12,99 zł
Barwny i dramatyczny opis ostatniej dużej operacji ofensywnej wojsk niemieckich na froncie zachodnim podczas II wojny światowej. Dowództwo armii niemieckiej zamierzało rozciąć siły aliantów, oddzielając wojska brytyjskie od amerykańskich, zdobyć Antwerpię, a następnie zaatakować w kierunku północnym, okrążając i niszcząc cztery armie alianckie. Miało to zmusić aliantów zachodnich do wynegocjowania pokoju z państwami Osi. Ofensywa niemiecka w Ardenach nie osiągnęła założonych celów, przeciwnicy byli zbyt silni, by ten ostatni większy zryw hitlerowskiej armii mógł zmienić losy wojny. Niemniej jednak dywizje pancerne Wehrmachtu i Waffen SS, walczące we właściwy im bezwzględny, zbrodniczy sposób, zdołały wprowadzić w armiach i dowództwach amerykańskich wiele zamętu, nieraz wręcz paniki, co niewątpliwie w poważnym stopniu wpłynęło na sytuację i na rozmiar strat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 91
Generałowie przybywali do Ziegenberg partiami. Mieszkańcy tej małej heskiej mieściny jeszcze nigdy w życiu nie widzieli tylu czerwonych lampasów i tylu złotych daszków, co w te grudniowe dni 1944 roku. Poszły nawet słuchy, że przybył ON…
Choć imię tego człowieka nie było już tak głośno łączone ze zwycięstwami, którym akompaniowały na kronikach filmowych dźwięki V Symfonii Beethovena, to jednak w pojęciu mieszkańców pozostawał siłą ogromną, od której zależny był ich los. O niespełna sto kilometrów na zachód przetaczał się grzmot artyleryjskich pojedynków, stary, pamiętający rzymskie czasy Akwizgran był zagrożony, a z coraz bliższych miejscowości na wschodzie napływały rzesze wojennych uchodźców, rozpowiadając o „ogromnych sowieckich czołgach”.
Istotnie, Hitler przyjechał do Ziegenbergu specjalnym pociągiem z Berlina i tego samego dnia, 11 grudnia 1944 roku, poczęli się zjawiać jego dowódcy z frontu zachodniego. U wejścia do budynku, w którym miała się odbyć odprawa, mała niespodzianka: musieli przejść między dwuszeregiem esesmanów, po czym zabrano im teczki i pistolety. No cóż, właśnie w teczce przed pięcioma miesiącami pułkownik von Stauffenberg wniósł do kwatery Hitlera zamiast pliku akt – bombę1.
Jeden po drugim mijali rozkraczonych – obyczajem germańskich rycerzy – wartowników, którzy przed sobą zamiast mieczy trzymali mauzery. Pod ścianami stali esesmani.
Gdy obecni na sali generałowie usłyszeli regulaminowe Meine Herren i poderwali się z miejsc, aby powitać tego, którego poparli przed 12 laty oddając mu na służbę swą broń i swe wyszkolone mózgi, zobaczyli postać, która mało przypominała triumfującego wodza z lat 1939–40, z czasów, gdy w nagrodę za zwycięskie kampanie zsyłał na nich złoty i brylantowy deszcz buław, szlifów i narabowanych w całej niemal Europie dóbr. Obecnie Hitler sprawiał wrażenie człowieka fizycznie i psychicznie załamanego, wyraźnie trzęsła mu się lewa ręka. Szczególnie stało się to widoczne, gdy wziął dla odczytania memoriał wydrukowany na maszynie. Plik papierów najwyraźniej mu ciążył.
Temu niepomyślnemu wyglądowi Naczelnego Wodza Sił Zbrojnych i Wielkoniemieckiej Rzeszy sekundowało znużone oblicze generała Jodla, który praktycznie biorąc przejął od paru laty przygotowanie i kierownictwo operacjami Wehrmachtu. A że „niezwyciężone wojska niemieckie” od dłuższego już czasu ponosiły klęskę za klęską…
Więc i on też! – feldmarszałek von Rundstedt, arystokrata w mundurze, który wewnętrznie czuł odrazę do austriackiego nuworysza (Mein Gott, EIN GEFREITER an der Spitze2 mawiał o Hitlerze w kręgu zaufanych), stary von Rundstedt mimo niewątpliwej powagi sytuacji odczuwał coś w rodzaju gorzkiej satysfakcji. Więc nawet i Jodl zaczyna mieć dość…
Obok Jodla zajął miejsce Keitel. Szef sztabu Wehrmachtu. Rundstedt miał o nim zdecydowanie nieprzychylne zdanie: ten syn bogatego bauera grzeszył ograniczonością środowiska, w którym wzrósł. Umiał tyć i rachować, i tych umiejętności, jak na tak poważne stanowisko, było stanowczo za mało.
Rundstedt wiedział, po co ich tu wezwano i posadzono na krzesłach odległych jedno od drugiego o metr. Nadchodziła chwila rozstrzygnięć na Zachodzie. Sprawa dojrzewała przez prawie dwa miesiące i oto zbliżał się finał.
Rundstedtowi plan ofensywy nie podobał się, uważał go za niedojrzały. Przedstawił swój kontrplan: nie stawiać sobie zbyt dalekich celów, lecz uderzyć z dwóch stron w występ alianckiego frontu pod Akwizgranem. Solidna sztabowa robota, dwa ciosy, a później… naprzód, póki starczy benzyny.
Ma więc tu dziś spokojne sumienie, nie mieszał się do planu operacyjnego, zajął się tyłami – zaopatrzenie, transport. Dowóz amunicji i środków pędnych. Wymyślono dla tej działalności nowe modne słowo „logistyka”. Żeby jeszcze do tego była logika! Ale czy można jej wymagać od tego strasznego, nieopanowanego szaleńca, który nigdy w życiu nie nosił monokla i uczył się przemawiać od a k t o r ó w?
A więc wezwano ich jeszcze raz, aby usłyszeli, co mianowicie ma uratować Niemcy!
Rundstedt lekko obrócił głowę, obok siedział Model. Jeden z najmłodszych feldmarszałków siedział i słuchał z namaszczeniem słów Hitlera, który od dziesięciu minut przedstawiał historyczne zasługi partii narodowosocjalistycznej dla narodu. Czekało ich jeszcze przynajmniej pięćdziesiąt minut mowy na ten sam temat. Model śmieszył Rundstedta i po trochu przerażał zarazem. Śmieszył, gdy zamiast „dzień dobry” mówił Heil Hitler; przerażał swą szybką karierą i połączeniem w jednej osobie tradycyjnych cech pruskiego oficerstwa z nowymi cechami hitlerowskimi. Miał dobrą, s t a r ą prezencję i solidną sztabową wiedzę, ale także niestety posłuszeństwo lumpa, któremu dano stanowisko i chleb.
I to właśnie przerażało von Rundstedta. Model burzył w nim owo poczucie wewnętrznego komfortu, nadzieję, że jednak coś zostało z dawnych lat i że to coś można ustrzec przed zębem groźnego czasu. I oto on, Rundstedt, zwycięzca z pól Polski i Francji, miał stać się cieniem tego człowieka; Modelowi przecież Hitler powierzył bezpośrednie kierowanie walką, która miała nadejść!
Za Rundstedtem i Modelem, z charakterystyczną siatką zmarszczek wokół oczu i spokojnym nieruchomym spojrzeniem płaza, siedzi Hasso von Manteuffel. Metr sześćdziesiąt wzrostu i piekielna energia.
On poprowadzi 5 Armię Pancerną – 400 czołgów. W tych trudnych dniach Manteuffel jest jednym z nielicznych, którzy mają prywatny dostęp do Hitlera; chodzą słuchy, że w armii swej każe zbierać pieprzne anegdotki, żeby je później opowiadać Führerowi…
Ale oto mówca potrząsając prawą, zdrową ręką mówi z emfazą:
– Nie mamy potrzeby obawiać się alianckiego lotnictwa – 3000 Raketenjäger – myśliwców rakietowych – oczyści nam niebo! Przez całe miesiące nasz przemysł pracował dla nowej ofensywy. Ostrzeliwanie za pomocą V-1, to był tylko ogień nękający, teraz musimy uderzyć i znów rozpocząć wojnę manewrową!
Dowódca świeżo utworzonej 6 Armii Pancernej SS, Generał Waffen SS Sepp Dietrich, bryła mięsa z kwadratową głową, poruszył się niespokojnie na krześle, bo oto jego podopieczny (przez wiele lat dowodził osobistą ochroną wodza) przechodzi znów do swej ukochanej historii, ba do Wojny Trzydziestoletniej3 i Pokoju Westfalskiego. Seep Dietrich przez całe życie był rzeźnikiem, dopóki go nie „oświecił” narodowy socjalizm. Później też był rzeźnikiem, tylko że miast cieląt i krów zarzynał ludzi. To on dokonał masakry grupy Röhma i uczestniczył w mordach kapturowych. Historia, oczywiście, nie była jego konikiem, choć tworzył jej najciemniejsze karty. Nie znosił uczenia się, ale był przekonany, że w całej armii nie ma równego mu eksperta od spraw broni pancernej: przez kilka miesięcy służył jako feldwebel w zrodzonych pod koniec pierwszej wojny światowej czołgach niemieckich.
– Geniusz Narodu Niemieckiego… chwała naszego oręża… Los! Przeznaczenie państwa… Przyszłe pokolenia… – Hitler przez następne dwie godziny raz słabnącym, raz nasilającym się głosem mówił o chwale i geniuszu. Wynikało z tego niedwuznacznie, że największa chwała i największy geniusz znalazły ostateczny wyraz i reprezentację w jego własnej osobie.
– Naprzód do Mozy i na Antwerpię! – piał histerycznie. – …Kanada wycofa się z wojny… Stany Zjednoczone nie wytrzymają utraty całej grupy armii i przestaną się liczyć w walce… Rakietowe myśliwce… nowe bronie… Jagdtigers… dziesiątki dywizji…
Von Rundstedt popatrzył na twarze kolegów.
„A jednak – pomyślał – żołnierz niemiecki pokaże jeszcze światu, do czego jest zdolny…”
– Mein Führer – powiedział w imieniu swoim i zebranych – spełnimy nasz obowiązek!
Wyleniałe w porażkach lwy Hitlera jeszcze raz uwierzyły.
SS-Unterscharführer Wilfried z batalionu czołgów 6 Armii Pancernej SS mimo pewnego już doświadczenia frontowego nie bardzo rozumiał, co się wokół niego dzieje. Podobnie jak i inni żołnierze strefy przyfrontowej miał w tych dniach grudniowych możność obserwowania nader dziwnych zjawisk. Drogi w nocy pokrywały się słomą, amunicja artyleryjska wędrowała nie jak zwykle, w samochodach, lecz na barkach żołnierskich, a nad posuwającymi się kolumnami krążyły nisko samoloty, robiąc mnóstwo hałasu. Ich użyteczność bojowa była na pierwszy rzut oka co najmniej wątpliwa.
Niemal wszędzie pojawiali się oficerowie kontrolujący maskowanie oddziałów i czy w nocy przestrzega się zaciemnienia. Z kompanii i plutonów wycofano na dalekie tyły żołnierzy pochodzących z najbliższych okolic oraz z Alzacji i Lotaryngii.
Mówiono wieczorami po apelu, że ludności cywilnej zabroniono rozmów telefonicznych. Nadciągające z głębi kraju jednostki nie używały radia i radiotelegrafiści albo rozmawiali przez telefon albo przebywali w krainie, którą w Niemczech zwie się „Schlaraffenland”, co oznacza po prostu królestwo próżniaków.
W mroźną noc z 13 na 14 grudnia Wilfried doznał szoku: po szosie biegnącej opodal lasu, w którego przesiece skrył się jego batalion, posuwały się obce czołgi! Mimo mroku rozpoznał w nich amerykańskie Shermany…
Przed czołgami jechały 2 opancerzone wozy rozpoznawcze, niepodobne do żadnego z wozów niemieckich, za czołgami z zamaskowanymi światłami posuwały się lekkie samochody terenowe. Wilfried patrzył na nie z przerażeniem: hełmy jadących nimi żołnierzy nie były niemieckie – nie miały charakterystycznej osłony karku.
W ostatniej chwili powstrzymał się od natychmiastowego podniesienia alarmu. W nocnym boju jego batalion niewielkie miałby szanse. Coś jednak trzeba było zrobić. Odskoczył w las. Panował tu spokój, ciemne pachnące smarami cielska Panther spały wśród ogołoconych z liści drzew. Gdy omijając „drogę służbową” trafił do dowódcy batalionu, ten, obudzony, położył tylko palec na ustach.
– Nic nie widzieliście – powiedział. Wilfriedowi zdawało się przez chwilę, że widzi sylwetkę z plakatu, zatytułowanego Achtung! Feind hört mit.4 Zastanawiał się jeszcze chwilę po wyjściu z kwatery dowódcy, co to wszystko może znaczyć, a później we śnie prześladował go widmowy obraz amerykańskich czołgów, które nagle dokonywały zwrotu w jego stronę…
Leutnant Sauer, który pędził tej samej nocy amerykańskim dżipem, wciąż nie mógł uwierzyć w zdumiewający fakt swej zewnętrznej obcości wobec otaczającego go niemieckiego morza.
Amerykański hełm uwierał nieznośnie. Z niesłabnącym zdziwieniem przypatrywał się swojej kurtce z futrzanym kołnierzem, tak niepodobnej do tego, co dotychczas nosił podczas wiernej służby w Wehrmachcie. W dżipie prócz niego siedziało trzech ludzi, których przez minione kilka tygodni poznał na tyle dobrze, aby wiedzieć, że równie dobrze jak angielskim, nawet z odcieniem amerykańskiego slangu, władali nożami i znali wszystkie co bardziej znane domy portowych uciech na obu półkulach.
Bert służył ostatnio na krążowniku pomocniczym, który cudem wywinął się z wszystkich pułapek zastawionych przez Anglików, Zygfryd był jeszcze niedawno motorzystą na którymś z U-bootów, a Hermana ściągnięto z okrętu liniowego – niedobitka, chluby Kriegsmarine, który jednak od dłuższego czasu tkwił w porcie, aby nie dać się zatopić i nie nadwerężyć jeszcze bardziej imienia niezwyciężonej – w gazetach – Rzeszy.
Jechali powoli i ostrożnie wśród ciemności i szumu lasu. Nie wolno było nawet palić; czołgi w przedzie turkotały żelazem i prychały wydzielając nieznośny odór spalin. Sauer obejrzał się do tyłu, gdzie siedzieli Herman i Zygfryd. Uśmiechali się do niego; wyglądało na to, że absolutnie nie przejmują się tym, co miało nadejść. Jemu samemu było mniej wesoło. Zastanawiał się nad skutkiem swej decyzji podjętej w październiku, gdy poinformował dowództwo, że zna doskonale język angielski. Nie minęło kilka dni, a już kazano mu jechać do Grafenwöhr, małej bawarskiej mieściny nad dopływem Dunaju. Skoszarowano ich tam, odcięto od świata, zakazano korespondencji, jednym słowem „zrobiono ich”. A jego, Sauera, byłego pracownika starej firmy eksportowej, zmuszono do przestawania z trzema facetami, którzy wyglądali po trochu na żołnierzy, po trochu na bandziorów. W Grafenwöhr była cała brygada takich jak oni, prawie 2000 ludzi, sformowano z nich 2 kompanie po 10 czołgów, 3 kompanie rozpoznawcze liczące w sumie 30 opancerzonych wozów rozpoznawczych, i 3 bataliony zmotoryzowanej piechoty składające się z kompanii piechoty i ciężkiej broni maszynowej. Nadchodziły zdobyczne amerykańskie Shermany i dżipy, angielskie samochody, amerykańskie mundury. Czego tam ich nie uczono! Jak żuć gumę, jak spluwać, jak otwierać paczki „Cameli”. Najtrudniej jednak było wyrobić w ludziach zwyczaj chodzenia z rękami w kieszeniach i niesalutowania oficerom poza służbą. W Grafenwöhr chciano zmienić w ciągu paru tygodni to, czym nasiąkł żołnierz pruski od 150 lat…
W obozie krążyły „wiadomości z pierwszej ręki”:
– Pójdziemy wprost na zachód, przedrzemy się do oblężonej załogi Brestu…
– Pójdziemy na Lorient…
– Przerzucą nas na tyły Amerykanów do Afryki…
I wreszcie, gdy zjawiła się wieść o WIELKIM PRZEDSIĘWZIĘCIU, KTÓRE MA ZMIENIĆ LOSY WOJNY, Sauer nie wytrzymał i po odprawie zgłosił się na prywatną rozmowę do dowódcy. Do tego czasu szkoleniem zajmowali się trzej dowódcy batalionów i specjalni instruktorzy oraz nauczyciele lingwiści, teraz przybył do Grafenwöhr sam DOWÓDCA. Legenda, jaka otaczała jego imię, była przeogromna. Pasowany przez oficjalną propagandę na jednego z pokaźnej gromady narodowo-socjalistycznych bohaterów SS-Sturmbannführer Otto Skorzeny osiągnął najwyższy szczebel sławy. Specjalista od zamachów stanu, porwań, przewrotów i „wielkiej dywersji” jednoczył w sobie cechy wyszkolonego wojskowego, zręcznego polityka i zwykłego gangstera. Wychowany w Wiedniu, cieszył się specjalnymi łaskami Austriaka – Hitlera.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Zob. tomik „Ostatni zamach na Hitlera” oraz „Wilczy Szaniec”. [wróć]
2. Mój Boże, KAPRAL na czele! [wróć]
3. 1618–1648 r. [wróć]
4. Uwaga! Wróg podsłuchuje! [wróć]