji dobrze wyszkolony. Jeden z pułków, pancerny, poniósł znaczne straty w sprzęcie. Po drodze z Japonii transportowiec „Nisshu Maru” został storpedowany o 180 mil na północ od Chichidzimy przez amerykański okręt podwodny i na dno poszło 28 czołgów.
Niewiele to jednak znaczyło wobec masowego dopływu, materiałów na budowę umocnień oraz potoku broni i amunicji, który docierał mimo wszystko do „siarczanej wyspy”.
W dowództwie japońskim starły się zrazu dwie koncepcje umocnienia wyspy. Generał Kuribayashi uważał, że obrona na samym brzegu nie ma większego sensu, ponieważ nietrudne do wykrycia pozycje zostaną rychło zniszczone ogniem artylerii okrętowej i bombardowaniami lotniczymi. Naturalny układ terenu nakazywał ufortyfikowanie stoków wulkanu Suribachi, którego szczyt znakomicie nadawał się do umieszczenia stanowisk obserwacyjnych. Z wulkanu Suribachi artylerzyści, moździerzyści i obsługi broni maszynowej będą miały idealny wgląd w to, co będzie się działo na dole, na plażach i w rejonie lotniska nr 1. Oficerowie floty z admirałem Ichimaru byli odmiennego zdania. Ichimaru, lotnik zresztą z wojskowego wykształcenia, nie chciał oddać lotniska bez walki. Doszło do starcia się dwóch opinii w sztabie Kuribayashiego. Podczas narady, a może raczej rady wojennej, gdzie wszyscy mieli możliwość przedstawienia swych racji, komandor Hijiro Urabe, oficer Trzeciej Floty Powietrznej, wyraził w imieniu sztabu marynarki następującą opinię:
— Marynarka pragnie zbudować schrony bojowe wokół lotniska Chidori (lotnisko nr 1) i gotowa jest przysłać 320 działek szybkostrzelnych o kalibrze 25 milimetrów wraz z potrzebnymi materiałami budowlanymi. Nieprzyjaciel może wylądować tylko w pobliżu Chidori. Dlatego Iwodzima będzie bezpieczna, jeśli będziemy bronić jej w głębi schronami bojowymi.
Do tego planu mającego pozory słuszności ustosunkował się oficer przybyły z sąsiedniej Chichidzimy:
— Jak długo przetrwały schrony bojowe na plażach Saipanu, Tinianu i Guamu? Proszę, pokażcie, jak skuteczne były brzegowe schrony na Tarawie? Frontalna obrona przeciw setkom dział morskich i lotnictwu jest daremna. Lekcja, którą dostaliśmy na Saipanie, Guamie i wyspie Tinian, nauczyła nas bez wszelkiej wątpliwości, że najlepsza obrona — to ostrzeliwanie wroga z jaskiń. Musimy zdać sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie bronić się na brzegu...
Wspomniany wyżej major Horie, o umyśle chłodnym i precyzyjnym, dodał, że okrętowe działa wielkiego kalibru są w stanie zniszczyć każdy schron i że materiały oraz działa marynarki winny być użyte dla wzmocnienia obrony wulkanu Suribachi i rejonu Motoyamy w północnej części wyspy.
Generał Kuribayashi, który nie zabierał dotychczas głosu, rezerwując sobie ostatnie słowo, przeważył szalę na rzecz swego niedawnego antagonisty majora Horie, ale poczynił pewne koncesje na rzecz propozycji przedstawicieli floty — w końcu to ona dysponowała bronią materiałami budowlanymi i ona je przywoziła morzem...
Ostatecznie wyspa przypominająca z kształtu kotlet lub gruszkę została przecięta z zachodu na wschód dwiema liniami obrony, setkami schronów i stanowisk artyleryjskich umieszczonych w jaskiniach. Działa umieszczano za ścianami z betonu 1—11/2-metrowej grubości, przy czym schrony i stanowiska artylerii mogły się wzajemnie wspierać ogniem. Niektóre jaskinie i schrony połączone były tunelami i miały wiele wyjść zapasowych i kierunków ognia. Większe bunkry chroniła co najmniej 10-metrowa warstwa ziemi. Działa przeciwlotnicze umieszczano w betonowych jakby studniach, chroniących obsługi przed odłamkami.
