Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Isabelle
Gdy zaczynałam ufać mężowi, on mnie zdradził. Gdy myślałam, że się w nim zakochuję, pokazał mi, jaka bestia w nim drzemie. Rozumiem pragnienie zemsty, lecz nie zamierzam grać w jego grę. Nie zamierzam być pionkiem w rękach wytrawnego gracza. Nie ulegnę, choć dłonie męża sprawiają, że moje serce bije szybciej, a ciało łaknie diabelskiego dotyku.
Pokochałam córeczkę Jericha, ale nie mogę sobie pozwolić, by pokochać jego.
Jericho
Dostałem dokładnie to, czego chciałem – możliwość zemsty. Już niedługo majątek Bishopów będzie mój. Jednak koszt, jaki poniosłem, znacznie przewyższył założenia.
Isabelle mnie nienawidzi. I słusznie. Wiem, kim jestem. Teraz ona także to wie.
Jestem diabłem.
A diabeł nigdy nie planował zakochać się w swojej żonie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 410
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ODKUPIENIE DIABŁA
1 JERICHO
2 ISABELLE
3 JERICHO
4 JERICHO
5 ISABELLE
6 JERICHO
7 ISABELLE
8 JERICHO
9 ISABELLE
10 ISABELLE
11 JERICHO
12 ISABELLE
13 ISABELLE
14 JERICHO
15 ISABELLE
16 JERICHO
17 ISABELLE
18 JERICHO
19 ISABELLE
20 ISABELLE
21 JERICHO
22 ISABELLE
23 JERICHO
24 JERICHO
25 ISABELLE
26 JERICHO
27 JERICHO
28 ISABELLE
29 JERICHO
30 ISABELLE
31 JERICHO
32 JERICHO
33 ISABELLE
34 ISABELLE
35 JERICHO
36 ISABELLE
37 JERICHO
38 JERICHO
39 ISABELLE
40 JERICHO
41 ISABELLE
42 ISABELLE
43 ISABELLE
44 JERICHO
45 ISABELLE
46 ISABELLE
47 JERICHO
48 ISABELLE
49 JERICHO
50 ISABELLE
51 JERICHO
Epilog 1 ISABELLE
Epilog 2 JERICHO
O AUTORCE
SERIA PIONEK DIABŁA
tom 1
PIONEK DIABŁA
tom 2
ODKUPIENIE DIABŁA
Coś ty zrobił?! – syczy Isabelle. Stoi naga i drobnymi pięściami tłucze moją klatkę piersiową, lecz brakuje jej sił. Całą energię wyczerpała w ciągu kilku dni, podczas których nie mogła utrzymać jedzenia w żołądku, i pewnie kilku tygodni życia we frustracji i stresie. Kiedy na nią patrzę, myślę sobie, że dostałem, co chciałem. No, przynajmniej zalążek tego, co chciałem. Potomkini Bishopów wpadła w moje szpony. Jest tak słaba, że ledwo trzyma się na nogach, a w jej brzuchu rośnie moje dziecko.
Powinienem się cieszyć. Przyszłość maluje się w jasnych barwach. Jestem na dobrej drodze, by pogrzebać Carltona Bishopa. Ale jakoś nie potrafię się radować. Właściwie nie czuję nic prócz wpełzającego do duszy mroku. Biorę żonę w ramiona i staram się jej nie posiniaczyć. Nie zrobić krzywdy.
Jakiś czas temu oskarżyłem brata o słabość wobec tej konkretnej członkini wrogiego klanu. Czyżbym teraz sam stał się równie słaby? Czyżby Isabelle osłabiła mnie w podobnym stopniu jak ja ją?
– Co się dzieje? – Z korytarza dobiega cichutki głosik. – Zabierzcie ją stąd! – krzyczę, choć nie wiem, czy ktoś mnie słucha. – Zabierzcie Angelique!
Córka nie może być świadkiem tej sceny. Nie pozwolę, by zobaczyła Isabelle w takim stanie. Ani mnie. Nie dopuszczę, żeby dowiedziała się, co uczyniłem.
Przez oskarżenia Isabelle przebija się kojący głos mojej matki, a chwilę później słyszę, jak zamykają się drzwi. To ona zawiadomiła mnie o „nieżycie żołądka” Isabelle, chociaż jestem pewien, że doskonale wiedziała, że to nie żadna choroba.
– Proszę położyć żonę. Dam jej coś na uspokojenie – mówi doktor Barnes.
– Zabierz ode mnie łapy! – protestuje Isabelle, gdy owijam ją ręcznikiem, podnoszę i przytulam do piersi. – Puszczaj, draniu! Ty kłamliwy sukinsynu!
– Nigdy cię nie okłamałem – wyjaśniam spokojnie, niosąc ją do łóżka. Dziewczyna próbuje się wyrwać. Jeszcze nie wie, że jej nie wypuszczę? Zwłaszcza teraz. W sumie ta szarpanina na niewiele się zda. Tylko ręcznik ląduje na podłodze.
Doktor Barnes odsuwa koc, ale potrząsam przecząco głową.
– Zaniosę ją do mojego łóżka – oznajmiam i przechodzę przez drzwi łączące nasze sypialnie.
– Nie! Puszczaj! – Isabelle na przemian łka i się szamocze.
– Nie – odpowiadam cichym, opanowanym głosem. – Nigdy cię nie puszczę. – Kładę ją na łóżku i siadam obok. Jedną ręką trzymam jej nadgarstki. Używam tylko tyle siły, by się nie wyrwała. – Przestań ze mną walczyć.
– Nigdy nie przestanę z tobą walczyć! – krzyczy. Głos jej się załamuje, gdy łzy tryskają z oczu. Wzrok wędruje ponad moim ramieniem, a panika przybiera na sile. Spoglądam do tyłu i widzę, że doktor Barnes zbliża się do nas ze strzykawką.
– Lek nie stanowi zagrożenia dla niej ani dla dziecka?
– Nie. Nawet jeśli żona jest w ciąży, nie ma przeciwwskazań do jego podania.
Kiwam głową.
– Nie! Proszę!
Isabelle miota się na łóżku i kopie. Przygważdżam jej nadgarstki do klatki piersiowej, po czym przekręcam na bok, żeby wolną ręką przytrzymać także nogi, kiedy lekarz przeciera skórę na pośladku wacikiem nasączonym preparatem do odkażania, a potem sprawnie wbija igłę.
Dziewczyna wydaje z siebie jęk, lecz zastrzyk ma niemal natychmiastowe działanie. Czuję, jak mięśnie jej rąk i nóg słabną, a ciało wiotczeje. Zwalniam uchwyt i przekręcam ją na plecy. Gdy się od niej odsuwam, kończyny leżą bezwładnie na prześcieradle. Isabelle próbuje mnie uderzyć, ale udaje jej się podnieść rękę ledwie kilka centymetrów nad materac.
– Dlaczego to zrobiłeś? – pyta bełkotliwym głosem i usiłuje utrzymać powieki w górze. – Jak mogłeś?
Ogarniają mnie wyrzuty sumienia, jakich nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Ani wtedy, gdy zginęła Kimberly, ani wtedy, gdy zawłaszczyłem sobie Isabelle. Teraz wina leży wyłącznie po mojej stronie. Wyrządzam żonie krzywdę swoim działaniem. Szkodzę jej. Z premedytacją niszczę życie. To mój wybór. Zawsze mamy wybór. Całe nasze życie to sztuka wyboru. Prześladują mnie własne słowa. Kiedy je wypowiadałem, miałem na myśli coś błahego. Ale teraz? Teraz jest zupełnie inaczej.
Przełykam poczucie winy. Otaczam serce twardym pancerzem. Zmuszam się, by pomyśleć o Kimberly. O tym, jak umarła mi na rękach. Lecz coś się zmieniło. Przed sobą widzę tylko twarz Isabelle. W jej głosie słyszę desperację i porażkę.
– Dlaczego? – pyta słabo po raz ostatni, po czym powieki jej opadają, a głowa odchyla się na bok.
Chwilowo zostałem wybawiony od odpowiedzi, bo zasnęła. Naciągam na nią koc i odgarniam włosy z twarzy. Patrzę, jak leży w moim łóżku, drobna i bezbronna. Tak bardzo bezbronna. I widzę, jakim jestem potworem. Cóż, zawsze to wiedziałem, po prostu nigdy nie miało to znaczenia. Aż do teraz.
– Przepraszam – mówię tak cicho, żeby nikt nie usłyszał.
Doktor Barnes odchrząkuje, a ja biorę się w garść i wstaję. Okrywam żonę drugim kocem, który podciągam aż pod brodę.
– Czy będzie śnić? – pytam, nie spuszczając z niej oczu.
– Słucham?
Odwracam się do mężczyzny, który według moich przypuszczeń dobiega pięćdziesiątki. To jeden z nowych medyków pracujących dla Socjety. Zrobi wszystko, co mu każę. Poświęcam chwilę tej myśli. Zaplanowałem dokładnie każdy szczegół.
– Czy coś jej się przyśni? – ponawiam pytanie bardziej obcesowo, niż zamierzałem.
– Nie.
– To dobrze. – Nie chciałbym, żeby ugrzęzła w tym piekle, które przyśniło jej się w naszą noc poślubną. Biorę głęboki wdech. – Niech pan zrobi wszystko, co konieczne. Muszę mieć potwierdzenie, że jest w ciąży i od jak dawna. Od kilku dni nic nie je i ciągle wymiotuje, schudła parę kilo. – Jakim cudem nie zauważyłem, że zrobiła się taka szczupła?
– Musi jej pan zapisać jakiś lek, dzięki któremu będzie mogła utrzymać jedzenie w żołądku. I witaminy. Aha, jest wegetarianką – dodaję, zaskakując samego siebie, bo przecież nie powinno mnie obchodzić nic poza dobrem dziecka. – Jeżeli może jej pan podać coś już teraz, proszę to zrobić.
Mężczyzna kładzie mi rękę na ramieniu.
– Pańskiej żonie nic nie będzie. Proszę zaczekać na zewnątrz, zbadam ją.
Potrząsam głową.
– Zostaję.
– Byłoby lepiej…
– Zostaję – powtarzam.
