Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak w najlepszy sposób wykorzystać naszego psychopatę wewnętrznego, by odnosić sukcesy i wycisnąć z życia jak najwięcej?
Dobry psychopata – kto to taki? Jakim cudem myślenie jego kategoriami może ci pomóc w osiągnięciu pełni możliwości?
Doktor nauk psychologicznych Kevin Dutton spędził całe życie akademickie na przyglądaniu się psychopatom. W trakcie jednego z projektów badawczych poznał Andy’ego McNaba, legendę brytyjskich komandosów z SAS. Zaskoczyło go pewne odkrycie związane z tym człowiekiem: McNab niewątpliwie jest psychopatą, co ważne natomiast, jest on dobrym psychopatą. W przeciwieństwie do złych psychopatów jest w stanie podkręcać lub tonować niektóre własne cechy osobowości – takie jak bezwzględność, odwaga, stanowczość, wyrzuty sumienia czy empatia – aby w bardzo różnych okolicznościach wydobyć z siebie (oraz z innych) optimum możliwości. Wyjątkowe połączenie barwnych, wariackich doświadczeń jednego z akademicką znajomością tematu drugiego pozwala im na zgłębianie odmiennych ścieżek, jakimi podążają umysły dobrych psychopatów. Autorzy podpowiadają, w jaki sposób może się to okazać dla nas przydatne w życiu codziennym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 471
Tytuł oryginału: The Good Psychopath’s Guide to Success
Projekt serii: Mariusz Filipowicz
Projekt okładki: Mariusz Filipowicz
Konsultacja: Aleksandra Piotrowska
Redakcja: Halina Hałajkiewicz
Korekta: Katarzyna Szajowska
Redakcja techniczna: Karolina Bendykowska
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
© Kevin Dutton and Andy McNab, 2014
All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2016
© for the Polish translation by Jan Wąsiński
ISBN 978-83-287-2147-0
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie II
Warszawa 2021
FRAGMENT
Otóż jeśli umysł wyższy sprzęgnie się w tej samej jednostce
z temperamentem psychopatycznym […],
otrzymujemy możliwie najlepsze warunki
dla tego rodzaju geniusza czynnego,
który trafia do słowników biograficznych.
Tacy ludzie nie ograniczają się do samej krytyki
i nie zadowalają się umysłowym ujęciem jakiejś rzeczy.
Ich myśli władają nimi; toteż wtłaczają oni je
– na zło lub dobro – w swych towarzyszy lub współczesnych.
WILLIAM JAMES, ojciec psychologii amerykańskiej (1842–1910),
w: Doświadczenia religijne (Wykład 1: Religia i neurologia),
przeł. Jan Hempel, Książka i Wiedza, Warszawa 1958, s. 23.
Panie, myśmy Pielgrzymami; zawżdy gotowi
pójść nieco dalej: i za górę być to może
tę ostatnią, błękitną, co śniegiem się płowi,
a i przez gniewne bądź to migocące morze.
JAMES ELROY FLECKER (1884–1915),
Cudna podróż do Samarkandy.
Motto umieszczone na wieży zegarowej
w kwaterze Special Air Service (SAS) w Herefordzie.
Rozłożysty kompleks budynków, pomiędzy którymi porusza się jakieś dwadzieścia tysięcy studentów taszczących plecaki wyładowane książkami, to należący do Uniwersytetu Londyńskiego Birkbeck College. Miałem się tu spotkać z akademikiem Kevinem Duttonem. Jego koleżanka z uczelni, profesor Naz Derakhshan, która kierowała Pracownią Kontroli Afektywnej i Poznawczej na tamtejszym Wydziale Psychologii, obiecała udostępnić mu najnowocześniejsze w kraju wyposażenie laboratoryjne, aby mógł zrealizować swoje niecne plany. A zamierzał przeprowadzić na mnie pewien eksperyment.
Po uiszczeniu skandalicznie wysokiej uczelnianej opłaty za miejsce parkingowe udałem się – już na piechotę – na spotkanie z Kevinem. Wciąż miał długie włosy z przedziałkiem pośrodku i okulary w grubych oprawkach à la Buddy Holly. Zawsze zresztą bardziej przypominał basistę kapeli rockowej z lat osiemdziesiątych niż wykładowcę akademickiego.
Ale teraz przynajmniej już kojarzył się z jajogłowym.
Ubrany był w trzyczęściowy garnitur w niebieską kratę jak z Magicznych przygód Misia Ruperta oraz różową koszulę, zapiętą pod szyją pomimo braku krawata. Wyglądał trochę jak szalony naukowiec, który sam nie potrafi dobrać sobie ubrania i zapomina włożyć buty przed wyjściem z domu, ponieważ jego naukowy mózg, od chwili kiedy ocknie się rano po nocy wypełnionej naukowymi snami, pochłaniają poważne kwestie naukowe. A przy takim rytmie życia nie ma miejsca i czasu na zwykłe codzienne sprawy.
Pozdrowił mnie londyńską gwarą:
– Jak leci, stary?
– W porządku, lepiej niż u ciebie, sądząc po wyglądzie – zażartowałem. – Skąd wytrzasnąłeś ten garnitur? Z Disneylandu?
Kevin wprowadził mnie do jednego z gmachów i pomaszerowaliśmy po lśniącym linoleum korytarzami o białych ścianach.
– Andy… dzięki, że się zgodziłeś. Im więcej ochotników, tym lepiej. Dla wyników i dobra nauki. Łapiesz, nie?
Przez potężne drewniane drzwi wahadłowe weszliśmy do białej, sterylnej pracowni. Kręciło się tu sześć, może siedem młodych osób, mężczyzn i kobiet, wyraźnie zajętych. Wszyscy byli w białych kitlach ochronnych, jakby dopasowanych do wystroju wnętrza. Brakowało tylko stołów laboratoryjnych i palników bunsenowskich, ale to już odeszło do lamusa. Zamiast nich na trzech stołach spoczywały monitory, twarde dyski i wydruki komputerowe. Z tyłu sterczała pajęcza sieć kabli zebranych w wiązkę na podłodze i przylepionych do niej srebrną taśmą klejącą. Kable biegły dalej po lśniącym linoleum do gumowego czepka i tubki po lubrykancie, umieszczonych obok czegoś, co wyglądało na fotel dentystyczny ustawiony przed wiszącym na ścianie pięćdziesięciocalowym płaskim ekranem. Zadowolony z siebie Kevin skinął głową.
– Witaj w ośrodku kognitywistyki, moim królestwie. Dziś będę twoim naczelnym dręczycielem.
I odwrócił się do fotela ustawionego przed ścianą z ekranem. Z fotela też wystawały kable, które łączyły się z tamtą wielką, przytwierdzoną do podłogi plątaniną.
Miś Rupert pękał z dumy na widok wyposażenia pracowni.
– Ten fotel, Andy, od teraz jest twoim światem. Kiedy w nim usiądziesz, wysmarujemy ci głowę żelem i nałożymy czepek, a potem będziemy się przyglądać, co tam w twoim mózgu piszczy, kiedy jesteś bodźcowany, poddawany presji. Zobaczysz na ekranie nieco paskudztw i ostro dam ci popalić jazgotem w słuchawkach, a następnie zbadam twoją reakcję na to wszystko. Nie brzmi skomplikowanie, hę? Ty tu po prostu sobie siedź, a dziewczyny zajmą się wszystkim. Potraktuj to jak wizytę u fryzjera.
Niech będzie. Usadowiłem się w fotelu z wysokim oparciem i od razu otoczyło mnie kilka asystentek w białych kitlach: jedne nałożyły żel na włosy, inne jak u lekarza rozpięły guziki koszuli i przytwierdziły do torsu czujniki kardiomonitora. Później przyszła kolej na coś, co ze swoimi dwudziestu chyba elektrodami i okablowaniem biegnącym w dół niczym nieziemsko długi warkocz wyglądało na gadżet wprost z Matrixa. „To elektroencefalograf (EEG) – wyjaśnił Kevin – urządzenie, które zarejestruje aktywność elektryczną twojego mózgu”. Dwie dziewczyny umocowały mi toto na głowie tak, aby wszystkie elektrody miały styczność z żelem. Ktoś inny zapiął wokół moich palców rzepy z kablami wiodącymi ku postawionej na biurku żółtej skrzynce – galwanometrowi, jak znowu poinformował Kevin, służącemu do mierzenia odruchu skórno-galwanicznego (GSR). Na podstawie zmian oporu elektrycznego skóry oszacuje, zapowiedział, poziom stresu. Kiedy asystentki zakończyły część przygotowawczą, wyglądałem jak cyborg uwięziony w wielkiej telekomunikacyjnej skrzynce przyłączeniowej.
– Zaczynam się czuć jak Hannibal Lecter – zażartowałem.
Kevin też zachichotał. Trochę przesadził z wesołością, bo wypuścił z rąk słuchawki, a te trzepnęły mnie po uszach. Pochylił się w moją stronę i wrzasnął, zupełnie jakby uważał, że zestaw słuchawkowy całkiem odciął mi kontakt ze światem:
– Zobaczysz, stary, za chwilę będziesz oglądał takie hece, których sam Hannibal na pewno by się nie powstydził. A teraz wchodzę w buty naukowca i odtąd żarty na bok, nie miej o to do mnie pretensji. Wszystko jasne?
Wiszący przede mną w odległości może pół metra z okładem, dokładnie na wysokości moich oczu, ekran rozjaśnił się, kiedy Kevin zdecydowanie wcisnął guzik. Ze słuchawek zaczęła dobiegać muzyczka, jaką w zacisznym uzdrowisku słyszy kuracjusz wracający windą do swojego pokoju. Na ekranie ukazało się łagodne, rozchodzące się odbicie światła zachodzącego słońca, zaburzające lekko powierzchnię jeziorka. Skojarzyło mi się to z reklamą pieluchomajtek.
– Dobra, Andy – głos Kevina, też już odzianego w biały kitel, rozlegał się teraz w słuchawkach. – W tej właśnie chwili masz przed sobą spokojny, odprężający widok, któremu towarzyszą czarujące i jakże relaksujące dźwięki. Cud, miód i orzeszki, prawda? Na razie ustalam twoje parametry wyjściowe. Na ich podstawie potem będziemy mogli opracować indywidualną skalę pobudzenia. Siedź sobie teraz wygodnie i odpręż się.
Skinąłem głową, choć w tym całym oprzyrządowaniu wcale nie było to łatwe.
– Korzystaj, póki można, bo już za momencik, w ciągu minuty, widok się zmieni, i to bardzo. Będzie zupełnie inny od tego, co w tej chwili jest na ekranie. Sceny staną się brutalne, odstręczające, drastyczne, wręcz zatrważające. Zresztą lada chwila sam to ocenisz!
Kiedy ty będziesz to wszystko oglądał, my będziemy obserwować zmiany parametrów tętna, przewodnictwa elektrycznego skóry oraz aktywności bioelektrycznej twojego mózgu. I porównamy je z twoimi parametrami wyjściowymi, tymi w stanie odprężenia. Łatwizna, stary, sam widzisz. Masz jakieś pytania?
– Do kibla raczej już nie skoczę, co?
Kevin nie miał już ochoty na odbijanie piłeczki. Miałem przed sobą rasowego naukowca.
– Uwaga, jedziemy.
Siedziałem grzecznie w oczekiwaniu, co będzie dalej. Nagle sceneria ekranowa uległa zmianie. Teraz moim oczom ukazywały się drastyczne i dosadne obrazy: ścinanie głów, tortury, stracenia, odcinanie kończyn, tak drobiazgowe i sugestywne, że w którymś momencie poczułem wręcz woń krwi, ten mdląco-słodki zapach, którego nigdy się nie zapomina. Ucichła muzyka relaksacyjna. Nowym scenom towarzyszyły grzmiące syreny i biały szum – nieprzyjemne syczenie niczym ścieżka dźwiękowa do filmu science fiction klasy C.
Siedziałem i poddawałem się temu. Nie jestem pewien, ile to trwało. Po jakimś czasie po prostu powrócił widok jeziora, a w uszach ponownie rozbrzmiały znane już, kojące dźwięki. „No to odbębnione”, pomyślałem i spokojnie czekałem, aż ktoś podejdzie i pomoże mi pozbyć się peruki à la Roszpunka.
Ale byłem w błędzie. Po chwili drastyczne obrazy i dźwięki znów zaczęły bombardować mój mózg. A potem raz jeszcze przyjemna muzyczka i widok jeziora – tym razem nawet z łabędziem nisko przelatującym nad taflą wody!
„O kurwa! – pomyślałem. – Ta reklama pieluchomajtek naprawdę mnie wykańcza!”
Wszyscy w pracowni jeszcze przez dłuższą chwilę oddawali się swoim zajęciom, dopiero po pewnym czasie dwie właścicielki białych kitlów znów podeszły do fotela i zaczęły odłączać mnie od aparatury. Nie było problemu z niczym oprócz czepka i kilku czujników na torsie, które zostawiły po sobie dwa łyse placki. Żel stanowił wyborny lepik i moje nakrycie głowy długo opierało się próbom zdjęcia. Ostatecznie odpuściło z przeciągłym cmoknięciem, a ja od razu wychwyciłem swoje odbicie w płaskim ekranie. No tak, Hannibal Lecter przemienił się w wyżelowanego muzyka z duetu Jedward.
Kiedy już zwlokłem się z fotela, podszedłem do stolika, przy którym siedział Kevin. Drukarki buczały, a on ślęczał nad wydrukami i wpatrywał się w monitory.
Wciąż nie mógł oderwać oczu od wyników.
– Zazwyczaj pytam ochotników, czy dobrze się czują, proponuję im kawę, ale stary… Jak patrzę na te wydruki, to mam wrażenie, że to ja potrzebuję kawy.
– Aczkolwiek ja też nie odmówię – rzuciłem. – Z mlekiem poproszę. Bez cukru.
Nawet nie podniósł wzroku. Drukarki wypluwały sterty papieru niczym zwoje taśmy z dalekopisu. Wszędzie widziałem zawijasy linii wykresów.
– Przykro mi, stary, mogę zaproponować tylko espresso z automatu, choć przy takiej umysłowej robocie potrzebna jest kofeina w najczystszej postaci.
– Może być i taka.
Jeden z młodych asystentów skinął głową i poszedł zrealizować zamówienie. Ktoś podsunął mi laboratoryjny taboret, a mój przyjaciel przysunął drugi taki sam dla siebie. Usiedliśmy razem przed aparaturą pomiarową. Gdy Kevin wskazywał poszczególne parametry, nad moją głową rozlegał się szmer głosów zaciekawionych osób.
– Zobacz, stary… Twoje tętno było wyraźnie wyższe od wartości wyjściowych już po tym, jak zapowiedziałem ci, co cię czeka. Normalka. To antycypacja, przewidywanie tego, co ma nastąpić. Widzisz ten wykres? Widać tu, jak twoje wskaźniki idą w górę…
Potakująco skinąłem głową, chociaż szczerze mówiąc, dla mnie to były tylko wijące się i wznoszące niewiele mówiące linie.