Szczególną uwagę poświęcono umocnieniom na stokach wygasłego wulkanu. Zostały one wyjątkowo gęsto naszpikowane schronami, wywiercono mnóstwo stanowisk dla artylerii, moździerzy i broni maszynowej. Pierwsza linia obrony została zbudowana pomiędzy lotniskiem nr 1 (Chidori) i lotniskiem nr 2, przy wykorzystaniu naturalnych zalet terenu — tam gdzie poczynał się on wznosić — obrońcy mieli tę przewagę wysokości nad atakującymi. Druga linia biegła między lotniskiem nr 2 i centralnym sektorem obrony w rejonie miejscowości Motoyama. Broń ciężka w obydwu liniach miała ściśle określone pola ostrzału, tak że praktycznie biorąc każdy odcinek brzegu, na którym mógł lądować przeciwnik, był pokrywany ogniem granatów i min. Jeśli się doda pozycje na wulkanie Suribachi, które dublowały w jakiś sposób ów ogień, to otrzyma się zarys pułapki, jaką mógł się stać dla desantujących wojsk brzeg wyspy. Historyk floty amerykańskiej S. E. Morison tak pisze o japońskich umocnieniach:
Jedna jaskinia mogła mieć kilka wejść i służyła podwójnemu celowi — ochronie ludzi i jako pozycja dla broni. Moździerz mógł być wysunięty do wylotu korytarza lub wylotu naturalnego jaskini, dawał ognia i był wycofywany. Nawet czołgi umieszczane były we wnękach lub wąskich parowach i tylko wystawały im wieże. Tej naturalnej sile podziemnego systemu umocnień dodawało mocy maskowanie materiałami wtapiającymi się w teren i roślinność. Wiele z tych pozycji było przygotowanych tak sprytnie, że rozpoznawane były dopiero po otwarciu przez nie ognia albo wtedy, gdy własny nasz ogień zdmuchnął maskowanie.
Siły japońskie w szczytowym momencie przed atakiem amerykańskim liczyły około 21 000 ludzi, z czego 14 000 przypadło na armię, a 7000 na flotę. Z tej liczby 1800 ludzi obsadzało wygasły wulkan Suribachi, tkwiąc w jego wydrążonych stokach i na szczycie. Reszta rozdzielona była między cztery sektory obrony. Przyjęto zasadę, że poszczególne sektory walczą niezależnie, zachowując maksimum swobody działania, ale przy ogólnej desperackiej regule bicia się aż do ostatniego żołnierza. Każdy Japończyk miał według zalecenia Kuribayashiego zabić dziesięciu Amerykanów...
Sam 164-metrowej wysokości wulkan szczególnie dobrze przygotowany został do obrony — niektóre schrony posiadały specjalne przedsionki, zagięte w stosunku do głównych pomieszczeń — miały one osłaniać załogę przed bezpośrednim rażeniem miotaczy płomieni. Wykończono też wielopiętrowy schron wyposażony w wodę i elektryczność; jego ściany wewnętrzne starannie wybetonowano. Na drugiej linii oporu w rejonie Motoyamy jeden ze schronów sięgał na 20 metrów pod ziemię i mógł pomieścić 2000 ludzi! Posiadał on dwanaście wejść.
Poważnym problemem pozostawała woda, której były minimalne ilości. Major Horie — początkowo oponent generała — przywiózł kiedyś z sąsiedniej wyspy Chichidzima jako prezent... dwie butelki słodkiej wody. Dowódca 109. dywizji tak pisał do swej żony:
Jedynym źródłem wody pozostaje deszcz. Mam na dzień jedną filiżankę wody, aby obmyć twarz — właściwie tylko oczy — potem porucznik Fujita używa tej wody i gdy się z tym upora, mam ją dla celów toaletowych. Żołnierze ogólnie biorąc nie mają nawet tego. Każdego dnia po inspekcji marzę na próżno o wypiciu filiżanki zimnej wody. Jest mnóstwo much. Chodzą po nas także karaluchy. Są bardzo brudne. Na szczęście nie ma tu węży ani jadowitych płazów...
