Odgłosy ciszy. Kroniki islandzkie - Wioletta Leśków-Cyrulik - ebook

Odgłosy ciszy. Kroniki islandzkie ebook

Wioletta Leśków-Cyrulik

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W surowym klimacie Islandii rodzą się trudne uczucia.

Niewielkie miasto na Islandii położone z dala od głównej drogi przyciąga życiowych rozbitków i otwiera ramiona fiordu dla zupełnie nowych mieszkańców. Ilona, Maríanna i Bjarni. Ich losy splatają się z życiem tych, którzy przybyli tu dawniej. Układają się w Kroniki islandzkie, wnikliwe studium relacji międzyludzkich. To powieść o matkach, synach i córkach. O tym, jak trudno być daleko, i o tym, że jeszcze trudniej – blisko. I o słowach, które nie mogą oddać istoty rzeczy, i o milczeniu, które przynosi ulgę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 238

Oceny
3,8 (6 ocen)
2
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Wioletta Leśków-Cyrulik

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Joanna Podolska

 

Korekta

Magdalena Kawka

 

Projekt okładki

Izabela Szewczyk

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN 978-83-66989-96-2

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pełna cisza stoi między nami

i nie wierzy w czyjąkolwiek winę.

 

Ewa Lipska, Cisza

 

Rozdział 1

 

 

 

 

 

 

 

 

Wokół sztywnej od soli kurtki utworzyła się rozległa kałuża. Zrzucił ubranie zaraz za progiem, gdy tylko wszedł do domu. Zrobił krok dłuższy niż zwykle, musiał jakoś przedostać się do kuchni.

W pierwszej kolejności włożył dłoń pod strumień zimnej wody. Drugą ręką wyszarpnął z szuflady czystą ścierkę. Zgniótł ją w garści i przycisnął do rany, syknął. Dziesięć minut powinno wystarczyć. Nie rozdarł naskórka tak głęboko, żeby było potrzebne szycie, ale miejsce rozcięcia pulsowało. Oparł czubek podeszwy o zapiętek lewego buta i pchnął go bez rozwiązywania sznurówek. Z prawym nie poszło mu tak łatwo; palce drugiej stopy ześlizgiwały się, w mokrą skarpetę wbijało się błoto, a but nie schodził. Przytrzymał brodą ścierkę i pomógł sobie zdrową dłonią, którą pobrudził.

Rozparł się na krześle, wysunął przed siebie nogi i czekał, aż krew przestanie płynąć. Spojrzał na zegar nad stołem. Dziesięć po drugiej. Jeszcze góra pięć minut. Może nie uśpi go miarowe tykanie. Nigdy wcześniej tak wyraźnie nie słyszał odgłosu przesuwania się wskazówek.

Obudził go stłumiony dźwięk telefonu. Ucichł, zanim Bjarni zdołał się ocknąć. Po chwili nadeszła wiadomość. Krótki sygnał dobiegł z kieszeni kurtki. Za późno pomyślał, że nie należy tego robić, pociągnął za zaplamioną ścierkę i jednym ruchem oderwał ją od dłoni. Zaklął. Odeszła razem ze świeżym strupem. Krew znów zaczęła się sączyć, ale natychmiast sięgnął po plaster i z ulgą stwierdził, że po wyjściu z pracy oprócz zwykłego, metrowego, kupił ten pocięty, gotowy do użycia, wodoodporny. Zapomniał o środku do dezynfekcji.

Przyjrzał się ranie. Nie była duża ani specjalnie głęboka, ale krew płynęła obficie, bo skaleczył się w delikatnym miejscu, między kciukiem i palcem wskazującym. Przyłożył dłoń do ust i zassał, a drugą ręką wyjął nowy ręcznik kuchenny. Potem znów włożył rękę pod zimny strumień, szybko wytarł i nalepił plaster na suchą skórę. Podniósł z podłogi ręcznik, którym zatamował krwawienie, i wrzucił go do kubła. Powinien zobaczyć, kto dzwonił. Ktoś w ogóle miał jeszcze jego numer?

Zaklął ponownie, gdy przez skarpetę poczuł wodę. Nadepnął na jedną z kilku strużek, w które rozlała się po przedpokoju kałuża. Kątem oka zobaczył swoje odbicie. Wyszczerbiona na brzegach, zaśniedziała tafla lustra wisiała krzywo nad szafką. Niewielka powierzchnia i słabe dzienne światło nie pozwalały dostrzec niczego poza niewyraźnym konturem i cieniem w miejscu, w którym powinny znajdować się oczy. Jasna plama widniała też u dołu twarzy – niegolony od tygodnia zarost, zupełnie biały.

Schylił się i sięgnął po kurtkę. Cała wilgoć już z niej odparowała, nie wsiąkła w tkaninę. Może i dobrze, że kupił solidny sztormiak. Kosztował go fortunę, potem żałował, bo pieniędzy ubywało coraz szybciej, niedługo skończą się w ogóle, a wtedy zostanie bez niczego. To znaczy nie całkiem, bo z tym tu… domem. I z pracą. Której nie chciał i która była jego kotwicą. Bez oszczędności nigdzie się stąd nie ruszy.

 

***

 

Nie zauważył, kiedy zaszło słońce. Usiadł przy stole nad głębokim talerzem, podniósł głowę i nie zobaczył płotu za oknem. Nowo zamontowanej siatki, o której drut zahaczył, gdy ją naciągał. Tydzień temu zabetonował żelazne paliki, dziś rano dostarczyli mu resztę elementów i mógł dokończyć ogrodzenie. Musiał jakoś się zabezpieczyć przed snującymi się po łąkach owcami, a może turystami, bo podchodzili coraz bliżej. Włazili na jego teren jak do siebie, ale przecież nie mogli wiedzieć, że są u niego. Owce nie wiedziały na pewno, a ludzi nie chciał podejrzewać o nic złego, może o rodzaj głupoty, która wiodła ich pod same ściany. Nie zdzierżył, dlatego stawia płot. Miesza beton, mocuje słupki w dziurach w ziemi i zalewa. Nie ma pojęcia, czy robi to prawidłowo i czy pierwszy sztorm tego wszystkiego nie przewróci.