Lekarz zamyka usta i potakuje. Nie wątpię, że każdy medyk niebędący na usługach Socjety zakwestionowałby moje postępowanie, lecz Barnes tego nie zrobi. To kolejna korzyść płynąca z wysokiej pozycji w hierarchii stowarzyszenia. Dzięki, tato.
O kurwa, ojciec!
Jutro powinienem lecieć do Austrii. Ale nie mogę zostawić Isabelle. Przynajmniej dopóki się nie upewnię, że wszystko z nią w porządku i że nie zrobi krzywdy sobie ani dziecku. Chociaż jestem przekonany, że to drugie w ogóle nie wchodzi w grę. Poznałem ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie byłaby do tego zdolna.
Siadam w fotelu i przyglądam się, jak lekarz wykonuje swoją pracę. Pobiera Isabelle kilka fiolek krwi, aż w pewnym momencie mam ochotę go ostrzec, żeby nie przeholował. Ona jest taka krucha. Potem Barnes przystępuje do badania. Przykrywa Isabelle w taki sposób, by ani przez chwilę nie była całkowicie odsłonięta. Po jakimś czasie, który dłuży mi się niczym wieczność, daje jej zastrzyk z witaminami i stawia na stoliku nocnym dwa pojemniczki. Wstaję.
– Wypiszę żonie receptę, którą można zrealizować w razie potrzeby, ale proszę najpierw spróbować z witaminami. Powinny pomóc na mdłości. Jeśli nadal będzie wszystko zwracać, proszę iść do apteki.
– Leki są bezpieczne dla niej i dla dziecka?
– Całkowicie. Poza tym mdłości powinny z czasem same ustąpić. Poproszę sekretarkę, żeby przesłała państwu mailem ulotki. Żona jest dość szczupła.
Spoglądam na drobną postać rysującą się pod kocami i kiwam głową. Czy jej wychudzona sylwetka to wina ciąży, czy zacząłem łamać Isabelle już w chwili, gdy sprowadziłem ją do tego domu i uczyniłem moją więźniarką?
– Będziemy mieć na nią oko. A tymczasem proszę dawać jej do jedzenia to, co zdoła przełknąć. Proste potrawy. Kilka mniejszych posiłków zamiast trzech obfitych.
– W porządku.
– Chciałbym, żeby jak najszybciej pojawiła się w moim gabinecie. Najlepiej jeszcze w tym tygodniu.
Potakuję.
– Kiedy będzie pan znał wynik testu ciążowego?
– Za kilka godzin. Dam znać, jak tylko go dostanę.
– Dziękuję, doktorze Barnes.
– Do usług, panie St. James.
Kiedy wymieniamy uprzejmości, ktoś puka do drzwi. To matka. Wchodzi do pokoju i patrzy kolejno na Isabelle, na lekarza i na mnie.
– Mamo, mogłabyś odprowadzić doktora Barnesa? Chciałbym zostać z żoną. – „Żona”, jak to dziwnie brzmi. Moje życie bardzo zboczyło z kursu przez ostatnich pięć lat.
– Oczywiście, Jericho. Tędy, doktorze.
Gdy wychodzą i zamykają za sobą drzwi, idę do sypialni Isabelle po bieliznę. Pod poduszką znajduję znoszony T-shirt, w którym lubi spać. Wracam, podnoszę ją delikatnie i ubieram. Czuję, jakie ma zimne stopy, więc znajduję parę ciepłych skarpet, zakładam jej na nogi i z powrotem przykrywam. Oddycha cicho i spokojnie, jakby dla kontrastu z zachowaniem sprzed kilku minut. Długo jej się przyglądam, nim w końcu pochylam się, by pocałować ją w czoło. W tym samym momencie otwierają się drzwi.
Opanowuję mimikę twarzy i się odwracam. Spodziewam się matki i z zaskoczeniem widzę, że to Angelique. Najwyraźniej płakała. Na widok Isabelle oczy dziecka robią się duże i okrągłe.
– Stało jej się coś złego? – pyta i zaczyna łkać.
Podchodzę do córki i biorę ją na ręce.
– Nie, wszystko w porządku. Po prostu od kilku dni źle się czuje i doktor Barnes dał jej lek, żeby mogła spokojnie pospać.
– Kiedy się obudzi?
– Niedługo, kochanie – mówię i odgarniam Angelique włosy z twarzy. Niesforne loki odziedziczyła po Kimberly.
– Widziałam, jak ją pocałowałeś. – Uśmiecha się, lecz w jej oczach wciąż czai się smutek.
W odpowiedzi tylko unoszę kąciki ust, a mała dotyka mojego policzka.
– Tatusiu, krew ci leci.
Patrzę na jej mały kciuk, na którym widać czerwoną smugę. Ścieram ją z opuszki. Pewnie Isabelle mnie podrapała, gdy szamotała się w moich ramionach.
– To nic takiego. Zaciąłem się przy goleniu. – Przyglądam się córce. – Isabelle nie jest twoją mamusią, wiesz o tym, prawda?
Angelique odwraca wzrok w stronę dziewczyny, ale potakuje.
– Dlaczego nie mam mamusi?
Ja pierdolę! Pytała mnie o to wielokrotnie, lecz za każdym razem równie trudno odpowiedzieć. Bo zabił ją brat Isabelle. Oto dlaczego.
– Twoja mamusia zmarła, zanim się urodziłaś, kochanie. Zapewniam jednak, że bardzo cię kochała. Nie mogła się doczekać, aż cię pozna.
– Ale się nie udało. – Angelique zna wszystkie odpowiedzi na pamięć. Nasza rozmowa na temat Kimberly zawsze przebiega tak samo.
Kiwam głową, w gardle rośnie mi gula nie do przełknięcia. To przez wzrok małej. Jej młody umysł nie potrafi przeprocesować usłyszanych informacji. Zrozumieć czegoś tak nienaturalnego. Czegoś, co nie powinno było się wydarzyć.
– Dlaczego umarła?
– Nie wiem – kłamię. – Chodź, naprawimy twoją książeczkę, dobrze? Wiem, że Isabelle bardzo chciałaby to zrobić, ale skoro śpi, to ja ci pomogę. O ile mi pozwolisz.
– O co się pokłóciliście? – dopytuje Angelique. Jej oczy tak bardzo przypominają moje. Wydaje się, jakby patrzyły prosto w duszę. Czy widzi drzemiącego w niej potwora?
– Jak ona się miewa? – pyta stojąca w progu matka, dzięki czemu nie muszę odpowiadać córce.
– Wszystko będzie dobrze.
Przygląda mi się, lecz wie, że przy małej nie powinna zadawać pytania, na które ja też chciałbym poznać odpowiedź. Czy Isabelle jest w ciąży?
Zwracam się znów do Angelique:
– Co ty na to? Pójdziemy po książeczkę i ją naprawmy? Jak Isabelle się obudzi, będziemy mogli jej ją pokazać.
– A poczytasz mi później?
– Jasne.
– No, dobrze. Ale zostaw drzwi uchylone. Na wypadek gdyby Belle nas potrzebowała – mówi Angelique, kiedy wychodzę na korytarz.
Zostawiam drzwi uchylone.
Tak na wszelki wypadek.
Budzę się powoli i zamglonym wzrokiem wpatruję w światło przeświecające przez zaciągnięte zasłony. Na stoliku nocnym leży książka, ale nie potrafię odczytać tytułu, grzbiet jest zbyt pomarszczony. Na oparciu krzesła wisi marynarka, za krzesłem znajdują się drzwi. Drzwi między moją sypialnią a sypialnią męża. Są otwarte. Na podłodze leży ręcznik. Przypominam sobie, skąd się tam wziął, gdy mój wzrok pada na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie pomieszczenia, w dużym fotelu obitym skórą.
Jericho St. James.
Mój mąż.
Mój diabeł.
Kłamca.
Kiedy podciągam się na łokciach, odkłada na bok lekturę. Ze zdziwieniem zauważam, co czyta.
– Dlaczego wziąłeś mój notatnik? – pytam, chociaż w głowie kłębi mi się milion ważniejszych pytań, na które muszę poznać odpowiedź.
Jericho podchodzi do mnie.
– Komponujesz własne utwory – stwierdza. – Dlaczego nie chodzisz do żadnej szkoły?
– Nie pamiętasz? Nie dostałam pozwolenia.
– Są niezłe. – Zbywa komentarz i wkłada ręce do kieszeni.
Między jego brwiami dostrzegam pionową zmarszczkę. W ogóle wygląda jakoś inaczej niż wcześniej. Czyżby na twarzy męża malowało się poczucie winy? Czyżby właśnie to zdradzała jego postawa? Nie, ludzie pokroju Jericha St. Jamesa nie odczuwają wyrzutów sumienia, natura nie przewidziała odpowiedniego genu w ich łańcuchu DNA.
– Moja muzyka to nie twoja sprawa.
– Chciałbym posłuchać, jak grasz.
Koc spada na podłogę, gdy siadam. Ze zdumieniem dostrzegam, że mam na sobie koszulkę Christiana. Jericho podchodzi, żeby poprawić leżące za moimi plecami poduszki. Choć bardzo chciałabym kazać mu iść do diabła, gryzę się w język. Muszę oszczędzać siły. Będę ich potrzebować, jeśli moje podejrzenia okażą się słuszne.
– Jak się czujesz? – pyta.
Podnoszę na niego wzrok. Typowy dla Jericha tupet gdzieś się ulotnił i dzięki temu mąż stał się przystojniejszy. Jakby złagodniały mu rysy twarzy. Nie, odpędzam tę myśl z głowy. Facet nie ma w sobie krzty łagodności. To diabeł. Kłamca. Wróg.
Julia wiedziała to od początku, a ja jej wmawiałam, że nie ma racji. W końcu cały czas brałam tabletki antykoncepcyjne. Myślałam, że mi ich nie zabrał. Boże, jaka jestem głupia.
– Czuję się chujowo. Jakbym została okłamana. Oszukana w najpodlejszy sposób. Mówić dalej?
Ktoś puka do drzwi, a Jericho zaprasza go do środka. To Leontine. Dźwiga tacę. Kiedy do moich nozdrzy dociera zapach zupy, burczy mi w brzuchu. Umieram z głodu.
– Isabelle – mówi teściowa z uśmiechem, gdy syn odbiera od niej tacę i stawia ją na nocnym stoliku. – Cieszę się, że się obudziłaś.
– Wiedziałaś?
Milczy.
Chyba mam swoją odpowiedź.
– Wiedziałaś, że podmienił mi tabletki antykoncepcyjne? – pytam na głos, oskarżając tym samym ich oboje. Dźwięk wypowiedzianych słów sprawia, że zdrada wydaje się jeszcze paskudniejsza. Bardziej potworna. Rzucam okiem na Jericha, który ani piśnie. Niczemu nie zaprzecza. Po prostu patrzy mi w twarz.
Leontine zerka na syna.
– Idź – nakazuje matce, nie spuszczając ze mnie wzroku. – I przypilnuj, żeby nikt nam nie przeszkadzał.
Leontine kiwa głową i nie zaszczyciwszy mnie ani jednym spojrzeniem, wychodzi.
– Widzę, że wszyscy chodzą u ciebie na smyczy.
Mąż siada na krawędzi łóżka, podnosi koc i otula mnie nim.
– Trzymaj łapy przy sobie!
Zamiera. Nie komentuje mojego wybuchu, ale nie próbuje mnie już dotknąć. Podnoszę stopy, na których mam puchate skarpetki w kropki. Czy to Jericho mi je założył? Byłam goła, kiedy podali mi środki uspokajające, bo właśnie wyszłam spod prysznica. Zresztą to bez znaczenia.
– Musisz jeść, Isabelle. Nakarmię cię.
– Sama mogę się najeść.
– Jesteś osłabiona.
– Poradzę sobie.
– Mam cię przywiązać do łóżka, żebym mógł to zrobić?
– Nie wątpię, że byłbyś do tego zdolny. Czy istnieje jakaś podłość, której nie potrafiłbyś się dopuścić? Granica, której byś nie przekroczył? Wiesz, co oznacza pojęcie ludzkiej przyzwoitości? A może nic cię ona nie obchodzi?
– Mam użyć sznura? – pyta ponownie.
– Nie – odpowiadam, bo mówiąc szczerze, naprawdę brak mi sił. Pod wieloma względami.
Jericho podnosi miseczkę, w której widzę klarowny bulion z drobnymi kluskami.
– Domowej roboty i całkowicie wegetariański – mówi. – Catherine ugotowała to specjalnie dla ciebie.
– Pewnie i tak zwrócę.
– Nie będziemy się śpieszyć z jedzeniem. Doktor Barnes podał ci witaminy. Te z grupy B powinny zmniejszyć mdłości. Zostawił też receptę na inne leki, na wypadek gdybyś wciąż miała problem z utrzymaniem jedzenia w żołądku.
Spoglądam na stolik nocny, na którym dostrzegam dwa opakowania leków. Nagle zalewa mnie fala różnych doznań. Przykrywam dłońmi oczy, a kiedy je odrywam, są mokre.
– W takim razie to już pewne? Lekarz potwierdził, że zaszłam w ciążę? – Mój głos brzmi dziwnie. Przepełniają go emocje, które zbyt długo staram się stłumić.
Jericho kiwa głową.
– Za kilka dni pójdziemy do niego na wizytę. Wtedy dowiemy się więcej.
– Mam dopiero dziewiętnaście lat. – W gardle staje mi wielka gula. – Nie tego chciałam. – Nie na to liczyłam w życiu.
Mąż odstawia na bok miskę i kładzie mi ręce na ramionach. Mięśnie żuchwy ma napięte, jednak jego dotyk, choć stanowczy, jest delikatny.
– Zadbam o ciebie, Isabelle. Obiecuję – oświadcza.
Mam ochotę go odepchnąć, ale z zaskoczeniem stwierdzam, że to miłe, kiedy tak mnie trzyma. Jest jak kotwica. To ktoś silny, na kim mogę polegać. Od tak dawna nie byłam tulona, dotykana w taki sposób. Nikomu na mnie nie zależało.
Lecz wtedy sobie uświadamiam, że jemu także nie. Przynajmniej nie na mnie. Troszczy się tylko o swoje dziecko. To potwór. Bestia w ludzkiej skórze. Strząsam z siebie jego ręce.
– Podmieniłeś mi pigułki. Julia znalazła te właściwe.
Milczy.
– Gdybym nie dowiedziała się od niej prawdy, tobyś mnie okłamał, tak? Powiedziałbyś, że to pewnie wypadek, że żadna metoda nie jest stuprocentowo skuteczna?
– Ani razu cię nie okłamałem, Isabelle.
– Może i nie, ale zrobiłeś coś o wiele gorszego.
Jericho bierze miseczkę i nabiera bulionu na łyżkę.
– Jedz.
Patrzę wygłodniała na zupę. Otwieram usta, a mąż ostrożnie wlewa w nie gorący płyn. Bulion jest nieco mdły w smaku, ale za to bardzo ciepły i nieprzekombinowany. Takie zupy lubię.
Jestem w ciąży.
Przełykam kolejną łyżkę wywaru, na wargach czuję słony smak łzy, która spłynęła po policzku.
Jestem w ciąży z Jerichem St. Jamesem.
Mąż wyciera mi brodę i podaje następną łyżkę, tym razem z kluseczką. Smakuje wybornie, jest miękka i delikatna. Jem w milczeniu. Jericho okazuje cierpliwość, nie popędza. Kiedy w końcu opróżniam miskę, odstawia ją i bierze talerz grubo pokrojonego białego chleba z masłem.
– Posolić? – pyta, wskazując na solniczkę. Pamięta, jak doprawiałam chleb ostatnim razem.
Kiwam głową i przyglądam mu się, jedząc kanapkę, którą mnie karmi. Rozmyślam o tym, w jakim stopniu przejął kontrolę nad moim życiem. Jak stał się dyktatorem. Mieszkam w jego domu. Sypiam w jego łóżku. To jego ręka mnie karmi, i to dosłownie. Mam na skórze wytatuowany jego znak. Jeśli zechce, może mnie zamknąć w tej obmierzłej piwnicy i trzymać w niej aż do porodu, a potem odebrać mi dziecko i zostawić tam na śmierć. Potem pochować potajemnie w grobie obok Nellie Bishop, by nikt nie poznał prawdy. A nawet gdyby ktoś się dowiedział o moim losie, i tak by mi nie pomógł. Może Angelique by mnie zapamiętała, lecz jej tatuś z pewnością wymyśliłby jakąś historyjkę, żeby odwrócić uwagę córki. W końcu i ona o wszystkim by zapomniała. Czy ktokolwiek w ogóle przejąłby się moją śmiercią? Julia? Carlton? Może jedynie Matty.
– Muszę wiedzieć jedną rzecz – odzywa się Jericho, gdy odstawia pusty talerz, a ja przełykam ostatni kęs chleba.
– Zamieniam się w słuch – mówię sztucznie wesołym tonem. Czuję, jakby coś wykręcało mi wnętrzności, łzy same płyną.
Mąż patrzy na mnie, wwierca się spojrzeniem w twarz.
– Zamierzasz skrzywdzić moje dziecko?
Wzdrygam się. Potrzebuję kilku minut, by dokładnie przeanalizować te słowa. Czy zamierzam skrzywdzić jego dziecko? Skrzywdzić dziecko? Jego dziecko?
– Jeśli odpowiem twierdząco, przykujesz mnie do łóżka?
Kiwa głową, jakby odpowiedź na to pytanie nie wymagała zastanowienia. Jakby była oczywista. I najzupełniej normalna.
– Jesteś popierdolony.
– Wierz mi, doskonale wiem, jaki jestem.
Jego komentarz zbija mnie z tropu.
– Odpowiedz – naciska.
Czuję się silniejsza. Pewnie dzięki zupie, kanapkom i podanym witaminom.
– Nie jestem do ciebie podobna, Jerichu St. Jamesie. Nie potrafiłabym skrzywdzić innej istoty ludzkiej.
Tym razem to on się wzdryga. No i dobrze. Po chwili kiwa głową i wstaje.
– Na wszelki wypadek jeszcze przez jakiś czas nie będziemy nic mówić Angelique.
– Nie ma żadnych „nas”. Jestem ja i jesteś ty.
Ignoruje moje stwierdzenie.
– Nie chciałbym, żeby niepotrzebnie robiła sobie nadzieję.
– Cóż, przynajmniej w tej kwestii się zgadzamy.
– To dobrze. Od tej chwili śpisz w moim łóżku, a twoim priorytetem będzie dbanie o swoje zdrowie. I o zdrowie mojego dziecka.
– A nie sprawianie ci przyjemności? To zadanie straciło na ważności? – pytam kpiącym tonem.
– Isabelle…
– Od początku właśnie o to ci chodziło.
Nie wiem, dlaczego świadomość tego faktu tak bardzo boli. Przecież to żadna nowość, na jakimś poziomie świadomości zdawałam sobie z tego sprawę. Wiedziałam, że nie darzy mnie żadnym uczuciem. Rogaty diabeł, który uratował mój tyłek przed pijanymi facetami w kaplicy, okazał się złoczyńcą, nie bohaterem. I to po wielokroć. Z drugiej strony wątpię, by kiedykolwiek chciał zostać bohaterem, choć tamtej nocy przemknęło mi przez głowę, że to mój rycerz na białym koniu. Nieznajomy, który przybył, by zawrócić mi w głowie i zabrać mnie stamtąd. Teraz sama sobie zadaję pytanie: zabrać dokąd? I po co. Ostatnie trzy lata przeżyłam w prawdziwym piekle. Utrata rodziców była niezwykle bolesna, ale utrata Christiana i to, w jaki sposób zginął, załamały mnie. Przez cały czas, który spędziłam w domu Bishopów, pod opieką człowieka będącego moim krewnym, moim przyrodnim bratem, czułam się samotna i niekochana. Nawet w towarzystwie Julii. Jedynie Matty darzył mnie uczuciem, tylko on przytulał. A przecież ludzie potrzebują fizycznej bliskości, dotyku drugiej osoby, pieszczot. Chcemy być kochani. I potrzebni.
Potrząsam głową. Jezu, jaka jestem żałosna.
Jericho bierze głęboki wdech i czeka. Patrzy z wysokości swoich prawie dwóch metrów. Ciekawe, jak mnie postrzega.
– Julia miała rację. – Skoro dowiedział się o komórce, nie ma sensu dłużej ukrywać przed nim prawdy. – Powiedziała mi, na jakich zasadach dziedziczy się spadek u Bishopów i że Carlton musi spłodzić dziedzica, żeby zachować rodzinny majątek.