Kevin znowu wskazał palcem.
– Ale tutaj, po zmianie klimatów, znajdujący się gdzieś w twoim mózgu przełącznik sterowania manualnego, hm, przestawił się. Twój organizm wrzucił wsteczny. Zwolniło tętno, obniżył się GSR, zapis EEG też uległ zmianie. Pod koniec pokazu wideo wszystkie te parametry spadły poniżej stanu wyjściowego. O, widzisz? Popatrz. To ta wiązka zwykłych prostych linii.
Spojrzał na mnie z uśmiechem od ucha do ucha. Najwyraźniej był bardzo zadowolony z tego, co udało się ustalić.
– Stary… nigdy nie widziałem niczego podobnego. Zupełnie jakby twój mózg krzyczał do nas: „Dawać mi tu tego więcej!”. A kiedy potem zrobiło się naprawdę ostro, zaczął reagować jak na autopilocie. Jak dron w ludzkim ciele. Możesz sobie rzucać żarciki, że czujesz się jak Hannibal Lecter, ale dam sobie rękę uciąć, że macie więcej wspólnego, niż myślisz!
Cały czas byliśmy blisko siebie, a Kevin wciąż gapił się na mnie. Jego oczy za okularami w grubych oprawkach wyglądały na dwukrotnie większe, a uśmiech budził nutkę niepokoju. To był uśmiech lekarza, który u beztroskiego pacjenta nagle odkrywa niespotykaną odmianę karbunkułu czy innej paskudnej dolegliwości. Najwyraźniej czekał, aż sam coś powiem, ale wciąż siedziałem cicho. Skupiłem się na słuchaniu. Choć i tak połowa z tego, co powiedział, szybko uleciała mi z głowy.
– Nie odbierz tego źle, stary, ale gdyby ktoś pokazał mi tylko te wydruki i stwierdził, że pochodzą od istoty ludzkiej, od żywego człowieka, wątpię, żebym w to uwierzył. Tak bardzo odpłynąłeś, że… No po prostu zupełnie gdzieś odleciałeś. Niesamowite!
Podekscytowany zacierał ręce. Ewidentnie był w swoim żywiole.
– No dobra, ale właściwie co to znaczy? – zapytałem. – Poza tym, że nie podjarałem się oglądaniem tego filmiku.
Dłoń Kevina wylądowała na moim ramieniu.
– Stary, oglądałeś Łowcę androidów?
– No raczej.
– Pamiętasz test Voighta-Kampffa? Wariograf, wykrywacz kłamstw używany przez Harrisona Forda do rozpoznania replikantów, androidów?
– Tak – skinąłem głową. – Świetny film.
– No to teraz posłuchaj: to był właśnie prawdziwy test Voighta-Kampffa! A wiesz, co on mi podpowiada?
– Śmiało. Przecież i tak to powiesz.
Kevin wziął głęboki oddech przed obwieszczeniem wniosków.
– Podpowiada mi, że ty z powodzeniem możesz być psychopatą.
Przeczesał włosy palcami i zrobił zeza, by podkreślić sensacyjną nowinę, po czym się połapał, widząc mój grymas.
– Nie przejmuj się, spokojnie. Przecież nie chodzi o to, że zaraz zaczniesz biegać z siekierą czy coś w tym stylu. Z tymi psychopatami jest trochę tak, że przełączniki w ich ośrodkach mózgowych nie działają dokładnie w taki sam sposób jak u reszty świata. Dotyczy to zwłaszcza ciała migdałowatego, obszaru wielkości orzecha włoskiego (niektórzy twierdzą, że migdała, inni, że orzecha, no ale właściwie co za różnica?), ulokowanego w samym środku tego całego skomplikowanego układu…
Popukał się pięścią w czubek głowy.
– Powtórzę: ciało migdałowate jest w mózgu swoistą wieżą kontrolną. Zawiaduje całą naszą przestrzenią emocjonalną i odpowiada za sposób, w jaki czujemy rzeczywistość. Ale u psychopatów (czyli u takich jak ty, stary!) te rejony, które korespondują ze strachem, są puste. Tam nie ma nic a nic. Kompletne zero.
Oparł ręce o ekrany i wydruki.
– I to jest twój przypadek, kolego. Ale nie bój się, nie jesteś jednym z tych, którzy trafią do rubryk kryminalnych w prasie. Po prostu ma to plusy i minusy. Rozumiesz mnie?
– Nie.
Dopił resztkę kawy i otarł usta.
– Alfred Hitchcock wbił nam do głowy, że wszyscy psychopaci włóczą się całymi dniami w pobliżu kabin prysznicowych, a co do Hannibala Lectera… Istnieje wiele powodów, dla których tacy faceci dostają hysia: w grę wchodzi trudne dzieciństwo, geny, no i oczywiście połączenie wszystkiego w głowie.
W odpowiednim kontekście pewne cechy psychopatyczne mogą okazać się zaskakująco konstruktywne. Weźmy takich gości z palestry. Niby jak, twoim zdaniem, wybitni adwokaci mogą ofiarę domniemanego gwałtu wziąć w krzyżowy ogień pytań, niekiedy tak intensywny i bolesny, że rodzi traumę na całe życie, a potem powrócić jak gdyby nigdy nic do domu, tulić swoje dzieci, wyjść wieczorem gdzieś z żoną?
Albo spójrzmy na bankowość czy politykę. W światowych centrach finansowych i wśród naszych przywódców aż roi się od psychopatów, całkowicie zorientowanych na cel, nieprzejednanie bezwzględnych. Pewnie, niektórzy z tych skurwieli doprowadzili nas do punktu, w którym teraz jesteśmy, ale paradoksalnie potrzeba tej samej bezwzględnej natury, żeby nas z tego wyciągnąć! Żadnych sentymentów.
Swoją uwagę skwitował śmiechem.
– Kiedyś poddałem badaniom neurochirurga i okazało się, że osiągnął on zaskakująco wysokie parametry na skali psychopatii. Opisywał mi swoje samopoczucie tuż przed przystąpieniem do skomplikowanego zabiegu. Powiedział, że to było jak stan odurzenia, który nie przytępia, a odwrotnie, wyostrza zmysły. Rzeczywiście jest tak, że w naprawdę krytycznej sytuacji najlepiej sprawdzają się ci, którzy potrafią zachować spokój i są w stanie zareagować na potrzeby chwili, pozostając obojętnymi. I wiesz co, Andy? Moim zdaniem ty jesteś jedną z takich osób.
Nie dał mi czasu na odpowiedź, nawet gdybym miał na nią pomysł. Poczęstował mnie sztubackim kuksańcem barkiem o bark. Sam tak trącałem kolegów w szkole, kiedy nauczyciel produkował się na jakiś temat, a nikt i tak nic nie rozumiał.
Ale autor tego akurat szturchańca dobrze wiedział, do czego zmierza.
– Stary, mam przeczucie, że musisz chyba co nieco wiedzieć na temat tego, o czym mówię. Powiedziałbym, że bliżej ci do takiej filozofii konfrontacji (wspomniane podejście „dawać mi tu tego więcej!”), którą większość z nas uzewnętrznia dopiero po opróżnieniu butelki. Jest to niemal… duchowe, transcendentalne, prawda?
Spojrzał na mnie i porozumiewawczo skinął głową.
– Nie mylę się, co?