Pod koniec listopada wyspa była gotowa do walki. Gotowe było drugie lotnisko położone o dwie mile na północ od pierwszego i rozpoczęto budowę trzeciego pasa startowego na północnym krańcu wyspy, która została naszpikowana w sumie — trudne to do uwierzenia — 800 działami i działkami różnych kalibrów — ponad 150 dział na milę kwadratową! — ukrytych w stokach wzgórz, jaskiniach i wbudowanych w stoki górskie schronach, a więc chronionych w naturalny sposób przed bombardowaniem lotniczym. Cóż za orzech do zgryzienia! Gdyby można było podejść zakrętami na, powiedzmy, dwa kilometry od brzegu i jeden po drugim trafiać schrony bezpośrednim ogniem — ale najpierw trzeba było wiedzieć gdzie są, a to było niemożliwe bez rozpoznania z bliska — wojenna kwadratura koła!
Gdy Zespół Operacyjny 58 wiceadmirała Mitschera pojawił się 18 lutego wieczorem u brzegów Iwodzimy, wyspa miała już za sobą sporą wojenną historię. Przez dziesięć tygodni „obrabiały” ją bombowce „B-24” Siódmej Floty Powietrznej, startujące z lotnisk na Marianach; okazjonalnie przyłączyły się do nich także czterosilnikowe latające fortece „B-29”. Ale choć razem zrzuciły 6800 ton bomb, to osiągnęły stosunkowo niewiele, zachęcając tylko Japończyków do głębszego wgryzienia się w wulkaniczny grunt — ich umocnienia dobrze chronione zboczami wulkanu, warstwą skał lub tufów oparły się w ogromnej większości ciosom z powietrza. Na dwa dni przed przybyciem Task Force 58 o godzinie 6.00 rano, a więc na czterdzieści cztery minuty przed wschodem słońca, u brzegów wyspy nocne jeszcze morze rozbłysło oślepiającymi ogniami. To otwierały ogień amerykańskie pancerniki Zespołu Operacyjnego 54. W jego składzie znajdowało się dwóch weteranów z Pearl Harbor — „Tennessee” oraz „Nevada” — nadto „Idaho”, „Texas” i „Arkansas”, które uczestniczyły niedawno w operacji inwazyjnej przy brzegach Normandii, i wreszcie stary pancernik „New York”, który miał za sobą udział w operacji „Torch” u brzegów północnej Afryki. Asystowały im we wstępnym bombardowaniu z morza ciężkie krążowniki „Chester”, „Pensacola” i „Salt Lake City”2 oraz „Tuscaloosa”, wszystkie uzbrojone w działa 203 mm, nadto lekki krążownik „Vicksburg”, świeżej całkiem budowy. Potężna siła artyleryjska ubezpieczana była przez kilkadziesiąt niszczycieli w odległości 50 mil od strony morza, a dalszą osłonę zapewniały lotniskowce eskortowe — ich samoloty dawały osłonę powietrzną i ubezpieczały przed ewentualnym przeciwdziałaniem japońskich okrętów podwodnych. Lotniskowiec eskortowy „Wake Island” dostarczał nadto samolotów dla obserwacji artyleryjskiej i korygowania ognia.
Amerykański korespondent wojenny John P. Marquand3, który znajdował się na pokładzie pancernika „Tennessee”, tak przeżywał te chwile:
Nikt nie mówił wiele na pomoście. Było chłodno i przed nastaniem dnia padał deszcz. Byliśmy według naszej orientacji samotnym okrętem, wolno poruszającym się, zaciemnionym, cichym — jeśli nie liczyć głośników na pomoście.
„Topór Jeden — gadało radio. — Rejon Zebra. Spętać. Charley, Oswald, Henry, Abel. Rozpętać”.
„Zaczniemy strzelać z dziesięciu tysięcy jardów” — powiedział ktoś.
I oto pierwsze światło dzienne poczęło muskać wodę, a my tkwiliśmy między cieniami innych wielkich okrętów poruszających się bardzo wolno.
„Popatrz — powiedział ktoś — tam widać górę!”
Nad deszczowymi chmurami nad horyzontem jaśniał delikatny różowawy poblask i pierwsze słabe promienie nieudanego wschodu słońca zmagając, się z deszczem padły na skalną masę o pięć mil wprost przed nami. To był wierzchołek Suribachi, wynurzający się z mglistego oparu chmur; parujący obłok pokrywał czarną masę reszty wyspy. Po pierwszym rzucie oka na jej niewyraźne zarysy nie można było mieć wątpliwości, że chodzi tu o japońską wyspę — miała zwiewne, delikatne barwy malowidła na zwoju jedwabiu.
Nasz samolot obserwacyjny grzał silnik na rufowej katapulcie, wyraźnie było słychać ryk silnika niosący się ponad milczącym okrętem.
Potem rozległa się głucha eksplozja i samolot został wystrzelony ponad wodę. Gdy krążąc nabierał wysokości i skierował się w stronę wyspy, na pomoście zrobiło się już dość jasno, aby móc rozróżnić twarze.
Dowódca opuścił lornetkę i zapalił papierosa. Chmury nad wyspą stopniowo unosiły się w górę. Nie spodziewaliśmy się, że czekanie i zastanawianie się, kiedy otworzymy ogień, będzie tak uciążliwe...
Wyspa leżała tam niema i czujna. Rozległy się uderzenia dzwonu. „Alarm” — powiedział ktoś i po kilku sekundach jeden z naszych 14-calowych pocisków był już w drodze do Iwodzimy. Jego dźwięk nie był tak groźny jak wstrząs spowodowany odpaleniem — zdawało się, że jakieś niewidzialne ręce cisną ci na piersi, gdy odpalały wielkie działa. I chmura żółtego dymu trochę podobna do koloru góry Suribachi. Każdy teraz tłoczył się, aby spojrzeć na wyspę. Wydawało się, że trwa to bardzo długo, zanim obłok dymu i szarego pyłu trysnął z lądu niczym woda.
Potem zaczął strzelać inny okręt. Rozpoczęło się bombardowanie Iwodzimy i wyspa tkwiła tam w ciemnym burzliwym morzu, odbierając tę chłostę bezgłośnie i po stoicku.
Marquand pisze dalej, że nawet na odległość pięciu mil morskich, która nie wydaje się tak wielka jak na lądzie, miało się nieuchronnie wrażenie gotowości i niejako nawyku wyspy do takiego lania. Nic dziwnego — bombardowano ją z powietrza przez dziesiątki dni, a flota ostrzeliwała ją już dwukrotnie. „Jednakże ów brak reakcji był czymś, czego nie spodziewaliśmy się, nawet jeśli zdrowy rozsądek mówił ci, że dopóki nie podejdziemy całkiem blisko, to nie otrzymamy ognia z lądu...”
Marquand kreśli taki obraz artyleryjskiego bombardowania:
Wyglądało ono na powolne, staranne poszukiwanie niewidzialnych prawie celów, z długimi monotonnymi przerwami w prowadzeniu ognia. Przypominało ono kluczenie, tropienie myśliwego czekającego na pierwszy strzał... Nasz zespół operacyjny przypominał więc grupę myśliwych polujących na grubego zwierza, którzy osaczyli lekko ranne, ale niebezpieczne zwierzę; podchodzili doń Wolno, ale z respektem, starając się wypróbować jego siłę i sprowokować go do akcji...
Inny naoczny świadek pisze, że Japończycy nie dawali się na ogół sprowokować, jeśli nie liczyć kilku przypadkowych strzałów. A potem chmury osiadły na wyspie kryjąc ją ochronnym płaszczem.
Nad morzem przetaczał się grzmot salw, wyspa pokrywała się dymami wybuchów, bogowie wojny byli wszakże po stronie Japończyków — pogoda była taka sama, jaką Mitscher miał u brzegów archipelagu japońskiego. Chmury zwisały tuż nad wyspą i cały skomplikowany system obserwacji, łącznie z lotniczą, niewielkie dawał rezultaty; powietrze było nieprzejrzyste, a dodatkowo komplikowały obserwację szkwały deszczowe. Po dziesięciu minutach, o godzinie 7.07, dowodzący akcją admirał Blandy kazał wstrzymać ogień — prowadzono go później, gdy tylko pogoda się nieco poprawiała.
Owo wstępne bombardowanie miało charakter nękający i nie było tą straszliwą ulewą ognia wielkiego przygotowania artyleryjskiego przed bezpośrednią akcją wysadzenia na ląd piechoty morskiej.
...Od czasu do czasu można było dojrzeć obłok jasnobrunatnego dymu tryskający z jakiegoś okrętu, a potem odgłos eksplozji przetaczał się ospale nad wodą, wreszcie z kolejnego celu wyrastał pióropusz pyłu i gruzu.
Czasem gdy wiała lekka bryza, dymy z wielkich dział formowały w powietrzu ogromne doskonałego kształtu koła. Oczywista, zdrowy rozsądek podpowiadał powód tego oszczędnego ostrzeliwania — flota przebyła zbyt wielkie odległości, aby tracić ograniczone ilości amunicji i każdy strzał podlegał starannej analizie.
...W przerwach między prowadzeniem ognia na pancerniku panowała atmosfera niestrudzonej czujności. Podczas gdy załogi baterii przeciwlotniczych siedziały pod nami przy swych działach paląc i gadając, setki oczu badało niebo. Mieliśmy przed sobą osłonę powietrzną. W oddali znajdował się nasłuch podwodny na niszczycielach i niszczycielach eskortowych, które nas osłaniały. Nasza zaś własna obserwacja przeciwlotnicza obejmowała każdy odcinek nieba. Wiedzieliśmy jednak również, że przeciwnik rewanżował się nam z ukrytych stanowisk obserwacyjnych na wyspie. I ta świadomość wytężania wzroku i słuchu nigdy nie opuszczała nas w tych dniach pod Iwodzimą. I z tej przyczyny nie było chwili wytchnienia na pomoście...
Gdy po upływie godziny pancernik podszedł bliżej brzegu, szczegóły terenowe wyspy stały się wyraźnie widoczne. Dojrzeć można było czarny niczym węgiel pas plaży, na której miały lądować fale piechoty. Spienione fale omywały rdzewiejące kadłuby starych wraków. Ponad plażą ląd wznosił się tarasami aż po brzeg lotniska. Obok pasa startowego widać było splątane resztki kadłubów i skrzydeł samolotów zniszczonych podczas ostrzeliwania i zepchniętych. Wyglądało to jak zsyp odpadków miejskich. Bardziej na północ dostrzec można było kamieniołomy, sygnalizowane uprzednio przez rozpoznanie. Na południowym cyplu wyspy widać było pieczary na wulkanie Suribachi.
Podeszliśmy bardzo blisko jak na pancernik — pisze Marquand — a wiedzieliśmy, że przeciwnik ma 203-milimetrowe działa obrony brzegowej.
Prowadziliśmy nadal ogień do schronów i stanowisk artylerii przeciwlotniczej, ale nie otrzymaliśmy odpowiedzi — wyspa nie zdradzała śladów życia. Przebywaliśmy na pozycji aż do zmierzchu a potem zrobiliśmy zwrot, aby odejść w morze i przeczekać do następnego ranka. Dwanaście godzin stania na pomoście, wstrząsy spowodowane odrzutem dział i uderzeniami powietrza zmęczyły każdego. Zapewne musieliśmy wyrządzić przeciwnikowi jakieś szkody ale nie dość wielkie, by rzeczywiście mu zaszkodzić...
***
Początek działań nie wypadł więc szczególnie efektownie z punktu widzenia wyników, jeśli nie liczyć fantastycznego niemal wydarzenia, jakim było zestrzelenie przez wodnopłat obserwacyjny z krążownika „Pensacola”, któremu jakimś cudem udało się posłać do morza atakujący go dwukrotnie szybszy myśliwiec japoński „Zero”.
Pod osłoną wszakże bombardowania przeprowadzono pierwsze trałowania i płetwonurkowie oznaczyli podwodne przeszkody na podejściach do brzegu.
Następny dzień, 17 lutego miał u brzegów Iwodzimy przebieg znacznie bardziej dramatyczny. Pogoda wyraźnie się poprawiła i można było strzelać celniej, głównym punktem programu miało być bezpośrednie rozpoznanie podejść do brzegu przez „grupy rozgradzające” UDT, czyli mówiąc zwykłym językiem — wyposażonych do tego zadania płetwonurków. Okręty wyszły na pozycje bombardowania artyleryjskiego tuż po wschodzie słońca — o 7.00, trałowce zaś rozpoczęły akcję o 8.03. Dowódca krążownika „Pensacola” widząc, że trałowce ostrzeliwane są przez baterie nabrzeżne, w ciągu pięciu minut ogniem na wprost zmusił je do milczenia. W rewanżu nie odkryta dotychczas bateria japońska z północno-wschodniej części wyspy sześciokrotnie trafiła krążownik o 9.35 pociskami 120 i 155 mm, powodując znaczne szkody na głównym stanowisku dowodzenia i przebijając kadłub oraz zapalając samolot na katapulcie. 17 ludzi z załogi krążownika poległo, a 98 zostało rannych. Krążownik musiał się wycofać z linii dla ugaszenia pożarów i dokonania napraw. Wyspa pokazywała więc pazury, ale był to dopiero początek.
Tymczasem pancerniki podeszły na niecałe 3000 metrów do brzegu i posyłały najcięższe pociski w stronę wybłysków japońskiej artylerii. O 10.25 poczęły odchodzić w stronę morza. Trałowce w tym czasie przetrałowały akwen przybrzeżny na 700 metrów od brzegu i do akcji ruszyli płetwonurkowie, których zadaniem było zniszczenie ewentualnych przeszkód podwodnych przy brzegu. Zespoły płetwonurków, nazywane w skrócie UDT (Underwater Demolition Team), składały się z 20 szeregowych i jednego oficera, wydzielonych przez każdą dywizję piechoty morskiej. Ubrani byli w kombinezony i lekkie buty na cienkich gumowych podeszwach, chroniących przed ukłuciami rafy koralowej. Na piersiach mieli wymalowany srebrzystą farbą znak rozpoznawczy, mający ułatwić w razie potrzeby ratowanie ich z opresji. Płetwonurkowie nie byli uzbrojeni (jeśli nie liczyć długiego noża); specjalne grupy wyposażone były w ładunki wybuchowe do niszczenia przeszkód lub rozsadzania koralowych skał oraz narzędzia saperskie do rozbrajania podwodnych min. Mieli oni też zorientować się, czy przy samym brzegu nie ma w dnie lejów po pociskach.
Akcję płetwonurków wspierały niszczyciele, a prócz tego flotylla okrętów desantowych piechoty, które ostrzeliwały brzeg z działek 20 i 40 mm oraz rakiet 4,5-calowych. Gdy jednak okręty desantowe zbliżyły się na półtora kilometra do brzegu, dostały się pod ogień japońskich moździerzy, gęsty i celny. Do moździerzy dołączyła wkrótce bateria obrony wybrzeża, usytuowana u podnóża wulkanu Suribachi, oraz druga, dotychczas nie wykryta bateria na wyżynie górującej nad brzegiem — jej pozycja była znakomita; jak stwierdził admirał Rodgers, można ją było zniszczyć tylko ogniem bezpośrednim z najmniejszej odległości. Okręty desantowe ponosiły straty, trafiane pociskami lub odłamkami — 44 ludzi poległo na nich w trakcie akcji, a 152 zostało rannych. John P. Marquand tak widział ów moment:
Osiem lub dziesięć LCI — trudno było je policzyć — przechodziło pomiędzy pancernikami — załogi były na stanowiskach bojowych. Były to niewielkie jednostki, których nikt nie przeznaczał do ciężkiej walki. Zostały zbudowane tylko po to, by wysadzić piechotę na brzeg, ale na Pacyfiku przeznaczano je do wszelkich innych zastosowań — jako kanonierki i okręty rakietowe. Każda z nich miała okrągłą wieżyczkę na śródokręciu — tam gdzie stał dowodzący oficer. Każda miała otwartą platformę z lekką bronią automatyczną i teraz były one także wyposażone w wyrzutnie rakiet. Były wysokie i wąskie, miały po sto stóp długości i były wypacykowane farbą ochronną w kolorach dżungli — na pomarańczowo i zielono. Miały za sobą długą drogę od dżunglowych brzegów — tutaj do brzegów Iwodzimy.
Oto scena nabierała wyraźnych konturów — podejdą na ćwierć mili do brzegu pod przykryciem naszych dział. Bez żadnej innej osłony ich załogi stały nieruchomo na swych stanowiskach.
A później jeden z artylerzystów z takiej jednostki mówił o tych chwilach: „Jeśli wyglądaliśmy na nieruchomych, to dlatego, że byliśmy śmiertelnie przerażeni”. I wtedy ktoś powiedział nam, że dżepsi4 nigdy nie przejmują się LCI...
Wkrótce miało się okazać, że Japończycy jednak przejęli się okrętami desantowymi, które zasypywały ich ogniem. Wokół okrętów desantowych poczęły wyrastać gejzery wodne, piana i dymy; niewielkie jednostki poczęły manewrować, aby uniknąć ciosów. Wywiązał się pojedynek z bateriami dział i moździerzy japońskich. Marquand ujrzał, jak LCI o numerze taktycznym 466 nabrał groźnego przechyłu — poczęto zdejmować z niego załogę; inny okręt desantowy prosił o pozwolenie podejścia do burty „Tennessee”.
Gdy zbliżył się do nas, słońce padło na ruiny jego pokładu.
...Na głównym pokładzie była krew, która zataczała coraz szersze kręgi w miarę kołysania się okrętu na wzburzonym morzu. Zabity żołnierz na platformie artyleryjskiej przykryty był kocem. Pokłady usłane były rannymi — przywiązani do metalowych noszy, transportowani byli do nas ponad burtami. Dowód ca okrętu, wysoki oficer, blondyn bez czapki — wyglądał na bardzo młodego*. Z naszego pomostu zapytano go: „Czy możecie iść o własnych siłach?” „Nie możemy iść nigdzie przez najbliższe trzy dni” — odpowiedział dowódca okrętu desantowego. Przekazali nam rannych — w sumie siedemnastu — i potem podali nam pięć par noszy z zabitymi...
...Wykryte baterie zostały ponownie zaatakowane przez pancernik „Nevada”, a lotnictwo wykonało nalot na japońskie pozycje u podnóża wulkanu.
Flota poniesie podczas akcji dalsze straty. Tym razem trafiony zostanie niszczyciel „Leutze”, który o 11.21 otrzyma 4-calowy granat w prawą burtę na wysokości pierwszego komina. Wybucha pożar, ranny zostaje dowódca i dowództwo okrętu przejmuje porucznik Leon Grabowsky, szef sztabu; artylerzysta Baliński i koledzy z obsługi dział 40 mm gaszą pożar w magazynie amunicyjnym, przeciągnąwszy przez pokład węże przeciwpożarnicze. Następnie obaj wyrzucali za burtę rozgrzane łuski prochowe, chroniąc okręt grzęd niebezpieczną eksplozją. Mimo strat (7 zabitych, 33 rannych) i uszkodzeń okręt pozostanie u brzegów wyspy Iwo do następnego dnia...
Wsparcie ogniowe podczas ważnej akcji rozpoznania podwodnego przez płetwonurków dało w rezultacie ważkie wyniki — nikt z grupy płetwonurków nie został ranny ani nie zginął, wszystkie grupy powróciły na swe macierzyste okręty, przynosząc ważne wieści — akwen przybrzeżny był czysty, nie było w nim przeszkód podwodnych...
Tymczasem po stronie japońskiej nastąpiło krótkie lotnicze interludium. Oto dwa myśliwce „Zero”, uzbrojone w sześćdziesięciokilogramowe bomby, które ukryte były w betonowym schronie, otrzymały rozkaz startu. A właściwie rozkaz samobójczego lotu. Piloci mieli skierować maszyny w stronę największych okrętów nieprzyjaciela i rozbić się p ich pokłady. Nikt nie miał wątpliwości co do tego, że piloci giną, a byli zapewne tacy, którzy uważali ów lot za bezsensowny, zważywszy niewielki ciężar bomb i grubość pancerza amerykańskich okrętów liniowych. Jeden z pilotów najwyraźniej się załamał i począł narzekać na ciężki ból głowy. Zastąpiono go ochotnikiem i obydwie maszyny potoczyły się po pasie startowym, nabrały wysokości. Gdy przelatywały obok wygasłego wulkanu, dostały się w grad pocisków artyleryjskich — obydwa też zakończyły swą misję w falach morza, nie uczyniwszy wymarzonej szkody przeciwnikowi.
Japończycy uznali akcje amerykańskie tego dnia za próbę wysadzenia desantu i zawiązania walk o wyspę. Tak przynajmniej ujrzał rzecz całą generał Kuribayashi, który drogą radiową przekazał wiadomość o tym do Tokio. Głównodowodzący floty admirał Toyoda przesłał w odpowiedzi gratulacje na ręce kontradmirała Ichimaru, odpowiedzialnego za morską obronę wyspy:
Mimo bardzo potężnych bombardowań i ostrzeliwań wasza jednostka na Iwo spokojnie oceniła zamiary przeciwnika nieprzyjaciela i udaremniła pierwszą próbę lądowania i w spokoju oczekuje na następną, zdecydowana utrzymać Iwodzimę za wszelką cenę. Wielce podniosło mnie na duchu, gdy dowiedziałem się o tym i życzę wam utrzymania wysokiego morale i odrzucenia wroga, bez względu na natężenie jego ataków — oraz zabezpieczenia zewnętrznych linii obronnych naszej ojczyzny.
***
Dzień 17 lutego oprócz rozpoznania sytuacji przy brzegach przyniósł także coś więcej — oto pod wpływem potężnych eksplozji zniszczone zostało maskowanie na wielu japońskich pozycjach, z wielu stanowisk artyleryjskich szalony podmuch powstający przy wybuchu prawie tonowych pocisków z dział pancerników po prostu zmiótł siatki maskownicze. Przez szkła artyleryjskie dojrzeć można było wiele nie odkrytych pozycji. Dlatego następnego dnia pancerniki podeszły jeszcze bliżej brzegu, na 2200 metrów, i stąd ogniem bezpośrednim raziły Japończyków na południowo-wschodnim brzegu wyspy, któremu wyznaczono kluczową rolę w tym, co miało nastąpić w dniu „D” — desantu na „siarczaną wyspę”...
W ciągu nocy przed dniem inwazji niszczyciele prowadziły ogień nękający. Zapalające bomby rzucano między innymi na stoki góry Suribachi. Marquand z pokładu pancernika „Tennessee” zauważył, jak okręt znajdujący się z prawej burty atakował baterię znajdującą się na stoku kamieniołomu. Zmieciona wybuchami ziemia odsłoniła betonowe stanowiska artyleryjskie — scena, która powtarzała się potem wielokrotnie. A głośniki na pokładzie i pomostach pancernika powtarzały niezmordowanie BULDOG GOTÓW JEST DAĆ DRINKA KAŻDEMU NASZEMU GOŁĘBIOWI, KTÓRY BĘDZIE TEGO POTRZEBOWAŁ... OVER...5
Dziewiętnastego lutego rankiem
...Iwodzima nigdy nie wyglądała brzydziej lub bardziej po japońsku — jak pisze J. Marquand. — Jej sylwetka przypominała potwora morskiego z małym wymarłym wulkanem jako głową, szyją plaży i z pokrytymi karłowatymi zaroślami skałami jako tułowiem. Posiadała także dokładną i staranną zwartość miniaturowych japońskich ogródków. Jej elementy przypominały owe zniekształcone, wygładzone wiatrem wodne głazy, które tak uwielbiają zbierać dla ozdoby Japończycy...