Telefon po drugiej stronie stołu wydał z siebie ciche mruknięcie. Ostrzeżenie, że wkrótce się rozładuje. Na pojaśniałym wyświetlaczu pojawiły się duże cyfry. Czwarta trzydzieści. Zatrzymał wzrok na ikonce wiadomości, obok symbolu nieodebranego połączenia. Ten sam niezapisany w pamięci numer. Sięgnął po łyżkę i zaczął jeść zupę.

 

Rozdział 2

 

 

 

 

 

 

 

 

Sufit wisiał niebezpiecznie blisko porysowanej, zakurzonej podłogi. Dwie rozległe płaszczyzny napierały z góry i z dołu. Oczy, zwrócone na czubki butów, uciekały przed światłem jarzeniówek, śledziły zadrapania, uszczerbki, pęknięcia w strukturze tafli. Stała pośrodku wąskiego korytarza i opływała ją rzeka ludzi. Chudą dłoń zaciskała na rączce niezbyt dużej, plastikowej walizki. Oczekiwanie się przedłużało. Nie miała pewności, czy znajduje się w dobrym miejscu. Minęła zwisający z góry nienaturalny kadłub maskonura; teoretycznie znajdowała się tam, gdzie powinna.

Pierwszy list przyszedł do niej pocztą, jak gdyby nie istniały e-maile. Napisany odręcznie, piórem, szary atrament na kremowej papeterii. W podobnej gładkiej kopercie. Nie był wylewny, kilka krótkich zdań, niezbędne, lakoniczne wskazówki, właściwie polecenia. Nie wiedziała, dlaczego ich posłuchała. Być może sprawił to sposób, w jaki sformułowano zdania. W wyznaczonym dniu, o właściwej godzinie powinna dotrzeć na lotnisko, wcześniej spakować możliwie dużo ciepłych ubrań i nieprzemakalne, zimowe buty. Imienny bilet zostanie przysłany wkrótce, a walizka musi mieć określone wymiary. U dołu strony widniał podpis: „Małgorzata, matka Jana, teściowa Agnieszki”. Adres mailowy, telefon. Termin – za pół roku. Po dwóch miesiącach Ilona odpowiedziała. Długopisem, na czystej kartce, którą włożyła do białej koperty.

Kolejna przesyłka – poza wydrukowanym przez Małgorzatę biletem – zawierała listę przedmiotów, których Ilona nie będzie mogła wnieść na pokład.

Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim sądzić. Jej niepewność z dnia na dzień narastała. A kiedy napięcie osiągnęło apogeum, dotarło do niej, że jest kompletnie bezradna. „Jan i Agnieszka mają dziecko. To córka, ma na imię Anna”. I czy Ilona czuje potrzebę, by ją zobaczyć. Jeżeli tak, Małgorzata zaprasza.

Nie widziała się z nimi trzy lata. Ostatni raz przed śmiercią ojca Jana. Ich krótki urlop w Polsce; spotkanie trwało godzinę. Przyjechali do miasta, nawet nie wiedziała, gdzie nocują, zaprosili ją do kawiarni. Było formalnie, jakby czuli się w obowiązku z nią porozmawiać, a potem odjechali. Nie odzywali się od tamtej pory, Ilona nie wiedziała o dziecku. I nie dowiedziałaby się aż do teraz, gdyby nie Małgorzata. Matka Jana, teściowa Agnieszki.

Oderwała wzrok od butów, spojrzała na zegar – była czwarta – a potem przed siebie. U wylotu korytarza stała kobieta w turystycznej kurtce. Nerwowo się rozglądała. Ilona uniosła rękę, pociągnęła za uchwyt walizki. Małe kółka, powleczone gumą, nie wydały żadnego dźwięku.

– Dzień dobry. Czy pani to Ilona? – usłyszała i stanęło jej serce.

 

***

 

Wyszły na zewnątrz przez rozsuwane drzwi, minęły trzy czarne taksówki, ustawione jedna za drugą na podjeździe; sylwetki aut odbijały się w ścianie ze szkła. Ilona nie widziała przed sobą nic poza zadymką z marznącego śniegu w świetle latarni, zacinające białe igły, jak na poruszonym zdjęciu. Małgorzata szła przed nią pewnym krokiem. Minęły cztery stalowe sylwetki stojące w kręgu na cokołach, dwa metry od szklanej ściany; Ilona odczytała tylko imię – Steinunn. Nazwiska nie zdołała uchwycić wzrokiem; było zbyt długie i zawierało islandzkie znaki. Pośpieszyła za idącą Małgorzatą.

W oddali majaczyły kontury rozsypanych nieregularnie prywatnych aut. Spękany, rozjeżdżony asfalt błyszczał lodowatą wilgocią. Podobnie jak kolejna rzeźba – odrzutowiec wykluwający się z jaja pośrodku uregulowanego, obłożonego kamieniami stawu naprzeciwko budynku lotniska rzęsiście oświetlonego reflektorami.

 

***

 

– Przez telefon mówiłyśmy sobie po imieniu.

Głos z siedzenia pasażera uprzytomnił Małgorzacie, że powinna była się odezwać. Podtrzymywanie rozmowy należy do obowiązków gospodarza.

– Rzeczywiście, przepraszam. Jak podróż?

– Dziękuję. Dlaczego przysłałaś mi bilet?

Wcisnęła hamulec, przepuściła inny samochód, a potem wolno ruszyła do tyłu. Kątem oka zerknęła na Ilonę. Nie tak ją sobie wyobrażała.

– Mogłam sobie sama wydrukować, właściwie także kupić. Mam dla ciebie pieniądze, podaj mi numer konta.

– Nie ma potrzeby, to drobiazg.

– Zrobiłabym przelew już dawno, gdybym wiedziała, na jakie konto. Wystarczy, że wszystko załatwiłaś. – Głos Ilony brzmiał niespokojnie.

– Zaprosiłam cię.

– Ale stać mnie na bilet. Przecież nie muszę mieszkać w hotelu.

– Przypominasz Agnieszkę, wiesz?

– Co?

– Ale to cię nie martwi… Mam nadzieję? – Małgorzata spojrzała na nią w popłochu.

Ilona kiwnęła głową do tyłu.

– Stoi kolejka.

Małgorzata wrzuciła pierwszy bieg, zwolniła sprzęgło i odjechały.

– Nikt nie zatrąbił. Jacy cierpliwi.

– Czasami.

Ilona siedziała sztywno, jakby wciąż była zażenowana, więc Małgorzata włączyła radio i w samochodzie rozległ się szmer głosów. Musiała czymś wypełnić czas dojazdu, a nic nie przychodziło jej do głowy. Aż do dziś niczym się nie martwiła, nie rozmyślała nad rozwojem wypadków, nad tym, że powinna kreować bieg wydarzeń również tu, w Islandii; na tyle, na ile to możliwe. Przynajmniej poinformować o wszystkim Jana. Nic na świecie nie dzieje się samo. Za każdym zdarzeniem ktoś stoi, każdy krok jest stawiany w jakimś celu, nawet jeśli nie do końca uświadomionym.

– Jesteś bardzo zmęczona? – zapytała.

Ilona uniosła głowę, jej twarz była niezdrowo zaczerwieniona, a być może to tylko cienie.

– Nie, chyba nie.

– Zdrzemnij się. Mamy pięćdziesiąt kilometrów do domu, przy tej pogodzie to godzina, nie krócej.

– Nie musimy cały czas rozmawiać.

Małgorzata poczuła się nieswojo. To wszystko nie będzie tak proste, jak wydawało jej się jeszcze dziś rano, ba, jak choćby godzinę temu.

O czwartej po południu w lutym pola lawowe, przez które biegła droga, były już ledwie dostrzegalne. Półwysep Reykjanes nikł w szarpanych wiatrem tumanach marznącego śniegu z deszczem. Wzgórza i pojedyncze budynki, widoczne przy dobrej pogodzie, dziś były poza zasięgiem wzroku. Zwłaszcza jeśli to wzrok dwóch starych kobiet – zaśmiała się nagle głośno, a Ilona odwróciła do niej głowę.

– Mało atrakcyjny widok. – Małgorzata włączyła długie światła. – Właściwie żaden. Na drodze tak samo, dlatego będę jechać powoli.

– Nie szkodzi. Zastanawiam się…

– Nie ma ich tutaj. Czekają w Vopnafjörður, a w zasadzie…

– Nie czekają. – Ilona była od niej szybsza. – Nie powiedziałaś im, że przyjeżdżam.

Małgorzata przełknęła ślinę. Jaka szkoda, że nie widać zorzy. Mogłyby o niej rozmawiać.

– Zadzwoń i powiedz, że już jesteś – powiedziała.

– Już?

Małgorzata znów się speszyła.

– No nie. Przecież nie wiedzą.

– Sama widzisz – odparła Ilona.

– Wieczorem ja zadzwonię. – Radio zagrało piosenkę, więc Małgorzata pogłośniła dźwięk w odbiorniku i dalej jechały już bez słowa.

Tego się po Ilonie nie spodziewała. Czytała jej papierowe listy, rozmawiały przez tyle miesięcy, a ona nawet się nie zająknęła, że może wszystko załatwić sama. Małgorzata była pewna, że ma do czynienia z osobą życiowo niezaradną, a w zasadzie myślała sobie, że Ilona rzadko bywa trzeźwa. Nie przyszło jej do głowy, że gdyby tak było, matka Agnieszki nie przetrwałaby sama w Polsce do tej pory, tylko już dawno straciłaby mieszkanie i nie byłaby w stanie korespondować. A przecież, gdyby się głębiej zastanowiła, prędko odkryłaby, że między tym, co wie na temat Ilony od Jana, i tym, czego sama doświadczyła, jest wiele sprzeczności. Ale tego nie zrobiła. Oczekiwała spotkania z zahukaną, a może odwrotnie – z bezczelną, hałaśliwą, zniszczoną przez alkohol kobietą – tymczasem obok niej w samochodzie siedziała osoba, której co prawda brakowało pewności siebie, ale z każdą chwilą było coraz bardziej oczywiste, że nie jest ona odzwierciedleniem obrazu, jaki Małgorzata stworzyła sobie w głowie przez lata. Jak doszło do tego, że nie wprowadziła w tym obrazie żadnych korekt? Nie wiedziała. Niczego nie weryfikowała. Zafiksowała się na własnym wyobrażeniu, opartym na wspomnieniach Agnieszki, które Jan jej zrelacjonował, ponieważ sam widział Ilonę dwa lub trzy razy i za każdym razem przez godzinę, nawet nie w mieszkaniu, lecz w kawiarni. Z kolei Agnieszka… Miała tylko pamięć złych doświadczeń. Nie znała swojej matki.

Minęła zjazd w kierunku Grindavíku i pomyślała, że musi przywieźć tu Ilonę. Miðlína, pomnik-most między kontynentami, znajduje się tak niedaleko, przy okazji mogłyby pójść do Bláa Lónið, zanurzyłyby się w błękitnej wodzie. Spojrzała na Ilonę i widok jej spiętej twarzy upewnił ją, że zabrnęła za daleko.

 

***

 

– Dzwoniła mama.

Agnieszka zatrzymała się w pół kroku.

– Wraca? Jedziesz na lotnisko? – Pociągnęła za drzwi lodówki.

– Nie. – Jan podszedł i wyjął pieczoną rybę. – Przecież pojechała samochodem.

– To po co dzwoniła?

– Zostaje dłużej.

– Aha. – Wzruszyła ramionami.

– Jutro się do ciebie odezwie.

– Co się stało? Nie mogła powiedzieć?

– Nic. – Odwrócił głowę w drugą stronę. – Tylko to będzie trochę…

Przez chwilę przewiercała go wzrokiem, ale uparcie nie chciał na nią spojrzeć.

– Jakie?

– Kłopotliwe.

– Co? – Sięgnęła do pojemnika z pieczywem.

– Nic.

Wyjęła bochenek i położyła na blacie koło zlewu.

– Jak wiesz, o co chodzi, to mi powiedz.

– Nie zostałem upoważniony.

Wypuściła drzwiczki od szafki i trzasnęły.

– Upoważniony?

– Ciszej, bo Anna się obudzi. – Ostrożnie położył talerze na stole.

W pierwszej chwili pomyślała, że żartuje, ale on był wyraźnie przestraszony. A przecież zwykle potrafił zachować dystans. Chyba próbował, dlatego brzmiał tak oficjalnie.

– Powiedz – wykrztusiła z trudem. Już wiedziała, że coś się stało.

 

***

 

Zjadły obiad, właściwie wczesną kolację. Ilona usiadła na brzegu kanapy, a Małgorzata kręciła się po salonie, jak gdyby nie wiedziała, co zrobić, jakby usilnie myślała, co powiedzieć. Wydawała się zdenerwowana.

– Jak woda? Nie uprzedziłam cię, że ciepłą mocno czuć.

– Nie było tak źle. – Ilona uśmiechnęła się skrępowana.

– Czego się napijesz? Masz ochotę na kawę? Nie jest za późno?

Ilona nie wiedziała. I ciągle nie wierzyła, że tu jest. Nie miała pojęcia, czy to dobrze, że przyleciała, i co powinna teraz zrobić. Chciałaby znaleźć się we własnym domu, teraz, gdyby to było możliwe. Przez pół roku biła się z myślami, a na koniec i tak podjęła złą decyzję. Agnieszka jej tu nie chciała, przecież nigdy nawet nie zadzwoniła. A Małgorzata działała w pojedynkę. Ale musi jakoś z tego wybrnąć. Obie muszą. Skoro już znalazła się w Islandii, nie ma innego wyjścia, jak tylko to wykorzystać. Da radę. Zdołała przetrwać życie aż do dzisiaj, więc teraz też się nie złamie. Tylko ugnie. Dokładnie tyle, ile wymusi na niej sytuacja.

Poruszyła się niespokojnie, usadowiła wygodniej. Wygładziła sweter i nowe dżinsy, kupiła trzy pary specjalnie przed wyjazdem, a dziś wyjęła je z walizki przed kąpielą. Nie wzięła dresu, stwierdziła, że nie wypada, i żałowała. Zaczęła pocierać stopą o stopę. Od podłogi ciągnęło chłodem. Zapomniała domowych pantofli. Przeczesała palcami wilgotne włosy. Nowa fryzura też powstała na wyjazd.

– To może herbaty? – Małgorzata ponowiła propozycję. – Czy wolisz się położyć?

– Wstałam przed czwartą.

– No tak. Przygotowałam ci łóżko. Możesz…

– Chętnie. – Ilona poderwała się z kanapy. – Jeśli nie masz nic przeciwko.

– Jeszcze jedno…

– Tak? – Zatrzymała się i odwróciła.

– Nie musimy tam jechać od razu.

 

***

 

Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć, nie potrafiła też stwierdzić, co czuje, czy jest wdzięczna Małgorzacie. Raczej powinna. Matka Jana jakimś cudem zdobyła jej adres, pewnie od syna, który musiał mieć go od Agnieszki; nie chciała się domyślać, w jaki sposób wszedł w jego posiadanie, bo jej córka z pewnością mu go nie dała. Napisała do całkiem obcej osoby, zorganizowała przyjazd, zaprosiła do Reykjavíku. Ale najważniejsze było to, że Małgorzata niewiele pytała. Była miła, opanowana i nienachalna. Taka jak być powinna. I dlatego nieznośnie idealna. Chociaż nie, na gładkiej powierzchni tego obrazu znajdowała się jednak rysa. Małgorzata nie miała odwagi przyznać się do tego, co robi, Agnieszce, a nawet swojemu synowi. Strzępy rozmowy, które dotarły do łazienki, kiedy Ilona się kąpała, nie brzmiały jak przyjemna rodzinna pogawędka. Na moment ją sparaliżowało, a uczucie silnego lęku wróciło.

Pokój miał świeżo odnowione ściany. Małgorzata nazwała go gabinetem. Biurko pod oknem, staromodne, drewniane krzesło. Żadnych nowych sprzętów, nawet kanapa wyglądała na zniszczoną, chociaż leżała na niej ładna pościel. Ilona przejechała dłonią po materiale. Był gładki, miły w dotyku i chłodny. Kontrastował kolorem z resztą. Biała wyspa na tle szarości i brązów. Światło lampki na biurku czyniło pokój zacisznym i przytulnym.

Ilona podeszła do szafy i otworzyła szeroko skrzydła drzwi. Puste półki wyłożone pergaminem, zupełnie jak u jej matki w Polsce. Powinna się rozpakować.

 

***

 

– Co ty zrobiłaś?! – Odsunęła telefon od ucha. Jej synowa po drugiej stronie wyspy krzyczała. – Teraz się do mnie nie odezwiesz?!

Nie, nie odezwie się. Niepotrzebnie w ogóle odbierała. Miała zadzwonić do Agnieszki rano, zdążyłaby przemyśleć treść rozmowy, przygotować właściwe słowa, uspokoić się i wzmocnić. W tej chwili może się tylko nie odzywać. Powinna wiedzieć, że tak się stanie, a naiwnie uwierzyła Janowi. Na jej żądanie, żeby nic nie mówił Agnieszce, coś niezbyt wyraźnie mruknął. Sama jest sobie winna. To wszystko było do przewidzenia.

Agnieszka milczała, a Małgorzata spojrzała na ekran: połączenie wciąż trwało.

– Nie będziemy się wam narzucać – podjęła cicho, jednak. – Ilona zostanie, jak długo będzie chciała, nie musi wracać, od roku jest na emeryturze. To ja ją zaprosiłam i ja z nią będę. Tutaj, w Reykjavíku. Spotkacie się, kiedy ty zdecydujesz. Albo nie.

 

***

 

Rozległo się głuche pacnięcie, kiedy telefon spadł na kanapę. Agnieszka zagryzła wargi i nierytmicznie uderzała palcami stóp o podłogę; właściwie same podskakiwały. Drgały też ramiona i kolana, chyba przestała panować nad ciałem. Musi się ruszyć, inaczej zaraz się rozpadnie. Podeszła do okna. Ciemność, żadnych szczegółów, odbicia, Jan zgasił wszystkie światła, poszedł się kąpać. Odczekała, aż zamkną się za nim drzwi łazienki, i zadzwoniła. A teraz palce jej dłoni tarły z piskiem o szkło, dotknęła czołem zimnej tafli. Nie wiedziała, że nagła utrata kontroli może fizycznie zaboleć. Uczucie gwałtownej dezintegracji, bezład myśli. Bezwiednie przylgnęła do szyby całym ciałem.

– Miałem ci tego nie mówić.

Poczuła na skórze jego dłonie. Zamknął je na niej tuż przy szyi, potem ścisnął. Nie powinna zanosić się płaczem. Nie chciała aż tak się obnażać. Jan ją objął, więc się odwróciła i tylko kręciła głową, szorując twarzą o jego koszulkę. Nie znalazła w kieszeni chusteczki, dlatego pociągnęła nosem, całkiem bezsilnie. I coraz bardziej podskakiwały jej ramiona.

Jan ścisnął ją jeszcze mocniej, milczał, ale to dobrze. Najgorsze, co mógłby teraz zrobić, to ją pocieszać. Powoli uniosła ręce i go objęła. Było tak, jakby zamknęli się w sobie. Ciemno i cicho. Tylko już nie tak daleko, nie tak bezpiecznie i nie tak spokojnie.

Poluzowała uścisk i oderwała twarz od mokrej koszulki. Podeszła do kanapy i wzięła do ręki telefon, otworzyła kontakty i wpatrzyła się w numer Małgorzaty.

 

***

 

Czyżby Agnieszka chciała znów dzwonić do jego matki? Przełknął ślinę, wypuścił powietrze przez usta. Podejść do niej czy dać sobie spokój? Chwycił w dwa palce mokry fragment koszulki i oderwał ją od skóry, bo wilgoć zaczęła go już ziębić. Poszedłby do łóżka, ale chyba nie powinien jej tu zostawiać. A może ona woli zostać sama? Czuł się winny. Chciał być uczciwy wobec niej i matki, a zawiódł obie.

– Nie miała prawa tego robić – dobiegło z kąta kanapy rozjaśnianego zimnym światłem telefonu.

Skierował wzrok w tamtą stronę. Cień Agnieszki miał opuszczoną głowę, wyświetlacz telefonu zgasł.

– Nie miała – odparł. W tej sytuacji mógł jej tylko przytaknąć.

– No to dlaczego zrobiła?!

Nie da się odpowiedzieć „tak” lub „nie” na to pytanie, więc będzie szeptał i kołysał ją w ramionach. Podszedł, usiadł obok i znów ją objął.

– Prawdopodobnie chciała pomóc.

I wtedy ona nagle mu się wyrwała, prawie biegiem wypadła z pokoju. On za nią. Nie może w takim stanie wejść do sypialni.

– Poczekaj.

Nie zareagowała.

– Agnieszka! – Próbował użyć szeptu, żeby krzyknąć, ale była już w przedpokoju. – Nie będziemy się z nimi spotykać, niech mieszkają w Reykjavíku, przecież Rinke jest w Stanach. Nie musisz o niej myśleć.

Na te słowa się zatrzymała.

– Niczego nie rozumiesz.

Zrobił trzy kroki i znalazł się przy niej.

– Chodź, bo obudzimy Annę. – Ogarnął ją ramieniem i poprowadził z powrotem do salonu. Szła z oporem, jakby chciała mu się wyrwać. – To nie potrwa zbyt długo.

Podniosła głowę.

– Nie przyjechałam tu dlatego, że chciałam.

Nabrał powietrza i otworzył usta, ale powstrzymała go gestem ręki. Puścił ją, gdy usłyszał, jak wolno cedzi kolejne słowa:

– Tu wszystko miało być inaczej. Normalnie, rozumiesz? A ja miałam być daleko. Od wszystkiego. Od niej. To moje miejsce! Nie chcę jej tu.

– Wiem.

– Nie pozwolę…

– Ale…

Uniosła rękę.

– Nie przerywaj – zażądała zaskakująco spokojnie. – Zostawiłam to wszystko tam. Jeździłam do niej, bo przecież musiałam, ale gdybym mogła, nie robiłabym tego. Zapomniałabym, że istnieje jakaś Polska, że ona tam jest… W ogóle…

– Możesz nie jeździć.

– Nie mogę. Kiedy nie jadę przez trzy lata, Małgorzata sprowadza ją tutaj.

Wyciągnął ramię, tym razem się nie uchyliła. Drewniane schody jak zwykle głośno skrzypiały, kiedy szli na górę do sypialni.

– Co sobie myślała?

– Nie myślała.

– No widzisz.

Wziął za klamkę i otworzył drzwi, drugą ręką wciąż ją obejmując.

– Jutro do niej zadzwonię – powiedział cicho do jej ucha, nim przekroczyli próg.

Poświata z lampki wiszącej nad łóżeczkiem otaczała głowę ich córki. Była tak blada jak słońce, gdy na nie spojrzeć przez tuman mgły adwekcyjnej, gnanej wzdłuż fiordu zimnym, arktycznym wiatrem. W dzieciństwie bał się takiego światła, odczuwał lęk, gdy mgła nadchodziła. Aby choć trochę opanować strach, podnosił głowę i wypatrywał słońca, które przecież przed chwilą świeciło, grzało twarz promieniami tak jaskrawymi, że nie sposób było na nie spojrzeć. Ale nie wtedy. Wtedy znajdowało się gdzieś indziej, za rozmytą granicą mgły, podobnie jak ona – sine. Nigdy do końca nie pozbył się tego strachu, nawet go chyba nie oswoił. I nigdy nikomu się do niego nie przyznał, bo przecież nikt nie podzielał jego odczuć. Podszedł do ściany i nacisnął wyłącznik. Pokój zalała ciepła ciemność.

– Nie chcę znów zaczynać od nowa.

Nie odpowiedział. Położyli się do łóżka.

 

Rozdział 3

 

 

 

 

 

 

 

 

W nocy zbudził go odgłos włącznika światła. Otworzył oczy, żeby sprawdzić kto to, ale niczego nie widział, było zbyt ciemno.

Nie mógł czekać, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności, hałas był zbyt gwałtowny, a miejsce po drugiej stronie łóżka puste. W pierwszym odruchu skierował się na dół. Zawrócił, gdy dostrzegł smugę światła pod drzwiami do łazienki na piętrze.

– Agnieszka…

Poskrobał paznokciem w drewno.

Cisza. A potem odgłos tłumionego spazmu.

Nacisnął na klamkę, kiedy zdał sobie sprawę, że ona nie płacze, tylko próbuje zaczerpnąć powietrza.

– Co się dzieje?

Chwycił ją wpół, bo nagle zwinęła się z bólu.

– Wymiotujesz?

Wyglądała, jakby się zakrztusiła. Przycisnął ją jeszcze mocniej, ale wtedy go odepchnęła.

– Coś cię boli?

– Tutaj.

Ledwie ją słyszał.

– Serce? – Zaschło mu w gardle. Musi stąd wyjść i zadzwonić do przychodni.

Pokręciła głową i otworzyła szeroko usta, jakby próbowała nabrać więcej powietrza. Nie miał pojęcia, jak jej pomóc. Mógł tylko patrzeć, jak bezgłośnie płacze, a jej twarz wykrzywia się z bólu. Miał wrażenie, że zaraz się udusi, a strach sprawiał, że nie mógł wykonać żadnego ruchu.

– Już… Już… Licz wdechy.

Wziął w dłonie jej policzki i wtedy zamknęła oczy. Krzyknęła.

– Patrz na mnie, Agnieszka.

Podniosła powieki dopiero po dłuższej chwili.

– Muszę zadzwonić.

Dawno nie widział w jej oczach takiego przerażenia. Kilka lat temu, w firmowym mieszkaniu Darka za portem. Wtedy zemdlała, nim się połapał, o co chodzi. Nie może teraz tu zostać.

– Chodźmy.

Musi dotrzeć do telefonu. Gdzie go rzucił?

– Możesz się ruszyć?

Kiwnęła głową.

– Pójdę na dół, a ty się położysz.

 

***

 

– Włóż dresy, dzwoniłem do przychodni.

Uchyliła ciężkie powieki. Stał nad nią z telefonem w dłoni, drugą rękę wyciągnął do kontaktu i włączył lampkę przy łóżku.

– Zaraz mi przejdzie. – Zwinęła się w kłębek jeszcze ciaśniej.

– Oby.

– Co z Anną?

– Wkładaj spodnie. Dzwoniłem do Maríanny. Dalej boli?

Nie zdołała mu odpowiedzieć. Światło lampki raziło ją w oczy.

– Powiedz.

Kiwnęła głową i zagryzła wargi. Z dołu dobiegło szczęknięcie klamki.

– Jest Maríanna. Wstań. Powoli.

Już go nie obchodziło, czy Anna się obudzi.

– Nie. Już mi lepiej, nie jedźmy.

Zaciskała powieki, kiedy kucał, dotykał jej głowy, odgarniał włosy z czoła.

– Lekarz mówi, że musisz mieć EKG.

– Po co?

– Boli cię serce.

– Bolało. – Musiała skłamać.

– Może to tylko nerwica, ale chce sprawdzić. Tak się robi.

Opuściła stopy na podłogę, posłuchała go, włożyła spodnie. Tak starannie panował nad głosem. Dziecko w łóżeczku zaczęło się ruszać.

– Już. Chodźmy. – Szept Jana zadziałał kojąco.

Z Maríanną minęli się na schodach.

 

***

 

– Pani Agnieszko, EKG jest czyste. Wciąż panią boli?

Zaciśnięte wargi, kilka płytkich pociągnięć nosem. Próba otwarcia ust i głębszy oddech. Łzy z bólu. Zamknęła oczy, bo ogarnął ją wstyd. Powoli się podniosła. Skaj na kozetce skrzypiał pod prześcieradłem.

– Leż. – Głos Jana. Cichy i drżący.

– Nie, nie, można wstać. – Kontra lekarza.

Usiadła.

– Co pani jadła na kolację?

Spojrzała zdziwiona na doktora, Jan także.

– Pieczoną rybę i chleb – powiedział za nią.

– Miewała już pani zgagę? Czasem daje podobne objawy.

Nie zrozumiała, co mówi lekarz. Nie znała słowa „zgaga” po islandzku.

– Raczej nie, nic mi nie wiadomo. – Znów Jan.

Lekarz zerknął na niego z powątpiewaniem, a wtedy on przetłumaczył „zgagę” na polski.

– Moja żona nie zrozumiała tego słowa.

– Pani zna islandzki. – Lekarz zwrócił się do niej.

– Nie aż tak. – Jan odpowiedział za nią, a dystans lekarza się zwiększył. – Niedawno zdała egzamin trzeciego stopnia.

Mężczyzna odłożył przyrządy.

– Fizycznie nic pani nie dolega, z tego co widzę, a reszta… Cóż, resztę trzeba opanować. – Jego głos był prawie niesłyszalny.

– Pomogę ci. – Jan wyciągnął do niej rękę i chciał przytrzymać prześcieradło.

– Ja to zrobię. – Lekarz zmierzył go złym spojrzeniem. Tak złym, że poczuła się nieswojo. – Muszę porozmawiać z pana żoną.

Widziała, jak Jan cofnął ramię, odskoczył i w tej pozycji został. Jeszcze przez chwilę stał sztywno bez ruchu, w końcu odwrócił się i poszedł.

 

***

 

– Pani Agnieszko, czy to jest pierwszy taki wypadek? – Po wyjściu Jana lekarz przeszedł na angielski.

Podniosła wzrok na postać za biurkiem. Szyba w oknie za jego plecami była pokojem, w którym się znajdowali. Pokręciła przecząco głową.

– Ale pomoc lekarską otrzymuje pani po raz pierwszy?

Znów zaprzeczyła, a lekarz uniósł brwi.

Policzyła do pięciu i zaczerpnęła powietrza. Głęboko. Ból osłabł.

– Nie rozumiem – powiedziała do mężczyzny.

– Kiedy to się zdarzyło po raz ostatni?

– Kilka lat temu. Zemdlałam. Jón, mój mąż, mnie ocucił. – Powietrze wokół niej znów zniknęło. Otworzyła więc usta, żeby je znaleźć.

Lekarz poprawił się na krześle, zgiął ręce w łokciach, oparł na biurku. Plecy w oknie się wyprostowały, ramiona uniosły i już nie widziała odbicia swojej twarzy, on ją zasłaniał. I tak było znacznie lepiej.

– Proszę oddychać nosem, wydech przez usta.

Zrobiła to, co jej kazał. Było już prawie dobrze.

– Niech pan z nim tego nie łączy. Ataki się skończyły. Tylko dzisiaj… – Musiała to wreszcie powiedzieć.

– Co wydarzyło się dzisiaj?

– Nic.

– Tak wygląda atak paniki. Spowodowało go nic?

Milczała i chciała się skurczyć.

– Jeśli mam wpisać do kartoteki, że to był atak paniki wywołany silnym stresem, wolałbym, a przede wszystkim pani by wolała, aby nic – zaakcentował ostatnie słowo – nie wskazywało na męża jako jego wyzwalacz. O ile podtrzymuje pani swoją wersję.

Zerwała się gwałtownie z krzesła, a wtedy nagle zalała ją ciemność.

Lekarz w sekundę znalazł się przy niej, nie pozwolił jej upaść.

Znów widziała, lecz tylko przez chwilę; obraz w oknie całkiem się rozmył.

– Proszę pana – wycedziła przez zaciśnięte zęby – nie ma żadnej wersji. Czy pan czegoś nie rozumie?

– Szczerze mówiąc, niczego. Więc lepiej będzie, jeśli mnie pani oświeci. Skoro nie ma żadnych powodów.

Wrócił za biurko, wyraźnie zły.

Odłożyła papierową torbę i oparła czoło na dłoni.

– Skąd pan wie, że nie ma żadnych powodów?

– Nie wiem, dlatego pytam. Są? Proszę mi powiedzieć, jaką przyczynę napadu paniki z silnym bólem w klatce piersiowej mam tu wpisać. – Stuknął palcem w ekran laptopa.

– Gdybym wiedziała, nie byłoby mnie tutaj.

Patrzył na nią tak podejrzliwie, jak gdyby wiedział, że go okłamuje. Nie zamierzała go do niczego przekonywać.

Ich milczenie się przedłużało, aż w końcu zaczęła się zastanawiać, co robi Jan po drugiej stronie drzwi. O czym myśli i czy się boi.

Obserwowała człowieka za biurkiem. Jego plecy odbite w szybie. Na pewno chciał już iść do domu, Jan wyciągnął go w środku nocy z łóżka, automat telefoniczny w przychodni przekierował go na prywatny numer, a lekarz nawet nie włożył fartucha, przyjął ich w swetrze. Spomiędzy białej szczeciny na jego twarzy prześwitywała ciemnoszara skóra.

– Napady paniki są skutkiem tego, co wydarzyło się, kiedy byłam na studiach. – Być może się udało, pomyślała, być może to mu wystarczy.

Nie wystarczyło, twarz lekarza zdradzała oczekiwanie, choć nie ponaglał. Ale ona już nie miała zamiaru mówić.

Wreszcie sam się do niej odezwał:

– Jesteśmy w gabinecie, nic stąd nie wyjdzie.

Wściekła się. Na niego, ale bardziej na siebie. Nic stąd nie wyjdzie? Przyjechali tu, żeby słuchać takich rzeczy?

– Tyle panu nie wystarczy? – spytała.

– Zależy – odpowiedział mężczyzna – czy pani potrafi sobie uzmysłowić, co spowodowało powrót ataków.

– Ataków? Na razie był jeden.

– Właśnie. Na razie.

– Bez obaw. – Nie miała wątpliwości. Nie zamierzała już nigdy go oglądać. Następnym razem, którego nie będzie, zdoła się opanować. Dziś nie pamiętała o zagrożeniu, nie spodziewała się, że tak zareaguje, zlekceważyła sytuację. Więcej do tego nie dopuści.

– W porządku. Rozumiem, że domyśla się pani przyczyny i potrafi sobie z nią poradzić.

Głośno przełknęła ślinę.

On wstał, podszedł do umywalki i puścił wodę z kranu.

– To mi wystarczy. – Poczekał, aż spłynie pierwszy strumień, napełnił i postawił przed nią szklankę. – Ale nie jestem pewien, czy pani także.

Upiła łyk. Trochę wody się rozlało.

– Spokojnie.

– Jestem spokojna.

Szybkim ruchem sięgnął po stetoskop.

– Zmierzyłbym pani jeszcze ciśnienie i puls. Jeśli będą w porządku, możecie iść do domu, już prawie rano. – Rzucił okiem na zegar w rogu ekranu. – Niedługo czwarta. Gdyby sytuacja się powtórzyła, dzwońcie od razu, tak jak dziś. Zawsze lepiej sprawdzić, co się dzieje. A jeśli jest coś, o czym nie chce mi pani powiedzieć teraz… – Wymownie zerknął na drzwi. – Proszę przyjść w godzinach pracy gabinetu. Ja tu będę.

Z powrotem opadła na oparcie. Powie mu, inaczej nie da im spokoju. Będzie wciąż podejrzewał Jana, spotkają się na ulicy albo w sklepie, gdziekolwiek, a wtedy on będzie myślał o nich w ten sposób.

– Wiele lat temu, w Polsce, zostałam napadnięta. Straciłam przytomność, byłam w szpitalu, stwierdzono traumę pourazową – zaczęła sztywno, potem szło łatwiej. Musiała tylko zamknąć oczy. Ani razu jej nie ponaglił ani nie przerwał. – Od początku był ze mną ówczesny partner. Nikt więcej. – Musiała zaczerpnąć tchu, spojrzała na jego twarz i od razu stało się jasne, że się domyślił, czym był napad, o którym mu powiedziała.