Wcale nie zapraszałem go do buszowania po moim mózgu. On sam zapuścił się tam już wystarczająco daleko.
– Chodzi tylko o to, że przecież nie jesteś narąbany, Andy. Nie jesteś zmęczony, zdekoncentrowany, nieopanowany. Jest właśnie wręcz odwrotnie. Czujesz się teraz pobudzony, skupiony, pewny swoich działań. To właśnie cały ty, prawda, Andy?
Przerwał i zbliżył kubek do ust w oczekiwaniu, aż dorzucę coś od siebie. Ale skwitowałem to tylko uśmiechem, bo zachowywał się jak szurnięty akademik: kubek, z którego próbował dopić czarny płyn, od dawna był pusty. Zerknął do środka niebieskiego naczynia, jakby zaskoczony, co też z tą kawą mogło się stać.
– No dobra, kumam. Zamierzasz tylko słuchać. Ale powiem ci coś jeszcze o tym, jaki jesteś, kiedy przychodzi co do czego i kiedy hm… robi się gorąco.
Pomylone metafory i wirtualna kawa: moim zdaniem zaczynał się już mocno gubić w swoim wywodzie.
– Czujesz się tak, jakbyś stąpał po cienkim lodzie, prawda? Wszystkie niepokoje moralne stają się stłumione, jakbyś wychylił kilka luf neurochemicznej wódki. Dryfujesz przez życie po swojemu, czyż nie? Wszystkie te psychologiczne drogowskazy, które większość ludzi przygotowują teoretycznie do testu z życia, dla ciebie nie znaczą nic a nic, racja?
Po co pytał? Chyba domyślał się, że nie może spodziewać się żadnej reakcji z mojej strony.
– Daj spokój, Andy, przecież wiesz, że mam rację. Nie ma sensu zaprzeczać. Wszystko to, co dla innych jest koszmarem, tobie wydaje się grą, prawda? Może nawet widzisz życie tak jak niektórzy psychopaci: jakbyś był obcym, przysłanym na Ziemię, żeby badać ludzi, ale takim, który za cholerę nie pojmuje, co oni takiego wyprawiają. Ani, co gorsza, dlaczego. Po prostu nie możesz pojąć, czemu inni panikują przy byle okazji, prawda?
Wzruszyłem ramionami, ale on nie ustawał.
– No to którymż ty, kolego, jesteś: zapamiętałym graczem czy raczej kosmitą?
Zdusił chichot, znów wodząc wzrokiem po ekranach.
– Sam pomyśl, stary. Przyszedłeś tu i nawet nie spytałeś, czy z badaniem wiąże się jakieś ryzyko! Nie zainteresowałeś się, co może się stać, jeśli coś pójdzie nie tak. O nic nie pytałeś! Uważasz, że to normalne? Znam takich, którzy na tym fotelu wybuchali płaczem, wycofywali się, usiłowali sami zrywać elektrody…
Skinął głową w stronę ociekającego żelem czepka.
– Wiesz co? Ty nawet nie spytałeś, po jakie licho to wszystko!
Kevin pochylił się nade mną, a nasze ramiona znów się zetknęły. Następne słowa wypowiedział niemal szeptem, jakbyśmy razem coś potajemnie knuli.
A może właśnie tak było?
– Niektórzy twierdzą, że psychopatia to kolejne stadium ewolucji. Stary, możesz być kolejnym asem w rękawie doboru naturalnego. Możesz być wybrańcem. Wiesz, co mam na myśli?
Wybuchnąłem śmiechem, nie mogłem się już powstrzymać. Moja osoba jako część jakiejś pseudodarwinistycznej gładkiej gadki ewolucyjnej? To już zakrawało na żart. I to kiepski. Nawet Kevin dostrzegał zabawną stronę swojej wypowiedzi, ale ciągnął dalej w tym samym duchu. Znajdował się teraz tak blisko mnie, że prawie czułem nad uchem jego oddech.
– Posłuchaj, Andy – zaczął gasić ogień. – Może pozwolisz mi przeprowadzić więcej badań nad twoim przypadkiem, dotyczących zarówno miękkiej płaszczyzny poznawczej, jak i twardej podstawy genetycznej? Mamy tutaj wspaniałą ekipę, która naprawdę odwala kawał dobrej roboty, najlepsi ludzie w swoim fachu.
Jedno z urządzeń pomiarowych zaczęło pikać. Kevin odłączył mnie od tego i pochylił się, by zapoznać się z odczytem. Kreska ciągnęła się równo na samym dole, jakbym był denatem. Postukał długopisem w kartkę.
– Moglibyśmy wiedzieć znacznie więcej na temat twoich połączeń neuronowych. Istnieje jeszcze mnóstwo innych testów badawczych. Spójrz na to w ten sposób, że zapewniam ci psychologiczny przegląd gwarancyjny. No wiesz, chcę podnieść maskę i zobaczyć, co się tam tak naprawdę znajduje.
Przygładziłem włosy, myśląc o tym, co Kevin przed chwilą powiedział. Musiałem przyznać, choćby i z niechęcią, że miało to ręce i nogi. Zawsze byłem gotowy na wszystko i nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym coś spaprać. Nieważne, czy miałem być w szpicy szturmującej drzwi podczas akcji odbijania zakładników, czy ze swoim akcentem ewidentnie z południowego Londynu robić za wtyczkę w północnoirlandzkim Derry, czy – jak ostatnio – rozmawiać z członkami zarządu przedsiębiorstwa, które leży i kwiczy, bo owi szanowni decydenci nie potrafili odróżnić słonia od słoniny.
Pieprzę to. Spadnę na cztery łapy i tyle. Zawsze spadałem, nawet jako młody chłopak. Nigdy nie myślałem o czymś, że może być niebezpieczne, wszystko traktowałem jak zabawę, jak przechodzenie na kolejne poziomy w grze komputerowej.
Ale kiedy dochodziło już do działań – czy to była akcja pożarnicza, czy bezpośrednie starcie, czy po prostu obława na mnie – zawsze pozostawałem absolutnie świadomy, co się wokół dzieje, i zawsze skupiony na tym, co muszę uczynić. Na pewno nie rozmyślałem o fiasku. Czasem nawet byłem tym wszystkim pobudzony.
I właśnie podejście, o którym Kevin mówił: „pieprzę to”, bez wątpienia towarzyszyło mi przez większość życia.
W trakcie walki – fizycznej czy werbalnej – miałem wrażenie, jakbym stał z boku, na zewnątrz. Jakbym praktycznie oglądał siebie w zwolnionym tempie i trzeźwo myślał o tym, jaki kolejny ruch należy wykonać i jak zamierzam to zrobić. Nie było miejsca ani na strach, ani na emocjonalny związek z rozgrywającymi się wydarzeniami.
Kevin miał całkowitą rację. Zawsze miałem poczucie, że jest we mnie coś z kosmity.
Bo nie rozumiałem, dlaczego ludzie martwią się o rzeczy, nad którymi nie mają kontroli.
Dlaczego wszyscy myślą o jutrze, a ignorują dzisiaj – teraźniejszość, w której wszystko się wali?
Czemu nie mogą przeanalizować, co się wokół nich dzieje, po prostu zmierzyć się z realiami, zamiast tylko biadolić na ich temat?
Po odwiedzinach w laboratoryjnym świecie Kevina wszystkie elementy układanki zaczynały pasować do siebie. Zawsze czułem się inny, nawet za młodu wśród dzieciaków z osiedla.
Nigdy dotąd jednak nie załapałem, dlaczego tak się dzieje…
Czołem!
Andy McNab z tej strony.
Być może słyszeliście o mnie dzięki mojej ostatniej książce lub kilku poprzednim. Jeśli rzeczywiście tak jest, to wszystko gra. A jeśli nie, to teraz przeczytacie sobie kilka słów o mnie.
Spędziłem osiemnaście lat w szeregach armii brytyjskiej. Osiem lat jako żołnierz piechoty, dziesięć w jednostce sił specjalnych (SAS – Special Air Service). Ale najwięcej osób kojarzy mnie prawdopodobnie dzięki debiutowi literackiemu Kryptonim „Bravo Two Zero”[1], książce, w której opowiadam o misji oddziałów specjalnych przeprowadzonej przez ośmiu komandosów w Iraku, na tyłach wroga, w trakcie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej. Wraz z trzema innymi żołnierzami oddziału patrolowego Bravo Two Zero zostałem odznaczony za odwagę. Można przy tym wspomnieć, że misja Bravo Two Zero stała się najbardziej uhonorowaną akcją wojenną od czasów wojny burskiej, a konkretnie bitwy pod Rorke’s Drift z 1879 roku.
Potem napisałem jeszcze kilka innych książek. Część można zaliczyć do literatury faktu, pozostałe to thrillery i scenariusze. Byłem także producentem filmowym. Uchodzę za pisarza należącego do trzydziestki najbardziej poczytnych autorów wszech czasów. Kiedy przychodzi sukces, najważniejsze to nie stać się jego więźniem. Jeżeli ktoś jest w stanie panować nad sukcesem i odpowiednio go wykorzystać, jest na najlepszej drodze do dalszych osiągnięć. Z tych właśnie powodów zajmuję się działalnością biznesową na Wyspach i w Stanach, zwłaszcza na prawdziwym polu minowym start-upów.
Ale to nic takiego.
Dla mnie każde wyzwanie jest mniej więcej takie samo. Zza militarnych linii przeciwnika przeniosłem się na front filmowy, a z planów bitewnych przestawiłem na biznesplany, niespecjalnie się nawet nad tym zastanawiając. Być może właśnie dlatego przychodzi mi wszystko tak łatwo: po prostu nie myślę o tym. Tak czy siak, nigdy nie miałem problemu z jakimiś problemami!
Sądzę nawet, że to one boją się mnie.
A opowiadam wam teraz o tym, ponieważ znam pewien powód mojego sukcesu. Mówiąc wprost: główny powód.
Otóż wszystko zawdzięczam temu, że jestem psychopatą.
Tylko spokojnie…! Dobrym psychopatą.
Moje wyznanie brzmi nieco zaskakująco, kiedy słyszy się je po raz pierwszy, nieprawdaż? Nawet mnie ono zaskoczyło. Jeszcze do niedawna nie miałem o tym pojęcia. Wszystko się zmieniło, kiedy kilka lat temu poznałem Kevina wraz z jego słabością do ekscentrycznych marynarek i jeszcze dziwaczniejszych perfum. Przed chwilą też go poznaliście i chociaż zupełnie nie przypomina akademika (a już na pewno nie wtedy, kiedy się go słyszy…), to jednak taka jest prawda: Kevin to profesor psychologii na Uniwersytecie Oksfordzkim. Facet zna się na psychopatach jak mało kto, a jego wiedza jest naprawdę godna podziwu.
Ale może dość o mnie, przynajmniej na razie. Przecież TY chcesz wiedzieć, co ta książka może uczynić dla CIEBIE i w jaki sposób może zmienić TWOJE życie.
Już mówię. Na następnych stronach poznasz SIEDEM PROSTYCH REGUŁ, dzięki którym łatwiej odnosi się sukcesy. A potem pomożemy ci przełożyć je na zachowania.
Nie interesuje nas, o co chcesz zabiegać. O coś spektakularnego? Chciałbyś może:
• Dostać podwyżkę?
• Awans?
• Sfinalizować umowę, dzięki której zasłużysz na jedno i drugie?
O drobne życiowe sprawy, których do tej pory nie potrafiłeś załatwić, bo:
• Odkładałeś w nieskończoność wykonanie pewnego kłopotliwego i nieprzyjemnego telefonu?
• Marzyłeś o uświadomieniu swoim sąsiadom, że może ich pieski chihuahua NAPRAWDĘ są słodkie… ale nie powinny załatwiać się na twój trawnik?
• Jeszcze nie uporałeś się z kolegą czy krewnym, który wciąż wisi ci jakąś kwotę – przecież o tym nie zapomniałeś, choć inni chyba mają nadzieję, że i owszem?
Nieważne, o co konkretnie chodzi. Ta książka powstała po to, by odpowiadać na ZWYKŁE potrzeby ZWYKŁYCH ludzi w ich ZWYKŁYM życiu:
• w miejscu pracy,
• i poza nim,
• w kontaktach ze znajomymi,
• z przyjaciółmi,
• z rodziną.
Może:
• zdobędziesz pieniądze,
• lub je zaoszczędzisz,
• wyplączesz się z kłopotów,
• wplączesz się w kłopoty!
• zapewnisz sobie szacunek innych.
Nieważne, jaki sukces chcesz osiągnąć. My zamierzamy pokazać ci, jak to skutecznie zrobić. Ba, zamierzamy uczynić nawet więcej! Chcemy zaproponować ci pewną FILOZOFIĘ ŻYCIOWĄ.
Sposób na życie z SUKCESAMI.
Taki, który faktycznie DZIAŁA.
Uwierz – ta książka jest jedyna w swoim rodzaju.
Nic innego się do niej nie umywa.
A jeśli uważasz, że to słaba reklama, to dodam jeszcze, że za powstaniem niniejszego dzieła kryje się sporo… WIEDZY NAUKOWEJ! Szczerze powiedziawszy, to już bardziej działka Kevina niż moja. Ale kiedy tylko nadarza się sposobność, sam też dorzucam swoje trzy grosze. Kevin będzie sprawdzał, co powoduje ludźmi takimi jak ja – a zarazem co może powodować także tobą. On odpowiada za część teoretyczną, a ja za praktyczną. Zasadniczo wygląda to tak: ja będę strzelał z karabinu, a on będzie tłumaczył, dlaczego kula leci do celu.
Dlatego myślę, że dobrze teraz będzie oddać mu głos.
Panie i Panowie, przed Państwem – nasz Doktorek.
Tak, Andy, dzięki, stary. Jak zwykle jesteś szalenie uprzejmy.
Coś mi to przypomina. Właśnie mamy maj 2010 roku i jestem na przyjęciu z okazji promocji swojej pierwszej książki, Flipnosis.The Art of Split-Second Persuasion.
Wyobraźcie sobie tylko całą scenę.
Przed chwilą niespodziewanie pojawił się tuzin półtoralitrowych butelek wina, naprawdę dobry rocznik, wokół krąży cała masa tac z pasztecikami, a ze spoczywającego za ladą odtwarzacza iStation rozbrzmiewa Hanging on the Telephone Blondie.
Miejsce dosłownie tętni życiem, wszyscy dają się ponieść atmosferze.
Wtem z drugiego końca pomieszczenia słyszę, jak ktoś wykrzykuje moje imię.
„Cześć, Kevin! Podejdź no tu na chwilę i podpisz coś dla nas, dobrze?”
Rozglądam się. W rogu, obok stoiska mojego wydawcy, ewidentnie w moim kierunku wymachuje długopisem i kilkoma książkami znajoma gęba. Przepycham się przez tłum, wymieniamy uścisk dłoni.
„Cześć, Andy. Jak leci, stary?”
„Noo, nieźle, powiem ci. Dotarłem tu prosto z Hawajów”.
Rzeczywiście, pierwsze, co zauważam, to ogorzała skóra. Mocniej napromieniowana niż okolice Fukushimy.
No i jeszcze te buty. Wyczyszczone na taki glanc, że pewnie w Kalifornii czekałoby je embargo z powodu groźby zaprószenia ognia i wywołania wielkiego pożaru lasów.
Garnitur od Armaniego, jednorzędówka w kolorze ciemnografitowym.
Biorę od niego długopis i przysuwam sobie jakieś krzesło. Gdyby nie to, że znam Andy’ego jak zły szeląg, powiedziałbym, że ten facet zadaje szyku.
Otwieram książkę na stronie tytułowej i zastygam z uniesionym długopisem.
– Dla kogo ma być? – pytam mechanicznie.
– Dla nikogo – odpowiada. – Po prostu podpisz.
– Ale na pewno? – dopytuję żałośnie z nutką troski. – Czyli co: lustro twój jedyny przyjaciel czy jak?
Uśmiecha się, otwiera puszkę coli.
– Mam masę przyjaciół na eBayu – kwituje. – A jeśli jest podpis autora, te skurczybyki płacą z trzykrotnym przebiciem!
No tak… któż inny mógłby to powiedzieć, jeśli nie osławiony szelma Andy McNab?
Witam wszystkich. Nazywam się Kevin Dutton, można powiedzieć, że jestem cieniem Andy’ego, tyle że o wiele lepiej pachnącym, zdecydowanie słabiej opalonym, prowadzącym daleko bardziej osiadły tryb życia. Ale wciąż cieniem.
Jeżeli przegapiliście pojawienie się Flipnosis na rynku (czego nie można wykluczyć), być może kojarzycie mnie dzięki mojej następnej książce: Mądrość psychopatów. Lekcja życia pobrana od świętych, szpiegów i seryjnych morderców (MUZA 2014).
W tym drugim dziele próbuję dowieść, że psychopatów cechuje swoista mądrość. Aby podeprzeć to argumentami, biorę na tapetę fakty z życia świętych, szpiegów i seryjnych morderców.
Proste? Proste. A myślałem wtedy, że nigdy nie wpadnę na dobry tytuł…
Ten ostro bije po oczach – zupełnie jak intensywny róż, jaki Andy nakłada na paznokcie, kiedy wychodzi wieczorem na miasto.
Ale co ciekawe, Andy zdecydowanie należy do opisanego tam grona.
Pierwszy raz go spotkałem, kiedy przeprowadzałem z nim wywiad w programie radiowym dla BBC World. Jakiś czas później pojawił się w mojej pracowni akademickiej. Pamiętam to jak dziś. Kiedy zarejestrowaliśmy odpowiedź jego mózgu na serie przerażających obrazów, które u większości ludzi wywołałyby reakcję szarych komórek bardziej żywiołową niż trajkotanie Alana Sugara[2] na ostrym rauszu, nie od razu dotarło do mnie, co to wszystko oznacza.
To nie była reakcja mózgu na bodźce, jakiej spodziewałem się po końskiej dawce wrażeń. Wykresy były płaskie jak stół: ja mu pokazuję biesiadę Hannibala Lectera, a on to odbiera jak usypiającą reklamę telezakupów.
Wcielenie go do SAS było genialną decyzją. W takim Broadmoor wszystkich rozstawiłby po kątach.
Andy zawsze lubił być w ruchu, za co powinien chyba podziękować matce. Swoje życie rozpoczął w plastikowej torbie z Harrodsa, porzuconej u wejścia do londyńskiego Guy’s Hospital.
Kiedy mi o tym opowiadał, moja pierwsza myśl brzmiała: Harrods, oho, to ci niespodzianka… Zdaje się, że coś nas łączy. Po spapraniu wspaniałych perspektyw edukacyjnych i pożegnaniu się ze stypendium do Cambridge wylądowałem w magazynie Harrodsa na Great West Road w zachodnim Londynie. Zapełniałem i opróżniałem półki, towary upychałem do ciężarówek, potem znów je układałem – i tak w koło Macieju.
Po dwóch latach w końcu oświeciło mnie, że opcja akademicka może wcale nie jest taka zła, wobec czego znów rozpocząłem naukę, tym razem w pobliskim ośrodku kształcenia dla dorosłych.
Większość zajęć była na poziomie egzaminów końcowych ogólniaka (które już raz w życiu zdążyłem kompletnie zawalić), dlatego postanowiłem nieco sobie rozszerzyć zakres materiału. Głupi ma szczęście, więc okazało się, że mój Birkbeck College oferował w tamtym czasie dwuletnie studia z psychologii. No to się zapisałem.
Nigdy nie pożałowałem tej decyzji.
Po dziesięciu latach byłem już wykładowcą w tym samym Cambridge, gdzie niegdyś powinienem być studentem.
Ogólnie rzecz biorąc, można powiedzieć, że mi się upiekło.
Czasem jestem pytany, czemu wybrałem psychologię. Poza młodzieńczą awersją do egzaminów szkolnych? Sam się temu dziwię.
A jednak podejrzewam, że od małego było mi to pisane. Mój rodziciel był londyńskim kramarzem. Często pomagałem mu w chwilach, które powinienem raczej spędzać w klasie (to kolejny z licznych powodów tego, że droga do Cambridge okazała się kręta).
– Na straganie nauczysz się więcej niż w szkole, jako żywo – mawiał mój stary.
Cóż, najwyraźniej miał świętą rację.
Miałem wtedy sześć, może siedem lat i właśnie zbliżały się wakacje. U nas w klasie obowiązywał system oceniania za pomocą gwiazdek przyczepianych do tablic aktywności i ja byłem drugi w tej hierarchii.
O dwie gwiazdki za pierwszym.
Mama ubiła ze mną następujący interes:
– Kupię ci zestaw do „Monopoly” – powiedziała – jeśli na koniec roku będziesz najlepszy.
Zważywszy na moment – niecały tydzień do końca roku – nie robiłem sobie wielkich nadziei.
Co zresztą się potwierdziło.
Kiedy w końcu nadeszła wiekopomna chwila wyznaczająca koniec roku, klasyfikacja nie uległa zmianie: wciąż miałem o dwie gwiazdki za mało, żeby przejść pionkiem przez pole startowe. Można powiedzieć, że utknąłem na amen na polu z wodociągami. Nie byłem z tego powodu w siódmym niebie.
Na zewnątrz już czekali rodzice, żeby odwieźć mnie do domu. Tata zabrał mój plecak i wrzucił do bagażnika.
– Kevin – powiedział nagle. – Nie miałem okazji zobaczyć, jak wygląda klasa. Może mnie oprowadzisz tak na szybko?
Westchnąłem ciężko.
– No dooobra – burknąłem i ruszyliśmy w dół króliczej nory, czyli przez opustoszałe, niosące pogłos korytarze do wnętrza szkoły. Taka pora, że właściwie żywego ducha nie uświadczysz. Moi rówieśnicy już dawno radowali się z wakacji, nauczyciele tak samo. Został tylko woźny, który krzątał się po placu zabaw.
Kiedy dotarliśmy do klasy, tata podszedł do tablicy naszej aktywności i przyjrzał się wynikom.
O dwie za mało.
– Kev – rzucił tylko. – Pójdź do samochodu i przyprowadź mamę, okej?
– Oj, już daj spokój, tato – powiedziałem.
– Idź po matkę – powtórzył.
Po kilku minutach byłem z powrotem już z mamą. Patrzymy, a na twarzy tatusia banan od ucha do ucha.
– Clare, kochanie, sama zobacz! – woła, wskazując na tablicę aktywności. – Wiedziałem, że da radę! Synku, jestem z ciebie taki dumny!
Mama powoli przysuwa się i zerka.
To i ja zerkam.
Zerkamy wszyscy, jak jeden mąż.
Przecieram oczy ze zdumienia, nie mogę uwierzyć w to, co widzę.
Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak, ale w ciągu kilku minut zebrałem trzy dodatkowe gwiazdki!
Ni stąd, ni zowąd zostałem najmądrzejszym chłopcem w klasie!
– Jestem pod wrażeniem – powiedziała mama, kiedy już wracaliśmy do samochodu. – Naprawdę wziąłeś się za siebie w tym tygodniu, co?
Poczułem kuksańca taty.
– Na pewno nie możesz się doczekać, aż dostaniesz obiecane „Monopoly”, prawda, synku? – od razu przypomniał.
Mama dotrzymała słowa i po kilku dniach kupiła mi wymarzoną grę.
Wspaniałą.
Taką kolorową i lśniącą nowością.
Kiedy rozpakowywałem ją w swoim pokoju, usłyszałem pukanie.
Tata.
– Trzymaj – mówi przez szparę w drzwiach i rzuca coś na stół. – Schowaj do szuflady na przyszły rok. Nigdy nie wiadomo, kiedy się mogą przydać.
Wychodzi, a ja wstaję, żeby zobaczyć, co to takiego. Tani zestaw samoprzylepnych gwiazdek z kiosku na dole.
Brakuje trzech.
Za to z tyłu jest przyczepione coś drobnego, giętkiego…
…karta do „Monopoly”: wyjście z więzienia.
Inwencja mojego starego to niejedyny zapewne powód tego, że po trudnej szkole składowania i pakowania w Harrodsie w końcu postawiłem na psychologię. Jestem pewien, że były jeszcze inne. Ale jego okryta baranim kożuchem sylwetka z pewnością może wyglądać z niektórych zakamarków książek, które od tamtego czasu napisałem.
Flipnosis. The Art of Split-Second Persuasion opowiada o tym, jak umawiałem się z kilkoma najlepszymi kanciarzami, zarówno po tej, jak i po przeciwnej stronie oceanu, aby ocenić, kto więcej wie o sztuce nakłaniania ludzi do czegoś – ja czy oni.
Pomysł polegał na zestawieniu najbardziej wartościowych spostrzeżeń na temat sztuki perswazji, do jakich doszła nauka, z najlepszymi wskazówkami i wiedzą insiderską, nabytą przez doradców i negocjatorów. Czyli tych, którzy zawodowo trudnią się przekonywaniem innych. Współczesnych i z przeszłości; szlachetnych i niegodziwych.
Przez większą część mojej kariery akademickiej zajmowałem się psychologią społeczną i byłem zafascynowany sztuką perswazji. Dziedzina ta przyniosła z czasem kilka jasnych zasad postępowania, przekonujących wytycznych do oceny, czy coś się sprawdza, czy zupełnie nie. Moim zasadniczym zamiarem było wydobycie tych metod i reguł, często ukrytych niestety gdzieś w środku niezrozumiałych czasopism czy kwartalników; przedstawienie ich – wreszcie w niczym nieskrępowanej formie! – szerszemu, nie tylko specjalistycznemu gronu odbiorców.
Pragnąłem uporządkować genom perswazji, odsłonić sekwencję DNA tego zjawiska.
A potem pójść o krok dalej.
Byłem także ciekaw niezwykle tajemniczej podgrupy urodzonych namawiaczy, jak sam zacząłem ich określać. Takich jak mój ojciec. Wielkich mistrzów sztuki wpływania, którzy nie odróżniliby wstępu podręcznika do psychologii od zakończenia, ale aksjomaty perswazji ewidentnie wyssali z mlekiem matki i mają smykałkę do skłaniania zwykłych śmiertelników, by poddawali się ich woli.
Wielu owych wirtuozów sztuki wpływania, wśród których odnajdziemy niejednego z najbardziej perfidnych psychopatów, należy do wierchuszki świata perswazji: są niecnymi geniuszami wpływu społecznego, którzy zęby na tym zjedli.
Zastanawiało mnie, czy ich przerażające umiejętności dadzą się pomieścić w kilku prostych, złotych regułach.
Czy ich metody, szlifowane do perfekcji w knajpach, salach aukcyjnych i gabinetach dyrektorskich, mają się jakkolwiek do akademickich badań nad perswazją, prowadzonych żmudnie przez długie dziesięciolecia?
Aby to odkryć, spędziłem kilka lat, jeżdżąc po świecie i odbywając rozmowy z tą bezwzględną elitą. W tym samym czasie prowadziłem też własne badania w swojej pracowni i przetrząsałem literaturę przedmiotu w poszukiwaniu naukowego miąższu.
Kiedy już wszystkie elementy układanki znajdowały się na właściwych miejscach, zacząłem uważnie przyglądać się obydwu rodzajom dowodów, tym naukowym i tym nienaukowym, po czym podjąłem próbę dopasowania ich do siebie, aby ukuć kilka wspólnych spostrzeżeń.
Z tej destylacji różnych elementów otrzymałem w końcu eliksir sukcesu: podstawowy model wywierania wpływu, składający się z pięciu głównych zasad perswazji, niezawodnych w absolutnie każdych okolicznościach.
One nie tylko odwracają sytuację – one ją dosłownie wywracają do góry nogami!
Ale o tym później.
W Mądrości psychopatów. Lekcji życia pobranej od świętych, szpiegów i seryjnych morderców, czyli kontynuacji Flipnosis, byłem już o krok dalej.
Jeśli psychopaci są niesamowicie błyskotliwi (o tym już się przekonałem) w uzyskiwaniu tego, o co się starają, myślałem, to jak właściwie to osiągają?
Jakie mroczne psychologiczne nawałnice kryją się za szaleństwem ich metody?
Aby się tego dowiedzieć, odbyłem rozmowy z psychopatami ze wszystkich możliwych środowisk, jakie tylko przyszły mi do głowy:
• od zimnych jak lód zarządców funduszy hedgingowych po neurochirurgów pozbawionych zgoła układu nerwowego;
• od złotoustych adwokatów po bezwzględnych dyrektorów generalnych;
• od zimnokrwistych brutalnych morderców po żołnierzy sił specjalnych.
Otrzymałem w rezultacie rozległą i pogmatwaną mapę pokazującą podziemny labirynt psychopatycznego umysłu: płaszczyzny osobowości psychopatycznej rozciągnięte i połączone ze sobą, zupełnie jak pola planszy w popularnej grze „Węże i drabiny”, tyle że drabin było tu równie wiele jak węży!
Ale spore grono czytelników oczekiwało czegoś więcej. Mądrość psychopatów, jak wyraźnie zaznaczali, jest książką popularnonaukową.
Nie jest niestety poradnikiem.
Mogłaby wprawdzie być niczego sobie prospektem dla ewentualnej psychopatycznej izby turystycznej, z pewnością NIE zawierała jednak listy drobnych, metodycznych instrukcji, które punkt po punkcie podpowiadałyby, w jaki sposób każdy z nas może się nieco spsychopatyzować – czyli zaprzyjaźnić się ze swoim wewnętrznym psychopatą i wykorzystywać jego reguły gry do tego, by na dobre zacząć odnosić większe sukcesy w życiu codziennym.
To wcale zresztą nie miała być taka książka. Ale na taką właśnie książkę nagle pojawiło się zapotrzebowanie, na konkretne podane jak na tacy konkluzje.
Najwyraźniej potrzebny był elementarny, rzeczowy przewodnik, podsumowujący poniekąd najważniejsze zagadnienia, które przyswoiłem sobie podczas pisania Mądrości psychopatów. Czytelnik oczekiwał tym razem szczerej, bezpośredniej porady, jak zachowywać się w dobrze znanych, codziennych sytuacjach.
• Jak mam w zatłoczonej knajpie użyć typowych chwytów psychopaty, żebym pierwszy został obsłużony?
• Jak kurs korzystania z arsenału psychopatycznych sposobów działania może mi pomóc awansować w pracy?
• Jak się zaprzyjaźnić ze swoim wewnętrznym psychopatą, aby uzyskać właśnie to stanowisko… albo zdobyć właśnie tego faceta?
Książka Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces! ma wypełnić tę lukę.
Łączy:
• wyrafinowane, najbardziej gorące badania z nowatorskich pracowni psychologicznych z całego świata…
• …z odkrywczymi, a przy tym niekiedy zabawnymi testami osobowości…
• …a także ze ściśle tajnymi dotąd wskazówkami dla sił specjalnych, udzielanymi przez obwieszonego orderami, jednego z najsłynniejszych żołnierzy armii brytyjskiej…
po to, aby przedstawić:
• użyteczne,
• bez kitu,
• przejrzyste i zrozumiałe
przepisy na sukces, sprawdzające się praktycznie w każdych okolicznościach, jakie tylko sobie wyobrazimy.
A także w tych, których jeszcze nie możemy sobie wyobrazić.
Dowiesz się między innymi:
• dlaczego ósma wieczorem to najlepsza godzina na sprzedaż polisy ubezpieczeniowej;
• czy regularny zimny prysznic może pomóc w uzyskaniu podwyżki;
• w jakim stopniu jesteś DOBRYM PSYCHOPATĄ.
Jak Andy wcześniej wspominał, dowiesz się nie tylko, jak się z tej broni strzela, lecz także dlaczego kula leci do celu.
Jest to problem, który gryzie Andy’ego od bardzo dawna.
Najwyższy czas, by mógł już przestać się tym zadręczać.
Krew. Czasem tak bardzo mnie irytuje, kiedy indziej pomaga zapanować nad chaosem.
Dexter Morgan, Mroczny Pasażer
Szesnastego października 2012 roku w nowojorskim Rubin Museum of Art siedziałem na scenie obok seryjnego mordercy o imponującym dorobku – jednym z największych w historii.
A mówiąc dokładniej: w historii telewizji.
Dexter, na co dzień Michael C. Hall, przyjechał do Nowego Jorku, aby wziąć udział w spotkaniu poświęconym mojej świeżo wydanej książce Mądrość psychopatów. Sala pękała w szwach.
Gdy wieczór zaczął się na dobre, dyskusja toczyła się na wiele tematów: od metod, z jakich przed kręceniem materiału filmowego korzystał Michael, aby wejść w sposób myślenia Dextera – czyli jak krok po kroku stawał się seryjnym mordercą – po występujące w prawdziwym życiu psychologiczne podobieństwa między aktorem a bohaterem.
Kiedy teraz przypominam sobie tamtą scenę, nie jestem pewien, czy widzowie wiedzieli, co mają o nas myśleć. Mimo wszystko chyba im się podobało: byli równie rozbawieni i zaciekawieni, co przerażeni.
A to wszystko jeszcze, zanim poszła w ruch taśma samoprzylepna! Kiedy wreszcie spotkanie miało się ku końcowi, zadałem Michaelowi pewne pytanie.
– Michael… – zacząłem – gdybyś mógł wykraść Dexterowi jedną z jego cech osobowości i wszczepić sobie, to co by to było? Jak sądzisz, z którego spośród atrybutów Dextera najchętniej byś skorzystał w życiu codziennym? O ile w ogóle z któregokolwiek…
Michael zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią, następnie na jego twarzy wykwitł chytry, jakże Dexterowy, uśmieszek.
– Opanowanie w sytuacjach pod presją – obwieścił. – Zarządzanie stresem. Im bardziej robi się gorąco, tym Dexter staje się spokojniejszy.
STÓŁ MIKSERSKI PSYCHOPATII
Uczciwie trzeba powiedzieć, że od pojawienia się Mądrości psychopatów dwa pytania zadawano mi szczególnie często. Oto one:
• Czy psychopatyczne cechy osobowości naprawdę pomagają nam iść do przodu?
• A jeśli tak, to co możemy z tym począć? Jak szary, zwykły człowiek może stać się nieco bardziej (ale tylko nieco) psychopatyczny?
No właśnie. Nie ma co ukrywać, jak jest…
Kiedy większość z nas słyszy słowo „psychopata”, natychmiast przez umysł przelatują nam wizerunki Teda Bundy’ego i Hannibala Lectera. Nie myślimy ani o wprawnie operujących skalpelem genialnych chirurgach, ani o złotoustych tajnych agentach, ani też o niewzruszonych żołnierzach sił specjalnych.
Rzeczywistość jest jednak nieco inna.
Stoi w jaskrawym przeciwieństwie do głodnych kawałków pod publiczkę, oferowanych przez ekspertów medialnych i potentatów branży filmowej. Kiedy wykwalifikowani psychologowie używają słowa „psychopata”, tak naprawdę odnoszą się do określonej podgrupy osób o kilku dystynktywnych cechach osobowości.
Są to:
• bezwzględność,
• nieustraszoność,
• impulsywność,
• pewność siebie,
• skupienie na celu,
• stalowe nerwy(opanowanie w warunkach stresowych),
• odporność psychiczna,
• urok osobisty,
• charyzma,
• ograniczona empatia,
• brak wyrzutów sumienia.
Jeśli teraz wyobrazimy sobie wszystkie te cechy jako suwaki stołu do miksowania osobowości, które przez przesuwanie w górę i w dół tworzą różne kombinacje, to dojdziemy do dwóch wniosków:
1. Nie istnieje jedno jedyne, obiektywnie poprawne ustawienie wszystkich suwaków. Najskuteczniejsze będzie bezwzględnie zależało od CHWILI oraz zestawu OKOLICZNOŚCI, w jakich każdy z nas może się znaleźć.
2. Ta sama logika wskazuje, że różne stanowiska i zawody same z siebie wymagają, aby niektóre suwaki znalazły się w nieco wyższym niż normalnie położeniu, wskazując na pewien stopień psychopatii, którą możemy nazwać PSYCHOPATIĄ WYSPECJALIZOWANĄ.
Innymi słowy, żadne ustawienie pokręteł i suwaków nie jest złe.
Wręcz przeciwnie.
Każda z cech ma swoje miejsce, bo kiedy są:
• zintensyfikowane na odpowiednim POZIOMIE,
• zróżnicowane i uporządkowane w odpowiednim POŁĄCZENIU, a także
• umieszczone w określonym KONTEKŚCIE…
…każda z nich przydaje jakości całej ścieżce dźwiękowej.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] A. McNab, Kryptonim „Bravo Two Zero”, przeł. Grzegorz Woźniak, Świat Książki, Warszawa 1996 (przyp. red.).
[2] Sir Alan Sugar – brytyjski multimilioner i telewizyjny celebryta à la Donald Trump, słynący z wielu wpadek, również alkoholowych (przyp. tłum.).
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: +4822 6286360
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz