Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Isabelle
Jericho St. James pragnie zemsty na mojej rodzinie. Jest potężnym, obrzydliwie bogatym i najbardziej niebezpiecznym człowiekiem, jakiego znam. A ja do niego należę.
Uwięził mnie. Planuje uczynić swoją żoną. I postawił sprawę jasno – będę sypiać w jego łóżku.
Ale bestia ma tajemnicę. Jedną jedyną słabość, która sprawia, że nie mogę jej nienawidzić.
Córkę.
I zrobi wszystko, by ją ochronić.
Jericho
Bishopowie odebrali mi coś, czego nie da się odkupić za żadne pieniądze. Ale życie za życie. Teraz ja im coś odbiorę.
Isabelle to pionek idealny.
Zniewolę ją. Uczynię swoją żoną. Będzie należała do mnie pod każdym względem. A gdy dostanę od niej to, czego pragnę, wymażę rodzinę Bishopów z ludzkiej pamięci, jakby nigdy nie istnieli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pionek Diabła
1 ISABELLEK
2 JERICHO
3 ISABELLE
4 JERICHO
5 ISABELLE
6 JERICHO
7 ISABELLE
8 JERICHO
9 ISABELLE
10 ISABELLE
11 JERICHO
12 ISABELLE
13 JERICHO
14 ISABELLE
15 JERICHO
16 ISABELLE
17 JERICHO
18 ISABELLE
19 JERICHO
20 JERICHO
21 ISABELLE
22 ISABELLE
23 JERICHO
24 ISABELLE
25 JERICHO
26 ISABELLE
27 JERICHO
28 ISABELLE
29 JERICHO
30 ISABELLE
31 JERICHO
32 ISABELLE
33 JERICHO
34 ISABELLE
35 JERICHO
36 ISABELLE
37 ISABELLE
38 JERICHO
39 ISABELLE
40 ISABELLE
41 JERICHO
42 ISABELLE
43 JERICHO
44 JERICHO
45 ISABELLE
SERIA PIONEK DIABŁA
tom 1
PIONEK DIABŁA
tom 2
ODKUPIENIE DIABŁA
Bal maskowy. Czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego? Coś bliższego ideału? Zwłaszcza że zorganizowała go Socjeta. Bukiety kwiatów zwieszające się ze stołów zastawionych najprzedniejszą porcelaną. Kelnerzy serwujący szampana w wysokich, smukłych kieliszkach z ciętego kryształu, ośmioosobowa orkiestra kameralna grająca walca pod oszałamiającym blaskiem tuzina olbrzymich żyrandoli. Marzenie każdej dziewczyny. Oprócz mnie.
Stoję w cieniu, przyglądając się tancerzom. Kobiety i mężczyźni poruszają się w parach, jakby ćwiczyli kroki przez całe życie. Zastanawiam się, czy to goście czy raczej profesjonaliści zatrudnieni przez Socjetę, by stworzyć odpowiedni nastrój. Nie zdziwiłabym się, gdyby tak było, bo osobiście wątpię, żebym poruszała się z podobną gracją, gdy tańczę z mężczyznami, których przyprowadza mój brat Carlton. Przeszywa mnie dreszcz na wspomnienie ostatniego partnera. Facet mógłby być moim dziadkiem.
Kilka kroków ode mnie ktoś otwiera okno i do przepięknej barokowej sali wpada podmuch wiatru. Deszcz przeszedł w mżawkę, a w pomieszczeniu jest duszno pomimo pracującej pełną parą klimatyzacji.
Rzucam szybko okiem, aby się upewnić, że Carlton na mnie nie patrzy, dopijam szampana, po czym odstawiam pusty kieliszek na pobliski stół. Przemykam do wyjścia i prześlizguję się przez próg podwójnych, przeszklonych drzwi, które pozostają otwarte, choć deszcz nadal siąpi.
Na dziedzińcu rozbito namioty na wypadek niesprzyjającej aury. Udekorowano je latarniami i zbyt wieloma kwiatami, by ktokolwiek mógł je zliczyć. W środku stoją goście, piją, palą i śmieją się z przesadną głośnością.
Kiedy przechodzę, wszystkie głowy odwracają się w moją stronę. To przez sukienkę. Wygląda groteskowo ze spódnicą z piór, która sięga ledwie do połowy ud, i talią podkreśloną mocno ściągniętym gorsetem bardzo ograniczającym możliwość nabrania powietrza. Carlton ją wybrał, bo według niego podkreśla moje największe atuty. Na szczęście spod maski wyglądającej jakby wykonano ją z kawałka kolczugi, widać tylko oczy. Jest ładna, zrobiona ze złotych łańcuszków i monet ocierających się o ramiona przy każdym kroku. Poza tym daje nieco ochrony przed wścibskim wzrokiem. Ale bez zbyt skąpej kiecki mogłabym się obejść.
Decyduję się zaryzykować spacer w mżawce, przez którą pióra sukienki z pewnością oklapną, i szybkim krokiem zmierzam do kapliczki znajdującej się po drugiej stronie dziedzińca. Nikogo tam nie będzie. Jestem tego pewna. Może i członkowie Socjety utrzymują, że są religijni, ale z tego, co zaobserwowałam, to jedynie pozory. Msze służą im tylko do prezentacji najnowszych kolekcji domów mody.
Drewniane drzwi świątyni są ciężkie. Uchylają się ze zgrzytem ledwie na tyle, bym mogła się prześlizgnąć. Zamykam je za sobą i oddycham z ulgą na znajomy widok i zapach. Po dłuższej nieobecności w kościele zaczynało mi brakować woni kadzidła, a Carlton rzadko odwiedza takie miejsca.
Od dziecka darzę tę kapliczkę szczególnym sentymentem. Mama zabierała mnie ze sobą, gdy przychodziła posprzątać siedzibę IVI. Wciąż pamiętam, jak siadałam w pierwszej ławce, a nogami, zbyt krótkimi, by dotknąć nimi podłogi, majtałam w powietrzu. Czułam się tu jak w domu, kiedy musiałam na nią czekać, gdy wykonywała swoją pracę.
Podchodzę do „mojej” ławki, jak zwykle przyglądając się zalegającym w świątyni cieniom. Mrok rozprasza jedynie blask świec płonących w niszach i na ołtarzu. Kiedy docieram do końca nawy, pochylam głowę, żegnam się znakiem krzyża i zajmuję miejsce. Zsuwam buty. Są zbyt wąskie, a obcasy – zbyt wysokie. Przebiegam palcami po znajomym napisie wyrytym w ławce. Po inicjałach CY. Siadam w tym samym miejscu za każdym razem, gdy udaje mi się tu przyjść. W pierwszym rzędzie, jakby Bóg mógł mnie dzięki temu lepiej widzieć. Nie chodzi o to, że chcę Go o coś prosić. Wiem, że lepiej tego nie robić. Nawet się nie modlę. Po prostu zamykam oczy i wsłuchuję się w panującą ciszę. W absolutny brak jakichkolwiek dźwięków.
To lepsze niż wszystkie bale maskowe na świecie. Lepsze niż tańczenie z setką mężczyzn, dzięki którym Carlton liczy na zawarcie sojuszy przynoszących korzyści rodzinie. Nawet przez chwilę nie zastanowił się, czego ja chcę. Nie pomyślał, że chociaż byłoby to dobre dla jego – naszej – rodziny, to już sprawiło, że zboczyłam z kierunku, który obrałam lata temu. Ale nie mogę sobie pozwolić na rozpamiętywanie przeszłości. Nie teraz. Potrzebuję wytchnienia. Znajdę je w tej kaplicy dzięki kilku skradzionym dla siebie chwilom.
Otwieram oczy i podnoszę wzrok na ołtarz. Jedna ze świec, które zazwyczaj się na nim palą, zgasła. Zastanawiam się, czy to ja zdmuchnęłam ją niechcący, gdy wchodziłam. Wstaję, żeby zapalić ją na nowo. Płoszy mnie skrzypienie dobiegające z tyłu kaplicy. Biorę gwałtowny wdech i się odwracam. Wzrokiem próbuję przebić najgłębszy mrok, który panuje wokół chrzcielnicy, lecz jest zbyt ciemno. Wpatruję się w cienie, jednak nie dostrzegam żadnego ruchu, a do moich uszu nie dobiega kolejny dźwięk.
– Czy jest tu ktoś? – pytam i czuję się jak idiotka, gdy nikt nie odpowiada. To tylko skrzypienie starego drewna. Nic więcej. Usiłuję odgonić chłód, który towarzyszył mi przez cały wieczór, ale przypominam sobie, że w kaplicy zawsze jest zimniej niż na zewnątrz. Ruszam znów w stronę ołtarza. Znajduję leżące na nim pudełko zapałek i pocieram jedną o draskę. Płomień świeci jasno, a ja muszę stanąć na palcach, by dosięgnąć knota wysokiej świecy. Udaje mi się ją w końcu zapalić. Właśnie zdmuchuję zapałkę, kiedy tuż zza drzwi dobiega mnie śmiech zakłócający spokój tego miejsca. Chwilę później drzwi kaplicy uderzają z hukiem o ścianę, a ja podskakuję ze strachu. Do środka wpada dwóch śmiejących się mężczyzn. Jeden z nich prędko zamyka za sobą wrota. Wraz z nimi do świątyni wdziera się woń alkoholu i marihuany. Gdy tylko dostrzegam ich twarze, nie mam wątpliwości, że obaj są naćpani.
Na oko mężczyźni mają po dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat. Są ledwie rok czy dwa starsi ode mnie. Rozpoznaję jednego. Tańczyłam z nim jakąś godzinę wcześniej, ale nie potrafię sobie przypomnieć, jak ma na imię. Pamiętam tylko, że nie zapałałam do niego sympatią. Nie spodobał mi się ani sposób, w jaki pieścił palcami nagą skórę moich pleców, ani to, że miażdżył mi piersi o swoją klatę.
– A kogo my tu mamy? – mówi, gdy i on mnie rozpoznaje. Maskę ma odsuniętą na czoło. Oblizuje usta i błądzi wzrokiem po wypukłości moich cycków nad gorsetem sukienki. – To ta dziewczyna – oznajmia towarzyszowi i daje mu kuksańca w bok. Ten drugi wpatruje się we mnie, zacisnąwszy usta w wąską, nieprzyjaźnie wyglądającą kreskę.
