Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Walki 1 Armii WP na Pomorzu w 1945 roku.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Mirosławcu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy
Biblioteka Publiczna w Stęszewie (2)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 138
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
BIBLIOTEKA PAMIĘCI POKOLEŃ
RADA OCHRONY POMNIKÓW WALKI I MĘCZEŃSTWA
ZBIGNIEW FLISOWSKI
KSIĄŻKA I WIEDZA
WARSZAWA
1974
Tak z losów rozrzuconych przez machinę wojny wynikło, że w pamiętnym roku 1945 żołnierz polski przez trzy długie tygodnie bił się na ziemi pamiętnej uporczywymi zmaganiami z naporem Marchii Brandenburskiej.
Margrabiowie brandenburscy, którzy przed z górą 724 laty sforsowali linię Odry, co jak mur ochronny Polską otacza, skierowali swą ekspansję wydłuż północnego stoku wyniesień pomorskich. W 1260 r., w dziesięć lat od utworzenia pierwszego brandenburskiego przyczółka na prawym brzegu Odry, władza Marchii rozciągała się już nad ziemią kostrzyńską, chojeńską, myśliborską oraz ziemiami nad Wartą, aż po ujście Noteci. O potędze jej ciosów świadczy zawładniecie Gdańskiem już w 1269 r., a więc w 19 lat od przekroczenia Odry. Szczególnie niebezpieczne stało się współdziałanie Marchii z zakonem krzyżackim. I właśnie tutaj, w rejonie Mirosławca, Drawska i Złocieńca, Kazimierz Wielki Wbił klin i postawił zamki obsadzone zbrojną załogą, by rozciąć połączenie dwóch groźnych dla kraju potęg. I tak się złożyło po siedmiu z górą wiekach, że żołnierz naszej 1 armii po przełamaniu się przez pozycję główną Wału Pomorskiego, w dniach 4—6 lutego 1945 r., zmierzał w stronę tych historycznych terenów.
1 armia WP nacierała w ugrupowaniu wojsk 1 Frontu Białoruskiego, którego centrum i lewe skrzydło dotarło już do Odry, a prawe wyzwalało coraz nowe połacie w południowej części Pomorza Zachodniego, łamiąc bardzo zacięty opór wroga.
Historia w sensie najdosłowniejszym towarzyszyła naszym młodym żołnierzom — na wozach widniały plakaty przedstawiające żołnierza w rogatywce z automatem, na tle groźnej i władczej sylwetki Bolesława Krzywoustego wskazującego ręką na Zachód. O sensie walki o ziemie ongi utracone mówili dowódcy i oficerowie polityczni, gdzieś w górze na mapach operacyjnych rysowała się błękitna plama morza: do Bałtyku mogło być stąd 120—150 kilometrów. I w tym lutowym przedwiośniu można już było wyczuć ten wiatr ciepły i wilgotny budzący niepokój.
W dniach 6—8 lutego próby przełamania się naszych dywizji w kierunku północnym nie dały wyników. Skrwawiła się zwłaszcza 6 dywizja, która nie mogła przełamać się przez silnie obsadzone pozycje umocnione w rejonie na zachód od Nadarzyć. Dowództwo armii postanowiło więc zmienić kierunek natarcia: uderzyć głównymi siłami dalej na zachód i sięgnąć po ważny węzeł komunikacyjny — miasto Mirosławiec. Zdobycie Mirosławca i przecięcie szosy Mirosławiec—Wałcz było ważne także i z tego względu, że sytuacja niemieckiej załogi Wałcza, atakowanej przez jednostki radzieckiej 47 armii, przez to uległaby dodatkowo dramatycznej i ostatecznej komplikacji. Dowódca armii utworzył więc silne zgrupowanie uderzeniowe, w którego skład weszły:
dwie dywizje piechoty (1 i 2)
dwie brygady artylerii (1 brygada artylerii ciężkiej i 2 brygada artylerii haubic)
2 brygada artylerii haubic
dwa bataliony saperskie
Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte, 4 pułk ciężkich czołgów i 13 samodzielny pułk artylerii samobieżnej.
Zgrupowanie uderzeniowe miało nacierać wąskim, mniej więcej siedmiokilometrowym, pasem terenu w kierunku zachodnim. Ów siedmiokilometrowy pas nasycony był dużą ilością piechoty, wspartej silnie artylerią i znacznymi — jak na ówczesne możliwości — siłami pancernymi. Praktycznie rzecz biorąc, dowódca
armii, gen. Stanisław Popławski przydzielił zgrupowaniu uderzeniowemu całość swych sił pancernych, by maksymalnie przyspieszyć ruch naprzód. Takie konsekwentne dążenie do upatrzonego celu zawiera jednak niebezpieczeństwo ataku przeciwnika na skrzydło. Z tego względu ubezpieczanie zgrupowania uderzeniowego od północy polecono, ruchliwej z natury rzeczy, brygadzie kawalerii. Natomiast 3 i 6 dywizje piechoty miały trzymać front w rejonie od Dudylan aż po Iłowiec, a nawet nieco dalej na zachód. Ich zadaniem było uniemożliwienie infiltracji wroga na tyły ugrupowania uderzeniowego. Podobną rolę od południa miała spełniać 4 dywizja piechoty, która wsławiła się przed kilkoma dniami dokonaniem wyłomu w głównej pozycji Wału Pomorskiego w rejonie na północ od jeziora Dobre.
Szyk zgrupowania uderzeniowego był następujący: 2 Dywizja Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego miała nacierać pasem północnym tego siedmiokilometrowego odcinka, a 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki pasem południowym, mając za sąsiada z prawej 2 dywizję, a za sąsiada z lewej 4 dywizję. Szerokość pasów natarcia każdej dywizji wynosiła ok. 3 kilometry.
Główna część armii miała się więc oderwać od pozostałej, statycznej niejako, części (3 i 6 dywizje); tkwił w tym oczywista element ryzyka. Aby je zmniejszyć, szczególną rolę ruchomego zabezpieczenia północnego skrzydła wyznaczono brygadzie kawalerii, w naturalny sposób desygnowanej do takiej roli.
8 lutego działania były jeszcze słabo zgrane i część pułków piechoty (2 dywizja) oraz sił artyleryjskich nie osiągnęła nakazanych rejonów. 9 lutego sytuacja wyglądała już lepiej. 5 pułk piechoty wsparty przez 9 dział pancernych zdobył w ostrej walce wieś Kłosowo. Na czele natarcia szło 6 dział pancernych z desantem fizylierów, a natarcie pełnych dwóch (batalionów pułku wspierały dwa dywizjony artyleryjskie 2 pułku artylerii lekkiej. Gdy wozy bojowe podeszły do Kłosowa, chor. Albin Walawko, dowódca plutonu 1 kompanii fizylierów, zeskoczył z działa pancernego i pociągnął za sobą resztę żołnierzy do szturmu. Dzielnie walczyli fizylierzy Jan Munk, Komar oraz chor. Kucewicz. W czasie walki wzięto kilkunastu jeńców, wśród nich majora niemieckiego, który przybył do Kłosowa na kontrolę (...) 1.
Również i lewoskrzydłowa 1 dywizja piechoty zanotowała znaczny sukces: 1 pułk piechoty, wsparty kompanią czołgów ciężkich, zdobył Dębołękę, a następnie Czepiec, wychodząc pod wieczór tego dnia na drogę wiodącą z Kłosowa do Górnicy. Sąsiedni 2 pułk piechoty osiągnął rejon Świętosławia i Górnicy. Natomiast 4 dywizja, osłaniająca ugrupowanie uderzeniowe z lewego skrzydła, przecięła szosę Wałcz—Mirosławiec w rejonie miejscowości Lubno. Podsumowanie walk toczonych 9 lutego wyglądało więc pomyślnie — niektóre pułki w marszu i w wałkach przebyły ok. 10 kilometrów, co było znacznym osiągnięciem. Nieprzyjaciel nie był w stanie przerzucić większych sił na zagrożony odcinek. Pobliski Wałcz, który liczył się jeszcze jako silny punkt oporu, był otoczony przez jednostki 47 armii radzieckiej.
Nadciągająca noc nie przyniosła odpoczynku. Cicho, niemal bezszelestnie, bez świateł dywizje dokonały w swoich szykach przegrupowań przed decydującym o powodzeniu planu dniem. W maszerujących kompaniach i batalionach nie widać najmniejszego ogieńka od papierosa, nie szczęknie starannie zabezpieczone oporządzenie. Żołnierze wsiąkają w noc, stają się jej częścią. Maszerują bez słowa, rozkazy przekazywane są szeptem — nawet zakląć nie można! Nie zostawaj w tyle, bo możesz zostać na zawsze, las kryje jeszcze grupy i grupki nieprzyjaciela, które chcą się wyrwać z pułapki — nikt Cię nie będzie tu oszczędzał; bądź mądry, choć tak Ci się spać chce i nogi są jak z metalu!
2 dywizja wysuwa więc do pierwszego rzutu 5 i 6 pułki piechoty, za którymi posuwać się ma pułk 4, a w sztabie pojawia się grupa operacyjna brygady pancernej, która nadciąga spod Radawnicy — będą jutro uderzali razem z nią. Są już też wysłannicy 13 pułku artylerii samobieżnej, którego działa pancerne, o nieobracalnych przecież lufach, tego dnia pełniły niejednokrotnie bardzo niezwykłą dla siebie rolę czołgów, szturmując wraz z piechotą zaciekle bronione miejscowości.
Sąsiednia 1 dywizja piechoty wysunęła do pierwszego rzutu pułki 1 i 2, pozostawiając 3 w drugim rzucie. W nocy więc z 9 na 10 lutego zgrupowanie uderzeniowe dokonało znacznego postępu, przebywając od 15 do 20 kilometrów od podstaw wyjściowych i znalazło się w odległości strzału artylerii średniego kalibru od Mirosławca, miasteczka rozłożonego w bagnistej kotlinie otoczonej wzgórzami.
Miasto wzrosło przy szlaku, który ongi margrabiowie brandenburscy przebili na północny wschód ku Zatoce Gdańskiej, i posiadało obwarowania z trzema bramami. Rezydowali tu kiedyś potężni Wedlowie, co z czasem spolszczyli się. Herby Wedelskich i Tuczyńskich — bo takim transformacjom uległo nazwisko — znaleźć można w starych annałach.
Żołnierz nasz, który szykował się do skoku na Mirosławiec, niewiele wiedział o przeszłości miasta, które na sztabowych setkach widniało jako Märkisch Friedland. Miało natomiast oczywistą, a wyraźnie nieprzyjemną, zwłaszcza dla czołgistów, cechę topograficzną: szosę, która biegła po nasypie przez teren bardzo grząski i bardzo eksponowany wobec potencjalnego przeciwnika — jeśli ten działał według elementarnego wojskowego rozsądku. Natarcie musiało więc z konieczności kanalizować się wzdłuż jej najniebezpieczniejszego odcinka.
Przed walką żołnierze piszą listy. Na szczęście zachowały się nam niektóre oddające atmosferę tamtych dni. Ppor. Kazimierz Golba, dowódca czołgu w 2 batalionie czołgów Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, tak pisał do swej matki:
Najdroższa Mamuśka!
Korzystając z chwili wolnego czasu piszę do Ciebie mały liścik. Przede wszystkim komunikują Ci, że jestem w dalszym ciągu w bojach z frycem, czuję się wspaniale: zdrowy, syty i ciepło ubrany. Jedyną moją troską jesteś Ty. Martwię się, jak tam da jesz sobie radę sama. Tak bym się chciał z Tobą zobaczyć. Pomóc Ci w czymkolwiek. Z przejazdem na tereny polskie, jeśli nie masz okazji przewiezienia mebli, na razie się nie spiesz. Skończy się wojna, wtedy to wspólnie załatwimy. Pisałaś, że Hala i Krysia napiszą coś do mnie. Do dzisiejszego dnia czekam na list od nich. Tak bym się chciał dowiedzieć, jak się czują, jak u nich sprawy sercowe i w ogóle, bo u mnie wszystko bez zmian. Wojuję, w najbliższych miesiącach spodziewam się awansu z podporucznika na porucznika, a na letni sezon mam nadzieję przyjechać, po zakończeniu wojny, na plażę w Kredowych Górach. My idziemy ciągle naprzód, do Berlina zostało nam 165 kilometrów. Fryc opiera się wszystkimi siłami, ale mimo wszystko dajemy mu w skórą. W poprzednim liście posłałem Ci swoje foto, robione w Rembertowie po zdobyciu Pragi. Próbowałem nawiązać kontakt listowny z ciotkami, na razie odpowiedzi nie otrzymałem. Przypomnij dziewczynkom, żeby w listach przysłały swoje fotografie.
Na razie muszą kończyć, Mamuś, bo przyszedł goniec, wzywają mnie do sztabu; na pewno znowu jakiś rozkaz bojowy!
Całują Ciebie mocno Twój jedynak
Kazik
W liście młodego podporucznika był cały żołnierski świat tęsknot za domem i normalnym życiem, była odległość — owe 165 kilometrów — dzieląca naszych żołnierzy od realizacji planów i wreszcie ten moment najważniejszy w egzystencji żołnierza, chwila, która przywołuje do prawdy wojennej — odprawa, a potem na pewno walka...
Historyczne natarcie w dniu 10 lutego rozpoczęło się o godz. 11.00, czyli według naszego czasu o 9.00. Był pogodny dzień i dobra widoczność. Artyleria przeprowadziła krótkie przygotowanie ogniowe i cztery pułki, mając po dwa bataliony w przodzie, a więc ugrupowane w szyk zwany trójkąt w przód, ruszyły do natarcia. Czołgi, które przebyły spod Radawnicy ok. 50 kilometrów, choć przeznaczone do bezpośredniego wsparcia piechoty, poczęły wysforowywać się przed piechotę. Na czele szedł 2 batalion liczący 14 czołgów, który wydzielił jako swój pancerny zwiad pluton czołgów pod dowództwem ppor. Gubina. Za 2 batalionem, w odległości mniej więcej kilometra, posuwała się główna teraz siła brygady pancernej — 1 batalion liczący 20 czołgów. Na prawym skrzydle, przy 5 pułku piechoty, szedł słaby już liczebnie i przetrzebiony w poprzednich walkach batalion 3 pod dowództwem kpt. Awchaczewa, doświadczonego i znakomitego czołgisty. Pułki 1 dywizji po błyskawicznym wzięciu Lasków Wałeckich i Górnicy natrafiły na silny opór wroga w Piecniku, położonym malowniczo na przesmyku między jeziorami przy szosie Wałcz—Mirosławiec, i zablokowały tę miejscowość.
Tymczasem pułki 2 dywizji weszły w lasy i prowadząc ostre natarcie około godz. 13.00 zdobyły Toporzyk. Z perspektywy patrząc, wzięcie tej miejscowości stało się punktem wyjścia dla bardzo samodzielnych działań czołgistów. Nacisnęli tu ostro na gaz — na owe chropawe półokrągłe pedały podające paliwo — i czołgi wdarły się do lasu, który... okazał się pełen wycofujących się pododdziałów dywizji „Märkisch Friedland”.
Trudno teraz odtworzyć w szczegółach to, co się stało w lesie, faktem jest jednak, że czołgi 2 batalionu, a zwłaszcza czołowy pluton, strzelając z dział i karabinów maszynowych wywołały panikę wśród piechurów i artylerzystów niemieckich. Artylerzyści porzucili swoje działa i uciekli, a piechurzy zostali rozbici.
Czołgiści „na szybkości” — jak mówią w swoim pancernym żargonie — przejechali przez las i polany kryjące stanowiska artylerii i wypadli w okolicy Nieradza na szosę Wałcz—Mirosławiec. Strzelając na prawo i na lewo w las i w zarośla, które mogły kryć niemieckich przeciwpancernych z wrednymi i skutecznymi bardzo panzerfaustami, czołgiści pognali w stronę Mirosławca znacznie już teraz oderwawszy się od pułków 2 dywizji, z którymi mieli bezpośrednio współdziałać. Świat czołgu jest światem zamkniętym, pancerną klauzurą, i choć w akcji posiada radiową łączność ze światem zewnętrznym, to jednak nie to jest decydujące. Ważna jest przede wszystkim bliskość fizyczna załogi; to, że żyje się razem na niewielu metrach kwadratowych, wytwarza solidarność, to, co Francuzi nazywają esprit du corps — duchem formacji: wszyscy za jednego, jeden za wszystkich, w każdej okoliczności. Ta bliskość zresztą stwarza nowy styl współżycia: ponieważ idą zawsze na pierwszy ogień, bardzo szybko przechodzą „na Ty”, także z dowódcą.
Las wokół szosy rzednie, coraz mniej drzew, coraz bardziej odchodzą w bok. Z prawej poczyna napływać fala wzgórz, zaznaczona zresztą na mapie, z lewej otwiera się bardzo płaska równina, a na jej krańcu pojawia się panorama sporej miejscowości z górującą wieżyczką kościoła. Wnętrze czołgu wypełnia bulgot silnika, przed kierowcą błyszczą cztery zegary o nafosforyzowanych wskaźnikach i skalach, które pokazują czas, szybkość, ciśnienie oleju i stan paliwa.
2 batalion idzie w zwykłej kolejności — najpierw 1 kompania, za nią 2; dowódca batalionu, by móc panować nad całością, jedzie w jednym z czołgów 2 kompanii. Przed natarciem zmienił zresztą „maszynę” — jak wszyscy tu mówią — jego własna dobrze skąpała się w wodach jakiegoś nie zauważonego w porę kanału. Zaszkodziło to bardzo radiostacji, wobec tego dowódca przesiadł się do czołgu ze sprawną radiostacją, którą obsługuje kpr. Paweł Waszkiewicz. Czołg zaś dowódcy batalionu, w którym radiotelegrafistą jest sierż. Zdzisław Latawiec, w przeciwieństwie do blondynka Waszkiewicza, ostry brunet, idzie bliżej szpicy. Latawiec ma jeszcze w oczach klęskę oddziału Volkssturmu, zapędzonego na powierzchnię płaską i ośnieżoną — dopiero fontanny tryskające od uderzeń ich pocisków objawiły obecność jeziora!
Idące na czele czołgi zaczynają strzelać i on sam, na rozkaz dowódcy, otwiera z karabinu maszynowego ogień do pierwszych zabudowań — wszystko tam może być, od volkssturmisty z tą cholerną nową bronią, przed którą ostrzegają instrukcje i artykuły w potowych gazetach, aż do działa pancernego, które mogło gdzieś wetknąć swoją paszczę nafaszerowaną śmiercią. Jeszcze zresztą nikt nie zwrócił uwagi na okop biegnący wzdłuż wzgórz...
Szosa, która idzie wzdłuż ich fali, skręca dość ostro — widać to przez tripleksy — i od zakrętu, bez żadnych wygięć, zdąża prosto, jak strzelił, w stronę miasta, na pół metra wyniesiona ponad płaszczyznę pola. I w ruchu głównych sił 2 batalionu liczącego, jak powiedzieliśmy, 14 maszyn tu właśnie, w rejonie zakrętu, następuje zahamowanie. Dowódca szpicy waha się chwilę, widząc przed sobą ten kilkusetmetrowy odcinek szosy, a u jego krańca wał domów miasta. Co innego jest bowiem szarżować czołgami na polu czy w lesie, a co innego wjeżdżać w taką gardziel murów, gdzie z bliska całkiem granatem przeciwpancernym, panzerfaustem czy wiązką granatów można unieruchomić któryś z czołgów i stworzyć trudną do opisania sytuację.
Rozkaz jednak jest wyraźny, mówi o wzięciu Mirosławca, naprzód więc! Dowódca szpicy daje znak i czołgi ruszają, wychodzą na prostą linię szosy biegnącą od zakrętu do miasta. Sierż. Latawiec, radiotelegrafista czołgu idącego na czwartej chyba pozycji, zmienił przed chwilą magazynek w swoim erkaemie — wystrzelał się z pocisków pod linią wzgórz — profilaktycznie niejako. Jest wstrząśnięty, przed chwilą bowiem dowiedział się od dowódcy o śmierci chor. Malinowskiego, który biegł tu do nich, najwidoczniej z rozkazem od dowódcy batalionu, i snajper rozciągnął go na szosie. A jeszcze wczoraj Latawiec rozmawiał z nim o jego młodej żonie, która została gdzieś na Syberii w Ałtajskim Kraju, skąd przysyłała listy, w których były łzy i pocałunki.
Idące na przodzie czołgi już otworzyły ogień w stronę miasta i lufa czołgu Latawca rzuciła się do tyłu, a łuska z metalicznym stukiem opadła do worka podwieszonego do łoża. I oni już zaczęli strzelać, i wnętrze czołgu napełniło się ni to ostrym, ni to słodkawym zapachem prochu. I w tej dusznej trochę atmosferze rozpoczynającej się walki, która podniecała i uspokajała zarazem (nie trzeba było już czekać, a czekanie to myślenie o tym, co może się stać), pojawia się oto błysk niespodziewany i niepojęty, kojarzący się z iskrą elektryczną lub spawaniem metali.
— W oczach zrobiło mi się ciemno — wspomina Zdzisław Latawiec. — Strzałka dużego nafosforyzowanego tachometru, pokazującego obroty silnika, ruszyła w stronę zera. Kierowca krzyczy: — Trafili nas! Przyhamował lewarami. Widzę, jak obraca głowę, co z silnikiem? Palimy się. Dobywa się gęsty, biały dym. Dowódca czołgu i ładowniczy już wyskoczyli. Kierowca, pomagając sobie nogą, otwiera silnym pchnięciem pokrywę włazu. Wyskakujemy za nim. Ze zdenerwowania zapomniałem wyciągnąć wtyczkę od laryngofonu — dalej tkwiła w kontakcie — i tak zawisłem na sznurach na pancerzu. Szarpałem raz po raz przewód, ale bez skutku; czołg, palący się czołg, uwięził mnie — zostałem do niego przypisany, jak kiedyś chłopi do ziemi. Wreszcie opanowałem się — odpiąłem sprzączkę i opadłem na szosę: hełm pozostał na pancerzu. Wydawało mi się, że strzał przyszedł z prawej, więc skoczyłem do rowu z lewej strony szosy i począłem biec do swoich, nie czułem mroźnego powietrza, choć byłem bez munduru, tylko w swojej flanelowej białej koszuli. Nie wiedziałem, czy jestem cały i zdrów, czy ranny, chciałem tylko być przy swoich — byle nie wpaść w łapy Niemcom. Obejrzałem się za siebie: wieża mojego czołgu uniosła się nagle niczym gigantyczny kapelusz z wetkniętym weń długim piórem — to było nasze działo — i poszybowała w górę na trzydzieści, a może na pięćdziesiąt metrów, a potem zaryła się swoim kilkunastotonowym ciężarem w ziemi.
W krótkich odstępach czasu zostaje unieruchomionych 7 czołgów: 4 palą się. W czołgu Gubina celne uderzenie pocisku niemieckiego wbiło odpryski szkła w oczy kierowcy. Gubin, nauczyciel z zawodu, rodem z Leningradu, poległ strzelając do ostatka z pistoletu. W pojedynku z działem, które stało na lewo od szosy przy pierwszych domach, jest remis — jeden z czołgów rozbija je celnymi uderzeniami pocisków, ale i sam otrzymuje śmiertelne trafienie. Teraz koszą niemieckie karabiny maszynowe rozmieszczone w różnych punktach przed miastem.
Mieszkaniec Mirosławca, Alfons Karczewski, który jako młody chłopiec widział na własne oczy przygotowania do obrony, zapamiętał dwa karabiny maszynowe 08/15 umieszczone na murku obok domu dwadzieścia mniej więcej metrów od szosy. Szczególnie zjadliwe działo, najprawdopodobniej pancerne lub przeciwlotnicze, znajdowało się w rejonie cmentarza leżącego jakieś 300 metrów od szosy. -Odcinek szosy biegnący do miasta widoczny jest z tego miejsca, jakby ktoś podał go na tacy.
Płonęły już 4 czołgi, a 3 były unieruchomione, na szosie kłębiły się dymy i czuć było Odór palącej się ropy i farby. Poległ przed chwilą mężny chor. Chilimończyk, przedwojenny podoficer z pułku w Lidzie, poległ ładowniczy jego czołgu Tadeusz Matkowski; kierowca-mechanik Płaksin i radiotelegrafista Jerzy Ostaszewski zdołali wyskoczyć. Poległ chor. Pożydajew, któremu pocisk zerwał hełmofon razem z pokrywą czaszki; w ostatnim błysku życia wskazywał kierunek, skąd strzelał wróg.
Grupki fizylierów, zwiadowców, niejako organicznie związanych z czołgami, wykorzystując wzniesienie szosy, rowy i inne osłony, podciągały do przodu. Przed chwilą zwiadowcy zlikwidowali snajpera, który strzelił do chor. Malinowskiego. Teraz zamarli na chwilę, przywarli do ziemi tam, gdzie kto się znalazł; wśród gwizdu i ryku silników rwały ku nim z nieba samoloty z lekko podgiętymi czubami skrzydeł, grzechocząc seriami broni maszynowej. Widział je wyraźnie podczas ataku kpr. Waszkiewicz, który — jak pamięta — palił papierosa za papierosem: zrezygnowany trochę, bo nic nie mógł zrobić, a równocześnie spięty w sobie i zdeterminowany. Chciał umrzeć z otwartymi oczami, twarzą do przeciwnika. Nad nim pękały druty przewodów telegraficznych, ścięte pociskami, i zwisały wokół słupów, upodabniając je do plączących wierzb. Waszkiewicz miał zamęt w głowie: utrata czołgu, ogień z powietrza i z ziemi, dym, gryzący zapach smażącej się farby, nieruchome sylwety ludzi, z którymi nie tak dawno żartowało się czy paliło papierosy skręcone z najnowszego wydania gazety frontowej „Zwyciężymy”... Nie tak łatwo jest zwyciężać!
Załogi dział pancernych, które wychodziły teraz z lasu; ujrzały na szosie dramatyczny obraz:
— Szliśmy dotychczas razem, moja bateria była początkowo o pięćset metrów za drugim batalionem czołgów — mówi ppłk Mieczysław Dec. — Oni weszli w zakręt i poszli szosą w stronę miasta. Widziałem kontrakcję niemiecką — po kolei trafili siedem czołgów, zaczęli od czołowego, potem poszedł ostatni... Widząc to, rozwinęliśmy się w lewo, był tam rzadki lasek — trochę olchy, trochę brzozy — i stamtąd zaczęliśmy bić, celując w miejsca, gdzie błyskały wystrzały.
W odległości mniej więcej kilometra, a może dwóch, za 2 batalionem czołgów szedł batalion 1, najpoważniejsza siła brygady o pełnym stanie. W zachowanym dzienniku jego działań tak opisano tę drogę:
Posuwając się bezpośrednio za nacierającymi jednostkami, napotykając po drodze ogromne ilości broni i techniki porzucone przez Niemców, drogi zasłanie trupami żołnierzy i oficerów niemieckich oraz nieprzerwane kolumny jeńców, pierwszy baon czołgów o godzinie 14.00 podszedł do wschodnich wzniesień panujących nad miastem.
(...) drugi baon czołgów usiłując wedrzeć się do miasta, dostał się pod silny ogień artylerii i moździerzy nieprzyjaciela i stracił 4 czołgi spalane i 2 (właściwie trzy) podbite. W tym czasie pierwszy baon czołgów w składzie 20 czołgów podszedł na miejsce walki w kolumnie marszowej (...).
W takiej więc sytuacji, syntetycznie przedstawionej w meldunku, rozpoczęła się druga faza walki o miasto. Stanisław Pawelczyk, rodem ze wsi Uśnik pod Łomżą, pamięta, jak podjechawszy pod wzgórza ujrzeli to, co kątem oka niejako zauważyli ich poprzednicy — okop, w którym początkowo nie było widać żadnego znaku życia, później zdało im się, że widzą w nim zwłoki. I oto niespodziewanie oderwała się od tego okopu sylwetka ludzka — żołnierz w niemieckim mundurze, z empi w ręku, począł biec w ich kierunku, krzycząc: „Nie strzelajcie, nie strzelajcie, ja z Bydgoszczy...! z Bydgoszczy...!” Dwóch fizylierów zeskoczyło z czołgu i zajęło stanowisko przy szosie, która w tym miejscu biegła jakby w zagłębieniu czy parowie. Polak w niemieckim mundurze biegł ostrym sprintem, odrzucił już automat, zdając się na dobrą wolę tych, ku którym zmierzał, i wystawiając się na strzały tych, od których uciekał. Był to moment niespodziewany, pełen jednak dramatyzmu i napięcia. I oto któryś z fizylierów, co pozostali w czołgu, tego napięcia nie wytrzymał, a może i słów co ponad polem się niosły nie usłyszał i wygarnął z automatu do biegnącego. Ale wziął za nisko i trafił w kolegę przyczajonego w rowie. Pełen rozpaczy zeskoczył z czołgu i przywarł do drgającego ciała...
Dowódca 1 batalionu widząc tę scenę, mając jeszcze w oczach i okop, i dramat 2 batalionu, krzyczy pełnym głosem na całą szosę:
— Rozwijać się! Rozwijać się!
Na słowa rozkazu czołgi 1 batalionu spełzają z szosy. Po krótkiej walce przeciwnik ukryty w okopie poddaje się — i tak od początku nie miał do niej wielkiego ducha. Zastępca dowódcy 2 batalionu chor. Gurewicz wyłuskuje ze stodoły dwóch uzbrojonych Niemców. Ppor. Kulig z batalionu fizylierów, zastępca dowódcy kompanii desantowej, którego ojciec walczy w baterii dział 45 mm w 1 dywizji, zostaje ranny: pocisk druzgoce mu automat, odrywa palec. Z pistoletem w lewej dłoni bierze do niewoli Niemca, który do niego przed chwilą strzelał. 1 batalion miał teraz „ogniem z miejsca wspierać działania 2 batalionu”, a więc przede wszystkim — wraz z działami pancernymi — zlikwidować punkty ogniowe wroga, przycisnąć go do ziemi, stworzyć dogodną sytuację do szturmu miasta. Każdy dowódca czołgu wyszukiwał teraz korzystną dla siebie pozycję, możliwie osłoniętą, bo oto od Mirosławca poczęły nadlatywać i eksplodować, wyrzucając przy tym fontanny ziemi, niemieckie pociski.
Ppor. Mikołaj Dziemiach, rodem z Grodna, otrzymał przed chwilą rozkaz od zastępcy dowódcy batalionu, aby ze swym plutonem składającym się z czołgów o numerach taktycznych 127, 128, 129 zajął stanowiska na wzgórzach i nawiązał walkę ogniową z niemieckimi oddziałami. Na prawo od nich strzelał pluton ppor. Lisieckiego, w którym czołgiem numer 114 dowodził młody warszawiak, chor. Bolesław Mierzejewski, znany w całej brygadzie z tej racji, że przywędrowała za nim młodziutka żona, rodem z Berdyczowa. Dziewczyna w wojskowym szynelu, narzuconym na sukienkę, dotarła do brygady pod Złotów. Było trochę sensacji, trochę cichej zazdrości.
Dziemiach wydał rozkazy swoim czołgistom, a sam postanowił strzelać zza zasłony. Wbił się więc czołgiem w jakąś szopę — załoga łomami wyłamała deski w ścianie eksponowanej wobec przeciwnika — i naprowadziwszy działo na wybłyski, począł strzelać. Widząc przed sobą palące się czołgi 2 batalionu strzelał tak zajadle, że nie spostrzegł nawet, jak worek z zużytymi łuskami zapełnił się i kolejna łuska zaklinowała zamek, nie mając gdzie opaść.
Tymczasem czołg numer 128 (dowódca ppor. Sawin, kierowca-mechanik sierż. Jaremczuk) został trafiony pociskiem i zapalił się. Kierowca stwierdziwszy, że silnik jeszcze działa, wrzucił pierwszy bieg, potem drugi i trzeci i błyskawicznie wyprowadził czołg spod ognia.
Wszystkie czołgi batalionu prowadziły ogień wyrzucając setki granatów w stronę Mirosławca i osiągały widoczną przewagę ogniową. Czołgi jednak same nie mogły nacierać, musiała im towarzyszyć siła przeznaczona do opanowywania terenu, mogąca we współdziałaniu z pancernymi dokonać tego, do czego czołgi czy działa pancerne nie są przecież predystynowane. Ale oto na wzgórza wyszła już z lasu piechota: plutony i kompanie wydzielone do rozpoznania. Kompanie cekaemów, rusznic i moździerze wyszukiwały już sobie stanowiska ogniowe. Działka 45 mm szykowały się do bezpośredniego wsparcia piechoty.
Pierwszy na polu walki pojawił się pułk 6 piechoty, a z nim pułk 5; na lewe skrzydło nadciągały od południowego wschodu pułki 1 dywizji, którym towarzyszyły wozy pancerne z pułku ciężkich czołgów, giganty o działach 122 mm; w trakcie strzału odrzut cofa je przynajmniej o pół metra, nie mogą więc strzelać w biegu, muszą mocno stanąć — niczym drwal przed zadaniem ciosu. Zdaje się przy tym patrzącym z boku, że widzą ogromną lampę błyskową czy kulisty piorun, w który przemienia się czołg podczas strzału. Czołgi IS, bo one to były, miały bardzo grube opancerzenie — czołowe dochodziło do 16—18 centymetrów, jak na krążownikach. Tkwiła więc w tych kolosach, ważących ponad czterdzieści ton, ogromna siła i ona właśnie wchodziła do zapasów o Mirosławiec. Dysponujemy relacją z walk o miasto złożoną przez Franciszka Pasternaka 2, celowniczego w ciężkim czołgu:
Gorąco się zrobiło, krzyczę do Żurawskiego: Przeciwpancerny — ładuj szybko! Rąbnąłem raz i drugi, oni też, ale niecelnie, a tu Żurawski mocuje się z zamkiem, kinie i modli się na przemian: „Wszyscy święci, zamek się zaciął, taka jego mać!" I Prachin też krzyczy: „Dawaj, dawaj, skariej — naszego po zadu bijut!” Poty na człowieka biją, gorąco, pełno dymu i gazu, przed nami czołgi się palą. I naraz grzmot, błysk w czołgu, jakby piorunem palnął. Ręce zdrętwiały na przyrządach, głowa odskoczyła od celownika i na chwilę straciłem przytomność. Ledwo ją odzyskałem już chce mi się wyrwać z tego zamkniętego pudła. Aby tylko wydostać się na powietrze... I znów grzmot, wstrząs i oślepiające światło, trudno opowiedzieć, co się dzieje w środku, gdy czołg zostaje trafiony, a my w dodatku pierwszy raz byliśmy pod takim ogniem. W pewnym momencie spojrzałem półprzytomnie za siebie. Żurawski siedział na dnie, trzymał głowę w ramionach i coś tam mamrotał — ja sam nie widziałem, co się z nami dzieje, czy jeszcze żyjemy... I wtedy Prachin skoczył na nas. Złapał ładowniczego za kark, wstrząsnął i krzyczy: „Czto ty, taki owaki! Nie módl się, nie klnij, tylko ładuj i bij! Tam, gdzie jest Prachin, nic się nie stanie, to tylko rykoszety!” Oprzytomnieliśmy trochę obaj, rzeczywiście czołg nie miał żadnego przebicia, pancerz wytrzymał wszystkie trafienia. Wzięliśmy się w kupę, nawet popędzał mnie z celowaniem. Biliśmy chyba skutecznie, bo z tamtej strony podniosły się dymy, przestali do nas strzelać.
Tymczasem po przejściu przez las pułki 2 dywizji, a na lewym skrzydle 1 pułk 1 dywizji, rozwinęły się. W rejon szosy podszedł 6 pułk piechoty dowodzony przez mjr. Iwana Goranina, na prawo od niego 5 pułk piechoty dowodzony przez płk. Antoniego Szabelskiego. Za nimi podciągał 4 pułk piechoty ppłk. Mieczysława Melenasa oraz 2 pułk artylerii lekkiej płk. Adama Czapiewskiego. Liczył on 12 haubic 122 mm, bardzo celnych i skutecznych, niezastąpionych zwłaszcza przy zwalczaniu celów znajdujących się za zasłonami terenowymi, oraz dwa dywizjony armat 76 mm, o bardzo długich lufach, niesłychanie głośnych w akcji.
Pułki 2 dywizji poniosły spore straty od nalotów nieprzyjacielskiego lotnictwa. Sam pułk 4 stracił ok. 20 ludzi, podobnie pułk 5. St. strz. Andrzej Jurkowski z 5 pułku przeszedł do historii dywizji, ponieważ fenomenalnym strzałem ze swego karabinu zestrzelił... nieprzyjacielski myśliwiec lecący lotem koszącym.
W czołówce 6 pułku działa 2 kompania piechoty, ze składu 2 batalionu, wydzielona do bezpośredniego współdziałania z czołgami. Dowodzi nią ppor. Witold Szawara, który wsławił się już w Warszawie zdobyciem Cytadeli Warszawskiej w dniu 17 stycznia. Jego kompania wzmocniona była — tak bywa we wszystkich ważniejszych akcjach — plutonem cekaemów i plutonem rusznic przeciwpancernych, tej najmniejszej — jak głoszą instrukcje — artylerii o kalibrze 13 mm. Ale pocisk z rusznicy, wyglądający jak bardzo powiększony pocisk karabinowy, potrafi unieruchomić pojazd opancerzony. Obsługuje to najmniejsze działo — nieco szumnie mówiąc — dwóch ludzi: celowniczy i amunicyjny, którzy solidarnie noszą owe 16 kilogramów stali i drzewa, wyglądające jak stary muszkiet czy gar łącz z grawiur Andriollego.
Cekaemy są już na podstawach, inaczej mówiąc na kółkach, i obsługi ciągną je na stanowiska. Gdzieś z tyłu moździerze zajmują pozycję w lesie, na polanach, żeby przypadkiem miną nie trafić w wierzchołki drzew — przy sporej wrażliwości zapalników sprawa mogłaby się skończyć niewesoło dla obsługi...
Oczom kompanii — która wychodzi z lasu i zaraz musi się kryć, bo spod Mirosławca i ze wzgórza na północ od szosy jeszcze nadlatują wiązki świecących pocisków (co piąty pocisk jest fosforyzowany) — ukazuje się szosa zasnuta dymami płonących czołgów brygady pancernej: widok trochę deprymujący.