– Twój brat nie jest w stanie zrobić dziecka.
– Został mu jeszcze rok. Z pewnością…
– Wszystkie ciąże u jego żon kończyły się poronieniami.
Tak, wiedziałam o tym.
– Nie boję się o to, że twojemu bratu w ostatniej chwili uda się za sprawą magii wyprodukować potomka. Jako jego najbliższa krewna jesteś następna w kolejce do spadku. Kiedy urodzi się dziecko, twoje prawo do majątku Bishopów zostanie przypieczętowane, podobnie jak los Carltona.
– A tym samym twoja pozycja jako głowy rodu, co? Będziesz mógł przejąć pełną kontrolę nad fortuną.
– Zgadza się. Taki właśnie mam zamiar. A przyjście mojego dziecka na świat powinno ładnie zbiec się w czasie z czterdziestymi urodzinami Carltona.
– Okropny z ciebie człowiek, wiesz o tym?
Oczy Jericha zwężają się w wąskie szparki, a głowa przechyla się groźnie.
– Nie zdajesz sobie sprawy, co twój brat ma na sumieniu.
– Masz na myśli czyny, o które go oskarżasz? Wydaje mi się, że mierzysz innych własną miarą, Jerichu St. Jamesie. – Czuję się na tyle silna, żeby odrzucić koc i wstać. Podchodzę do męża tak blisko, że dzieli nas zaledwie kilka centymetrów. – Tylko taki potwór jak ty byłby w stanie dopuścić się tych podłości.
Oblicze Jericha okrywa się mrokiem, a szyderczy, niegodziwy uśmiech wykrzywia mu wargi. Zmusza mnie, bym zaczęła się cofać, aż uderzam plecami w ścianę.
– Chcesz usłyszeć więcej rewelacji na temat brata, Isabelle?
– Daruj sobie, bo i tak nie uwierzę w ani jedno twoje słowo.
– Może opowiedzieć ci, jak Carlton zadecydował o twoim losie, zanim w ogóle dowiedziałaś się o jego istnieniu?
Słowa męża zbijają mnie z tropu, ale nim zbieram myśli i odpowiadam, zakłada mi ręce za plecy i chwyta jedną dłonią za obydwa nadgarstki.
– Nie, oszczędzę ci szczegółów. Lecz w zamian powiem ci coś innego. – Jego oczy wędrują na moje usta, a potem niżej, na odsłonięty dekolt. – Jesteś moją żoną. Nosisz pod sercem moje dziecko. Należysz do mnie, Isabelle St. James.
Isabelle York. Isabelle Bishop. Isabelle St. James. Wygląda na to, że przez trzy lata przeszłam długą drogę.
Otwieram usta, żeby zaprotestować, by go przekląć i kazać mu iść do diabła, bo przecież nie zrobi mi krzywdy. Nie teraz, gdy jestem w ciąży. Ale nim cokolwiek zdąży wydostać się spomiędzy moich warg, słyszę, jak Jericho rozpina klamrę paska, a następnie rozporek. Przełykam ślinę i zerkam w dół, a potem z powrotem na niego. Wyraz jego twarzy się zmienił, na ustach błąka się uśmieszek, w oczach czai się mroczne pożądanie.
– Co więcej, droga żono, ty chcesz do mnie należeć – stwierdza i puszcza moje nadgarstki, żeby chwycić biodra, po czym mnie unosi.
Nie mam wyboru, oplatam go nogami w pasie. Przytrzymuje mnie opartą plecami o ścianę. Palcami odsuwa moje majtki. I choć nie potrafię znieść tej myśli, jestem podniecona.
– Nieprawda – mówię, chociaż czuję jego członek przy swoim wejściu, a moje ciało przygotowuje się na powitanie go. – Nieprawda. – Oplatam ramionami barki Jericha, a on chwyta mnie za włosy i ciągnie. Boleśnie.
– Ależ z ciebie kłamczuszka, żono – odpowiada i wbija się po nasadę. Jęczę z bólu, bo zrobił to zbyt szybko, zbyt gwałtownie. – Pocałuj mnie – nakazuje wraz z kolejnym mocnym pchnięciem i przesuwa dłonie na pośladki.
– Chcesz całusa? – pytam. Ocieram się o niego łechtaczką, a moje ciało reaguje dokładnie tak, jak powiedział. Pragnie go. I pragnie do niego należeć.
– Może być krwawy. Zezwalam. Pokaż, na co cię stać.
Zatapiam zęby w dolnej wardze Jericha, a po języku rozlewa się miedziany posmak krwi. Nie przestaję ssać, aż ruchy Jericha stają się coraz szybsze. Sama już nie wiem, czy to ja jęczę czy on. Kiedy dochodzę, przywieram do niego mocno, ramionami ściskam jego barki, udami – biodra. Mąż kołysze mnie na kutasie, wchodzi raz za razem, rośnie coraz bardziej. Dyszę z rozkoszy i powtarzam jego imię. Moje ciało pulsuje, wzrok się rozmywa, a nabrzmiałe sutki stają się wyczulone na najlżejszy dotyk koszulki, którą wciąż mam na sobie. Każde doznanie odczuwam ze zdwojoną siłą.
Gdy Jericho szczytuje, słyszę swoje imię i czuję, jak mąż przyciska pierś do mojej i przygważdża mnie do ściany, by po chwili znieruchomieć. Patrzymy sobie w oczy, oboje z zakrwawionymi wargami, i nienawidzimy się nawzajem. Składam bezgłośną przysięgę, że go zniszczę. Że odbiorę mu wszystko, co on planuje odebrać mnie. Bo seks daje mi nad nim władzę. Jericho pragnie mnie tak bardzo, jak ja pragnę jego. I nie zawaham się użyć tej przewagi, by rzucić go na kolana.
Samolot do Austrii odlatuje za ponad godzinę, więc mam dość czasu, żeby złożyć wizytę Bishopom. Chociaż nasze posiadłości przylegają do siebie, do bramy na ich posesję trzeba jechać jakieś piętnaście minut. Otwiera się, jak tylko podjeżdżamy. Najwyraźniej Carlton się mnie spodziewa.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą, szefie? – pyta Dex.
– Nie, dzięki. Zajmie mi to chwilę.
Kiwa głową, a ja rozglądam się dokoła. Rezydencja Bishopów była niegdyś wyjątkowo okazała. W domu mam plany budynku i terenu, znam wszystkie zakamarki. Ciekawe, czy Carlton kiedykolwiek poświęcił im trochę uwagi. Czy zna słabe punkty muru dzielącego nasze posiadłości.
Ogród jest zaniedbany, przydałoby się zgrabić liście i poprzycinać krzewy, zwłaszcza róże, które zaczęły wchodzić na ścianę, poobrywać zwiędłe kwiaty. Wiem, że Bishop cienko przędzie. Chociaż wciąż pozostaje właścicielem nieruchomości, brak mu płynności finansowej. Prędzej czy później będzie musiał zacząć odsprzedawać ziemię, pozbyć się apartamentu, który kupił w Paryżu dla żony. Potrzebuje gotówki.
Wysiadam z rolls-royce’a, jak tylko koła zatrzymują się na podjeździe. Poprawiam marynarkę i spoglądam na fasadę kamiennej willi. Jest podobna do naszej, obie zbudowano w stylu francuskiego pałacyku i wyposażono w ogromne okna przesłonięte zdobionymi drewnianymi okiennicami. Jeśli ktoś nie przyjrzy się dość uważnie, nie dostrzeże, że farba gdzieniegdzie obłazi, a część okiennic się poprzekrzywiała.
Drzwi otwierają się, nim zdążę zapukać, ale w progu stoi ktoś inny, niż się spodziewałem. Na moje spotkanie nie wychodzi ani kamerdyner, ani pokojówka, ani nawet gospodarz domu. Nie, to Julia. Zatrzymuje się z ręką na klamce. Dziś jej twarzy nie zdobi uśmiech. Ma na sobie spodenki do biegania oraz sportowy stanik, brzuch zostawiła goły. Jest umięśniona i opalona, jakby wkładała w swój wygląd dużo pracy.
– Panno Bishop – mówię, wchodząc po stopniach.
– Panie St. James – odpowiada. Błądzi wzrokiem po moich barkach i piersi, zanim w końcu spogląda mi w oczy. – Właśnie szłam pobiegać, kiedy zobaczyłam, jak pan podjeżdża.
Odnoszę wrażenie, że kłamie. Wcale nie wybierała się na przebieżkę, a fakt, że to ona otworzyła mi drzwi, został starannie przemyślany.
Odsuwa się na bok i gestem zaprasza do środka. Kiedy wchodzę, ocieram się ramieniem o jej piersi. Chciałbym móc powiedzieć, że to przez nie dość szerokie przejście, ale coś mi mówi, że to także nie jest dziełem przypadku.
Julia zamyka drzwi, w rozległym domu zapada cisza. Z miejsca, w którym stoję, widzę kręte schody wiodące na górę, salon i jadalnię. Jest tak cicho, że zastanawiam się, czy w budynku znajduje się ktoś oprócz nas. Odwracam się przodem do kobiety. Jest podobnego wzrostu co Isabelle, a kiedy spogląda na mnie błękitnymi oczami, jakie cechują większość członków jej rodziny, zauważam, że ma na twarzy pełny makijaż. Gruba kreska na powiece, krwistoczerwona szminka i inne takie. Do tego mocne perfumy. Ciekawe, po co się tak malowała, skoro miała zamiar biegać.
Posyła mi uśmiech i staje ciut bliżej, niż wypada. Nie poruszam się, gdy unosi ramiona, prężąc mięśnie brzucha. Długie blond włosy związuje w koński ogon na czubku głowy. Przeczesuje je wypielęgnowanymi, starannie pomalowanymi paznokciami i ściąga gumką, po czym powoli przeciąga dłonią przez całą długość kitki i przerzuca ją sobie przez ramię.
– Carltona nie ma w domu – oznajmia.
Doznaję olśnienia. A przynajmniej wydaje mi się, że zaczynam rozumieć, o co chodzi.
– Czyżby?
Potrząsa głową.
– Ale jestem pewna, że mogę pomóc, niezależnie od powodu tej wizyty. Zapraszam do mojego gabinetu. Napije się pan kawy?
– Nie, dziękuję.
Znów się uśmiecha, odwraca się na pięcie i rusza korytarzem. Przez całą drogę kręci przede mną kształtnym tyłkiem, który w obcisłych spodenkach prezentuje się obłędnie. Nie mam wątpliwości, że doboru stroju także dokonała świadomie. Zastanawiam się, jak bardzo jest zżyta z moją żoną i jak dużo Isabelle o niej wie. Zapamiętuję, by zdobyć o Julii jak najwięcej informacji.
Otwiera drzwi do gabinetu, który według mnie nie wygląda, jakby należał do kobiety. Pokój jest stary i pełen ciemnego drewna. Bardzo męski. A może to ja myślę stereotypowo.
– Jest pani pewna, że to nie gabinet pani kuzyna? Ciężko uwierzyć, że wystrój wnętrza wybrała kobieta.
– Rozumiem, że za mało tu różu?
Spoglądam na nią. Ponownie rzuca mi się w oczy przesadny makijaż, za mocno pomalowane usta. Julia Bishop przyjechała do Nowego Orleanu jakieś pięć lat temu jako samotna matka. Wprowadziła się do Carltona mniej więcej w tym samym czasie, w którym Monique się wyniosła. Niewiele więcej wiem o tej kobiecie, ale teraz zaczynam myśleć, że jej nie doceniłem.
Sięgam do kieszeni, wyjmuję telefon Isabelle i kładę go na biurku. Karta SIM została w moim gabinecie.
– Domyślam się, że przekazała to pani mojej żonie tamtej nocy, gdy zastałem was na rozmowie w kaplicy.
Julia rzuca okiem na komórkę, a potem zwraca na mnie twarz wyrażającą bezbrzeżne zdumienie.
– Sądziłam, że człowiek, który zabierał stąd jej rzeczy, po prostu go przeoczył. Sam pan wie, że w dzisiejszych czasach bez telefonu jak bez ręki. Właściwie nie da się bez nich żyć. – Uśmiecha się beztrosko.
– Och, jestem pewien, że kierowały panią najlepsze chęci i troska o Isabelle.
– Oczywiście. Jak się miewa moja droga kuzynka?
– Myślę, że pani wie.
Kobieta mruga, lecz jej twarz nie zdradza myśli.
– Chyba wypada mi pogratulować przyszłym rodzicom. Mam rację?
Uśmiecham się tylko, ani nie potwierdzam, ani nie zaprzeczam. Nie utrzymamy ciąży Isabelle w tajemnicy zbyt długo. Gdyby to zależało ode mnie, nikt by się o niej nie dowiedział, dopóki dziecko nie byłoby bezpieczne w moich ramionach.
– Jeśli żona jest przy nadziei, to pani i Carlton możecie wiele stracić, czyż nie?
Co prawda widziałem ją tylko kilka razy, a jeszcze rzadziej miałem okazję z nią rozmawiać, ale twarz Julii Bishop zawsze skrywała się pod maską. W tej chwili maska opadła, zdradzając jej myśli i sprawiając, że zazwyczaj atrakcyjna kobieta wydała mi się brzydka. Trwało to ledwie kilka sekund, lecz uderzyło mnie na tyle, że zacząłem się zastanawiać, czy to rzeczywiście Carlton stoi na czele rodziny.
– Spadek nigdy mi się nie należał, ponieważ mój ojciec był młodszym bratem. Wie pan, to tak jak w rodzinie królewskiej, zawsze jest następca i zastępca. Tata był tylko zastępcą, a ja? No cóż, nawet tym tytułem nie mogę się pochwalić.
– Spędza to pani sen z powiek?
Julia marszczy brwi.
– Nie rozumiem.
– Istnienie Isabelle. I fakt, że ma wyższą pozycję od pani.
Przełyka ślinę.
– Absurdalna insynuacja. Kocham kuzynkę.
– Hmm. A tak w ogóle gdzie się podział Carlton?
– Nie wrócił na noc do domu. Pewnie utknął w Domu Kocic.
Nie wiem dlaczego, ale ta informacja mnie zaskakuje, przynajmniej w pierwszej chwili.
– Czy to panią martwi? – Chcę sprawdzić pewną hipotezę.
– Słucham?
– Pytam, czy martwi panią, że Carlton spędza tam czas na pieprzeniu innych kobiet.
Twarz Julii oblewa się rumieńcem.
– My nie… On… Przecież jesteśmy kuzynostwem. I tyle.
– Och, też kiedyś byłem bardzo zżyty z kuzynką – kłamię i unoszę jeden kącik ust.
– Nas takie relacje nie łączą!
– Przepraszam, widocznie źle zinterpretowałem sytuację – mówię i okrążam gabinet. W końcu siadam na kanapie i rozpieram się wygodnie na oparciu, kostkę jednej nogi kładę na kolanie drugiej. Kobieta stoi w miejscu, wciąż wyraźnie zdenerwowana. – Była pani tutaj, kiedy brat Isabelle został zabity, a ona sama o mało nie zginęła, prawda? Kiedy Carlton przyjął ją pod swój dach.
Julia potakuje i krzyżuje ręce na klatce piersiowej w obronnym geście.
– Od jak dawna wie pani o istnieniu kuzynki? I o tym, że jest z państwem spokrewniona.
– Przepraszam?
– Od jak dawna wie pani o Isabelle? Carlton dowiedział się, że ma przyrodnią siostrę, po otwarciu testamentu ojca, w którym staruszek przyznawał się do posiadania drugiego potomka. Wykonano badanie porównawcze DNA, przy okazji zaznaczę, że bez wiedzy Isabelle, na długo, nim zamieszkała w tym domu. Carlton od dawna wiedział o jej istnieniu. Pytam, jak długo wiedziała pani.
– Dopiero od momentu, w którym się tu przeprowadziła.
– Czyżby?
– Do czego zmierzasz, Jericho?
Jericho.
Wstaję i podchodzę do niej.
– Nie jesteśmy przyjaciółmi i nie przypominam sobie, żebym przechodził z panią na ty. Proszę się do mnie zwracać per panie St. James.
Podnosi wzrok na moją twarz i przerzuca ten swój niepoważny kucyk na plecy. Nie lubię jej. Właściwie odczuwam wobec niej niemal fizyczny wstręt. Jest w Julii coś sztucznego. Od tej kobiety bije chłód. A może chodzi o to, że należy do klanu Bishopów, a nienawiść do wszystkiego, co z nim związane, tkwi we mnie bardzo głęboko zakorzeniona. Ale wtedy na myśl przychodzi mi członkini ich rodziny, która mieszka tuż za murem granicznym. Tu sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej. Może dlatego, że nosi pod sercem moje dziecko. Może dlatego, że sypia w moim łóżku. A może dlatego, że widziałem ją w chwilach, gdy była najbardziej bezbronna, że całkowicie ode mnie zależy, że to moja ręka ją karmi. Nie mam pojęcia. Ale wiem jedno – z pewnością nie jest taka jak Julia.
– Proszę się trzymać z daleka od mojej żony. Wyrażam się jasno, pani Bishop?
– Isabelle to moja kuzynka, a do tego przyjaciółka. I z pewnością przydałby jej się ktoś bliski.
Nachylam się w jej stronę.
– Proszę się trzymać od niej z daleka.
Julia przełyka z trudem ślinę i cofa się o krok.
Usatysfakcjonowany jej reakcją ruszam do drzwi. Trzymam już dłoń na klamce, kiedy się odzywa:
– Co pan z nią zrobi, gdy dziecko się urodzi?
Zaciskam szczęki i odwracam się powoli. Kobieta najwyraźniej zauważa jakąś słabość w wyrazie mojej twarzy lub w postawie, bo nagle jakby rośnie o kilka centymetrów, a na jej zbyt mocno umalowanych ustach wykwita paskudny uśmiech.
– Pochowa ją pan tak samo jak narzeczoną? Tak jak pański przodek pochował Nellie Bishop?
Prycham i wracam na środek gabinetu. Z przyjemnością zauważam, że Julia cofa się przede mną żwawym krokiem.
– Proszę się trzymać z daleka od mojej żony i całej mojej rodziny, bo w przeciwnym wypadku ja przyjdę po pani najbliższych.
Cios poniżej pasa. Wiem. Nieładnie grozić kobiecie, że zrobi się krzywdę jej dziecku.
Twarz Julii blednie. Kobieta porusza wargami, lecz nie wydostaje się spomiędzy nich żaden dźwięk. A może coś mówi, ale ja już tego nie słyszę. Wychodzę z gabinetu, z tego obmierzłego domu, i jedyne, na co mam ochotę, to wyszorować porządnie skórę, żeby zetrzeć truciznę, którą pozostawił na niej kontakt z tą jędzą.
Do Austrii lecę sam. Wziąłbym ze sobą Dexa, jednak zważywszy na zmianę okoliczności, chcę, żeby został w domu i czuwał nad Isabelle i Angelique. Powierzyłem mu także zadanie przeprowadzenia rozmów kwalifikacyjnych z trzema kandydatami na ochroniarzy mojej żony. Wiem, że nie mogę trzymać jej w domu pod kluczem w nieskończoność. Nie byłoby to dobre ani dla niej, ani dla dziecka. Ale nie pozwolę, żeby gdziekolwiek chodziła sama, szczególnie teraz, po mojej wizycie u jej krewniaczki. Przeczucie co do ludzi nigdy mnie nie myli. Raz go nie posłuchałem i Kimberly zginęła. Felix Pérez wywarł na mnie dokładnie takie samo wrażenie jak Julia Bishop, lecz je zignorowałem. W końcu robiłem interesy. Załatwiałem sprawy, które zbyt długo leżały odłogiem i które należało załatwić. I tyle. Ale okazało się, że na interesach się nie skończyło.
Nikt oprócz Dexa nie ma pojęcia o mojej wyprawie do Austrii. A zwłaszcza Zeke nie może się dowiedzieć. Po spotkaniu z Santiagiem zżera mnie jeszcze większa ciekawość, czego on i brat mi nie mówią.
Ojciec zginął w Alpach podczas wyjazdu na narty. Wiem, że spotkał się wówczas z jakimiś ludźmi, by sfinalizować nie do końca legalny interes. Lecz z tego, co udało mi się ustalić, wszystko przebiegło pomyślnie, więc ci ludzie nie mieli powodu, by wyrządzić mu krzywdę. Wręcz przeciwnie.
Wyjechał z jedną ze swoich kochanek. Dziś się z tego cieszę, bo gdyby zabrał matkę, to ją także bym stracił.
Wypadek wydarzył się w nocy. Ojciec i ta kobieta wracali po kolacji do naszego domku w górach. Było późno i ciemno, padał śnieg. Takie warunki mogą sprawić, że niedoświadczony kierowca wypadnie z drogi. Tyle że ojciec nie był żółtodziobem. Co prawda połowę życia spędził w Nowym Orleanie, ale urodził się i wychował w Kolorado, gdzie uzależnił się od jazdy na nartach. Jako nastolatek i później, przed trzydziestką, właściwie każdą zimę spędzał w górach. Znakomicie prowadził, nawet w fatalnych warunkach.
SUV, którym jechał tamtej nocy, wyleciał z drogi na ostrym zakręcie ledwie pięć minut jazdy od celu podróży. W miejscu, w którym barierka uległa wcześniej uszkodzeniu. Jej naprawę zaplanowano na następny tydzień. Nim policja dotarła na miejsce zdarzenia, śnieg rozpadał się na dobre, ukrywając wszelkie ewentualne dowody, jak ślady hamowania, tropy zwierząt czy cokolwiek innego, co mogłoby zdradzić powód, dla którego doszło do wypadku. Winą obarczyli śliską nawierzchnię, chociaż jezdnia wcale nie była pokryta lodem. Padał śnieg, a z nim ojciec radził sobie świetnie.
Auto zjechało w przepaść i wybuchło przy zderzeniu ze skałą, wywołując niewielką lawinę. Z kierowcy i pasażera nie pozostało nic prócz zwęglonych kości. Na myśl o tym przewraca mi się w żołądku. Ojciec nie był dobrym człowiekiem, zdaję sobie z tego sprawę. Stosował przemoc wobec matki, czasem również wobec nas, szczególnie wobec Zeke’a. Lecz nie zmienia to faktu, że dzięki niemu żyję.
Specjalnie podjeżdżam pod domek w stylu alpejskim, który sprzedaliśmy po wypadku. Wygląda wciąż tak samo, może tylko sprawia wrażenie starszego. Parkuję na podjeździe i przez kilka chwil przyglądam się budynkowi. Dla mnie to miejsce nie wiąże się z żadnymi wspomnieniami. Ani ja, ani rodzeństwo nigdy tu nie byliśmy. Przyjeżdżali wyłącznie rodzice, głównie ojciec. Wydaje mi się, że matkę zabrał ze sobą ledwie parę razy.
W środku zapala się światło i ktoś odsuwa zasłonkę, żeby spojrzeć na drogę. To cicha okolica i rzadko ktokolwiek się tu zapuszcza bez powodu. Jedyni przyjezdni to goście restauracji mieszczącej się na szczycie góry, a ta jest teraz, poza sezonem, zamknięta.
Wrzucam w aucie jedynkę i zawracam na trzy razy, żeby dostać się z powrotem do hotelu. Nie poświęcam nawet minuty, by dotrzeć do miejsca, w którym samochód ojca przeleciał przez barierkę. Może zrobię to później. Ale teraz śpieszę się na spotkanie z kierownikiem hotelu Petterhof.
Hotel jest duży, znajduje się w nim ponad pięćset pokoi. Standard o jedno oczko wyżej od hostelu. To miejsce, w którym łatwo zniknąć w tłumie, zostać przeoczonym. Zatrzymuję SUV-a na parkingu przed budynkiem – nie ma tutaj parkingowych – i wchodzę do środka. Wnętrze widziało lepsze czasy, a wyposażenie i umeblowanie to taniocha, którą należało wymienić już ze trzydzieści lat temu. Hotel mocno odbiega standardem od miejsc, w których Zeke zwykł się zatrzymywać.
Podchodzę do recepcji ze ściśniętym żołądkiem. Zza kontuaru podnosi na mnie wzrok młoda kobieta i uśmiecha się promiennie.
– Dobry wieczór. W czym mogę panu pomóc?
– Przyszedłem na spotkanie z panem Spencerem. Z Mitchem Spencerem.
Celowo nie podaję kobiecie swojego nazwiska.
– Tak, wspominał, że oczekuje gościa. Proszę usiąść, a ja po niego zadzwonię.
– Dziękuję.
Za pracę, którą wykonał, przesłałem panu Spencerowi pokaźną sumkę. W zamian oczekuję dyskrecji. Dyskrecji oraz informacji. Bo w aktach Santiaga znalazłem coś ciekawego. Coś, czego być może miałem nie zauważyć. Na liście gości tego hotelu rozpoznałem jedno z nazwisk. Jack J. Z. Wilder. Tak się nazywał najlepszy kumpel mojego brata z liceum. Nie sądzę, żeby jego dane znalazły się tutaj przypadkiem. Santiago posunął się nawet do tego, że zdobył informacje na temat wszystkich gości pobliskich hoteli i pensjonatów, jak również przyjezdnych, którzy wynajmowali w okolicy domki, oraz lokalnych mieszkańców. Przyłożył się. A nazwisko Jacka w dokumentach przykuło mój wzrok, zwłaszcza inicjały J. Z., ponieważ tak właśnie nazywaliśmy go w szkole.
Gdy skontaktowałem się ze Spencerem, który pracował w hotelu od piętnastu lat, okazał się na tyle miły, że po drobnej zachęcie finansowej zgodził się podzielić ze mną informacją na temat istnienia nagrań z kamer rejestrujących ruch w lobby oraz wokół wejść: głównego, bocznych i służbowych. Standardowe procedury bezpieczeństwa. W dodatku obsługa hotelu Petterhof nigdy nie kasowała nagrań. Dzięki temu Mitchowi Spencerowi udało się odnaleźć zapisy z tygodnia, w którym zginął mój ojciec. Z tygodnia, który Jack J. Z. Wilder rzekomo spędził na nartach w Austrii. Tyle że Jack poniósł śmierć w wyniku wypadku na motocyklu, jakiś rok po skończeniu liceum. Byłem nawet na jego pogrzebie.
Na nagraniu z kamery, choć jest nieco ziarniste, widać wyraźnie wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę podającego się za Wildera. To mój brat. Zeke był w Austrii tej samej nocy, kiedy samochód ojca wyleciał z zakrętu. Przebywał w hotelu położonym niecałe pół godziny jazdy od miejsca wypadku. A ja nawet nie miałem pojęcia, że w ogóle wyjechał wtedy z kraju.
– Dzień dobry. Miło mi pana poznać, panie St. James. Jestem Mitch Spencer.
Mrugam, żeby oczyścić umysł, i wyrywam się z zadumy, by porozmawiać z kierownikiem hotelu. To niski, krępy mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Kiedy wyciąga do mnie rękę, zauważam, że mankiety jego ciemnej marynarki są mocno wytarte.
– Panie Spencer – mówię, ściskając podaną dłoń. – Dziękuję, że w tak krótkim czasie udało się panu znaleźć dla mnie chwilę.
– Tędy, proszę.
Idziemy korytarzem. Na podłodze leży wytarty, postrzępiony dywan. Ściany przesiąkły zapachem jedzenia, dymu papierosowego i trawki. Zeke z pewnością czuł odrazę do tego miejsca.
Wchodzę za Spencerem do niewielkiego biura przepełnionego księgami rachunkowymi i rejestrami, a także stosami starych taśm video. Stojące pod oknem biurko widziało lepsze czasy, a obrotowe krzesło wyraźnie przechyla się na bok. Jedynym, co ratuje to pomieszczenie, jest spektakularny widok rozciągający się za oknem.
– Biuro może nie przedstawia się najlepiej, ale proszę mi wierzyć, warto posiedzieć tutaj wieczorem, żeby zobaczyć zachód słońca – mówi kierownik, jakby czytał w moich myślach.
– Nie wątpię.
Spencer wskazuje mi dłonią krzesło. Korzystam z zaproszenia. Gospodarz siada za biurkiem. Odwraca laptop ekranem w moją stronę i bez zbędnych wstępów włącza odtwarzanie. Uważnie oglądam film, z którego zrzuty widziałem kilka dni temu. Na ekranie Zeke wchodzi do lobby z czapką bejsbolową naciągniętą głęboko na czoło. Ma na sobie ciężki, bezkształtny płaszcz zimowy zapięty aż pod brodę. Kieruje się do windy. Sprawdzam datę nagrania. To noc, gdy doszło do wypadku ojca. Tłumię wszelkie emocje i myśli.
Kierownik naciska parę klawiszy, by odtworzyć inną scenę. Na laptopie znów pojawia się brat, tym razem ubrany w garnitur i wełniany płaszcz, zdecydowanie nieprzeznaczone do szusowania na nartach.
– Wymeldował się wczesnym rankiem. Miał rezerwację na dwie noce, ale wyjechał już pierwszego dnia.
Spoglądam na oznaczenie daty i godziny.
– Zaledwie godzinę po przyjeździe. Proszę puścić nagrania jeszcze raz.
Spencer spełnia prośbę. Ponownie wpatruję się, jak Zeke wchodzi do lobby w czapce i za dużym płaszczu. Kierownik życzliwie włącza pauzę, po czym powiększa obraz. Choć jest ziarnisty, udaje mi się dostrzec wyraz twarzy brata, przynajmniej częściowo. Wygląda na zdeterminowanego. I najwyraźniej gdzieś się spieszy. A kiedy się wymeldowuje, ma mokre włosy. Najwyraźniej zdążył nie tylko się przebrać, lecz także wziąć prysznic.
– Jest jeszcze jedno nagranie – oznajmia Spencer. – I to dość ciekawe.
Przekręca laptop w swoją stronę i wciska kilka klawiszy, a potem znów ustawia go tak, bym widział ekran, na którym Zeke wychodzi z hotelu, wyrzuca wypchaną torbę podróżną do śmietnika nieopodal wejścia, wsiada do taksówki i odjeżdża.
– Nagrał pan kopię? – pytam. Uważam, żeby z niczym się nie zdradzić.
– Oczywiście. – Mężczyzna otwiera jedną z szuflad biurka, z której wyjmuje pendrive, i wręcza mi go.
– Dziękuję.
Wyciągam komórkę, loguję się do aplikacji bankowej i robię kolejny przelew. Kiedy wstaję, telefon mojego rozmówcy oznajmia dźwiękiem, że przyszła wiadomość. Spencer rzuca okiem na ekran, po czym podnosi na mnie wzrok i się uśmiecha.
– Dziękuję. Bardzo panu dziękuję – mówi.
– Proszę nie zapomnieć o dyskrecji, panie Spencer. Nagranie ma zniknąć.
Naciska jakiś klawisz.
– Zrobione.
– Dobranoc.
Opuszczam tani hotel. Nogi mam jak z waty. Wsiadam do wynajętego SUV-a i kieruję się na małe prywatne lotnisko, skąd jeszcze dzisiejszej nocy wrócę do domu. I chociaż poleciałem prawie na drugi koniec świata, to wcale nie jestem mądrzejszy.
– Tatusiu! – wykrzykuje Angelique.
Odwracam się i widzę, jak do jej pokoju wchodzi Jericho. Wygląda, jakby w ciągu ostatniej doby nie przespał ani minuty. Z jakiegoś powodu spodziewałam się, że będzie bez przerwy tkwił u mojego boku. Nie spuszczał mnie z oka. Pilnował, żebym jadła. Upewniał się, że nie zrobię krzywdy dziecku. A tu proszę, nie widziałam go od tamtego dnia, gdy nakarmił mnie zupą. Kiedy się obudziłam, jego strona łóżka była pusta i wciąż starannie zaścielona.
– Dzień dobry, kochanie – odpowiada i chwyta córkę w ramiona, kiedy ta do niego podbiega, a potem ją tuli.
Nadal zaskakują mnie takie sceny z jego udziałem. Wobec Angelique zachowuje się zupełnie inaczej niż wobec mnie. Inaczej niż wobec kogokolwiek. Jakbym w ogóle go nie znała. Zachowuje się jak człowiek, którego chciałabym poznać. Dotykam brzucha. Czy wobec naszego dziecka też taki będzie? A może znienawidzi je z powodu krwi Bishopów płynącej w jego żyłach?
– Babcia powiedziała, że pewnie miałeś mnóstwo spotkań – mówi Angelique. – Dlatego nie zjadłeś z nami obiadu.
– To był długi dzień – stwierdza Jericho.
Stawia małą na podłodze. Wciąż trzymając ją za rękę, podchodzi z nią do biurka. Rzuca okiem na jedną z książeczek, która akurat leży otwarta. To opowieść dla dzieci o muzyce, a dokładniej o niedźwiadku mającym talent do grania na skrzypcach. W dzieciństwie była to jedna z moich ulubionych lektur. Kiedy spytałam Leontine, czy możemy ją kupić dla Angelique, teściowa zamówiła tę książeczkę oraz kilka innych. Wszystkie dostarczono do rezydencji w ciągu zaledwie kilku godzin.
Lecz to działo się przed. Używam teraz przyimków „przed” i „po” do wyznaczania ram czasowych własnego życia. Przed to czas, kiedy wiedziałam, że Jericho St. James jest zły, ale nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo. Teraz, czyli po, już to wiem.
– Isabelle – zwraca się do mnie i kładzie mi ciężką dłoń na ramieniu. – Jak się czujesz?
– Już jej lepiej. Dużo, dużo lepiej – odpowiada za mnie pasierbica. – Prawda, Belle?
– Zgadza się, kochanie. – Uśmiecham się do niej.
Nim odwracam się do męża, przybieram poważny wyraz twarzy. Chcę, żeby zrozumiał, co mam mu do przekazania, ale nie zamierzam przy okazji zranić Angelique.
– Zaczęłaś jeść? – pyta.
– Tak.
– To dobrze.
Wstaję i kieruję się ku drzwiom.
– Pójdę już. – Zakładam, że Jericho chce spędzić trochę czasu z córką.
– Co czytasz? – pyta i podnosi książkę. Przez chwilę przygląda się okładce, a potem kartkuje kilka stron.
– To o misiu, który umie grać na skrzypcach, choć jest bardzo młody – odpowiada rezolutnie dziewczynka. – Widzisz? – Wyjmuje ojcu książkę z rąk i przerzuca kartki. – Belle nauczy mnie kiedyś grać, ale na razie jestem za mała.
Jericho rzuca mi spojrzenie.
– Wspaniale. A może później coś by dla nas zagrała? Jak ci się podoba ten pomysł, Angelique?
– Och, tatusiu, ona jest naprawdę dobra, powinieneś jej posłuchać.
Czuję, że się rumienię. Odwracam się od męża.
– Z przyjemnością posłucham, jak Isabelle gra. W takim razie jesteśmy umówieni na wieczór – zwraca się do mnie.
– O ile nie będę zbyt zmęczona. – Usiłuję zmusić usta do uśmiechu.
W tym momencie słyszymy pukanie do drzwi i do pokoju wchodzi Leontine.
– Czas na lunch – oznajmia.
– A potem pojedziemy? – pyta ją wnuczka.
– Gdzie chcecie jechać? – Jericho marszczy brwi.
– Twoja mama i ja zabieramy Angelique do lokalnej księgarni – mówię, jakbym rzucała mu wyzwanie. Jestem w buntowniczym nastroju. Brwi męża tworzą już prostą kreskę, która unosi się pod samą linię włosów.
– Co proszę?
– Wybieramy się do księgarni. Wiesz, to takie miejsce, gdzie sprzedają książki. Po lunchu organizują dla dzieci w wieku Angelique spotkanie, podczas którego będą czytane bajki. Najpierw posłucha opowieści, a potem zjemy ciasto w cukierence.
– Tatusiu, to wyjątkowe miejsce. Nazywa się Wata Cukrowa. Belle pokazywała mi na zdjęciach. Wszystko w środku jest różowe i wygląda jak zrobione z waty cukrowej. Mają nawet…
– Kto powiedział, że możecie tam pojechać? – przerywa jej ojciec i piorunuje mnie wzrokiem.
Uśmiecham się szeroko.
– Naszła mnie ochota na kawałek ciasta. Ot, taka niewinna zachcianka.
Jericho kładzie mi dłoń na karku i lekko naciska w ramach ostrzeżenia.
– Catherine może wam upiec ciasto.
– Niestety nie. Chodzi o konkretny rodzaj ciasta, które można dostać tylko w Wacie Cukrowej. Chyba nie chcesz, żebym ignorowała swoje zachcianki, prawda?
– Proszę, tatusiu. Mógłbyś pojechać z nami.
Jericho patrzy na córkę i już otwiera usta, jednak dziewczynka jeszcze nie skończyła.
– Wujek Zeke powiedział, że zje kawałek ciasta na lunch. Też bym tak chciała, ale babcia powiedziała, że najpierw muszę zjeść coś konkretnego.
– Zeke też ma zamiar jechać? – dopytuje mąż.
– O, tak – przytakuję, a mój uśmiech staje się szerszy. – Czy to nie słodkie z jego strony, że postanowił poświęcić nam trochę swojego cennego czasu? Przecież jest taki zapracowany.
Widzę, jak na skroni Jericha zaczyna pulsować żyła.
– No dobrze – cedzi przez zaciśnięte zęby.
– Tatusiu, jedziesz z nami? – pyta podekscytowana Angelique i podskakuje z radości.
– Tak.
– Miło mi to słyszeć – odzywa się Leontine. Wygląda na zaskoczoną, ale jednocześnie usatysfakcjonowaną rozwojem wydarzeń. – W takim razie wszystko ustalone. Sądzisz, że powinnam do nich zadzwonić i zmienić rezerwację, Isabelle?
– Nie, bez problemu dostawią nam jedno krzesło. A nawet jeśli nie, to Jericho może usiąść na podłodze na własnym… – Ostatnie słowa kieruję do niego.
– Belle zna właścicielkę – wtrąca Angelique. – Przyjaźni się z nią. Ta pani jest cukierniczką i upiecze nam coś specjalnego.
– Nie wątpię.
– Może nawet poproszę ją, żeby twoją porcję okrasiła jakimś szczególnym dodatkiem.
Wzrok męża przesuwa się na mnie. Mężczyzna ciska gromy z oczu.
– Chodź, Angelique – mówi Leontine, a ja zastanawiam się, czy czuje narastające między nami napięcie.
– A ty nie będziesz nic jadła, Belle? – pyta mnie pasierbica.
– Oczywiście, że będę. – Robię krok w ich stronę, lecz Jericho łapie mnie za ramię.
– Zejdziemy za kilka minut – mówi.
Angelique spogląda na nas, ale babcia wyprowadza ją stanowczo z pokoju.
Kiedy znikają za drzwiami, wyrywam się mężowi i wychodzę na korytarz. Udaje mi się dotrzeć do drzwi sypialni i położyć rękę na klamce, gdy Jericho mnie dogania i przykrywa ją swoją dłonią.
– Naszła cię ochota na ciasto? – pyta szorstko.
Jego bliskość sprawia, że czuję łaskotanie w żołądku, a włoski na karku stają dęba. Przenoszę wzrok z naszych dłoni na jego oczy. Nie odwracam głowy.
– Jeszcze wczoraj nie mogłaś utrzymać jedzenia w żołądku, droga żono.
– Widocznie witaminy rzeczywiście pomogły.
Naprawdę czuję się lepiej, lecz szczerze mówiąc, nie udało mi się wmusić w siebie nic oprócz kilku kolejnych porcji ugotowanej przez Catherine zupy. Nie jestem pewna, czy mój żołądek zniesie ciasto, ale dałabym wszystko, żeby tylko się stąd wyrwać, a to był jedyny pomysł, jaki przyszedł mi do głowy. Wiedza o ciąży sprawiła, że stałam się odważniejsza. Nabrałam pewności siebie.
– Hmm.
Mąż otwiera drzwi i gestem zaprasza mnie do środka. Kiedy go mijam, czuję znajomy zapach. Nie potrafię sobie uzmysłowić, skąd go znam, ale z pewnością nie pasuje do Jericha. Nie pasuje do tego domu.
– Gdzie byłeś? – pytam, gdy zamyka drzwi.
– Czyżbyś się za mną stęskniła?
– Nie, tak się tylko zastanawiałam. Nudności ustąpiły akurat wtedy, kiedy wyjechałeś, więc pomyślałam, że może byłoby najlepiej, gdybyś trzymał się ode mnie z daleka przez najbliższych dziewięć miesięcy. Albo może już zawsze. Oba rozwiązania mnie zadowolą. A najbardziej pozwolenie na powrót do domu.
Dom. W tej chwili uświadamiam sobie, co to za zapach. Zbliżam się do Jericha, wspinam na palce i obwąchuję kołnierzyk jego koszuli.
– Co ty wyprawiasz? – pyta, a ja cofam się o krok.
– To perfumy Julii.
Zapach jest nikły i być może to odmienny stan wyostrzył moje powonienie, ale nie mam wątpliwości. A świadomość, że Jericho pachnie kuzynką, podnosi mi ciśnienie.
Mąż wydaje się zaskoczony tą uwagą i przez dobrą minutę szuka w głowie właściwej odpowiedzi.
– Natknąłem się na nią, kiedy oddawałem twój telefon. – Wymija mnie, kieruje się w stronę drzwi łączących nasze sypialnie i wchodzi do swojej. Podążam za nim.
– Co to znaczy, że się na nią natknąłeś?
Jericho zdejmuje marynarkę, rozwiązuje krawat, ściąga go i rzuca na łóżko. Odpina górne guziki koszuli oraz te na mankietach, zanim wyjmuje ją ze spodni i zdejmuje przez głowę. Po chwili i ona ląduje na pościeli. Na koniec mąż zzuwa buty, po czym idzie do łazienki.
– To znaczy, że pojechałem do rezydencji Bishopów, żeby zwrócić twój telefon Carltonowi i powiedzieć mu, że ani on, ani Julia nie mogą więcej się z tobą kontaktować, ale nie zastałem go w domu. Była tylko ona. – Odkręca wodę pod prysznicem, odpina pasek od spodni i odwraca się do mnie. – Chyba nie jesteś zazdrosna, co? Czyżbym miał szminkę na kołnierzyku?
– A skąd miałaby się na nim wziąć szminka? – We własnym głosie słyszę gniewne, agresywne nuty. Może to naprawdę zazdrość? Nagle zdaję sobie sprawę, że skrzyżowałam ręce na piersi, więc czym prędzej opuszczam je wzdłuż tułowia.
Jericho szczerzy zęby usatysfakcjonowany.
Potrząsam głową.
– Ty kutasie, wcale nie jestem zazdrosna. Po prostu nie rozumiem, w jaki sposób przylgnął do ciebie zapach jej perfum.
Mąż unosi brwi, robi kilka kroków w moją stronę i chwyta mnie w talii.
– Nie musisz się obawiać, nie jest w moim typie.
– Ja wcale nie… Jezu! Co z tobą nie tak?! – Popycham go, ale tylko zacieśnia uścisk.
– Ty jesteś w moim typie. No i zostałaś moją żoną. Nie wspominając już o tym, że nosisz pod sercem moje dziecko. Na razie chcę pieprzyć tylko ciebie.
Ponownie próbuję go odepchnąć.
– Możesz zerżnąć wszystkie kobiety pracujące w Domu Kocic, bylebyś mnie zostawił w spokoju!
– Nie sądzę, że rzeczywiście tak myślisz.
– Ależ tak.
– Mam ci to udowodnić?
– Odpierdol się!
Jericho wyszczerza zęby i wciąż oplatając moją talię ręką, drugą sięga pod prysznic, żeby zakręcić wodę. Bierze mnie na ręce i niesie do sypialni, gdzie sadza na krawędzi łóżka. Kładzie mi dwa palce na piersi i popycha lekko, a ja padam na plecy. Mąż zadziera sukienkę, po czym zsuwa majtki.
– Co ty robisz?! – Siadam gwałtownie, kiedy przy mnie kuca z twarzą między moimi nogami.
– Zamierzam wylizać twoją cipkę – odpowiada i nim udaje mi się cokolwiek odpowiedzieć, ściąga moje biodra na sam skraj materaca i przykłada usta do centrum sterowania rozkoszą.
Wyłączam myślenie. Koncentruję się na jego wilgotnym, gorącym języku, który wyprawia cuda na łechtaczce. Jericho rozchyla szerzej moje uda i wsuwa we mnie dwa palce, a potem zaciska usta wokół nabrzmiewającego guziczka i zaczyna ssać.
– O Boże!
Mąż zaprzestaje pieszczot na chwilę i spogląda na mnie.
– Mów mi „Jericho”, to w zupełności wystarczy. – Pokazuje zęby w uśmiechu, po czym kładzie sobie moje nogi na barkach.
Ułamek sekundy później zasysam gwałtownie powietrze, wplątuję palce w jego włosy i szczytuję. Wraz z mijającym orgazmem moje ciało wiotczeje.
Jericho wstaje, spogląda na mnie z góry i ociera usta. Gdy ściąga z siebie resztę ubrań, widzę, że jest gotowy. Klęka jednym kolanem na łóżku i chwyta fiuta w dłoń. Nachyla się nade mną, nie przestając się pieścić.
– Już wiesz, co miałem na myśli? – pyta, całuje mnie i odsuwa się na chwilę, by pobłądzić wzrokiem po moim ciele.
– Nienawidzę cię – oznajmiam w odpowiedzi.
– Bzdura.
Wolną dłonią zadziera sukienkę jeszcze wyżej, żeby odsłonić cycki zakryte koronkowym stanikiem. Szorstkimi ruchami ściąga miękką miseczkę najpierw z prawej, potem z lewej piersi, tak że materiał zbiera się pod nimi. Obie są obrzmiałe i tkliwe.
– Chodź tutaj – rozkazuje mąż i kładzie dłoń na mojej potylicy. Zdecydowanym ruchem pomaga mi usiąść i przybliża się na tyle, że nie mam wątpliwości, co chce zrobić. Szybko okazuje się jednak, że się mylę, bo Jericho zaciska mi palce na włosach i odchyla głowę. – Kto zaprosił Zeke’a?
– Co?
– Kto zaprosił Zeke’a do kawiarni?
– No… Angelique.
– A przypadkiem nie ty?
Chcę pokręcić głową, ale trzyma mnie za włosy tak mocno, że nie mogę.
– Jesteś tego pewna?
– Tak – odpowiadam, a on rozluźnia chwyt.
– To dobrze. Nie jesteś jego, tylko moja. Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej.
Kiedy mnie puszcza, upadam na łokcie. Jericho odsuwa się o kilka kroków i wpatruje w moje rozchylone nogi i w to, co znajduje się pomiędzy nimi. Ociekam sokami, bo pragnę czegoś więcej niż tylko jego ust. Chcę poczuć go w środku.
– Chciałabyś dojść jeszcze raz, prawda? – pyta.
W odpowiedzi przygryzam wargę. Mam ochotę mu powiedzieć, że go nienawidzę, ale nie potrafię. Przyjdzie na to jeszcze czas. Teraz myślę tylko o orgazmie.
Jericho uśmiecha się szeroko i łapie moje uda. Kiedy czuję w sobie jego męskość, chwytam go za ramiona i wpijam się paznokciami w ciało. Sposób, w jaki się we mnie porusza, jak się we mnie wpatruje, jak mnie pieprzy, i rozkosz, którą mi daje, sprawiają, że z mojej głowy wyparowują wszelkie myśli.
– No dalej, Isabelle. Dojdź, bym mógł się na ciebie spuścić.
W tej chwili szczytuję. Choć się za to nienawidzę, dochodzę na rozkaz męża.
Przygląda mi się przez moment, wciąż twardy jak stal, lecz po kilku kolejnych pchnięciach, gdy moje ciało się rozluźnia, wychodzi ze mnie i chwyta kutasa. Po dwóch szybkich ruchach ręką dochodzi, a ja się temu przypatruję. Widzę, jak napinają się mięśnie jego twarzy i całego ciała, po czym przenoszę wzrok na mocno ściskany dłonią członek. Nie mogę oderwać oczu, kiedy naznacza mnie swoim nasieniem na brzuchu i piersiach. Kładzie wolną rękę na łóżku i pochyla się nade mną, tryskając resztką spermy. Oczy ma zamknięte, oddech ciężki i urywany. Gdy kończy, rozchyla powieki, prostuje się i patrzy na bałagan, którego narobił. Kładzie dłoń płasko na moim brzuchu i wsmarowuje nasienie w skórę, w piersi, między nogami. Przez cały czas nie spuszczam z niego wzroku, wpatruję się, jak pokrywa mnie nim, zostawiając swój zapach, naznacza, jakby tatuaż na moich plecach mu nie wystarczał. W końcu spogląda na mnie, na swoje dzieło. Zaszczyca pojedynczym kiwnięciem głowy i idzie do łazienki. Chwilę później słyszę, że odkręcił wodę pod prysznicem.
Unoszę się na łokciach i patrzę na siebie. Należę do niego. Pod każdym względem. Wstaję. Nogi mi drżą. Ściągam z siebie sukienkę i ruszam do łazienki, żeby dołączyć do męża. Nie wygląda na zaskoczonego, kiedy staję tuż przed nim. Przechyla głowę i przygląda mi się przez dłuższy czas. W końcu kładzie rękę na mojej potylicy i całuje w usta. Jednak w tym pocałunku brak czułości. To kolejny sposób, by mnie naznaczyć. By pokazać, że jestem jego. Lecz ja także pragnę zostawić na nim swój znak. Kiedy wbijam mu paznokcie w plecy i przeciągam nimi w dół, na moment się spina, ale zaraz przyciąga mnie bliżej i całuje mocniej. Gdy kończy pocałunek, a ja kończę kreślić na jego skórze swoje znaki, myje nas oboje, po czym zakręca wodę. Owija ręcznikiem najpierw mnie, potem siebie.
Bez słowa wychodzimy z łazienki i się ubieramy. Zachowujemy się tak, jakby ta dziwna chwila pomiędzy nami w ogóle nie miała miejsca. W milczeniu schodzimy do jadalni na lunch i szykujemy się, by zabrać Angelique do księgarni na czytanie bajek, a później do cukierni. Jakbyśmy byli rodziną.
I jesteśmy, z tym że dysfunkcyjną, w której mąż kładzie żonie dłoń na karku, by przypomnieć jej, że sprawuje nad nią kontrolę, i aby zawsze mieć ją na wyciągnięcie ręki. Jericho nigdy nie pozwoli mi zapomnieć, że do niego należę.