– Dziewczyna od Bishopów – stwierdza. Obaj podchodzą bliżej i zatrzymują się tuż przede mną. – A przynajmniej w połowie – uzupełnia.
– W tej lepszej połowie, brachu – odpowiada drugi i razem zaczynają się śmiać. Nie bardzo rozumiem, co w tym śmiesznego. – Zdejmijmy to coś z twojej głowy, żebyśmy mogli ci się lepiej przyjrzeć – dodaje i sięga dłonią do zapięcia mojej maski.
– Nic z tego.
Odsuwam się poza zasięg jego rąk. Niestety za mną stoi ołtarz, który blokuje mi drogę ucieczki.
– Niby dlaczego? Nie mam zamiaru zawierać umowy z twoim bratem w ciemno. Nie kupuje się kota w worku, prawda?
– Stary, wydaje mi się, że to Manson dobił targu – wtrąca drugi, a na jego twarzy pojawia się paskudny grymas.
Chłopak znów wyciąga dłoń i tym razem udaje mu się wsunąć palce w moje włosy. Odpycham go obiema rękami, a to sprawia, że zatacza się w tył. Traci równowagę, bo jest i pijany, i naćpany, ale kiedy oczy zwężają mu się w wąskie, pałające gniewem szparki, a jego kumpel wybucha śmiechem, zdaję sobie sprawę, że stan chłopaka czyni go bardziej niebezpiecznym.
– Przepraszam, muszę wracać – mówię i ruszam w stronę wyjścia, ale udaje mi się postawić tylko jeden krok, nim chwyta mnie za ramię.
Zatrzymuję się, spoglądam na jego rękę, a potem podnoszę wzrok na twarz. Wykrzywiam usta w uśmiechu i przysuwam się do chłopaka. Serce wali mi w piersi, nie wiem, czy bardziej z wściekłości czy ze strachu, ale jestem pewna dwóch rzeczy. Po pierwsze, muszę się wyrwać tym typom, bo w przeciwnym wypadku ta przygoda nie skończy się dla mnie dobrze. Po drugie, za nic w świecie nie mogę pokazać, że się ich boję. Niektórych facetów kręci strach.
– Mój brat już tu idzie i raczej nie będzie zachwycony faktem, że próbowaliście położyć na mnie łapska – oznajmiam.
– Nie nazwałbym tego kładzeniem na tobie łap. A ty? – zwraca się do kumpla.
Tamten kręci przecząco głową.
– W życiu.
– Ale to już tak – mówi ten, który trzyma moje ramię, po czym obraca mnie i klepie w tyłek tak mocno, że aż się zataczam.
Zaciska dłoń mocniej na moim ramieniu, a potem obaj kolesie wybuchają śmiechem.
I wtedy ponownie słyszę ten sam dźwięk co wcześniej. Znów dobiega z pogrążonego w ciemności kąta. Tyle że tym razem zdaję sobie sprawę, że to nie stare drewno go wydało. Kiedy zerkam w tamtą stronę, widzę, jak coś się porusza.
W świetle świec zaczynają tańczyć drobinki kurzu, ale mężczyźni, którzy wparowali do kaplicy, nie dostrzegają subtelnej zmiany w powietrzu. Lecz w końcu do ich uszu dobiega dźwięk kroków i odwracają się w jego stronę. Wspólnie przyglądamy się, jak ciemność nabiera kształtu i idzie w naszym kierunku.
Serce obija mi się o żebra. Wpatruję się w rzucany przez tajemniczą postać cień i przez moment nie jestem pewna, czy to człowiek czy zwierzę. Po chwili rozpoznaję długą czarną pelerynę, jakie noszą Sprawiedliwi Synowie. Materiał faluje wokół ciała mężczyzny, sprawiając, że podążająca za nim ciemność zdaje się głębsza i bardziej przerażająca.
Nieznajomy wydaje się zbyt wysoki i barczysty, a wszystko wokół niego zbyt mroczne, począwszy od czarnego ubrania pod peleryną, przez skrywającą twarz maskę z rogami, po wściekłość skierowaną na gości, którzy przyparli mnie do muru.
Nie zaprząta sobie głowy słowami, po prostu idzie w naszą stronę. Kiedy się zbliża, tamci dwaj wyglądają jak chłopcy, bo mężczyzna góruje nad nimi wzrostem, muskulaturą, samą swoją obecnością. Rzuca na mnie przelotne spojrzenie, nim skupia wzrok na tym, który ściska mi ramię. Bez najmniejszego wysiłku odrywa ode mnie jego rękę. Twarz mojego oprawcy wykrzywia się z bólu, gdy zamaskowany nieznajomy wykręca mu ramię za plecami. Jego kumpel cofa się o krok, potem drugi, aż puszcza się biegiem ku drzwiom.
– Koleś, co, do chuja?! – wrzeszczy ten, który nie może zrobić nawet kroku. – Puszczaj!
Nieznajomy zwiększa nacisk.
– Nie ty masz ją złamać – szepcze niskim głosem, a ja rozważam te niepokojące słowa i drżę na myśl, co mogą zwiastować.
Nagle zdaję sobie sprawę, że cofnęłam się pod sam ołtarz. Patrzę na rozgrywającą się przede mną scenę z otwartymi ustami i walącym sercem, a do mojego mózgu dociera, co przedstawia maska na twarzy mężczyzny. Rogatą bestię. Diabła. Gdy nieznajomy podnosi wzrok i przygważdża mnie nim do ziemi, czuję ciężar w żołądku. Przestaję myśleć, przestaję oddychać. Wpatruję się w najmroczniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.
„Niebezpieczeństwo”.
Tylko ta myśl kołacze mi się w głowie, tylko to pojedyncze słowo jest w stanie sformułować mój umysł. Jedna tęczówka ma kolor nieba o północy, druga jest stalowoszara, a wzrok przepełnia coś tak złowrogiego, że czuję, jakby moje ciało palił żywy ogień.
Mija wieczność, nim nieznajomy uwalnia mnie spod swojego spojrzenia i jednocześnie popycha pijanego faceta w stronę drzwi. Chwilę później zostaję sam na sam z człowiekiem w masce diabła. Cały czas tu był. Czaił się w cieniu i obserwował w ciszy. Czułam to, odkąd zaczął się bal. Wpatrzone w moją twarz oczy. Wciąż miałam dreszcze. Przeszywają mnie także teraz, bo zdaję sobie sprawę, że to był on. Mężczyzna w masce. Rozpoznaję prześladujący mnie niepokój, wrażenie, że jestem obnażona, sama w pokoju pełnym obcych ludzi.
Zasycha mi w ustach. Przyciskam się plecami do ołtarza, dłońmi chwytam jego krawędzie. Wzrok nieznajomego błądzi po moim ciele, zostawiając za sobą gęsią skórkę. Znów wstrząsa mną dreszcz. Mężczyzna z pewnością to widzi, wie, że jestem przerażona. Dopiero gdy cofa się o krok, moje płuca zaczynają z powrotem działać, a ja nabieram w końcu powietrza.
– Nie powinnaś przychodzić tutaj sama – mówi. – Żadna kobieta nie może czuć się bezpiecznie bez towarzystwa, kiedy dokoła pełno alkoholu i idiotów. – Wpatruję się w niego w osłupieniu. – Twoje buty – dodaje.
– Co? – pytam cicho.
Wskazuje dłonią w dół, a ja spoglądam na swoje bose stopy, potem znów na niego. Pokazuję palcem, gdzie zostawiłam szpilki, a mężczyzna mi je przynosi. Staje blisko… Za blisko. Wkracza w moją przestrzeń osobistą, jakby należała do niego i jakbym to ja przekraczała wyznaczone przez nieznajomego granice. Wciąż nie mogę się ruszyć.
– Nie zjem cię – oznajmia niskim głosem.
Moja pierś drży, gdy nabieram głęboko powietrza. Sama sobie nakazuję, by się uspokoić. Nic złego się nie dzieje. Facet właśnie mnie uratował. Chłód, który poczułam, to tylko wybryk wyobraźni.
– A przynajmniej jeszcze nie teraz – dodaje, a ja wiem, że pod maską szczerzy zęby w uśmiechu. Przełykam ślinę. Cała się trzęsę.
Mężczyzna pochyla się i stawia buty na podłodze. Przyglądam się masywnemu ciału. Lekko licząc, jest dwa razy większy niż ja. Prostuje się i wyciąga do mnie rękę wnętrzem dłoni do góry. Na nadgarstku dostrzegam tatuaż. Ogon węża.
Wpatruję się w niego. Całą siłą woli zmuszam się, by podnieść wzrok.
– Załóż buty – nakazuje.
Mam zbyt wyschnięte gardło, żeby mówić, by sformułować słowa lub choćby wydać z siebie dźwięk, więc tylko chwytam jego dłoń i biorę gwałtowny wdech wywołany nagłym wstrząsem. Gdy palce zaciskają się wokół moich, czuję drzemiącą w jego uścisku moc. Nieznajomy trzyma mnie stabilnie i bardzo długo mi się przygląda. W końcu mrugam, spuszczam oczy i wsuwam szpilki na stopy.
– Dobrze – rzuca, a ja stoję jak słup soli z ręką uwięzioną w jego dłoni.
Słyszymy gong wzywający na kolację. Podnoszę wzrok na mężczyznę, który wpatruje się w moje usta, potem w głęboki dekolt. Czuję, jak po karku ścieka mi strużka potu. W końcu facet wypuszcza moją rękę i chwyta w dłoń łańcuszki zwisające z maski, jakby chciał je zważyć. Ściąga brwi.
– Isabelle Bishop – mówi w końcu i znów patrzy mi w oczy.
„Wie, jak się nazywam?”
Gong rozbrzmiewa po raz drugi, a po dłuższej chwili ciszy – po raz trzeci. Mężczyzna się cofa.
– Wracaj na przyjęcie i pamiętaj, żeby trzymać się z dala od miejsc pogrążonych w mroku. Nigdy nie wiesz, co może tam na ciebie czyhać.
Odwracam się tyłem do dziewczyny i wychodzę z kaplicy. Nie powinienem tu przychodzić. Przecież wiedziałem, że nawet w świątyni nie znajdę pociechy. Przynajmniej dopóki choć jeden Bishop wciąż chodzi po świecie i oddycha. „Dziewczyna tylko w połowie należy do Bishopów”, doprecyzowuje mój mózg. „To niczego nie zmienia”, uciszam go.
Poprawiam maskę i wychodzę na dziedziniec. Mżawka na powrót zmieniła się w ulewę. Deszcz zniszczy tę niedorzeczną sukienkę z piór. Carlton Bishop się wkurzy. Kieruję się w stronę ciemniejszego budynku. Umiejscowiony z dala od głównej części kompleksu pozostaje nieoświetlony, jeśli nie liczyć jednego okna. Robię zaledwie kilka kroków, gdy w kieszeni czuję wibrowanie telefonu. Wydobywam go i zerkam na ekran. Odczytuję treść wiadomości, ponieważ przysłała ją matka.
„Wracaj do domu”.
Na widok tych trzech słów czuję, jak skręca mnie w środku. Zamieram. Matka wie, że nie powinna pisać, chyba że chodzi o coś naprawdę ważnego. Kolejny przychodzący SMS rozwiewa wszelkie wątpliwości w tym względzie.
„Ona Cię potrzebuje”.
Nie waham się ani chwili. Zmieniam kierunek i idę w stronę dziedzińca, jednocześnie odpisując.
„Zaraz będę”.
Następnie wyklikuję wiadomość do Rajcy Hildebranda, mężczyzny siedzącego w jedynym oświetlonym pokoju w budynku Trybunału.
„Zmiana planów. Spotkanie odbędzie się u mnie w domu”.
Wciskam przycisk „wyślij”, a potem robię coś, czego nie planowałem. Piszę kolejnego SMS-a do Rajcy.
„Przyprowadź dziewczynę. Dzisiaj wieczorem zamierzam wejść w jej posiadanie”.
Wyłączam telefon, nim Hildebrand zdąży odpowiedzieć. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wysłać ostatnią wiadomość. Przez to cały misternie opracowany plan weźmie w łeb. Plan, nad realizacją którego trudzę się już zdecydowanie za długo.
Rozmowy milkną, gdy kroczę przez dziedziniec, a w ślad za mną powiewa peleryna. Nie dbam o to. Idę z podniesioną głową, przechodząc przez rozstawione namioty, a ludzie rozstępują się na mój widok. Boją się mnie. Czują się zaintrygowani, ale bardziej przerażeni. I tak powinno być. Bo plotki nie zostały wyssane z palca. Jericho St. James wrócił. Zakończył wygnanie, na które sam się skazał, i znów zamieszkał w swoim domu.
Niech wiedzą. Niech wiadomość dotrze do Carltona Bishopa, o ile jeszcze jej nie słyszał. Chcę, by drżał ze strachu. Przez pięć lat żył spokojnym życiem, podczas gdy ja się ukrywałem. Nie ze strachu o siebie, o nie. Gdyby chodziło wyłącznie o mnie, powróciłbym wcześniej. Dokonał zemsty. Zabił go. Nawet jeśli sam miałbym przy tym zginąć. Nie, zniknąłem ze świata, żeby ochronić coś, a raczej kogoś o wiele cenniejszego. Moją córkę. Ale to nie ona zaprząta teraz moje myśli, lecz kobieta, którą zostawiłem w kaplicy. Drobna dłoń wewnątrz mojej. I dziwne uczucie wywołane przez jej dotyk. Co by zrobiła, gdyby mnie tam nie było? I co zrobiliby tamci mężczyźni? Mężczyźni… Nie, nie mężczyźni. Chłopcy. Idioci przekonani o swojej wyjątkowości. Przyszłość, kurwa, Socjety. Ale co zrobiłaby Isabelle? Jak by się obroniła? Jest drobna. O połowę mniejsza ode mnie. Jakie więc ma szanse ze mną?
Gdy tylko przekraczam bramę kompleksu, zza rogu wyjeżdża parkingowy w moim lamborghini. Zatrzymuje się tuż przede mną. Zrywam maskę z twarzy i ciskam ją na ziemię, a dzieciak wysiada z samochodu i gapi się oniemiały, jakbym był jakimś bogiem. Ale wiem, że podziwia auto, nie mnie.
– Dobrze się nim zająłeś? – pytam i sięgam do kieszeni po portfel. Chłopak kiwa głową z entuzjazmem.
– Nie spuszczałem go z oka, sir.
Wsuwam mu w dłoń studolarowy banknot.
– Świetna robota – chwalę go i poklepuję po ramieniu, a potem wślizguję się na miejsce kierowcy.
Parkingowy zamyka drzwi wozu, a ja wyjeżdżam na zalaną deszczem ulicę. Przemykam między samochodami, by wrócić do domu, do miejsca, które zawsze powinno nim być. Do miejsca, które kocham. Do miejsca, od którego zbyt długo trzymałem się z daleka. A wszystko przez nich.
Przed oczami tańczą mi tęczówki Isabelle Bishop w kolorze błękitu. Zastanawiam się, czy to strach rozpalił je od wewnątrz, czy zawsze mają tak jaskrawy kolor. Niczym pobłyskujące kawałki akwamarynu. Mój kutas twardnieje, gdy wyobrażam sobie, jak wpatrują się we mnie, kiedy zmuszam dziewczynę, by przede mną uklękła. Kiedy biorę ją w posiadanie. Uśmiecham się na tę myśl. Z niecierpliwością na to czekam. Siłą woli zmuszam się, żeby wrócić do przyczyny obecnego stanu rzeczy. Przypomnieć sobie, że Isabelle należy do rodziny Bishopów. Zastanawiam się, dlaczego w ogóle udałem się do kaplicy, ale moje serce wie to od razu. Po to, by pamiętać. By oddać hołd. By powiedzieć umarłym, że nie zostali zapomniani. Że nareszcie nadszedł czas zemsty. O tym muszę myśleć przede wszystkim, nie o ślicznych oczach dziewczyny.
Skręcam na podjazd, a brama zaczyna się rozsuwać. To jedyny budynek mieszkalny w promieniu kilku kilometrów, otoczony hektarami ziemi, znacznie oddalony od miasta. Jedynym minusem jest fakt, że przylega do posiadłości Bishopów.
Auto wydaje z siebie cichy pomruk, kiedy zdejmuję nogę z gazu. Zostało stworzone do dużych prędkości. Pragnie ich. Jadę powoli wzdłuż okrągłego podjazdu, gdy frontowe drzwi stają otworem i próg przekracza Dex, by mnie powitać. Wysiadam, po czym rzucam mu kluczyki. Gość pracuje ze mną od pięciu lat, to moja prawa ręka. Stał mi się bliższy niż własny brat.
– Wszystko w porządku? – pyta.
Kiwam głową.
– Co się stało?
– Mała cię potrzebuje. Twoja matka siedzi przy niej od jakiegoś czasu, ale ledwie daje sobie z nią radę.
Wzdycham i wchodzę do domu. Choć przez ostatnich pięć lat żyliśmy na całkiem niezłym poziomie, córka nie jest przyzwyczajona ani do takich luksusów, ani do mieszkania w tak wiekowej rezydencji. Posiadłość rodziny St. James liczy sobie kilka stuleci, ale pomimo modernizacji wciąż jest pełna mrocznych zakamarków. I duchów przodków. Pewnego dnia wytłumaczę Angelique, że nie mają zamiaru wyrządzić jej krzywdy. Ale pięć lat to trudny wiek.
Dom rozświetla łagodne złociste światło. Moje kroki rozbrzmiewają donośnie, kiedy idę po marmurowej posadzce w stronę okazałych schodów zajmujących centralne miejsce w przestronnym okrągłym westybulu. Krocząc do pokoju małej, przypominam sobie dotyk poręczy pod palcami, zagłębienia w kamieniu powstałe przez stulecia użytkowania. Dywan tłumi moje kroki, gdy idę korytarzem do sypialni córki. Kładę dłoń na klamce i biorę głęboki wdech, by odgonić myśli o Socjecie i o Bishopach. O dziewczynie o oczach niczym kulki z błękitnego szkła. Rozciągam usta w uśmiechu i otwieram drzwi.
– Tatusiu! – woła Angelique z łóżka.
Zmuszam się, by uśmiechnąć się szerzej, choć dostrzegam bladą twarzyczkę i cienie czające się w źrenicach. Nie pasują do dziecka w jej wieku i mam zamiar je stamtąd przegonić. Jedynym grzechem mojej córki jest to, że ma mnie za ojca.
Serce ściska mi się boleśnie, kiedy przemierzam wielki pokój utrzymany w żółtej tonacji. Brat przeszedł samego siebie.
– Dlaczego jeszcze nie śpisz, kochanie? – pytam najłagodniej, jak tylko potrafię. Moja matka bez słowa wstaje z łóżka, wciąż gładząc pocieszająco głowę dziewczynki. – Już późno.
Angelique zerka na babcię i wraca wzrokiem do mnie. Wpatruję się w jej oczy. Jakże znajomo wyglądają. Są wierną kopią moich. Ale to jedyne, co po mnie odziedziczyła. Urodę ma po matce, podobnie jak łagodną naturę.
– Bałam się – wyznaje. – Tu jest za ciemno.
Odgarniam jej niesforne loki z ramion, siadam i przytulam ją. Wydaje się taka mała. Taka krucha.
– Nic ci nie grozi, Angelique. Jestem tutaj. I wujek Zeke. I babcia też.
Czasami zastanawiam się, czy nabyła ten instynktowny strach w chwili narodzin. W dniu, w którym wyrwano ją z bezpiecznego łona matki, by sprowadzić na ten okrutny, pełen przemocy świat.
Biorę wdech przez ściśnięte gardło. Barki mam spięte i muszę włożyć całą siłę w to, żeby się rozluźnić. By ukryć przed nią mroczną część mnie. Nie chcę znaleźć się na liście rzeczy, które wzbudzają w niej przerażenie.
– Zostawię ci zapalone światło – proponuje matka i włączą lampę po drugiej stronie pokoju. – Czy dzięki temu poczujesz się lepiej?
– A mogłabyś rozsunąć zasłony? – pyta Angelique.
– Ani księżyc, ani gwiazdy dziś nie świecą – oznajmiam. – Pada deszcz.
Wzrusza ramionkami.
– Lubię deszcz.
– W takim razie rozsuniemy zasłony.
Uśmiecha się i kładzie na łóżku. Nachylam się, żeby pocałować ją w czoło i otulić kołdrą.
– Jak długo tym razem zostaniemy? – zadaje kolejne pytanie. Przez całe życie ciągle się przeprowadzała, tułała od domu do domu, od hotelu do hotelu. Latami musiałem ją ukrywać. Jeszcze kilka dni temu nie istniała dla świata.
– Jesteśmy w domu – mówię i wstaję. Już czas, by wyszła z ukrycia i zaczęła normalnie żyć. – Zostaniemy tu, Angelique.
– Ty też?
Kurwa! Nie zapomniała, jak często znikałem. Jak zostawiałem ją z babcią i hordą najemników, którzy mieli jej pilnować, podczas gdy ja tropiłem zabójców żony.
– Ja też – potakuję, zamierzając dotrzymać obietnicy. Wróciłem do domu na dobre.
Kiwa główką, a po chwili powieki same jej opadają.
– Dobranoc, słoneczko – żegna się z nią babcia. Całujemy ją oboje w policzek i wychodzimy na korytarz. Zamykam za sobą drzwi.
– Padasz z nóg – mówię do matki. Jej zmęczenie widać aż nadto wyraźnie. – Powinnaś się położyć.
Włosy zaczynają jej odrastać. Delikatne białe kosmyki. Po zakończeniu leczenia na policzki wracają rumieńce.
Nareszcie.
Uśmiecha się do mnie.
– Nic mi nie będzie. Cieszę się, że jestem w domu.
– Gdzie Zeke? – pytam.
– Na dole.
Kiwam głową.
– Dobranoc – mówię i ją przytulam. Chociaż przybrała trochę na wadze, wciąż wydaje się krucha.
– Dobrze, że ją tu przywiozłeś. – Wyswobadza się z moich objęć. – Mam nadzieję, że to, co jej powiedziałeś, nie było czczą obietnicą.
– Nie było. Zostajemy. – Mój głos brzmi surowo, co nie umyka uwadze matki. Poznaję to po zmarszczce, która pojawia się pomiędzy jej brwiami.
– Trzeba zostawić przeszłość za sobą, Jericho.
– Zmarli zostaną pomszczeni. – Odwracam się i ruszam w kierunku schodów. Nie pierwszy raz toczymy tę rozmowę i mam już tego serdecznie dość.
– Ona by tego nie chciała! – woła za mną matka, kiedy stoję już na górnym stopniu.
Zatrzymuję się, zaciskam szczęki i zgrzytam zębami.
– Idź spać – nakazuję, choć chciałbym powiedzieć setki innych rzeczy.
– Synu… – zaczyna.
Podnoszę na nią wzrok.
– Tylko w ten sposób mogę zapewnić jej bezpieczeństwo – mówię, chociaż to nie jedyny powód mojego działania.
Argument wystarcza jednak, by zakończyć rozmowę.
Schodzę na dół, do gabinetu mojego brata, by zaczekać na Rajcę Hildebranda i pozostałych gości.
Gra się zaczyna.
– Gdzie byłaś? – pyta Carlton.
Stoi tuż za drzwiami wiodącymi do sali balowej. Właściwie to mój przyrodni brat. Stąd ten wcześniejszy komentarz, że należę do rodziny Bishopów tylko w połowie. Wydaje się, że ludzie przywiązują do tego ogromną wagę, chociaż moim zdaniem z niewłaściwych powodów. Wcale się nie smucę, że nie jestem pełnej krwi Bishopówną. Wręcz przeciwnie. Zasmuca mnie fakt, że w moich żyłach w ogóle płynie ich krew.
Carlton obdarza wymuszonym uśmiechem przechodzącego obok gościa i kiwa głową, jakbyśmy prowadzili normalną rozmowę. Zastanawiam się, czy bolą go od tego mięśnie twarzy. Cóż, zawsze dbał o zachowanie pozorów.
– Poszłam się odświeżyć po tańcach – kłamię.
Mierzy mnie wzrokiem, a w końcu znów kiwa głową.
– Dobrze. Rzeczywiście nieco oklapłaś.
– Jestem zmęczona. Możemy wracać do domu?
Spogląda mi przez ramię i uważnie przypatruje się tłumowi.
– Wrócisz do domu po kolacji.
– Nie dam rady dłużej tańczyć, bolą mnie stopy.
– To ważne, byśmy znaleźli dla ciebie odpowiednią partię.
– Czy to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, że nie chcę znajdować odpowiedniej partii? Ani w ogóle żadnej?
– Wiesz, że musimy to zrobić. Tak będzie z korzyścią dla wszystkich.
– Masz na myśli, że tak będzie z korzyścią dla ciebie. Niby jak ja na tym skorzystam?
Odciąga mnie z dala od pary, która przechodzi zbyt blisko nas w drodze do swojego stołu.
– Należysz do rodziny Bishopów, Isabelle.
– W połowie.
– To nieistotne. Ciążą na tobie pewne obowiązki, podobnie jak na mnie. Jak na wszystkich członkach rodziny.
– No jasne, napychanie rodzinnej kabzy.
Światło, które do tej pory rozjaśniało jego błękitne oczy, nagle gaśnie, wzrok staje się pochmurny. Zrzuca maskę, jaką nosił przez cały wieczór, dzięki czemu widzę wyraźnie prawdziwe oblicze Carltona. Nie wygląda na zadowolonego.
– Nie słyszałem, żebyś narzekała, kiedy przyjąłem cię pod swój dach i opłaciłem ci szkołę. Nie mówiąc już o wyremontowaniu pokoju, kupieniu ubrań i samochodu, karmieniu. Wymieniać dalej?
– Nie – mówię przez zaciśnięte zęby.
Nigdy go o to wszystko nie prosiłam. Okoliczności sprawiły, że znaleźliśmy się w sytuacji, w której żadne z nas nie chciało się znaleźć. A teraz już za późno, żeby się wycofać. Pieniądze zostały wydane, a ja nie mam możliwości, by je oddać.
– Dobrze. – Sięga do kieszeni, gdy jego telefon wydaje z siebie pojedynczy sygnał. Kiedy czyta SMS-a, widzę, że wiadomość wyprowadza go z równowagi. Chociaż z drugiej strony ostatnio ciągle jest spięty. Bardziej niż zazwyczaj. – Jebany Hildebrand – mamrocze i spogląda mi przez ramię. Nagle napręża się jak struna i uśmiecha z widocznym wysiłkiem.
Podążam za jego wzrokiem, odwracam się i zauważam starszego, nieprzyjemnie wyglądającego mężczyznę, który idzie w naszą stronę w towarzystwie dwóch goryli. Ochroniarzy pracujących dla Socjety nie sposób nie rozpoznać. Poruszają się w bardzo charakterystyczny sposób. W jednej chwili dociera do mnie, że nadciąga coś złego.
– Rajco Hildebrand – mówi Carlton, wyciągając rękę.
Rajca? Czyżby członek Trybunału?
Cisza, która nagle zapada wśród osób znajdujących się w zasięgu wzroku, nie uchodzi mojej uwadze. Przechodzący nieopodal ludzie zwalniają kroku i wytężają słuch.
– Carltonie – odpowiada staruch i rzuca mi przelotne spojrzenie, choć zachowuje się, jakby mnie tu nie było. – Nastąpiła mała zmiana planów. Spotykamy się w innym miejscu. Mam nadzieję, że jesteś gotowy.
– Dopiero przed chwilą otrzymałem pańską wiadomość.
– To tylko zmiana lokalizacji. Chodźmy – mówi i wskazuje ręką drzwi wyjściowe.
– Jeśli poda mi pan lokalizację, każę kierowcy…
– Czeka na ciebie mój samochód – przerywa mu Hildebrand. Nie znam go, co prawda, ale wygląda na człowieka, który nie przyjmuje odmowy.
Trybunał to organ sądowniczy Socjety. IVI wydaje się stać ponad prawem, kierować własnymi zasadami, posiadać własne sądy. I własny system kar. Drżę na tę myśl i na wspomnienie informacji, jakie usłyszałam od mojej kuzynki Julii, która zgłębia historię organizacji, jakby to była co najmniej Biblia.
Carlton bacznie przygląda się Rajcy i dopiero po chwili nagina się do jego woli. Nie przywykł do wykonywania rozkazów.
– Oczywiście. Każę tylko kierowcy odwieźć siostrę do domu.
– Dziewczyna jedzie z nami.
Brat mruży oczy.
– Co to ma, do diabła, znaczyć? Cała ta potajemna…
– Licz się ze słowami, Bishop – przerywa mu Hildebrand, odwraca się i rusza przed siebie. Macha dłonią do towarzyszących mu mężczyzn, którzy – nie mam co do tego wątpliwości – bez wahania siłą zaciągnęliby mnie i brata na tajemnicze spotkanie, gdybyśmy dobrowolnie za nimi nie poszli.
Carlton robi krok do przodu, ale chwytam go za ramię i ciągnę. Kieruje głowę w moją stronę.
– Co się dzieje? – pytam.
– Proszę za mną! – woła Hildebrand przez ramię.
Brat rusza za nim, nie zaszczyciwszy mnie nawet słowem, a ja zostaję z gorylami. Jeden z nich odchrząkuje i gestem wskazuje, bym szła przed nim. Spełniam polecenie, starając się nie zwracać uwagi na zaciekawione spojrzenia ludzi, wdzięczna za maskę, która zakrywa mi twarz, bo czuję, że pieką mnie policzki.
Mimo że serce szaleńczo wali o żebra, podążam posłusznie za Rajcą i Carltonem, bo tego zostałam nauczona. Tak postępuje większość kobiet należących do Socjety. Panuje tu patriarchat, więc traktuje się nas jak obywateli drugiej kategorii. W dodatku ja nie tylko jestem kobietą, ale i bękartem. Ojciec Carltona nawiązał romans z pokojówką, a ona jakiś czas później wydała mnie na świat. Przynajmniej ludzie nazywają ten związek romansem. Jednak kiedy przypominam sobie ich relacje, które obserwowałam, gdy byłam wystarczająco duża, żeby zwracać uwagę na te rzeczy, ogarniają mnie wątpliwości, czy taki właśnie miał charakter.
W każdym razie mama zaszła w ciążę. Przez szesnaście pierwszych lat życia nie miałam pojęcia, że należę do rodziny Bishopów. Nosiłam nazwisko York. Lecz rodzice zmarli, a rok po ich śmierci zabito mojego brata Christiana, który przejął nade mną opiekę. Przez dwa dni byłam sierotą. Potem zjawił się Carlton i mnie przygarnął. Jak się okazało, miałam jeszcze jednego brata.
Kiedy docieramy do bramy na końcu dziedzińca, otrząsam się z rozmyślań. Cieszę się, bo takie dumanie nad przeszłością nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Rajca Hildebrand wsiada do pierwszego z dwóch oczekujących na nas rolls-royce’ów. Nagle dostrzegam na ziemi maskę z rogami diabła. Robię krok w jej kierunku i biorę gwałtowny wdech. To ta maska. Maska mężczyzny, którego spotkałam w kaplicy. Najwyraźniej opuścił siedzibę IVI. Zastanawiam się, czy rozpoznałabym tego faceta, gdybym zobaczyła go ponownie lub usłyszała jego głos. Jestem pewna, że tak. Jeśli kiedykolwiek znajdę się z nim w jednym pomieszczeniu, będę wiedziała, że to on. Skąd? Bo nawet patrzenie na porzuconą maskę sprawia, że wzdłuż kręgosłupa przebiegają mi dreszcze, a włoski na karku stają dęba.
– Siostro. – Z zamyślenia wyrywa mnie ostry głos Carltona. Czeka przy otwartych drzwiach drugiej limuzyny. Za mną stoją ochroniarze.
Rzucam ostatnie spojrzenie na maskę, odwracam się i wsiadam do samochodu. W jakiś sposób wiem, że gdziekolwiek jedziemy i cokolwiek się wydarzy, dzisiejszej nocy zmieni się całe moje życie.
– Mówiłem ci, że nie powinieneś wychodzić – oznajmia mój brat Ezekiel. – Nie jesteś sobą.
Wręcza mi szklaneczkę whiskey.
Biorę od niego drinka i upijam łyk.
– Nic mi nie jest. Wszystko się zgadza? – pytam i obchodzę biurko dokoła, żeby rzucić okiem na rozłożone na blacie dokumenty. Najwidoczniej ktoś je dostarczył, gdy byłem na balu.
– Co do joty z wcześniejszymi ustaleniami. Brakuje tylko kilku podpisów. Hildebrand nie miał nic przeciwko innej lokalizacji? Tak po prostu się zgodził?
Podnoszę wzrok, słysząc zmianę tonu w głosie Zeke’a, i na widok szerokiego uśmiechu sam rozciągam wargi. – Nie mam pojęcia. Wyłączyłem telefon.
– Och, jestem pewien, że dotrze tutaj w znakomitym humorze. – Ezekiel dopija ostatnie krople whiskey i nalewa sobie kolejną porcję.
Patrzę na profil brata. Nie widziałem go od pięciu lat, ale niewiele się zmienił przez ten czas. Większość ludzi powiedziałaby pewnie, że wcale, ale ja nie jestem jak inni. Łączy nas podobna budowa ciała. Urodziłem się dwa lata wcześniej niż on i zawsze byliśmy sobie bliscy. No, może poza kilkoma miesiącami, kiedy sytuacja wyglądała zgoła inaczej, ale to stare dzieje.
– Zeke – mówię, a brat odwraca się przodem do mnie. – Pokój małej wyszedł ślicznie, chociaż jest odrobinę… żółty. Robi wstrząśniętą minę.
– Tylko odrobinę? A tak się starałem.
– Dziękuję. Dziękuję, że to zrobiłeś.
Już nie żartujemy.
– To moja bratanica i cieszę się, że wróciła do domu, gdzie jej miejsce. Tak samo jak jej ojciec.
Tym razem to ja uśmiecham się szeroko. Zeke kiwa głową i sięga do kieszeni po komórkę. Odczytuje wiadomość.
– Dwa rollsy właśnie podjeżdżają pod dom.
– Niech Hildebrand wejdzie pierwszy. Bishopowie mogą zaczekać na zewnątrz – wydaję polecenie. Zdejmuję marynarkę, przewieszam ją przez oparcie fotela biurowego i podwijam rękawy. Ezekiel tymczasem odpisuje na SMS-a i wkłada telefon z powrotem do kieszeni.
– Jericho – mówi, by odciągnąć moją uwagę od zaściełających biurko papierów. Przygląda się wzorom pokrywającym mi przedramiona. Właściwie to jeden tatuaż. Dwa smoki splecione na plecach z ogonami wijącymi się przez całe ręce aż po nadgarstki. Chaos i więzi rodzinne. Zniszczenie. Władza. Brat ma taki sam, więc nie wiem, czemu się na mnie gapi. – Na pewno jesteś na to gotowy?
Patrzę mu w oczy.
– Od pięciu lat jestem na to gotowy. Potrzebowałem tylko dowodu.
Ezekiel potakuje. Słyszał nagranie. Zna rolę, którą odegrał Carlton Bishop w śmierci Kimberly. W jej przypadkowym zamordowaniu. Przypadkowym, bo to ja stanowiłem cel, a ona tylko weszła napastnikom w drogę. Miała dwadzieścia cztery lata. Kurwa, była taka młoda. Nosiła pod sercem nasze dziecko. Jakiś czas wcześniej zaręczyliśmy się, planowaliśmy się pobrać. Marzyliśmy o tym, że zamieszkamy na jakiejś plaży w Meksyku i zostawimy wszystko za sobą. Kurwa! Ja pierdolę! Jebać Carltona Bishopa. Zamierzam go zniszczyć.
– Bracie. – Wzdrygam się, gdy Zeke kładzie mi dłoń na ramieniu. Nawet nie wiem, kiedy do mnie podszedł. Zbyt mocno pogrążyłem się w przeszłości.
– Wszystko w porządku – mówię, nie patrząc na niego.
– Na pewno?
Spoglądam mu w oczy, stalowoszare jak u naszej matki, choć jej wydają się łagodniejsze, bardziej przyjazne.
– Powiedziałem, że wszystko gra – odwarkuję. Nie poznaję własnego głosu.
– Nie pozwól, by to zauważyli.
– Co mieliby zauważyć?
– Twój ból. Zdradza słabość.
Zaciskam szczęki i biorę głęboki wdech przez nos. Ma rację. Muszę się opanować. Trzymać myśli na wodzy, żeby znów nie przenieść się w przeszłość. Nie przy tych ludziach. Zamykam oczy, jeszcze raz głęboko oddycham i kiwam głową. Chwilę później rozlega się pukanie do drzwi.
– Przedstawienie czas zacząć – oznajmia Zeke i uśmiecha się szeroko. Znacznie lepiej odgrywa swoją rolę niż ja. Z większą łatwością zmienia maski. – Proszę wejść! – woła, podchodzi do biurka i podnosi szklaneczkę whiskey.
Obaj przyglądamy się, jak Dex otwiera drzwi i do gabinetu wchodzi Rajca Hildebrand. Patrzy na mnie, na Zeke’a, po czym rozgląda się po pomieszczeniu. Wydaje się poirytowany, ale chyba zawsze ma taką minę. To zadufany w sobie człowiek i, o ile pamiętam z czasów, kiedy jeszcze żył ojciec, nigdy nie darzył naszej rodziny szczególnymi względami. Pewnie uważa nas za uzurpatorów. Nie jesteśmy założycielami organizacji, ale mamy pieniądze, a koniec końców każdy kłania się forsie. Wszystko i wszystkich można kupić, choćby nie wiem jak Socjeta starała się temu zaprzeczać. Nawet pozycję w IVI.
Co innego Bishopowie. Jedna z trzynastu pierwotnych rodzin założycielskich. Są nie tylko członkami organizacji, ale także jej fundamentem. Carlton Bishop to Sprawiedliwy Syn z prawdziwego zdarzenia. Ja, Zeke, a wcześniej także nasz ojciec, musieliśmy wykupić sobie miejsce. Hildebrand nigdy o tym nie zapomniał. A to czyni sytuację jeszcze słodszą. Przyklejam uśmiech na twarz.
– Rajco, doceniam, że przyjechał pan pomimo zaproszenia na ostatnią chwilę.
Dex zamyka drzwi, a Hildebrand spogląda mi w oczy.
– Na przyszłość pamiętaj, że sprawy tej wagi winny być załatwiane w budynku Trybunału.
– Założyłem, że zważywszy na delikatność tej konkretnej sprawy, nie będzie pan miał nic przeciwko.
Zaciska szczęki, bo wie, że trzymam go za jajca. Sprawiedliwy Syn, członek jednej z rodzin założycielskich, układa się z gangsterami. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby ktoś go na tym przyłapał. Informacje na ten temat z pewnością nie zostałyby dobrze przyjęte. Właśnie dlatego się tu zjawił. I zrobi dokładnie to, co mu każę.
– Oczywiście – odpowiada.
– Proszę usiąść – mówię, składając leżące na biurku dokumenty. Obchodzę mebel i dłonią wskazuję obitą skórą kanapę w części gabinetu przeznaczonej dla gości.
Rajca siada, a Zeke pyta:
– Coś do picia?
Hildebrand kiwa głową w kierunku stojącej na biurku butelki, a brat nalewa mu szklaneczkę whiskey.
– Jak się miewa twoja córka? – rzuca cierpko.
– Całkiem dobrze. – Biorąc pod uwagę okoliczności. Wsparcie Rajcy jest niezbędne, żeby ta część planu się powiodła, ale nie mam zamiaru mówić mu o swojej rodzinie więcej, niż musi wiedzieć.
– Jak mniemam, zamierzasz przyprowadzić ją do siedziby stowarzyszenia i formalnie wszystkim przedstawić.
– Kiedy nadejdzie właściwa chwila, a ja zadbam o jej bezpieczeństwo.
Pierwsza część zdania to kłamstwo, druga ma za zadanie wywrzeć na moim rozmówcy lekką presję. Uświadomić mu, jak ważna jest ta kwestia dla IVI.
– Czy dziewczynka została ochrzczona?
– Czyżby martwił się pan o jej duszę?
– Ależ oczywiście – odpowiada, uśmiechając się niemal tak ciepło jak ja.
Rozmowa zmierza w złą stronę, więc zmieniam temat.
– Zakładam, że dokładnie sprawdził pan dowody przeciwko Carltonowi Bishopowi.
Jestem przekonany, że to zrobił, bo w przeciwnym wypadku by go tu nie było. Dowody, które mam na myśli, to nagranie rozmowy Carltona z jakimiś zbirami na temat planowanego zamachu na moje życie, w którym zginęła Kimberly. Z ich słów wynika także, że Bishop mógł maczać palce w śmiertelnym wypadku samochodowym mojego ojca.
– Tak. Oddasz nagranie, kiedy podpiszemy dokumenty, jak ustaliliśmy?
– Zgodnie z umową. – Wyczuwam obecność Zeke’a u boku. – A dziewczyna?
– Czeka razem z bratem na twoje rozkazy.
Nie patrzę na Ezekiela. Z pewnością zdziwił się rozwojem sytuacji. Dzisiejszej nocy mieliśmy skonfrontować się z Carltonem, podpisać papiery i pokazać mu, że zasady gry się zmieniły. Nie było mowy o tym, że wezmę sobie Isabelle. Jednak mój plan ewoluował.
– Świetnie.
Zbieram dokumenty, które sporządził Hildebrand, po czym rozkładam je na ławie. Ponadwymiarowe arkusze pergaminu zajmują cały blat. Zdejmuję skuwkę z pióra wiecznego i kładę je przed Rajcą. Mężczyzna odstawia drinka na bok, pochyla się, bierze pióro do ręki i przygląda się stronom. Nie wprowadzałem żadnych zmian, więc ta część powinna pójść gładko. I rzeczywiście tak się dzieje. Mija ledwie chwila, a słyszę skrobanie stalówki, gdy Hildebrand składa podpis. Chce mieć to jak najszybciej z głowy. Po kilku sekundach odkłada pióro i odchyla się z powrotem na oparcie. – Dyskrecja jest w tym przypadku najważniejsza, St. James.
– Och – odpowiadam, a potem siadam i podnoszę pióro. Mój wzrok pada na nazwisko Isabelle Bishop, które pojawia się na dokumencie w kilku miejscach. – W zupełności się z panem zgadzam. – Składam podpis.
Zeke otwiera drzwi, posyła Dexowi znaczące spojrzenie i nakazuje mu przyprowadzić Bishopów.
– Powiedz mi coś – zagaduje Hildebrand, kiedy czekamy na ich przybycie. Przybliża do mnie twarz. – Po co ci dziewczyna? Nawet nie jest czystej krwi. Jej matka była zwykłą pokojówką, która zapomniała o swojej pozycji.
Zaciskam dłonie, liczę do dziesięciu i biorę głęboki wdech.
– W takim razie nie powinien pan mieć nic przeciwko, biorąc pod uwagę fakt, że moje wysokie miejsce w hierarchii Socjety zostało kupione.
Nawet nie staram się wyglądać przyjaźnie, kiedy wypowiadam te słowa. To prawda, której Rajca z chęcią by zaprzeczył. Jego twarz przybiera odcień wściekłej czerwieni. Trafiłem w samo sedno.
– Dyskrecja – mamrocze.
Drzwi stają otworem. Wstaję i odwracam się, żeby zobaczyć, jak Carlton Bishop wchodzi do gabinetu. Gdy jego wzrok pada na mnie, przez ułamek sekundy widzę w nim niedowierzanie. Jeśli wcześniej nie słyszał plotek o moim powrocie, w momencie, w którym samochód wiozący jego i jego śliczną przyrodnią siostrę skręcił na długą, pustą drogę wiodącą do posiadłości St. Jamesów, musiał się zorientować, że nadszedł czas na wyrównanie rachunków.
Widzę, ile wysiłku kosztuje go oderwanie wzroku ode mnie i przeniesienie go na Hildebranda.
– Rajco, najwyraźniej obydwu nam przysporzono dziś kłopotu – mówi cierpko.
Jeszcze nie wie, co trzymam w zanadrzu. Najprawdopodobniej nie ma pojęcia o istnieniu nagrania. Felix Pérez jest mistrzem w szpiegowaniu innych.
– Siadaj – rozkazuje mu Hildebrand. Nawet się nie pofatygował, żeby wstać.
Bishop przenosi wzrok na oficjalnie wyglądające arkusze pergaminu, które leżą rozrzucone na ławie, i wieczne pióro bez skuwki. Na schnący atrament na naszych podpisach. Zastanawiam się, czy dostrzega imię siostry na dokumentach. Czy głowi się nad tym, o co chodzi. Myśli, co zaplanowałem. Tak czy siak, jego też trzymam za jaja.
Uśmiecham się szeroko i patrzę w kierunku drzwi. Nie interesuje mnie Carlton Bishop. Mam w dupie, czy siedzi, stoi czy robi gwiazdy po całym gabinecie. To nią jestem zaciekawiony. Po chwili Isabelle wchodzi w tej swojej absurdalnej sukience, rozmyślając, dlaczego się tu znalazła. Zrobiona z metalowych kółeczek maska zniknęła, a przepiękne oczy dziewczyny wpatrują się we mnie intensywnie. I, cholera jasna, kiedy nasz wzrok się spotyka, czuję ucisk w podbrzuszu. Podobnie zareagowałem wcześniej tego wieczora, gdy zetknęły się nasze dłonie. Zastanawiam się, czy mnie rozpoznała. Czy wie, że to ja byłem zamaskowanym diabłem, któremu musi teraz podziękować za uratowanie tyłka.
Dex zamyka za dziewczyną drzwi, a ona podskakuje. Dosłownie. Nie spuszczam z niej wzroku. Nie mogę go od niej oderwać. Zeke chrząka i w końcu odwracam się do siedzących mężczyzn. Natrafiam spojrzeniem na stalowoszare oczy brata, które wpatrują się we mnie uważnie. Przymykam powieki. Nie chcę, żeby się zorientował, o co mi chodzi, ale wiem, że już na to za późno. Widział, jak na nią patrzę. Ale jebać to. Niech myśli, że przyglądam się nowej zabawce do bzykania. Zresztą do tego sprowadzi się jej rola, przynajmniej częściowo. Będzie ssała mi kutasa, kiedy rozkażę jej go ssać. Będzie rozkładała nogi, kiedy rozkażę, żeby je rozłożyła. I będzie szorowała podłogi, kiedy rozkażę je szorować. Bo tutaj Bishopowie są nikim. Niczym. Znaczą mniej niż brud, który przylepił się do podeszew moich butów. Chociaż ten członek ich rodziny ma do odegrania pewną rolę. Jest kluczem do wymazania ze świata nazwiska Bishop. Do odebrania całemu rodowi wszystkiego, co kiedykolwiek posiadali.
– Isabelle, nie stój tak przy drzwiach, przywitaj się z Rajcą – mówi Carlton szczekliwym głosem.
Obserwuję reakcję dziewczyny. Wydaje mi się, że nawet nie próbuje ukryć pogardy, jaką żywi wobec przyrodniego brata. W końcu przenosi wzrok na Hildebranda.
– Rajco – udaje jej się w końcu wydusić. Dopiero po dłuższej chwili spuszcza wzrok.
Carlton odwraca się do Hildebranda, a ja nie przestaję przyglądać się Isabelle. Dostrzegam, jak przenosi na mnie spojrzenie, a potem zaczyna szybko mrugać, żeby ukryć zmieszanie. Przyłapana na gorącym uczynku.
– Co to ma znaczyć? – pyta Bishop, przebiegając wzrokiem leżące na ławie dokumenty.
Hildebrand rzuca mi przelotne spojrzenie. Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale wchodzę mu w słowo, bo to zbyt ważne. To pierwszy krok na drodze do pokonania Carltona Bishopa. I dlatego to ja chcę wygłosić te słowa.
– Niniejszym inicjuję Rytuał.
Zamarzałam.
„Niniejszym inicjuję Rytuał”.
Słowa rozbrzmiewają echem w mojej głowie, tak jak te, które wypowiedział wcześniej dzisiejszej nocy: „Nie ty masz ją złamać”. Przysiadam na krawędzi stojącego najbliżej krzesła, bo czuję, że za chwilę ugną się pode mną kolana. Mój umysł pracuje gorączkowo.
Zwykle rumiana twarz brata pokrywa się głębokim szkarłatem, a do mnie dociera, po co się tutaj znalazłam. Dlaczego Hildebrand nalegał, bym przyjechała z Carltonem. W normalnych okolicznościach ani on, ani inni Rajcy nie raczyliby zamienić ze mną słowa. Jestem kobietą, a w zasadzie dla nich półkobietą, bo przecież tylko jedno z moich rodziców było członkiem ich wspaniałej Socjety.
Ten mężczyzna, nieznajomy z kaplicy, właśnie zainicjował Rytuał. Archaiczne, nonsensowne prawo nadal funkcjonujące w organizacji. Prawo do przejęcia władzy nad czyimś życiem. Związek przypominający ten pomiędzy chrzestnym a chrześniakiem, na mocy którego jedna strona podejmuje się opieki nad drugą, niepełnoletnią. Jednak w zawiłym kodeksie IVI oznacza to przejęcie pieczy nad dzieckiem bądź kobietą niezależnie od jej wieku. Ponieważ każdym domostwem musi władać mężczyzna. Właśnie dlatego Carltonowi z taką łatwością przyszło usankcjonowanie roli mojego prawnego opiekuna. Ale wtedy byłam nieletnia i pozbawiona rodziny. Zostałam sama. A gdy tylko ustalono, że należę do klanu Bishopów, IVI zdobyło prawo do decydowania o moim losie. A może sama na to pozwoliłam? To były ciężkie, pełne mroku czasy. Miałam zaledwie szesnaście lat, brata zabito na moich oczach, a mnie samą pozostawiono na śmierć. Ale teraz? Mam dziewiętnaście lat, jestem już dorosła. Z drugiej strony nie żyjemy w normalnym świecie, a ci mężczyźni nie grają według zwyczajnych reguł.
– Nie możesz rozpocząć Rytuału – wyrzuca z siebie Carlton i podnosi arkusze pergaminu, które wyglądają na bardzo stare. Sprawiają wrażenie, jakby miały rozpaść mu się w palcach. Przebiega wzrokiem tekst.
– Ależ mogę. I właśnie to zrobiłem – odpowiada mu nieznajomy z kaplicy.
Siłą zmuszam kolana, żeby się złączyły, i wycieram spocone dłonie o sukienkę. Niewiele to daje, bo pióra wciąż są wilgotne od deszczu. W pomieszczeniu zalega cisza, gdy Carlton odczytuje zawartość dokumentów.
– Rajco, to niedopuszczalne! Nie wiem, jakich kłamstw naopowiadał panu St. James, ale mogę pana zapewnić, że nie ma w nich ziarna prawdy!
Brat zrywa się na równe nogi, mnąc papiery.
– Jeśli to podrzesz, odpowiesz przed Trybunałem. To oficjalny dokument i tak też będzie traktowany. – Hildebrand nabiera tchu. – Powinieneś okazać wdzięczność, że zażądał od ciebie tylko tyle. Ma do tego prawo i wyłącznie siebie możesz winić za to, że mu je dałeś.
Carlton zaciska usta. St. James patrzy na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie uśmiecha się. Nienawidzi mojego brata, nie mam co do tego wątpliwości. Żywi do niego pogardę. Drżę, ponieważ jego wzrok zdaje się wwiercać pod moją skórę. Całym wysiłkiem woli zmuszam się, by siedzieć prosto, i zastanawiam, czy mnie także nienawidzi, a jeśli tak, czy jedynymi powodami tego uczucia są moje nazwisko i krew Bishopów płynąca mi w żyłach.
– Dex! – woła, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Otwierają się drzwi. Wstaję i przesuwam się w głąb pokoju, żeby oddalić się od stojącego w progu faceta.
– Tak, sir? – odpowiada mężczyzna, niewzruszony wyczuwalnym w pomieszczeniu napięciem.
– Zabierz dziewczynę na dół.
Na dół? Przecież jesteśmy na parterze. Dex kiwa głową, a kiedy na niego spoglądam, gestem nakazuje mi, żebym za nim poszła.
Nie robię nawet kroku. Nie jestem w stanie. Na przemian otwieram i zamykam usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Carlton czyta dokumenty po raz drugi. Pozostali mężczyźni czekają, aż się ruszę. Czy brat mnie ocali? Nie mam pewności, czy mu się to uda, nawet jeśli będzie chciał. Skoro jest tutaj przedstawiciel Trybunału, to znaczy, że ten człowiek, mój diabeł, otrzymał błogosławieństwo organizacji, żeby wcielić w życie swoje plany. A Carlton nie sprzeciwi się nakazom IVI.
Przenoszę wzrok na nieznajomego, który niemal niezauważenie kiwa głową. Dex chwyta moje ramię.
– Zaczekajcie! – krzyczę, kiedy zaczyna mnie ciągnąć ku drzwiom.
Wszyscy w milczeniu przypatrują się scenie. Mężczyzna, który dotąd się nie odzywał, a który tak bardzo przypomina diabła, że domyślam się, iż są braćmi, beztrosko pociąga łyk alkoholu. Nie potrafię wyczytać nic z jego twarzy, nie mam pojęcia, co chodzi mu po głowie.
Zasycha mi w ustach i w gardle. Oblizuję wargi i zmuszam się, by spojrzeć na St. Jamesa. To on rozdaje tutaj karty. Decyduje, co się wydarzy. Ale co mam mu powiedzieć? Nie odzywam się, więc unosi brwi.
– Ja… nic nie rozumiem – udaje mi się w końcu wykrztusić.
– W takim razie brat nie przyłożył się do twojego wykształcenia, przynajmniej jeśli chodzi o obyczaje Socjety. Nie omieszkam poszukać rozwiązania tego problemu. – Omiata mnie wzrokiem. – Dex.
– Idziemy – nakazuje mężczyzna.
– Ale… Carlton? – Chwytam się ostatniej deski ratunku, idąc chwiejnym krokiem w stronę drzwi.
Brat rzuca mi przelotne spojrzenie, a potem wraca do czytania dokumentów, jakby nic złego się nie działo. Jakby to, że ci mężczyźni mnie uprowadzają, a – nie czarujmy się – to właśnie robią, było czymś zupełnie normalnym.
Dopuszczalnym. – Dex! – woła mój diabeł, więc się zatrzymujemy. – Jeśli zacznie sprawiać kłopoty, potrzymaj ją trochę w ciemności. W ciemności? Gdzie on, do cholery, chce mnie zamknąć?
Dex potakuje i wychodzimy z gabinetu. Palce mężczyzny boleśnie wpijają się w moje ramię. Kiedy zamyka za nami drzwi, słyszę gniewny, pozbawiony zwyczajowej samokontroli głos brata. Głos, który mówi mi, że nie uda mu się postawić na swoim, nie tej nocy. Nie gdy ma tych mężczyzn za przeciwników.
Rozglądam się, gdy Dex prowadzi mnie do hallu. Obcasy stukają głośno po biało-szarym marmurze poprzecinanym gdzieniegdzie czarnymi jak onyks żyłkami. Myślałam, że pójdziemy schodami w górę, lecz przechodzimy obok nich. Im bardziej oddalamy się od dwuskrzydłowych drzwi frontowych, tym większy stawiam opór.
– To boli! – Facet nie kłopocze się, żeby cokolwiek odpowiedzieć, tylko ciągnie mnie w stronę słabo oświetlonego korytarza. – Gdzie idziemy? – pytam i próbuję podważyć palce wpijające się w skórę. Paniczny strach sprawia, że adrenalina buzuje mi w żyłach. Mężczyzna odwraca się do mnie, a ja mimowolnie się odchylam.
– Bądź ciszej – mówi ze spokojem, po czym przekręca klucz w zamku i otwiera stalowe drzwi znajdujące się na samym końcu korytarza.
Usiłuję zajrzeć mu przez ramię, gdy zapala światło, lecz nie muszę nic widzieć, żeby domyślić się, że schodzimy do piwnicy. W powietrzu wyraźnie czuć chłodny, ziemisty zapach podziemi. Dex nie luzuje chwytu, kiedy schodzimy. Wolną ręką trzymam się nierównej poręczy przybitej do kamiennej ściany.
– Dokąd mnie prowadzisz? – ponawiam próbę uzyskania odpowiedzi. Liczę kroki, a kiedy dochodzimy do podnóża schodów, rozglądam się dokoła. Na końcu korytarza po mojej lewej stronie mruga światło, jakby żarówka miała za chwilę się wypalić. Ten po prawej jest lepiej oświetlony, więc dostrzegam, że wzdłuż niego ciągnie się rząd starych drzwi.
– Do katakumb.
Zamieram.
– Co? – udaje mi się wykrztusić. Dex szczerzy zęby w uśmiechu, a jego rozbawione spojrzenie pada na moją twarz. Z pewnością jestem blada jak ściana. – Do katakumb?
– Żartowałem. Aż tak głęboko nie zejdziemy.
Ha, ha, bardzo śmieszne! Próbuję mu się wyszarpnąć, ale nie pozwala na to, tylko ciągnie na prawo. Kiedy odwracam głowę, żeby spojrzeć do tyłu, czuję wdzięczność choć za to. Widzę, jak żarówka rozbłyskuje po raz ostatni, a potem gaśnie. Korytarz za nami pogrąża się w całkowitej ciemności.
Docieramy do ostatnich drzwi. Mężczyzna je otwiera i sięga dłonią do środka, żeby zapalić światło. Pomieszczenie rozświetla pojedyncza żarówka. Zwisa naga na kablu pośrodku sufitu w pokoju bez okien. Do jednej ze ścian przystawiono niewielkie łóżko, a obok niego szafkę na chwiejnych nóżkach i z przekrzywioną szufladą. Na jej blacie stoi lampka bez abażuru i bez żarówki. Na podłodze leży wytarty dywanik. Odwracam się do Dexa, który przygląda mi się bez emocji.
– Gdzie jesteśmy?
– W starych pomieszczeniach dla służby. Od dawna nikt ich nie używa. Ale zaufaj mi, wolisz być po tej stronie korytarza.
Zaufać mu? Patrzę na drugą, pogrążoną w ciemności stronę korytarza, a potem znów na niego. Gestem zachęca, bym weszła do środka. Kręcę głową.
– Muszę porozmawiać z bratem. Muszę…
– Mogę zabrać żarówkę, a tego byś nie chciała, zapewniam cię. Tu na dole ciemności są nieprzeniknione.
Przełykam ślinę.
– Czego on ode mnie chce?
– Czyli bez żarówki.
Wiem, że nie wyciągnę nic z Dexa, więc kiedy przekracza próg, błagam, aby się zatrzymał. Nie mam wątpliwości, że to nie czcze pogróżki, a ostatnie o czym marzę, to zostać sama w ciemnościach.
– Jak długo mam tu być? – pytam, gdy w końcu mnie puszcza. Robi to, dopiero gdy znajduję się całkowicie wewnątrz pomieszczenia.
Mężczyzna wzrusza ramionami i sięga dłonią do klamki. Widzę, że w zamku po jego stronie tkwi klucz.
– Dopóki Jericho nie zdecyduje, że nadszedł czas, by po ciebie przyjść – odpowiada i zanim udaje mi się powiedzieć coś więcej, zatrzaskuje drzwi, po czym przekręca klucz.
Otulam się ramionami. Rozglądam się po małym, wyglądającym na nawiedzony pokoiku. W tej głupiej kiecce przemarzłam do szpiku kości. Ale najgorsze jest przerażenie, które ogarnia mnie na myśl, co dalej.
Kiedy razem z Rajcą Bishop opuszcza mój dom, zachowuje się cichutko jak dziecko, któremu rodzice za karę złoili skórę. Usłyszał dowody przeciwko sobie, a przynajmniej te fragmenty nagrania, jakie wybrałem specjalnie dla niego. Oczywiście te najbardziej obciążające. Po wszystkim ani razu nie podniósł na mnie wzroku. Ledwie mógł spojrzeć w oczy Hildebrandowi. Zastanawiałem się, czy Rajca cieszy się z faktu, że nie musi stawiać przed obliczem Trybunału jednego z Bishopów. Sprawiedliwego Syna z rodziny założycielskiej, który spiskował, by zamordować innego członka Socjety.
System sprawiedliwości IVI jest bezlitosny. Działa poza przyjętymi normami społecznymi i ponad prawem zewnętrznego świata. Kary, jakie wymierzają sędziowie organizacji, często bywają znacznie surowsze niż te obowiązujące tam, a za taką zbrodnię wydaliby wyrok śmierci. Zaledwie kilka lat temu za podobne przestępstwo wykonano egzekucję na terenach należących do IVI. I muszę przyznać, że tamta zbrodnia pociągnęła za sobą o wiele poważniejsze konsekwencje, niż Carlton Bishop ze swoją ograniczoną wyobraźnią byłby w stanie przewidzieć. Winnego w brutalny sposób pozbawiono życia i chociaż przebieg egzekucji powinien pozostać tajny, szczegóły wciąż krążą wśród członków stowarzyszenia i służą za ostrzeżenie.
Słyszę odgłos zamykanych drzwi, a kiedy odwracam się w ich stronę, napotykam wzrok Zeke’a.
– Osiągnąłeś to, co chciałeś? – pyta.
– Chciałem, żeby Angelique miała matkę.
Ezekiel pociąga łyk whiskey. Nie spieszy się z odpowiedzią.
– Wiesz, jej śmierć nie tylko dla ciebie była bolesna. Straciłem najlepszą przyjaciółkę, a właściwie kogoś więcej. „Kogoś więcej”. Tak, wiedziałem o tym. Dawno temu Kimberly rzeczywiście była dla niego kimś więcej. Żadne z nas nie planowało, że się w sobie zakochamy. Żadne tego nie chciało ani do tego nie dążyło. Ale stało się, a ja i brat przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało. Chociaż przeżyliśmy kilka trudnych miesięcy, szczególnie gdy ciąża zaczęła być widoczna.
Wpatrujemy się w siebie nawzajem, a przez moją głowę niczym pokaz slajdów przelatują migawki z przeszłości. Czy on myśli o tym samym? Widzi te same obrazy? Czy obwinia mnie o jej śmierć? Sam się obwiniam i, do diabła, może zasługuję na jego potępienie. Kimberly zginęła przeze mnie, brat ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Mówił, że nasz związek stanowi dla niej zagrożenie. Nie tak dawno temu to samo powtarzałem Dantemu Grigoriemu. Uprzedzałem go, że kobieta, którą pokochał, przez samą jego miłość znalazła się w niebezpieczeństwie.
– Żałuję – mówię bratu. – Każdego pieprzonego dnia.
– Wiem. – Upija kolejny łyk. Mija dłuższa chwila, nim znów się odzywa. – Jest młodziutka.
Zmiana tematu. Postanowił pogadać o Isabelle.
– Jest pełnoletnia – uściślam.
– Technicznie rzecz biorąc, owszem. Ale dwanaście lat młodsza od ciebie.
– Najważniejsze, że pochodzi z rodziny Bishopów. – Przełykam resztkę whiskey i odstawiam szklankę. – Chyba nie zacząłeś darzyć ich ciepłymi uczuciami, co? Czyżbyś wyrzucił już Kimberly z pamięci?
Widzę, jak zaciska szczęki.
– Po prostu zwracam uwagę na fakt, że dziewczyna jest bardzo młoda. A jakbyś nie zauważył, to mogę ci jeszcze powiedzieć, że z tego, co widziałem przez te kilka minut, które spędziłem z nią w jednym pokoju, to nie jest odpowiednia partia dla ciebie.
Z jakiegoś powodu komentarz brata podnosi mi ciśnienie. Prostuję się i robię krok w jego stronę. Ezekiel przymruża nieznacznie oczy i przekrzywia głowę. Czeka na moją reakcję.
– Sądzisz, że do ciebie lepiej by pasowała? – pytam.
– Jaja sobie, kurwa, robisz?
– Czyżby o to chodziło? – Nie wiedzieć czemu, nie daję za wygraną.
– Braciszku, chyba się z chujem na łby pozamieniałeś. To jeszcze dziecko, a ja znam cię aż za dobrze i wiem, co ci chodzi po głowie.
– Czyżby? No to mnie oświeć i powiedz, co takiego zamierzam z nią zrobić.
– Istnieje tylko jedno rozwiązanie, które ma sens.
Unoszę brwi w oczekiwaniu na ciąg dalszy.
– Mówię tylko, że jest młoda. Pragniesz pogrążyć jej brata i ja to rozumiem. Ale naprawdę chcesz zniszczyć życie niewinnej dziewczynie, żeby to osiągnąć?
– Kurwa, ona należy do rodu Bishopów. Nie ma czegoś takiego jak niewinny członek tej jebanej rodziny.
– A jak zamierzasz wytłumaczyć to swojej córce? Wziąłeś ją w ogóle pod uwagę?
– Poradzę sobie. Nie musisz się martwić o Angelique, jest najwyżej na mojej liście priorytetów.
– Na pewno?
Wzbiera we mnie furia.
– Nie masz prawa tego kwestionować – warczę.
– To moja bratanica – odpowiada, odstawiając drinka, i podchodzi do mnie. – Otwiera także moją listę priorytetów. Dlatego uważam, że popełniasz błąd. Wydaje mi się, że coś w tej dziewczynie przyciągnęło twoją uwagę, i nie chcę, żeby zaślepiło cię pragnienie zamoczenia w niej fiuta.
Chwytam go za kołnierz.
– Jak, kurwa, śmiesz?!
Strząsa z siebie moje dłonie.
– Nie będę stał z boku i czekał, aż wszystko spierdolisz.
– Nie mam zamiaru niczego spierdolić.
– Nie jesteś wystarczająco skupiony, Jericho.
– Jestem skupiony na sto procent, Zeke. A ty z łaski swojej nie wpierdalaj się w moje sprawy. Nie obchodzi mnie, że mdlejesz na samą myśl o ukaraniu Isabelle Bishop. Wystarczy, jak będziesz trzymał łapy przy sobie.
– Tak jak ty w przypadku Kimberly, co?
Niespodziewanie otwierają się drzwi i w progu staje matka. Od dawna nie widziałem jej tak rozgniewanej. Wygląda jak wcielenie furii. Wszędzie rozpoznałbym ten ogień w oczach. Widzę go za każdym razem, gdy spoglądam w lustro.
Przygląda się nam przez chwilę, a kiedy bezwiednie otwiera usta, zdaję sobie sprawę, jak niewiele brakowało, by między mną a bratem doszło do rękoczynów. Potem wchodzi i zamyka za sobą drzwi.
– Dlaczego nie śpisz? – pytam po tym, jak jednocześnie z Zekiem odskakujemy od siebie.
– Zupełnie postradaliście rozum? – odpowiada pytaniem na pytanie.
„Kurwa!”
Spuszczam głowę i wpatruję się w perski dywan, który zakrywa sporą część podłogi. Ezekiel zawsze lubił takie dekoracje. Mój gabinet, położony po drugiej stronie hallu, ma nieco nowocześniejszy wystrój.
Wzdycham i podnoszę wzrok na brata.
– Przepraszam. Wcale tak nie myślę.
– Ja też nie – mówi. Wygląda na tak równie zawstydzonego co ja. Robi krok w moją stronę i wyciąga przed siebie dłoń. Ściskam ją. – Tkwimy w tym razem. Jestem twoim sojusznikiem, nie zapominaj o tym.
– Nie zapomnę – obiecuję.
– Tak lepiej – wtrąca matka.
– Musisz odpocząć, mamo – beszta ją łagodnie Zeke. – Twoja lekarka powiedziała…
– Wiem, co mówi moja lekarka, synu – przerywa mu, po czym zwraca się do mnie: – Powiedz mi, czy aby się nie przesłyszałam… – Ściąga brwi i świdruje spojrzeniem moją twarz. – Jest tu ta dziewczyna od Bishopów?
Zeke prycha, a ja zaciskam szczęki. Nie jestem nikomu winien żadnych wyjaśnień, nawet rodzinie.
– Zgadza się.
– Gdzie dokładnie? – dopytuje matka z błyszczącymi oczami. Kiedy zgrzytam zębami, zna już odpowiedź. Jej twarz blednie. – Jericho!
Stoję nieruchomo i staram się uspokoić oddech.
– Nie możesz zostawić jej tam na dole.
Jej ton wytrąca mnie z równowagi. Zmiękła w ciągu kilku ostatnich lat, ale to nie czas na delikatność. Biorę głęboki wdech, żeby jej odpowiedzieć, ale matka popełnia błąd i dodaje:
– Kimberly z pewnością nie…
– Dość tego!
Uderzam dłonią w blat biurka, a matka aż podskakuje ze strachu. Jeden rzut oka na jej twarz uświadamia mi, że powinienem się pohamować. Samą swoją obecnością dziewczyna sprawiła, że rzuciliśmy się sobie do gardeł. Tak właśnie działają Bishopowie.
Patrzę na brata, potem na matkę. Wpatruję się w jej oczy i cedzę przez zęby:
– Nie widziałaś, jak Kimberly wydaje ostatnie tchnienie. – Choć targają mną emocje, mój głos brzmi spokojnie. – Nie trzymałaś jej w ramionach, kiedy ulatywało z niej życie. Kiedy gasło światło w jej oczach. To ja byłem z nią w chwili śmierci, nie wy. Dlatego nie wy zadecydujecie o losie Bishopówny.
Kończę tyradę, zbieram podpisane dokumenty i przechodzę sztywnym krokiem obok matki. Zostawiam ją oraz Zeke’a w jego gabinecie, a sam ruszam do piwnicy. Zbieram się w sobie, gdy staję przed stalowymi drzwiami. Siłą zmuszam się do zaczerpnięcia tchu. Odpycham wspomnienia na bok, przypominam sobie, dlaczego robię to wszystko. Muszę być zimny i nieugięty jak te drzwi. Przekręcam klucz w zamku i je otwieram. Wyrzucam z głowy wszystkie myśli, po czym schodzę po schodach, by zająć się Isabelle Bishop.
Dźwięk drzwi trzaskających o ścianę sprawia, że podskakuję na łóżku. Mrugam kilkakrotnie. Plecy mam obolałe i zziębnięte od opierania się o kamień. Wzrok zatrzymuje się na diabolicznym mężczyźnie, którego sylwetka majaczy w korytarzu. W mgnieniu oka przypominam sobie, gdzie się znajduję i dlaczego tu jestem.