Kiwnęła głową. Czekała na kolejne pytania.

– Nie rodzina? – zapytał lekarz.

Ostrożnie wzięła głębszy oddech.

– Moja matka nie interesowała się, gdzie jestem, a ojciec raczej nie wie, że istnieję. Od liceum mieszkałam z babką, która zmarła, zanim to się stało. – Zauważyła, że lekarz chce wstać, wszystko już wiedział, ale nie mogła mu na to pozwolić. Niech jej słucha. Zrobi to dla Jana. – Wtedy ataki zdarzały się często. Na klatce schodowej, w windzie, na przystanku. Siedem lat później sprawca miał wyjść z więzienia i wszystko się nasiliło. Wtedy mój były partner znalazł pracę w Islandii. Przyjechaliśmy tu, szybko się rozstaliśmy, on poznał swoją przyszłą żonę, ja męża. Ostatni raz zasłabłam w obecności Jana, w moim mieszkaniu. Nie byliśmy jeszcze wtedy razem. Zbieg okoliczności sprawił, że akurat przyjechał z Reykjavíku mój poprzedni partner. Wyjaśnił Janowi, co się stało i że to się może powtarzać. Odradzał mu związek ze mną, chciał wrócić do Vopnafjörður, ale Jan, mój mąż, został. Jest do dzisiaj. I musi wychodzić za drzwi, kiedy pan, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, usiłuje stworzyć mi warunki do swobodnego oskarżenia go o przemoc. Zmusza mnie pan do opowiadania tych wszystkich rzeczy.

Nie zamierzała spuścić z niego wzroku, musiała go jakkolwiek ukarać. Gdyby było w niej miejsce na cokolwiek poza wściekłością, poczułaby satysfakcję na widok męskiej twarzy, która właśnie przyoblekła się w purpurę. A tak tylko patrzyła, jak porusza się jego grdyka, z jakim trudem przełyka ślinę.

– Zadaję pytania, ponieważ taka jest procedura. – Głos lekarza brzmiał w jej uszach tak, jakby mówił bez przekonania. – Proszę już nic więcej nie mówić, to formalność.

– Rozumiem procedurę. Nie rozumiem ludzi, którzy jej nadużywają. – Nagle poczuła się wykończona. – Ja nie chciałam tu przychodzić, to inicjatywa Jana. Ale dziękuję. – Zrobiła ruch, jak gdyby chciała wstać.

– Co wydarzyło się tutaj?

Nie patrzył na nią, stukał w klawiaturę. Sprawiał wrażenie, jakby nie zależało mu na odpowiedzi.

– Moja matka przyleciała – odparła, a on o nic więcej nie zapytał. Jego palce skaczące po klawiszach zastygły, niczego już nie napisał.

Trwali w bezruchu oboje, a wokół nich stygła cisza. Jedynym dźwiękiem, który mogli usłyszeć, był głuchy terkot pługa śnieżnego dobiegający zza zamkniętego okna.

W końcu wstała, on zerwał się zaraz po niej.

– Jeszcze tylko zmierzę ciśnienie i będziecie mogli iść do domu. Gdzie dziecko?

To pytanie zatrzymało ją w pół kroku.

– Śpi – odpowiedziała zirytowana.

– Samo?

– Dziwne pytanie.

– Wcale nie. Raczej oczywiste. Wybiegliście nagle, pani wiadomo, a mąż zajęty panią, dlatego…

– Z dzieckiem została Maríanna – przerwała mu.

– Proszę jej powiedzieć, że pani przez tydzień nie pracuje.

– Tak długo?

– Warto odpocząć i przemyśleć to, co się dzisiaj stało. Przyczynę. O ile ma się to więcej nie powtórzyć.

– Od przemyślenia przyczyna nie zniknie.

Znów zwróciła się w stronę wyjścia.

– Ciśnienie. – Sięgnął po stetoskop. – Proszę.

Poczuła nagły ból w miejscu, w którym zacisnął opaskę na jej ramieniu. To skóra dostała się pod zapięcie. Nie zareagowała. Patrzyła, jak wkłada słuchawki do uszu i mierzy jej ciśnienie na stojąco. Po wszystkim otworzył przed nią drzwi, więc opuściła rękaw i wyszła, pewna, że on zostanie.

 

***

 

Jón zamknął oczy i oparł się o ścianę. Sięgnął do kieszeni po papierosy, ale ich nie wyjął. Nie mógł palić w przychodni. W ogóle nie mógł. Ciągle nosił wymiętą paczkę w kurtce. Opuszkami wyczuł wiórki tytoniu.

Powinien się uspokoić, przecież nic się nie wydarzyło. Wszystko jest tak, jak powinno, tylko dlaczego czuje się jak przestępca? Niczego złego nie zrobił i nigdy by nie pomyślał o tym, że ktoś obsadzi go w takiej roli. Z góry i bez żadnych dowodów, na podstawie tego, że mówił za nią, ponieważ ona nie zrozumiała wszystkich słów, a przecież to jedno było kluczowe. Ale niczego już nie będzie wyjaśniał; cokolwiek powie, tylko pogorszy sprawę.

– Jón…

Poderwał się gwałtownie na dźwięk męskiego głosu, otworzył oczy.

– Już? – zwrócił się do Agnieszki. Ominął spojrzeniem doktora.

Kiwnęła głową.

– Chodźmy. – Podał jej kurtkę.

– Jón – powtórzył głośniej lekarz, więc spojrzał w jego stronę. – Proszę pamiętać o papierowych torebkach – wykrztusił tamten, jakby nagle ochrypł. – Dobrze jest do nich oddychać w razie ataku. Kilka wdechów, raz na jakiś czas.

– Tak, dziękuję, będę pamiętała. – Głos Agnieszki, bo on wciąż milczał. Usiłował zachować spokój, ale czuł, że mógłby zaraz wybuchnąć. To ona musiała się opanować. Zrobiła to. On ją zawiódł. Znów.

– Janek.

Tylko otworzył usta. Pokręcił głową, podniósł dłonie i poszli.

– Do widzenia – usłyszał, ale już się do niego nie odwrócił.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej