Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Daj się przeniknąć oddechowi Boga
Pismo Święte uczy o modlitwie całego człowieka. Nie tylko twoja dusza spotyka się z Bogiem – spotykasz się z Nim ciałem, intelektem i emocjami. Wszystkim, co ciebie stanowi. Cały ty, bez masek, otwierasz się na działanie Boga, wyczekującego niecierpliwie twojej odpowiedzi. Z tego spotkania rodzi się wielkie poznanie i wsłuchanie w Tego, który swoim Słowem stwarza i zbawia wszystko wokół ciebie.
Maria Miduch zaprasza do odkrycia tej samej modlitwy, która łączyła Dawida, Jonasza, Jeremiasza i apostołów.
Naucz się modlić jak ludzie Biblii. Ty też jesteś jednym z nich.
Maria Miduch − dr judaistyki i hermeneutyki biblijnej, mgr teologii, mgr studiów bliskowschodnich, wykładowca języka hebrajskiego i Starego Testamentu. Członek Stowarzyszenia Biblistów Polskich, zaangażowana w inicjatywę TJCII Polska. Zakochana w podróżach szczególnie tych do Ziemi Świętej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 266
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Wydawnictwo WAM, 2019Opieka redakcyjna: Kama HawryszkówOpracowanie tekstu i przygotowanie do druku:CHAT BLANC Anna Poinc-ChrabąszczProjekt okładki i opracowanie graficzne: Agata HanuszkiewiczISBN 978-83-277-1659-0WYDAWNICTWO WAMul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200e-mail: [email protected]Ł HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected]ĘGARNIA WYSYŁKOWAtel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447www.wydawnictwowam.pldruk:
Dla Michała i wszystkich,z którymi dane mi było się modlić– niech Boży oddech nas przenika
+
Najniezwyklejsze rzeczy w naszym życiu wydają się czasem zupełnie oczywiste. Do tego stopnia, że są dla nas niezauważalne. Przechodzimy obok nich obojętnie, stajemy się ich częścią i nie zdajemy sobie z tego sprawy, uczestniczymy w nich i w ogóle nie zwracamy na nie uwagi. Po prostu są. I nie widzimy, że to właśnie cud, w którym mamy udział.
Jest piękny słoneczny dzień. Prawie lato. Opiekuję się kilkuletnią córką znajomych. Rozkładamy w ogrodzie koc. Dziewczynka zagłębia się w świat swoich zabawek. Słyszę, jak prowadzi z nimi dialog, upomina i uczy pluszaki. Jest pochłonięta zabawą. Ja zaś leżę z zamkniętymi oczami i rozkoszuję się promieniami upalnego słońca. I nagle moja mała znajoma zwraca się do mnie: „Ciociu? Dlaczego się ruszasz?”. Zastanawiam się, o co jej chodzi, pewnie o powiew wiatru, który załopotał naszym kocem. „Nie ruszam się. Jestem nieruchoma jak mumia” – odpowiadam. Mała jednak nie daje za wygraną. „Ruszasz się, przecież widzę. Cały czas się ruszasz!” O co jej chodzi? Takie zwykłe dziecięce zaczepki? „No zobacz. Leżę zupełnie nieruchomo”. W odpowiedzi mała przykłada mi rękę do brzucha i mówi: „Tu się ruszasz cały czas!”. Ach, o to jej chodzi! O moje głębokie, półsenne oddechy! „Ano tak, ruszam się. Masz rację, każdy, kto żyje, rusza się w ten czy podobny sposób. Spróbuj, połóż się i nie ruszaj. A i tak będziesz się ruszać”. Dziewczynka najpierw próbuje wstrzymywać oddech, a potem jednak łapczywie zaczerpuje powietrza. Śmieje się na całe gardło. „Nie da się! Nie da się! Zawsze jest ten oddech!” Mała wraca do zabawy, a ja do obserwowania obłoków płynących po niebie. Kiedy nadchodzi pora obiadu, zbieramy koc i ruszamy do domu. Widzę, że dziewczynka jest wyjątkowo skupiona. Przy obiedzie mówi: „I znowu jest!”. Ja już zapomniałam, ona ciągle „obserwuje” swój oddech.
Taka naturalna sprawa, taka oczywista, a jednak niezwykle ważna. Kiedy nie mamy problemów zdrowotnych, kiedy żyjemy w ciągłej gonitwie, zajmujemy się wszystkim tym, co nas właśnie pochłania, zapominamy o tym, że oddychamy. To dla nas zupełnie naturalne, zupełnie oczywiste. Sam mechanizm wdychania i wydychania powietrza niewiele nas obchodzi. Nie uczymy się go. Po prostu „zaskakujemy” po urodzeniu i tak już jest… Owszem, zdarzają się przypadki, kiedy wcale nie jest łatwo, kiedy ten, kto oddycha, potrzebuje pomocy, ale większość z nas czyni to samodzielnie, nie zastanawiając się nad tym, co się dzieje. Tlen jest nam konieczny do życia, konieczne jest też wydalenie dwutlenku węgla. Ta wymiana następuje dzięki oddychaniu. Proces jest skomplikowany, a jednocześnie to nasza codzienność. Nie zastanawiamy się nad nim zbyt wiele – po prostu oddychamy, żyjemy.
Nie chcę w tej książce analizować kwestii medycznych, przeprowadzać analizy procesów biochemicznych, które zachodzą przy oddychaniu. Chcę sięgnąć do Biblii, która z całą pewnością nie jest ani podręcznikiem dla przyszłych lekarzy, ani kompendium wiedzy z biologii. Oddech i tchnienie towarzyszą nam od pierwszych stron Biblii. I właśnie o tym oddechu i tchnieniu chcę napisać.
Nigdy nie traktowałam opisu stworzenia człowieka z Księgi Rodzaju dosłownie. Zanim jeszcze zaczęłam studiować Biblię, gdzieś pod skórą czułam, że to pewna poetycka opowieść. A poezja rzadko mówi wprost. Kiedy Mickiewicz pisał o tym, że wpłynął na „suchego przestwór oceanu”, to nie chodziło mu o to, że ocean wysechł. Wszyscy to wiemy, gdy czytamy Sonety krymskie. Gubimy się natomiast, kiedy zagłębiamy się w Biblię. Pewnie gdybyśmy ją czytali po hebrajsku, trudniej byłoby się nam pomylić. Łatwiej byłoby wtedy wejść w sposób myślenia ludzi, którzy pisali obdarzeni światłem Ducha Świętego. Możemy sobie jednak pomóc, czytając Pismo Święte częściej. To naprawdę sprawia, że zapuszczamy korzenie w świecie biblijnym, zaczynamy się odżywiać tymi samymi sokami co natchnieni autorzy.
Kiedy czytamy drugi opis stworzenia zawarty w Księdze Rodzaju (Rdz 2,4–7), widzimy Boga jak garncarza, jak artystę tworzącego dzieło z gliny. Tu nie chodzi o to, by zastanawiać się, jakiej dokładnie gliny Bóg użył do ulepienia człowieka ani jak długo wypalał go w piecu i jaka była tam temperatura. A może glina schła na słońcu? Biblijny autor pokazuje nam, że człowiek jest dziełem Boga. Na tym jednak nie poprzestaje, idzie o krok dalej. Wspomina, że Bóg tchnął w nozdrza człowieka tchnienie życia. O co chodzi? Co nam chce przez to powiedzieć? Kiedy w pierwszym opisie stworzenia czytamy, że człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, ten drugi opis zdaje się o tym milczeć. Ale to tylko złudzenie. Tchnienie przekazane przez Stwórcę jest poetyckim sposobem powiedzenia odbiorcom o tym, że człowiek ma w sobie coś Bożego. Moglibyśmy się w tym miejscu zatrzymać, ale… mamy do czynienia z Biblią! A Biblia ma to do siebie, że rzadko kiedy możemy ją czytać tylko na jednej płaszczyźnie, znajdować jedną jedyną interpretację. My tu pochylamy się nad żywym Słowem. Ono żyje, ono wręcz tętni życiem… Więc co jeszcze nam mówi?
Pierwszy oddech człowieka był oddechem Stwórcy. Człowiek otrzymał coś od Najwyższego, coś Bożego. I dlatego żyje. To ten Boży oddech dał mu życie! Biblia nam powie o tym w następujący sposób: „tchnął w jego [człowieka] nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą” (Rdz 2,7). Tchnienie raz na zawsze zostaje połączone z życiem. Nie jakiekolwiek tchnienie, ale to Boże tchnienie. Mogłoby się wydawać: jednorazowy akt łaski Stworzyciela. A jednak ciągle oddychamy, ciągle żyjemy. Boży dar się nie wyczerpał. Raz dany, jest dawany ciągle… On, Stwórca, stoi na początku mojego życia. Jest w nim także teraz. On nieustannie trzyma mnie przy życiu. A każdy mój wdech i wydech są nieuświadomionym świadectwem tego, że On jest, a ja jestem z Nim związana. Czy zdaję sobie z tego sprawę czy też nie, jestem chodzącym świadectwem Tego, który powołał mnie do życia. Samo moje istnienie daje świadectwo o Stwórcy.
Jest coś jeszcze, na co trzeba zwrócić uwagę. Może mi się wydawać, że oto oddech jest mój! Przecież to moje płuca, moja krew, moje mięśnie, no i to, co wydycham, też jest przecież moje! Perspektywa biblijna jest inna… Nie moje, nie twoje, nie nasze, ale Jego… To Jego oddech jest nieustannie twoim życiem – czy sobie zdajesz z tego sprawę, czy też nie. Żeby żyć, musisz oddychać. Musisz przyjąć ten oddech od Niego.
Kiedyś rozmawiałam z pewnym francuskim zakonnikiem. Człowiekiem, który – gdy o nim teraz myślę – wydaje mi się cały zatopiony w modlitwie. Modlitwa go przenikała. Wtedy jakoś nie zdawałam sobie z tego sprawy. Rozmawialiśmy, a ja na koniec tej rozmowy poprosiłam go o modlitwę za mnie. „Właśnie to robimy” – powiedział. Miałam wrażenie, że źle go zrozumiałam. Dopytywałam: „Co robimy?”. A on zupełnie naturalnie odparł: „Modlimy się razem”. Chwila… Myśmy tylko rozmawiali… Ja mówiłam, on też mówił… Gdzie tu modlitwa? A jednak dla niego to spotkanie, ta wymiana zdań były już modlitwą, on już w tej chwili się modlił, chociaż był bardzo obecny, nie odleciał gdzieś w przestworza, nie wpadł w jakiś trans – był w stu procentach ze mną.
Innym razem rozmawiałam ze starym Żydem w Jerozolimie. Podczas naszej konwersacji od czasu do czasu zamykał oczy i wypowiadał szeptem modlitwę skierowaną do Najwyższego. Nie, to nie było na pokaz, on nawet pewnie nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, jak to wygląda z boku… Modlitwa była dla niego czymś tak naturalnym…
Kiedy myślę o tych dwóch osobach: francuskim zakonniku i rabinie z Jerozolimy, widzę, że można uczynić z modlitwy oddech. Mam zresztą przed oczami obraz wielu ludzi, którzy stanęli na mojej drodze, ucząc mnie czegoś o modlitwie. Można wprowadzić ją w swoje życie i uczynić z niej coś tak naturalnego, tak oczywistego jak oddychanie. Ale musimy pamiętać o jednym: to nigdy nie będzie mój oddech… On zawsze będzie pochodził od Najwyższego. Mnie się może wydawać, że coś inicjuję, ja zaczynam, zaszczycam Stwórcę tym, że poświęcam swój czas, ale to tylko złudzenie. Oddycham, bo On tchnął w moje nozdrza tchnienie życia. Modlę się, bo On zaczął do mnie mówić, On poruszył moje serce ochotą na spotkanie. Oddaję Mu to, co pierwotnie i tak jest Jego.
Książka, którą trzymasz w ręce, to nie jest podręcznik do modlitwy, to nie jest instrukcja, to nie jest „100 sposobów na to, by dotrzeć do Boga”. Absolutnie nie. Na samą myśl o tym, że mógłbyś pomyśleć, iż to zapis kroków, które musisz wykonać, by twoja modlitwa była dobra, dostaję gęsiej skórki. Przeglądałam kiedyś książkę o kilkunastu czy kilkudziesięciu krokach, które powinieneś podjąć, by wymodlić sobie uzdrowienie… Szczerze? Wtedy przeszło mi przez myśl, że oto właśnie mogę (za jedyne kilkadziesiąt złotych) wejść w posiadanie tajnej wiedzy, która sprawi, że będę zdrowa! Zdenerwowało mnie to. Takie magiczne podejście do Boga. Zrobię coś, co sprawi, że Bóg postąpi tak, a nie inaczej…
Ufam, że moja książka taka nie będzie. Jest ona zapisem biblijnych refleksji nad modlitwą. Pokazuje, jak wielorakie postacie może przybierać rozmowa z Bogiem, jak nie można jej ująć w jedną formę, jak zostawia przestrzeń dla każdego z nas – a przecież jesteśmy tacy różni! Każdy z rozdziałów będzie się kończyć częścią praktyczną. Nie oznacza to, że dzięki niej nabędziesz jakichś umiejętności, przejdziesz przez kolejne etapy wtajemniczenia, a bez odrobienia „zadania” masz nikłe szanse na wysłuchanie przez Boga. Nic z tych rzeczy. To tylko zachęta do wejścia głębiej, do tego, by rozdział się nie skończył, gdy dobrniesz do kropki zamykającej zdanie. Możesz, ale absolutnie nie musisz zasugerować się tym, co znajdziesz w części praktycznej.
I PO PROSTU TY!
1. Oczywista oczywistość
Nie wyobrażam sobie dnia bez zamienienia kilku zdań z moimi bliskimi. Czasem jest to spotkanie, czasem rozmowa przez telefon, czasem esemes. To dla mnie ważne. Kocham ich i chcę wiedzieć, czym żyją, co ich zajmuje, z czym musieli się zmierzyć w ciągu dnia. Oni też są ciekawi tego, co u mnie słychać, pragną się podzielić swoją codziennością, radościami, troskami. Czasem rozmawiamy dłużej, czasem krócej, ale bez tego jest jakoś nieswojo. Brakuje mi tego, kiedy zdarzają się wyjątkowe sytuacje i nie możemy zamienić tych kilku słów. To coś normalnego, oczywistego. Dzięki naszym rozmowom, dzielonej codzienności mogę powiedzieć, że ich znam, albo lepiej – ciągle poznaję, buduję relację.
Jeśli chcę kogoś poznać, nie wystarczy, że inni będą mi o nim opowiadać. Nie wystarczy, że przeczytam o nim notatkę na Wikipedii. Powinienem wejść z nim w dialog. Posłuchać, co ma mi do powiedzenia, co sam mówi o sobie, czym żyje na co dzień. Nic tak nie sprawia, że poznajemy się nawzajem, jak wspólne przeżywanie różnych sytuacji, dzielenie się ważnymi i błahymi sprawami codzienności.
Dialog ze swej natury wymaga dwóch stron. Jest ktoś, kto mówi, i ktoś, kto odpowiada. Jest ktoś, kto dzieli się jakąś kwestią, i jest druga strona, która słucha. Reaguje na to, co słyszy, i wyraża swoje zdanie. Proste, prawda? Nasza codzienność. Przecież każdego dnia to robimy – w domu, szkole, pracy, wśród przyjaciół. Musi być tylko ten ktoś drugi obok nas. Musimy wiedzieć, że jest i jest gotowy do dialogu.
I tu się zaczyna problem. Męża, żonę, dziecko, przyjaciela, sąsiada na ogół widzimy lub przynajmniej wiemy, że istnieje, jest realny. A jak to jest z Bogiem? Większość z nas pewnie wierzy, że On jest, ale czy jest równie obecny i równie realny jak nasi domownicy lub koledzy w pracy? Żyjemy w takim społeczeństwie, że nikogo nie dziwi zjawisko ateizmu. Nawet jeśli sami jesteśmy od niego dalecy, to wiemy, że są ludzie, którzy nie uznają istnienia Boga. Mamy takich znajomych. Są też tacy, którzy w Bogu widzą odległą wielką siłę rządzącą wszechświatem, raczej nieosobową, nieingerującą w życie jednostki.
Kiedyś w Jerozolimie rozmawiałam ze starym Beniaminem, Żydem, który nauczył mnie bardzo wiele o Bogu. Zapytał mnie o to, jak się modlę. Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, stwierdził: „Po tym, jak się modlisz, poznam, jaki jest twój Bóg”. Mądre słowa. Po tym, jak prowadzimy dialog, możemy się dowiedzieć, jak traktujemy współrozmówcę. To, o czym rozmawiamy, nie jest bez znaczenia. To, czy w ogóle rozmawiamy, czy znajdujemy tę drugą osobę wartą naszego czasu, naszego zainteresowania i zaangażowania, mówi nam bardzo jasno o tym, jak widzimy naszego współrozmówcę.
Jeśli traktujemy Boga jak wielkiego wyniosłego władcę, którego nie interesują sprawy poddanych poza obowiązkową daniną, jaką mają mu zapłacić, to nasza modlitwa będzie tylko przykrym obowiązkiem, rozliczeniem, które ma nas ochronić przed gniewem władcy. Jeśli Bóg jest dla nas półślepym i półgłuchym staruszkiem oddalonym o miliony lat świetlnych od naszego życia, to wykrzyknięcie raz na jakiś czas w Jego stronę wyuczonej formułki możemy uznać za wystarczające. Jeszcze gorzej może być, kiedy sprowadzimy Go do tradycji i przyzwyczajenia. Jest? Nie jest? Co za różnica, pacierz trzeba odklepać. Modlitwa stanie się czymś w rodzaju rytuału poprzedzającego sen lub rozpoczęcie dnia.
Zachwycające jest to, jak ludzie Biblii traktują Boga. Jak jest On obecny w ich życiu. Kiedy sięgniemy do Księgi Rodzaju i zaczniemy ją czytać, już od pierwszych stron zauważymy, że Bóg jest dla pierwszego człowieka bardzo realny. Tu chodzi o coś, co kryje się pod poetycką warstwą tekstu. Bliskość i obecność Stwórcy. Jeżeli żyjemy obok kogoś, to oczywiste jest, że przydałoby się nawiązać z nim kontakt. Człowiek to istota społeczna. I tak oto Adam i Ewa chodzą z Bogiem na spacer, rozmawiają z Nim, poznają Go przez spędzanie z Nim i Jego dziełami czasu. Zaczyna się dialog Stwórcy z człowiekiem – ten dialog nigdy się nie skończy, choć niektórzy z nas nie zechcą go podjąć. Modlitwa to nie odklepana formułka, wystana z niecierpliwością pod murem kościelnym msza – modlitwa to rozmowa z Najwyższym.
Nasze życie jest pełne Bożych zaczepek i prowokacji do rozmowy. Stwórca zachowuje się jak zakochany chłopak, który chce zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. Chce, by ta wreszcie zauważyła w nim kogoś godnego zainteresowania, kogoś, z kim można zbudować relację. Nie zawsze te zaczepki mogą wydawać się miłe. Ale czasami pociągnięcie za warkocz jest jedynym sposobem pokazania, że jest się obok.
U ludzi Biblii zachwycające jest to, że im nie trzeba udowadniać istnienia Boga, że Jego obecność jest swego rodzaju aksjomatem, który nawet nie kusi, by go podważyć. To pewność, że On jest! Tę pewność widzimy u proroków, autorów psalmów, bohaterów ksiąg biblijnych. Z tej pewności wypływa modlitwa. Skoro jest i jest realny, to chcę z Nim rozmawiać, chcę Go poznać.
Wdech, wydech
A teraz usiądź wygodnie, nie patrz w ekran komórki, nie sprawdzaj godziny na zegarku i spróbuj odpowiedzieć sobie na kilka pytań:
Czy chcę mieć relację z Bogiem?
Czy traktuję modlitwę jak rozmowę z Bogiem, czy może jest to raczej wyuczony nawyk?
Czy kiedy do Niego mówię, jestem świadomy realności Jego osoby? A może raczej rzucam gdzieś w przestrzeń swoje modlitwy nieświadomy tego, że On stoi obok i wyczekuje rozmowy ze mną?
Spróbuj sobie uświadomić, że Bóg cię słyszy, czeka na rozmowę z tobą, pragnie jej. Będziesz mówić do realnej osoby, która od zawsze chciała mieć z tobą relację, pragnęła jej całą swoją istotą! Oto jest ten moment! Zacznijcie/kontynuujcie dialog.
2. Prawdziwy
Jestem na spotkaniu modlitewnym. Zaczyna się uwielbienie i prowadzący nakazuje nam wstać, unieść ręce, a później skakać na cześć Pana. Czuję wewnętrzny opór, bo zmęczenie całego dnia nie daje o sobie zapomnieć, bo boli mnie bark i uniesienie ramion jest dla mnie kłopotliwe. Towarzyszy temu narracja o przełamywaniu siebie, o stanięciu w Bożej rzeczywistości, w której będziemy pokrzepieni, a każde zmęczenie odejdzie, o cudach uzdrowienia, które dzieją się, kiedy przełamujemy ból i wbrew niemu chwalimy Pana we wskazany przez lidera sposób. Łapię się na tym, że wiele razy zamiast pomyśleć, podążałam za takim przekazem i robiłam coś, co nie miało nic wspólnego z tym, jaką drogę modlitwy wskazuje mi Biblia. No właśnie, drogę. Nie sztywny schemat, który należy dokładnie wypełnić punkt po punkcie.
Nie chcę jak prorocy Baala biegać wokół ołtarza i krzyczeć głośniej i głośniej, bo ich bóg niedosłyszy (por. 1 Krl 18,20n.). Nie chcę myśleć, że jest określony układ zachowań, który pomoże zwrócić uwagę Boga na mnie. Wierzę i wiem, że modlitwa jest czymś naturalnym, czymś, co współgra z moim życiem, z tym, co właśnie przeżywam. Jest jak oddech, który przyspiesza, gdy się męczę, jest spokojny, gdy zasypiam…
Tego uczy mnie Biblia. Być sobą przed Bogiem, nie kimś, kim nie jestem. Nie dopasowywać się do jakiegoś sztucznego schematu, wpisywać się w szablon, który wydaje się najbardziej odpowiedni dla postawy modlitewnej. Bóg szanuje naszą indywidualność, a jednocześnie pociąga nas ku wspólnocie. Jedność dla Boga to nie jednolitość.
Kiedy przyjrzymy się biblijnym bohaterom i ich modlitwie, pierwszą rzeczą, która rzuci nam się w oczy, będzie to, że jest ona bezwzględnie szczera. Na próżno szukać tu ugrzecznienia, skrywanych intencji, ukrytych interesów. Ta bezczelność ludzi Biblii nieraz zaskakuje. Potrafią powiedzieć prosto z mostu, co leży im na sercu, co ich gryzie, co przeżywają, jakie uczucia rodzą się w ich sercach. Jakie to jest uwalniające! Jaką daje swobodę!
Męczymy się w relacjach, w których udajemy, w których ukrywamy, co naprawdę myślimy, w których nie potrafimy wyrzucić z siebie tego, co leży nam na sercu. To zabija nas samych i prowadzi do zagłady nasze relacje. Szczerość może nas uratować. Może boleć – nawet bardzo, ale to jedyna droga do dobrej relacji.
Może modlitwa nas męczy. Jest jak kula u nogi. Czujemy, że stoimy w miejscu, chcielibyśmy biec do przodu, albo przynajmniej przejść parę kroków, a tu nic… No i wracamy do modlitwy, ale… cóż z tego, jeśli zakładamy maskę, odgrywamy rolę, przycinamy się do szablonu. Zastanawiamy się, dlaczego nie „działa”. Dlaczego ktoś mówi, że w modlitwie spotyka się z Bogiem, że to czas spotkania z przyjacielem, że dodaje mu sił, wycisza, a my? Rozdrażnieni, zniechęceni, znudzeni. Może byśmy już dali sobie spokój z tym rytuałem modlitewnym, lecz siła przyzwyczajenia jest ogromna. Próbujemy oddychać bardzo powoli, kiedy biegniemy, albo nienaturalnie przyśpieszamy oddech, siedząc przy stole. Męczy nas to! Może prowadzić do niedotlenienia, mieć opłakane skutki dla naszego zdrowia. Tak to już jest, że szybciej dostrzeżemy problemy z oddychaniem niż z modlitwą, a tymczasem te dwie rzeczywistości są z sobą połączone. Nie oddychasz – umierasz. Nie modlisz się – też zmierzasz ku śmierci. W jednym i drugim przypadku może przyjść pomoc z zewnątrz. Inni mogą pomóc podtrzymywać twoje życie. Ale to rozwiązanie krótkoterminowe. Zaskoczysz? Zaczniesz oddychać? Wrócisz do życia?
Lekarstwem na wyrównany oddech, taki, który wentyluje całego człowieka, który zapewnia zdrowe funkcjonowanie organizmu, jest absolutna szczerość przed Bogiem. Tak naprawdę podczas modlitwy wychodzi z ciebie Jego oddech. Ten, który ci dał, gdy powołał cię do życia. Odżywia cię Bożym powietrzem – życiodajnym, leczącym, krzepiącym. Uznaj, że to nie twoja inicjatywa, ale Jego. To On był pierwszy. Choćbyś się starał nie wiem jak, nigdy, przenigdy Go nie zaskoczysz tym, że zwracasz się do Niego. To On cię popchnął ku sobie. Nie hamuj Go. Nie wstrzymuj oddechu, bo właśnie teraz wydaje ci się, że musisz zastygnąć w całkowitym bezruchu.
Pamiętasz Zachariasza z Ewangelii według św. Łukasza? On, kiedy napełnia Go Duch, nie jest w stanie Go powstrzymać (por. Łk 1,67n.). Jego niemożliwość wypowiedzenia słowa znika. Pojawia się potok Bożych słów! Nie może ich powstrzymać!
W języku hebrajskim słowo, które oznacza prawdę, to emet. W zapisie jego pierwsza litera jest zarazem pierwszą literą alfabetu hebrajskiego, zaś ostatnia to ostatnia litera tego alfabetu. Środkowe mem to jedna z liter, które znajdują się w tym alfabecie w środku. W oczach biblijnych Żydów słowo emet jest więc odwzorowaniem pewnej całości, symbolicznym oddaniem rzeczywistości takiej, jaką jest.
Jeśli chcesz się modlić, musisz być prawdziwy – wyrazić to, co w tobie naprawdę jest! Tu nie chodzi o jakąś część, o fragment, lecz o całość. Nie schemat, który nijak się ma do rzeczywistości, twojej sytuacji, tego, co jest w tobie, lecz to, co niezaprzeczalnie jest częścią ciebie. Możesz skakać i krzyczeć, ale tylko wtedy, kiedy to naprawdę wychodzi z twojego serca, z twojego życia, z tego, co przeżywasz. Możesz płakać i rozdzierać szaty, ale tylko jeśli naprawdę strach, wzruszenie, ból cię do tego popychają. Jezus, modląc się w Ogrójcu, nie ukrywa tego, co czuje, a przecież trudno o doskonalszą rozmowę z Bogiem (por. Łk 22,41–44). Prawdziwość jest podstawą modlitwy, o której mówi nam Biblia. Taka do bólu, nie lukrowana.
Wdech, wydech
Zastanów się, jaka jest twoja modlitwa.
Czy w ogóle jest? Jeśli się nie modlisz, dlaczego się tak dzieje?
Czy jest taka, jaką chcą ją widzieć inni, czy jest twoja? Pochodzi z tego, co dzieje się w twoim sercu, czy z przyzwyczajenia?
Kiedy ostatnio podczas modlitwy byłeś bezwzględnie szczery?
Spróbuj dzisiaj stanąć przed Bogiem w szczerości. Nie zmuszaj się do tego, co jest wbrew twojej naturze, nastrojowi, kondycji. Bądź najprawdziwszym sobą: rozdrażnionym, złym, zmęczonym, obojętnym, radosnym, szczęśliwym. Taki, jaki jesteś.
3. Jak foch, to foch
Wśród ksiąg prorockich Starego Testamentu znajdziemy Księgę Jonasza. Dziwne to dzieło. Trochę odstające od innych ksiąg prorockich. Bibliści na ogół zgodnie zaliczają ten niedługi tekst raczej do ksiąg dydaktycznych niż prorockich. Brak tu profetycznych mów, wyroczni, wizji i napomnień, które z łatwością znajdziemy u innych proroków. Sama postać głównego bohatera księgi też jest mało prorocka. Nawet jego imię, oznaczające gołębia, wydaje się nie pasować do innych wielkich postaci, takich jak Izajasz, Jeremiasz czy Baruch. A jednak to krótkie opowiadanie z życia pewnego pobożnego Izraelity znalazło się w Biblii, jest jej częścią, której w żaden sposób nie można pominąć. Ta mała, niepozorna księga może być dla nas pomocna, może nam coś pokazać i czegoś nas nauczyć o szczerej modlitwie.
Jonasz jako pobożny żyd wie, że Bóg Izraela jest związany z jego ludem przymierzem, a więc troszczy się o jego ziomków i wyświadcza im dobro. To przywilej bycia z Bogiem w takiej relacji. Nasz bohater wyraźnie to docenia, jest to dla niego rzeczywistość realna i jak najbardziej aktualna. Jonasz należy do narodu wybranego i wie, z czym się to wiąże. Ma szczególne miejsce przed obliczem Boga.
Co zachwycające, relacja proroka z Bogiem jest realna i prosta. Najwyższy to dla Jonasza nie jakiś abstrakcyjny byt, odległy duch, ale ktoś bardzo bliski i konkretny. I właśnie ten Bóg, z którym prorok ma taką relację, wysyła go do Niniwy, do pogan, by Jonasz głosił nawrócenie. Mogłoby się wydawać, że prorokowi nie pozostaje nic innego, jak tylko ruszyć w drogę do odległej krainy i głosić, co nakazuje Pan. No przecież on realnie wierzy w Boga, w Jego moc i potęgę. Akcja zmierza jednak w innym kierunku. Jonasz wcale nie chce iść do Niniwy. I nie zamierza ukrywać tego przed Bogiem. Ma dość! No bo jak to możliwe, że ma głosić nawrócenie poganom? Co Boga obchodzą poganie? Przecież Bóg jest związany z Izraelem, a nie z jakimś obcym ludem. Złoszczą go miłosierdzie i dobroć Boga i wcale nie robi dobrej miny do złej gry. Jest sobą. Jak foch, to foch. Koniec.
Jonasz ucieka. Chce odejść tak daleko, że Bóg go nie dosięgnie. Wsiada na statek. To posunięcie desperackie. Jak każdy Izraelita Jonasz wierzy, że Bóg jest związany z konkretną ziemią. Morze to przestrzeń niepewna. Jego głębie są poza działaniem Najwyższego. Tu będzie się chronił przed wolą Boga. Ale Bóg pokazuje mu, że jest i tam, i nawet w brzuchu wieloryba go słyszy. Jonasz w końcu rusza, by głosić słowa Pana w Niniwie, ale nie kryje swojej niechęci do tej misji. Jonasz jest autentyczny! Jest prawdziwy! Niniwa się nawraca i tu właśnie następuje lekcja, którą daje nam prorok.
Co my, pobożni, przekonani o wszechmocy Boga, byśmy powiedzieli? „O, chwała Panu! O, jak dobrze, że się nawrócili, a Bóg nie zniszczył miasta!” Tak wypadałoby powiedzieć. No bo jak inaczej? Mimo że tego nie czujemy, to tak byśmy mówili. A Jonasz? On wali prosto z mostu. Nie podoba mu się to, że Bóg okazał miłosierdzie, więc Mu to mówi! Jest rozgoryczony, więc wylewa z siebie gorycz. Żadnych lukrowanych frazesów i potajemnie żywionej w sercu urazy. A jak reaguje na to Najwyższy? Daje mu srogą nauczkę i czyni wyrzuty za uczucia, które zawładnęły sercem proroka? Może zostawia go tak samego, bo przecież wypełnił już swoją misję? Kto by chciał współpracować dalej z takim niewdzięcznikiem i marudą? Robić wyrzuty Bogu? Słyszał ktoś coś takiego? Ale Bóg robi coś zdumiewającego. Sprawia, że przy szałasie Jonasza wyrasta krzew rycynusowy dający mu cień. Dlaczego Pan to robi? Biblia przychodzi nam z pomocą: by ująć goryczy prorokowi (por. Jon 4,6). Ha! Bóg wcale nie poczuł się urażony szczerością Jonasza. On sobie ją ceni. To jednak nie koniec.
Nie dość, że Niniwa ocalała, to jeszcze usechł krzew rycynusowy, który dawał Jonaszowi cień. I co prorok mówi Bogu: „gniewam się śmiertelnie!” (por. Jon 4,9). Taki jest Jonasz. Prawdziwy aż do bólu. Szczery. Nie tai urazy. Nie maskuje złości słodkim uśmiechem i pokornie spuszczoną głową. Nie podskakuje i nie tańczy na cześć Pana, bo tak wypada. Jest zły, zagniewany, rozdrażniony, a więc taki staje przed Bogiem i wyrzuca z siebie, co mu leży na sercu.
Niepozorny, trochę śmieszny prorok pokazuje nam bardzo ważną rzecz. W modlitwie nie ma miejsca na udawanie. Bóg woli mieć zbuntowanego Jonasza niż oszusta z przyklejonym uśmiechem. Bo ze zbuntowanym prorokiem można zbudować relację. Buduje się na prawdzie, a nie na maskach, fałszu i wyuczonych schematach.
Czy to, że Jonasz gniewa się na Boga, świadczy o tym, że mają złą relację? Czy to, że strzela focha i się buntuje, świadczy o tym, że nie jest związany z Najwyższym? W żadnym wypadku. My boimy się swoich emocji, tego, co się w nas rodzi. Boimy się i nie pozwalamy im ujrzeć światła dziennego. Chowamy je gdzieś głęboko, byle tylko nikt się nie domyślił, że jesteśmy wściekli, zawiedzeni, zranieni, źli… Ale te emocje nie znikają. One kumulują się w nas i kiedyś w najmniej odpowiednim momencie wybuchną ze zwielokrotnioną energią. Jeśli traktujesz Boga serio i chcesz, żeby relacja z Nim była autentyczna, to nie ukrywaj przed Nim tego, co jest właśnie w twoim sercu. Stań w prawdzie!
Kiedy przychodzi mi omawiać ze studentami Księgę Jonasza, zawsze na koniec zajęć życzę im, by mieli taką właśnie relację z Bogiem – jak prorok, który stał się bohaterem tego niepozornego tekstu biblijnego. Zdobyć się na szczerość przed Panem. Odsłonić serce. Nie udawać.
Wdech, wydech
Poświęć chwilę, by zastanowić się nad swoją relacją z Bogiem. Czy potrafisz traktować Go jako realną osobę, względem której żywisz konkretne uczucia?
Jakie są to uczucia? Możesz je wypisać i zastanowić się, dlaczego akurat takie uczucia rodzą się w twoim sercu.
Czy jest w twoim sercu coś, co mógłbyś nazwać gniewem, złością, pretensją do Boga?
Kiedy ostatnio okazałeś Bogu to, co do Niego czujesz? Nie chodzi tu tylko o te pozytywne uczucia…
Znajdź chwilę, by powiedzieć Bogu, co do Niego czujesz. Powiedz Mu dlaczego. Nic nie ukrywaj. Bądź szczery jak Jonasz. Nie bój się tego wykrzyczeć. Poproś, by On pokazał, co czuje do ciebie.
4. W czarnej dziurze
Czy Jonasz to zatem tylko prorok buntu? Oczywiście, że nie! Lekcja o autentyczności jest ważną lekcją, jaką otrzymujemy od tego biblijnego bohatera. Byłaby jednak niekompletna, gdyby nie zapis tego, jak zwraca się on do Boga, będąc w brzuchu wieloryba.
Już wspomniałam, że Jonasz ucieka na morze, by oddalić się od Boga. Tam jednak okazuje się, że Najwyższy panuje nad falami morskimi. Cóż pozostaje prorokowi? Rzucić się w głębiny! Pozwala on uczynić to marynarzom, bo – jak mniema – w głębinach Bóg nie ma nic do powiedzenia. To miejsce panowania demonów, nie Najwyższego. Połknięty przez wielką rybę, wydaje się pozbawiony szans. I właśnie w tym momencie kieruje swoją modlitwę do Boga. Po ludzku gorzej być nie może. Trzeba było modlić się wcześniej, a teraz? Czy Bóg usłyszy? Czy Bóg może mu pomóc tu, gdzie znajduje się teraz?
Słuchałam kiedyś świadectwa wychodzenia z nałogu pewnego narkomana. Ten młody chłopak opowiadał o tym, jak powoli, powoli staczał się na samo dno. I było w jego życiu wiele momentów, w których przychodziła mu do głowy myśl o tym, żeby zwrócić się do Boga, ale uważał, że jest od Niego zbyt daleko, by jego modlitwa coś zdziałała. Z dnia na dzień robiło się coraz gorzej, a on czuł się coraz bardziej oddalony od Najwyższego. Aż sięgnął dna i właśnie wtedy paradoksalnie zatliła się w nim nadzieja, że Bóg jeszcze może go uratować.
Kiedy przyjrzymy się modlitwie Jonasza w brzuchu wieloryba, zauważymy, że jest ona pełna nadziei. Ba! Nawet radości! Jak to możliwe? No właśnie… Kiedy wszystko wydaje się pod kontrolą, Jonasz strzela fochy i gniewa się na Boga. Wtedy, kiedy po ludzku nie ma już szans, on śpiewa na cześć Pana hymn, który mógłby się wydać bardzo radosny. Okoliczności jednak wskazują na coś innego. Zupełnie innego… Zachowanie Jonasza wydaje się nieadekwatne do tego, co się dzieje. Pobożny człowiek patrzący z boku mógłby zalecić Jonaszowi: „Pokutuj! Przepraszaj Boga! Proś o zmiłowanie!”. Ale z boku nie ma pobożnego obserwatora. Jest tylko prorok i wielka ryba. I dobrze, bo Jonasz znów może być sobą! Nie pobożnym oszustem, ale sobą.
Pamiętacie może inną historię biblijną, podobną do tej? Nadzieja, która graniczy z pewnością w obliczu nieszczęścia. Tak, młodzieńcy w piecu ognistym z Księgi Daniela (por. Dn 3,25n.)! Po ludzku już nie ma nadziei, ale Bóg wzbudza w ich sercach modlitwę, a ta zakotwicza ich w cudzie, który staje się ich udziałem. Są podobni do przywoływanego tu Jonasza, który w brzuchu potężnej ryby, na dnie morza chwyta się Bożego natchnienia.
Wbrew rozsądkowi zrodziła się w nim nadzieja i on się jej trzyma. Trzeba tu powiedzieć, że biblijna nadzieja to coś zdecydowanie mocniejszego niż ta nasza, polska. Jeśli mam nadzieję, że jutro nie będzie padało, to może rzeczywiście nie będzie deszczu, ale niekoniecznie. Jeśli mam nadzieję, że wreszcie uda mi się spędzić wakacje tak, jak planowałam od dawna, to istnieje jednak ryzyko, że się nie uda. Ale ta biblijna nadzieja to raczej czas oczekiwania na coś, co już jest pewne. Coś, co ma się stać, a ja czekam, bo wiem, że to się stanie. Uczucia, jakie wtedy żywię, mogę nazwać nadzieją.
Jonasz ma właśnie taką nadzieję i daje jej wyraz w pieśni, którą śpiewa w brzuchu wieloryba. Gdzieś na dnie zrodziła się w nim nadzieja. Nie wtedy, kiedy wszedł na statek, nie wtedy, kiedy rozpętała się burza, ani nawet nie wtedy, kiedy znalazł się wśród wzburzonych fal, ale właśnie wówczas, gdy gorzej już być nie mogło. To jest moment ponownego rozpoczęcia dialogu z Bogiem. Jonasz wie, że Bóg go nie zostawi. A skąd to wie? Bo ma z Nim dobrą, prawdziwą relację. Porzuca wcześniejsze przekonania, już nie chce uciekać. I w tym też jest autentyczny… Ile razy jest nam trudno się przyznać do zmiany przekonań? Zawrócić z drogi, którą tak daleko zaszliśmy. Brniemy dalej, robiąc dobrą minę do złej gry.
Bywa w życiu tak, że patrzymy na ludzi dookoła. Oni się cieszą, więc i my doklejamy uśmiech. Oni płaczą, więc i my trzemy oczy cebulą, żeby nie odstawać. Ktoś podaje nam superskuteczną modlitwę, więc głupio nam powiedzieć, że my w tym momencie chcemy wołać do Boga inaczej. Brniemy w ślepy zaułek. Sami odbieramy naszej modlitwie zasięg.
Może się też zdarzyć, że pozwalamy przejąć emocjom ster nad naszą relacją z Bogiem. To też nie jest dobre. Nie czuję obecności Boga, więc uznaję, że Go nie ma. Jestem na Niego zły, więc odwracam się od Niego i ignoruję Jego istnienie. Czuję radość z Bożej obecności, więc tak i tylko tak wyobrażam sobie Bożą obecność. Tymczasem Jonasz w bardzo delikatny sposób mówi nam swoim przykładem, co zrobić z emocjami. Po prostu opowiedzieć o nich Najwyższemu. Nasz biblijny bohater jest żydem z krwi i kości i dla niego wierzyć to mieć pewność, to opierać się na tym, w co się wierzy. O tym mówi mu samo słowo emuna, czyli wiara. Rdzeń tego słowa odnosi nas do rzeczywistości stałej, utwierdzonej, takiej, na której można się „zawiesić”. Taka jest wiara Jonasza, ale ponieważ jest on człowiekiem kształtowanym przez starożytną bliskowschodnią kulturę, przeżywanie wiary jest dla niego pełne emocji. On wie, co z nimi zrobić! Wylać je przed Bogiem i stanąć przed Nim w absolutnej szczerości.
Ann Voskamp w swojej książce Droga skruszonego serca pisze naprawdę genialne słowa: „uczucia są po to, by je poczuć i oddać Bogu”1. No właśnie: poczuć! My albo oddajemy im ster w swoim życiu, albo zupełnie je ignorujemy. A tu chodzi o to, by je poczuć, ale oprzeć się na kimś nieskończenie bardziej stabilnym.
1 A. Voskamp, Droga skruszonego serca. Odnaleźć pełnię życia, przeł. K. Korżyk, M. Mazurowska, Esprit, Kraków 2018, s. 217.
Wdech, wydech
Zastanów się, jakie emocje ostatnio kłębią się w twoim sercu. Co zajmuje twój umysł, jakie sytuacje pochłaniają twoją codzienność, o czym ciągle myślisz? Jakie to wszystko budzi w tobie uczucia?
Nazwij je.
I nie bój się ich przeżyć.
Bądź uważny, by nie skupić się tylko na tych najwyraźniejszych.
Być może masz wrażenie, że połknął cię wieloryb. Pozwól sobie na przeżycie strachu, bezsilności, rezygnacji, bólu… Pozwól sobie także na uchwycenie okruszka nadziei, na cieszenie się nim… Ale to wszystko musisz oddać Bogu: i rozpacz, i smutek, i ból, i nadzieję, która się w tobie jeszcze tli. Wszystko.
Czujesz ból, mówisz: „Panie, oto mój ból, czuję go, oddaję go Tobie”.
Czujesz strach, mówisz: „Boję się, weź mój strach, jest Twój”.
Czujesz radość, mówisz: „Jestem taki radosny, ta radość też należy do Ciebie, Boże”.
Pamiętaj o autentyczności. Bez niej ani rusz.
5. Nie dla herosów
Jak to dobrze, że przy Bogu możemy być sobą. Możemy mieć depresję, możemy cieszyć się z każdej głupoty, możemy mieć takie, a nie inne poczucie humoru, możemy być nieodporni na ból, możemy się denerwować z byle powodu, mieć drażniący śmiech. On nam na to pozwala i przyjmuje nas takimi, jakimi jesteśmy.
Ile razy słyszałam jakieś nauczania, kazania, czytałam książki, które próbowały mnie przekonać, że muszę zawsze chwalić Pana, odsuwać na bok to, co czuję, bo to jest zupełnie nieistotne, to jest ułuda, która odciąga mnie od Boga. Wyrywamy z kontekstu różne sentencje świętych czy wpływowych ludzi Kościoła na temat radości i nakazujemy wszystkim na zawołanie się uśmiechać i podskakiwać. Biblia jednak pokazuje, że szczera modlitwa równie dobrze może być radosną pieśnią, jak i jękiem zanoszonym do Boga.
Lubię proroka Jeremiasza i jego księgę. Tak, to trudna materia, może się niektórym wydać przygnębiająca czy nawet smutna. Prześladowany prorok głosi nawrócenie wyjątkowo opornym słuchaczom. Jego słowa nie odnoszą oczekiwanego przez niego skutku. On sam jest odepchnięty, znienawidzony, wyśmiany. Nie zapowiada się optymistycznie… Kiedy jednak przyjrzymy się temu wszystkiemu bliżej, dostrzeżemy coś, co i dla nas może być nadzieją.
Historia tego młodego Izraelity, który otrzymał od Boga tak niewdzięczną misję, może nas czegoś nauczyć, jeśli chodzi o naszą modlitwę, nasze podążanie za Bogiem. Kiedy my wybieralibyśmy kogoś, kto ma się udać na misję z góry skazaną na niepowodzenie, trudną i bolesną, postawilibyśmy na osobę wytrzymałą, twardą, z mocną psychiką. Tak podpowiadałby nam rozsądek. A na kogo decyduje się Bóg? On wybiera młodego mężczyznę, bardzo wrażliwego i kruchego psychicznie. Nie poznał się na nim? Nie wiedział, jaki się okaże w konfrontacji z zatwardziałymi sercami Izraelitów? Doskonale wiedział! I mówi mu o tym przy jego powołaniu. „Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię” (Jr 1,5), powie Bóg do Jeremiasza. Ile razy w życiu nam się wydaje, że kogoś doskonale znamy, jesteśmy go pewni, a później… klapa. Przeliczyliśmy się. Oszukał nas. Nie znaliśmy go ani trochę. To były tylko pozory. Ale Najwyższy wie, co mówi. Jak kogoś zna, to zna go naprawdę. Hebrajskie słowo jada, które oznacza poznanie, zakłada doświadczenie, odsłonięcie najgłębszych tajemnic. Bóg doskonale wie, kogo powołuje do trudnej misji. Jeremiasz, który popada w depresję, ma dość życia, chce umrzeć, staje się posłańcem Najwyższego.
Ci, którzy nie czytali księgi, z łatwością mogliby powiedzieć: „No ale przecież Pan dał mu siłę! Wspomagał go”. I jest w tym prawda, ale nie cała. Pan zostawił też miejsce na kruchość Jeremiasza. Pozwolił mu być sobą. Rozdział 20. księgi jest zapisem modlitwy, którą wypowiada prorok. Przeczytajmy ją (Jr 20,7–18). To modlitwa, z którą wielu z nas mogłoby się utożsamić. Miesza ona rozpacz z nadzieją, odrzucenie swojego życia z pewnością tego, że jest jakiś plan i sens tego, co się dzieje.
„Chwal Pana, nawet kiedy jest ci smutno, kiedy masz depresję” – powie niejeden charyzmatyk, którego spotkamy na swojej drodze. Dobrze wtedy podsunąć mu tę modlitwę Jeremiasza. Owo wołanie do Pana, które wychodzi z ust proroka, jest świadectwem tego, że stoi on na krawędzi. Nie daje już rady. Dotarł do ściany.
Można udawać, że nic się nie stało, że to, co czujemy, nie ma żadnego znaczenia, że emocje nas zwodzą, bo rzeczywistość królestwa niebieskiego jest inna, ale można też wybrać drogę Jeremiasza – ona wykuwa otwór w ścianie. Można wyrzucić z siebie to, co nas boli i co jest tak przerażające. Zupełne obnażenie się przed Bogiem. Nie zostawiam sobie swojego smuteczku, swojej rany dla siebie, nie będę na nią patrzył i rozdrapywał, ewentualnie zasłaniał i udawał, że nic nie boli.
Wstydzimy się swojej słabości, tego, że napotkamy mur i nie damy rady go przebić. Ale właśnie o to chodzi – zrozumieć, że samemu ani rusz! Że mur jest zbyt wysoki i zbyt gruby na nasze siły. Odkryć prawdę o sobie. Jestem zbyt słaby, by się uporać z tym, co stoi przede mną, zbyt słaby, by wykuć otwór. Ale też nie mam już siły udawać, że tylko przechodziłem obok i wcale nie chciałem dostać się na drugą stronę.
Prawda o naszej słabości wiąże się z prawdą o tym, że jest przy nas Mocarz, który nie ma najmniejszego problemu z naszymi murami. Ale żeby go dostrzec, trzeba najpierw uznać w prawdzie swoją małość, bezradność, połamanie, zranienie. Wtedy może zrodzić się radość prawdziwie chrześcijańska: nie jestem sam, pokonam mur, bo Ktoś mi pomoże. Kluczem do tego, by otrzymać pomocną dłoń Mocarza, jest stanięcie w prawdzie, że już nie mam siły.
Kiedy byłam dzieckiem i chodziłam z moim tatą na wycieczki, zdarzało się, że nosił mnie na barana. Wtedy, kiedy widział, że rzeczywiście nie daję już rady, kiedy mówiłam, że nie pójdę ani kroku dalej – i była to prawda, bo droga przerosła moje siły.
Modlitwa Jeremiasza jest tak bardzo ludzka. On dobrze wie, do kogo mówi, i wie, co ten Ktoś jest w stanie uczynić. Wie też, że już tak dalej być nie może, więc nie pozostało mu nic poza szczerością. Udawaniem byłoby śpiewanie w tym momencie tylko hymnów pochwalnych. On „wyrzuca” przed Bogiem całą zawartość swojego serca: masę goryczy zmieszaną z odrobiną nadziei.
Wdech, wydech
Z całą pewnością są w twoim życiu momenty, których się wstydzisz, w których odczułeś własną słabość, w których miałeś dość swojej ludzkiej ułomności. Może właśnie teraz jest taki moment. Nie zgrywaj mocarza. Nie udawaj siłacza, który da radę.
Pomyśl o swoich porażkach i słabościach. Ale na tym się nie zatrzymuj! To nie koniec. Bóg je znał, zanim się urodziłeś, i zadecydował, że twoje życie jest dla Niego cenne, że ma dla ciebie misję. Spróbuj zaprosić Go, żeby przyszedł ze swoją łaską do tych wstydliwych, bolesnych wydarzeń w twoim życiu. On je może przemienić, mimo że nam się one wydają beznadziejną przeszłością, na którą już nie ma rady.
Stań pod swoim murem i wołaj do Boga. Zastanów się, co możesz zrobić, a czego już nie dasz rady ruszyć. Porozmawiaj o tym z Największym z Siłaczy.
Pamiętaj, modlitwa to nie cudowne zaklęcie, które zawsze od razu zmienia wszystko. Jesteśmy opornym materiałem. Często potrzeba czasu – nie dlatego, że Bóg nie ma takiej mocy, żeby w jednej chwili przewrócić nasz świat do góry nogami, ale dlatego, że szanuje naszą wolną wolę. A zmiany w nas często zachodzą powoli.
6. Krzycz na cześć Pana!
Kiedyś słyszałam jakieś bardzo charyzmatyczne nauczanie będące wstępem do modlitwy uwielbienia, mówiące o tym, że należy krzyczeć na cześć Boga, bo tak nam nakazuje Pismo Święte. Opierało się ono na jednym z psalmów: „Wykrzykujcie na cześć Pana” (Ps 100,1). No czarno na białym. Biblia tak do nas mówi, a więc zacznijmy wykrzykiwać! Potrzebujesz spokoju i ciszy – nic to! Krzycz! Masz ochotę płakać, bo właśnie runął ci cały świat – nic to, krzycz na chwałę Boga. Tak właśnie przekonywano na wspomnianym nauczaniu.
Boję się tak wyrywkowego żonglowania cytatami z Pisma Świętego. To wydaje się podobne do nauczania świadków Jehowy. Jeden cytat nijak mający się do całości, ale jest! Co tam kontekst historyczny czy kulturowy. Skupmy się na literalnym znaczeniu przytaczanych słów.
Owszem, Psalm 100 zachęca nas do tego, żeby krzyczeć na cześć Pana, ale… są też inne psalmy. Mówią o bezgłośnej modlitwie wzniesionych do Boga oczu (Ps 123), o rozpaczliwym wołaniu z głębokości (Ps 130), o krzyku – ale nie chwały, a rozpaczy (Ps 22). Jest też Psalm 56, który w piękny sposób pokazuje, jak cenne dla Pana są łzy modlących się do Niego. Ten obraz mnie zawsze bardzo porusza. „Ty pospisywałeś moje kroki tułacze; przechowałeś łzy moje w swoim bukłaku” (Ps 56,9). Bukłak służy do przechowywania wody, a więc skarbu w upalnym klimacie Palestyny. Jest tym, co chroni skarb i czyni go użytecznym! Dla Boga moje łzy nie są bez znaczenia! Są skarbem… Może nawet większym niż okrzyk radości?
Czego uczy mnie Biblia o modlitwie? Że ona wcale nie musi być radosna. Ona musi być prawdziwa, ona musi oddawać emet: całość tego, co dzieje się w moim wnętrzu. Nic więc dziwnego, że kiedy wczytamy się w psalmy, dostrzeżemy, że prawie wszystkie, które zaczynają się lamentem i biadoleniem, mają w sobie coś z nadziei, a także dziękczynienia. Doskonale oddają mieszankę emocji, która jest w nas.
Smutek to smutek i nic tego nie zmieni. Radość to radość, a rozpacz to rozpacz. Nie ma co udawać, że nasze życie jest pozbawione takich chwil. Im bardziej jesteśmy prawdziwi, tym lepiej zdajemy sobie sprawę z nawału uczuć, które nas ogarniają.
Wyobraź sobie, że oto spotykasz się z kimś bardzo ci bliskim. A właśnie przed chwilą wydarzyło się coś, co cię smuci, odbiera radość życia, sprawia, że czujesz się zawieszony w przestrzeni, kiedy świat pędzi dalej. Ta bliska osoba pojawia się w twoim domu i pyta, co u ciebie słychać, a ty udajesz, że wszystko jest w porządku. Okazać słabość? To, że pobłądziłeś? Że potrzebujesz pomocy? Jest w nas jakaś blokada przed przyjmowaniem pomocy – przynajmniej we mnie jest. Mamy gdzieś zakodowane, że dobrze jest radzić sobie samemu, nie użalać się nad sobą. Nie okazywać słabości. Już od dzieciństwa wiemy, że ten, kto płacze nad rozbitym kolanem, to beksa. Ten, kto boi się klasówki z matematyki, to nieuk. Ten, kto panikuje na widok krwi, to histeryk. Ten, kto właśnie się poranił, bo wszedł w dziwny związek, to grzesznik. Boimy się, że przyklei nam się taką łatkę. Nic dziwnego, ktoś będzie w nas widział tylko histeryka, tylko grzesznika i tylko nieuka. A my gdzieś w głębi serca wiemy, że to nie jest nasza tożsamość, i nie chcemy, by patrzono na nas przez pryzmat tych osądów. Stajemy więc przed bliską osobą i brniemy w odgrywanie roli, która nijak się ma do rzeczywistości.
Psalmy pokazują nam drogę wolności w modlitwie. Mogę się przyznać do porażek, do smutku, do bólu, do paniki, do grzechu, a Bóg nie będzie patrzył na mnie przez pryzmat łaty, którą przykleiliby mi ludzie. Biblijny zapis modlitw uczy nas szczerości. Tylko taka relacja może przetrwać.
Wdech, wydech
Zastanów się, czy dobrze się czujesz podczas modlitwy.
Czy nie odgrywasz przed Bogiem jakiejś określonej roli, modląc się?
Skąd ci przyszło do głowy, że tak powinieneś się zachowywać w czasie modlitwy?
Czy to, co mówisz do Boga, jest adekwatne do tego, co czujesz?
Co musiałbyś zrobić w czasie modlitwy, żeby poczuć się wolny przed Panem?
Masz problemy z modlitwą? Tylko szczerość może cię uratować… Dziś przeproś Boga za te wszystkie momenty, kiedy modląc się, udawałeś. Kiedy nie byłeś szczery, bo wydawało ci się, że Boga to nie obchodzi, że nie wypada, że to nie o to chodzi.
7. Trochę sobie pozłorzeczyć…
Psalmy są bardzo specyficzną częścią Pisma Świętego. Są słowami człowieka skierowanymi do Boga, a jednocześnie są Słowem Bożym. To świetnie pokazuje, że nasza modlitwa nie jest do końca nasza, bo tak naprawdę jest Boga. To On nas porusza, inspiruje, popycha ku sobie. Nasz oddech jest Jego oddechem. Dlatego warto zatrzymać się dłużej na psalmach, warto odkryć w nich Boże popchnięcie w kierunku modlitwy budującej relacje, modlitwy dającej kontakt z żywym Bogiem.
W modlitwach ze zbioru nazywanego przez nas psałterzem zawsze znajdziemy coś dla siebie. Na każdą okazję. Na każdy moment życia. Kiedy się smucimy i kiedy rozpiera nas radość, kiedy wydaje nam się, że ostatnia nadzieja umarła i kiedy jesteśmy optymistami co do przyszłości. Będą też takie, które są jak najbardziej adekwatne w złości, kiedy zostaliśmy skrzywdzeni, kiedy czujemy ciężar grzechu, który popełniliśmy. Możemy je odczytać, wyśpiewać, wykrzyczeć – dokładnie tak, jak nam w duszy gra.
Ci, którzy znają psalmy, może zastanowią się przez chwilę i zapytają: no ale co z psalmami złorzeczącymi? Czy one w ogóle się nadają do modlitwy? Czy w ogóle pochodzą od Boga? Są i takie, które mogą nam sprawić trudność, zaszokować. Lubię je. Bo brak na nich lukru, bo są takie ludzkie i takie normalne. Z nich też można się dużo nauczyć o modlitwie.
Psalmy nazwane złorzeczącymi od dawna wprowadzają pobożnych czytelników Biblii w zakłopotanie. Choćby taki Psalm 109: „Niech jego synowie będą sierotami, a żona jego niech zostanie wdową! Niech jego dzieci wciąż się tułają i żebrzą i niech zostaną wygnane z rumowisk!” (Ps 109,9–10). Szokujące, prawda? Ale to jeszcze nic. Może być gorzej: „Szczęśliwy, kto schwyci i roztrzaska o skałę Twoje dzieci” (Ps 137,9). Tak, tak. Właśnie takie cytaty możemy znaleźć w tekście natchnionym, w Piśmie Świętym, w Słowie Bożym! I jak to rozumieć? Jak sobie poradzić z czymś takim?
Zwróćmy uwagę, że mamy do czynienia z poezją. Niewiele będzie tu zatem dosłowności. Tu mówi się obrazami, które mają pomóc coś zrozumieć, a nie podaje wprost – kawa na ławę – o co chodzi. Do tego zauważmy, że jest to poezja bliskowschodnia, to inny krąg kulturowy niż ten, w którym na co dzień funkcjonujemy, tu przesada i wyolbrzymienie są na porządku dziennym. Biblijna poezja bardzo często posługuje się personifikacją – dzięki temu przekaz stawał się czytelniejszy dla starożytnego odbiorcy. My już możemy mieć z tym problem. O co chodzi? Wrogiem lub wrogami często nazywa się po prostu siłę zła, która uderza w człowieka: chorobę, losowe nieszczęścia. Kiedy więc psalmista śpiewa o tym, jak wyrżnąłby wrogów, należy mieć na uwadze, że może wcale nie chodzi o konkretnych ludzi, ale o zło, którego doświadcza. To przeciw niemu kieruje swą złość i zapalczywość. Inaczej już to brzmi, prawda? Kiedy zdamy sobie jeszcze sprawę, że pobożny Izraelita myślał w sposób „zero-jedynkowy”, to znaczy: „Bóg jest ze mną, a wszystko, co jest przeciw mnie, jest też przeciw Bogu”, zrozumiemy, skąd jego gorliwość w tępieniu zła u samych korzeni (stąd niemowlęta i dzieci wroga jako obraz kiełkującego zła).
Gdy będziemy się bulwersować psalmami złorzeczącymi, zwróćmy koniecznie uwagę na jeszcze jedną rzecz. Modlący się nie wymierza pomsty sam. To zostawia Bogu. On krzyczy, opowiada, co miałby ochotę zrobić, jednak ostatnie słowo należy do Najwyższego.
No dobrze, ale czego może nas nauczyć taki właśnie psalm? Naprawdę bardzo wiele. Przede wszystkim może nas nauczyć niezgody na zło w naszym życiu. Każdego z nas dotyka zło, a my możemy być źli, że tak się dzieje. I możemy nie kryć się z tym, że jest nam źle. Nie ugłaskiwać naszej złości, nie lukrować. Po prostu ją przeżyć.
A jak przeżyć? Tego też uczy nas psalmista. Pozwolić, by Bóg miał ostatnie słowo, by osąd był po Jego stronie. Wtedy się wyzwalamy, a złość nie jest tym, co przejmuje stery naszego życia.
Wdech, wydech
Tak, Boga obchodzi to, co się dzieje w twoim życiu. I chce, żebyś Go mieszał do tych twoich codziennych spraw. Do twojej złości też!
Przypomnij sobie ostatnią sprawę, która cię zezłościła. Opowiedz o niej Panu Bogu. Powiedz mu, co chciałeś zrobić, jaki jest twój sposób na rozwiązanie tej sytuacji, i… zostaw to Bogu. Nie zapomnij Mu podziękować za to, że troszczy się o twoje sprawy i nie jest Mu obojętne, że ktoś cię zdenerwował.
Nie złość się, że się złościsz. Następną sytuację, która podniesie ci ciśnienie, potraktuj jako okazję do budowania relacji z Najwyższym.
8. Wylać i napełnić
Pamiętam z dzieciństwa pewne wydarzenie, z którego teraz można się śmiać, ale wtedy mojej mamie nie było do śmiechu. Na Święta Wielkanocne zawsze przyjeżdżała do nas rodzina z Opola. Było nas więc bardzo dużo. Niezłe przedsięwzięcie logistyczne. Przygotować święta dla całkiem sporej gromady. Między innymi piekło się sporo ciast. Tego konkretnego roku tak się zdarzyło, że przygotowanie mazurków i tortu zbiegło się z pastowaniem podłogi. Niby nic wielkiego. Kto inny pastował podłogę, kto inny był zaangażowany w kuchni. Ale… no właśnie nie przewidziano jednego. Unoszący się w powietrzu zapach pasty do podłóg wsiąkł w tort i mazurki. Po prostu jakby zamiast jednego ze składników dodano nafty… Dokładnie tak, jakby ciasto było pieczone w szybie wiertniczym… Totalna klapa. A wystarczyło dobrze wywietrzyć dom przed przystąpieniem do kuchennych czynności.
Ta sytuacja tylko z pozoru może się wydać odległa od naszych modlitewnych rozważań. W rzeczywistości ma jednak dużo wspólnego z naszą modlitwą. Tak to już jest, że w naszym sercu często zbierają się gorycz, smutek, zdenerwowanie, rozpacz. Kiedy zechcemy je pokryć radością, uwielbieniem i dziękczynieniem, możemy otrzymać naftową masę tortową. Te wszystkie trudne emocje, które się w nas zbierają, mogą uczynić naszą ugrzecznioną modlitwę nieszczerą. Wystarczy kropla goryczy, by zepsuć radość i uczynić ją fałszywą. Wystarczy kropla zwątpienia, by zabić nadzieję.
No zaraz, jak to? Czy przed chwilą nie mówiliśmy, że trzeba być szczerym, że nie ma co udawać, że jesteśmy weseli, jeśli nie jesteśmy? Ależ oczywiście, że nie ma co nakładać maski szczęśliwego człowieka, jeśli jesteśmy pogrążeni w depresji. To nie o to chodzi. Psalmy uczą nas bardzo ważnej rzeczy: wylej to, co masz w swoim sercu, żeby Bóg mógł je napełnić. Musisz wylać do końca, tak by ani jedna cząsteczka smutku, złości i bezsilności nie została tylko dla ciebie. Musisz oddać to Bogu. Pamiętasz, co pisała Ann Voskamp? „Uczucia są po to, by je poczuć i oddać Bogu”.
Musisz najpierw dać dojść do głosu temu, co kłębi się w twoim sercu i w twojej głowie. Niech przemówi! Pozwól sobie na to. W całkowitej szczerości, bez udawania. Pozwól, by długo skrywane uczucia przybrały formę słów, nawet jeśli będą one straszne i przerażające. Nie zostawiaj nic dla siebie. Kiedy już twoje serce stanie się puste, Bóg będzie mógł napełnić je nadzieją, radością i uwielbieniem. Tego właśnie uczą psalmy.
Większość z nas wie, jakie słowa Jezus wypowiedział na krzyżu. „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?”. To właśnie początek Psalmu 22. Niektórzy będą negować to, że Jezus się modlił, ponieważ Jego wielkie cierpienie miałoby Mu to uniemożliwić. Ja jednak uważam, że była to modlitwa, wypowiedziana przez półprzytomnego człowieka. Zapominamy, że Jezus był Żydem z krwi i kości. Dzieckiem swojej kultury. Dla Niego i dla Jego współziomków modlitwa była jak oddech. Towarzyszyła człowiekowi, póki żył. A Jezus jeszcze żyje. To ostatnie minuty Jego ziemskiego życia, lecz jeszcze z trudem łapie oddech.
Jezus jest absolutnie prawdziwy w swoim wołaniu. Słowa psalmu pasują do tego, co właśnie przeżywa. On wziął na siebie grzech, a więc coś, co jest całkowicie obce Bogu. Wewnętrzne rozdarcie Boga-Człowieka musi być niewyobrażalne. Zacytowanie pierwszych słów psalmu w myśl żydowskiej tradycji odnosi słuchaczy do jego całości. A co jest dalej? Polecam przeczytać tę modlitwę… Dalej jest też tragicznie. Ból, cierpienie, odrzucenie… Tak, to jest modlitwa Jezusa!
Kiedy zapytałam uczniów w liceum, gdzie pracowałam przez pewien czas, jak modlił się Jezus, wszyscy jak jeden mąż odpowiedzieli: z ufnością, modlił się do ukochanego Ojca, miał świadomość, że Bóg zawsze Go wysłuchuje… Jakoś zapominamy o tej modlitwie z krzyża. Jakoś tak nie wypada myśleć, że Jezus też ze swojego serca musiał wylać strach, gorycz, ból i samotność.
A kiedy je już wylał, jego serce mogło zostać napełnione ufnością i nadzieją oraz dziękczynieniem. Nie wierzysz? To przeczytaj psalm do końca. Zatrzymaj się na jego ostatnich wersach i porównaj je z tymi na początku. Jest różnica, prawda? Ale żeby one wybrzmiały, konieczne były te pierwsze, oczyszczające, stawiające w prawdzie.
Lubię ten moment nad jeziorem Genezaret, po zmartwychwstaniu, kiedy Jezus pyta Piotra, czy ten Go kocha (J 21,15–17). Piotr nie udaje, że kocha taką miłością, o jaką pyta Jezus. Słychać to w greckim oryginale, nasze słownictwo pozwalające wyrażać różne odcienie miłości jest ubogie, greka ma ich zdecydowanie więcej. Apostoł konsekwentnie mówi prawdę, mówi o małości swojej miłości, o jej zwyczajności. Nie sili się na górnolotne zapewnienia, już się nauczył, że Jezus i tak zna jego serce. Ale o to właśnie chodzi – wyznanie prosto z serca: ubogiego, poranionego, niepewnego, lecz szczerego. Piotr wraca do modelu zaczerpniętego z psalmów. Stanąć w prawdzie, także o swojej małości…
Właśnie tego uczą nas psalmy. Bóg może z naszych lamentów i skarg uczynić dziękczynienie. Konieczna jest jednak szczerość, oddanie wszystkiego. Ty wylewasz, On napełnia. Tak to działa.
Wdech, wydech
Dziś wieczorem znajdź chwilę, by wylać to, co jest w twoim sercu. Złość, smutek, radość, nadzieję, miłość. Do ostatniej kropli wylej to! Nie zostawiaj nic dla siebie. Bóg będzie mógł cię napełnić samym dobrem, pomnożyć twoją radość, wzmocnić nadzieję.