Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
O cieniu, który wojna rzuca na kolejne pokolenia, i o marzeniach, które pozwalają patrzeć w przyszłość.
Warszawa, rok 1965. Ola Czerniawska jest uczennicą klasy maturalnej – zdolną, ambitną, ładną, a w dodatku zakochaną z wzajemnością. Dziewczyna ma jednak swoje tajemnice. Marzy skrycie o ucieczce na Zachód. Mieszka tylko z babcią, jej matka na skutek traumy po powstaniu od lat przebywa w szpitalu psychiatrycznym, a ojca nie pamięta. Olę i jej babcię obserwuje TW Czyżyk – ale dlaczego akurat te dwie kobiety wzbudziły zainteresowanie organów bezpieczeństwa? Kto jest tajnym współpracownikiem bezpieki? I czy w związku z tym Oli uda się spełnić marzenie o wyjeździe z kraju? Odlecieć jak najdalej znakomicie ukazuje atmosferę lat 60. – wciąż obecne ślady wojny i powstania jak cień kładących się na życiu mieszkańców stolicy, różnice między zwykłymi ludźmi a tymi uprzywilejowanymi, trudy życia codziennego, aspiracje młodych i starszych i powiewy wielkiego świata: Konkurs Chopinowski, występy ówczesnych sław, m.in. Dalidy i Elli Fitzgerald, pokazy mody. Na stronach tej powieści obok postaci fikcyjnych pojawiają się też autentyczne, jak np. ówczesny premier Józef Cyrankiewicz i osoby z jego otoczenia, Jadwiga Grabowska – dyrektorka artystyczna Mody Polskiej, czy Martha Argerich – argentyńska pianistka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Ola postanowiła uciec na Zachód.
Wielokrotnie zastanawiała się, jakie będzie pierwsze zdanie książki, w której opiszą jej historię. „Aleksandra Czerniawska nie była piękna” nie wchodziło w grę, ponieważ stanowiło jawną zrzynkę z Przeminęło z wiatrem, a poza tym rozmijało się z prawdą. „Dawnymi czasy Czerniawscy żyli mniej więcej tak, jak żyją wszyscy po dworach na wsi” też nie, bo rodzina Oli w przeciwieństwie do przodków Bogumiła Niechcica nie miała żadnego dworu. „Imię moje Ola” było zbyt banalne, a „Warszawa się budziła” bez sensu, bo nie byłoby to o niej, tylko o mieście, w którym żyła, i to nie z własnej woli. Przychodziły jej do głowy różne banały typu: „Długo patrzyła, jak balon się wznosił, aż całkiem zniknął za horyzontem”. Albo: „Zdjęła ze ściany portret rodzinny i powiesiła rysunek naprędce skreślony jego ręką”. Lub: „Nie zabrała ze sobą niczego, bo to, co było najcenniejsze, zamieniło się w popiół”. Długo ta kwestia pozostawała otwarta, aż któregoś poranka zbudziła się i przypomniała sobie, co się jej śniło, a wtedy postanowiła, że pierwsze zdanie powieści o niej będzie brzmiało właśnie tak: „Ola postanowiła uciec na Zachód”.
A potem… A potem co? – pytała samą siebie, patrząc w lustro, ale odpowiedź nie była taka prosta. A potem się zobaczy, odpowiadała ciemnowłosemu, ładnemu obliczu i postanawiała, że pomyśli o tym jutro, względnie pojutrze. Albo po maturze. I na pewno zrealizuje swój plan.
– Diabła zobaczysz! – upominała ją babcia, która nie miała pojęcia, że Ola prowadzi ze swoim odbiciem bardzo poważne konwersacje. – Do nauki się bierz, a nie w lusterko patrzysz.
– To by była jakaś odmiana. Żeby się w końcu pokazał, bo wiemy, że jest, ale nie wiemy gdzie – odpowiadała jej Ola po cichu, bo wzmianka o diable mogłaby babcię zdenerwować i sprawić, że dziewczyna musiałaby się wraz z nią modlić wieczorami, czego serdecznie nie znosiła.
Babcia była bardzo pobożna i Ola to szanowała. A chociaż sama wierzyła w Boga Wszechmogącego, to jakoś się jej nie wydawało, że ów Bóg kojarzy taką Olę i jej babcię, które żyją sobie we dwie w Warszawie w 1965 roku. Bóg według Oli utknął myślami w Ameryce, gdzie mieszkają szczęśliwi ludzie, albo na Zachodzie, o którym marzą wszyscy, naturalnie w cichości serca, bo za głośne marzenia wysyłają do więzień. Na Polskę wedle obserwacji Oli nie zwracał najmniejszej uwagi i pozwolił, żeby ludzie żyli biednie, szaro i zamiast radości pełni byli rozczarowań. Z jakiegoś powodu Bóg umieścił Olę i jej babcię w tej rzeczywistości i żeby nie było im aż tak źle, rzucił ochłapem w postaci niewątpliwej urody obu, przy czym Ola miała urodę w pełnym rozkwicie, a babcia przebrzmiałą, dołożył małe mieszkanie i po namyśle dorzucił talent w rękach, który pozwalał dorobić na boku. Z tym dorabianiem także trzeba było uważać, bo babcia obszywała klientki z ich kamienicy i kilku sąsiednich, a ponieważ szyła jak mistrzyni, to wszystkie sobie przekazywały informację o genialnej krawcowej, która z dwóch starych sukienek zrobi jedną nową, uszyje spódnicę na bal z firany, a elegancką bluzkę z farbowanych pieluch. Ola także potrafiła szyć, ale babcia kazała jej się nie przyznawać i nie narażać, bo gdyby je złapano, to tylko babcię wsadzą do więzienia, a Olę nie. Babcia miała obsesję na punkcie więzienia, pewnie dlatego że w czasie wojny siedziała na Pawiaku i mało jej nie rozstrzelali.
– Już wszystko umiem – powiedziała Ola pojednawczo. – To znaczy na klasówkę z matematyki i budowę jedwabnika na biologię. Zewnętrzną i wewnętrzną.
– Jedwabnika? – Babcia aż usiadła. – Po co komu ta wiedza?
Jedwabniki snują jedwabne włókno, a Ola kochała powstający z niego śliski i piękny materiał, dlatego chętnie nauczyła się, jak jest zbudowany jedwabnik. Kiedy była w podstawówce, ich klasę zawieźli do Milanówka pod Warszawą, do fabryki jedwabiu, i ona sobie te owady dokładnie obejrzała. Były jednocześnie ohydne i ładne, Ola nie mogła się zdecydować, kiedy patrzyła, jak zielone gąsienice pochłaniają liście morwy, żeby później owinąć się w kokon.
– Obrałam ziemniaki – dodała szybko Ola, bo babcia już podwijała rękawy, żeby zabrać się do obiadu.
– Ja bym sobie obrała, moje dziecko, ty się ucz. Przecież masz maturę.
Babcia ciągle powtarzała, żeby Ola się uczyła, i gotowa była zwolnić ją z wszelkich obowiązków domowych, byle tylko widzieć wnuczkę z podręcznikiem. Ola tego nie rozumiała, bo nauka przychodziła jej z łatwością i nigdy nie musiała ślęczeć nad książkami. Zdolności odziedziczyła po mamie, która ponoć świetnie się uczyła, a o której w domu się nie mówiło, bo babcia zaraz zaczynała płakać. Ola też miała świetne stopnie, zarówno z przedmiotów ścisłych, jak i humanistycznych, więc nie było żadnego powodu, żeby nie mogła pomóc w domu, obrać ziemniaków, usmażyć kotletów czy pójść po zakupy. Czasami babcia, zwłaszcza kiedy przypominała sobie, że wnuczka ma maturę, nawet na wyjście na spacer patrzyła niechętnie, dając jej do zrozumienia, że ze spaceru nic Oli nie przyjdzie, a dodatkowa godzina nad zadaniami z matematyki zapewni jej lepszą ocenę na egzaminie dojrzałości. Babcia przed wojną skończyła szkołę handlową, z czego była bardzo dumna, bo nie każdemu wiejskiemu dziecku płci żeńskiej udało się zaliczyć taki awans społeczny. W naturalny zatem sposób uważała, że nauka to podstawa. Aktualnie nie pracowała w handlu, tylko w przychodni lecznicy rządowej na Emilii Plater, w rejestracji, gdzie czekając z utęsknieniem na emeryturę, zapisywała ludzi na wizyty lekarskie i wydawała numerki, niektóre po znajomości, za pudełko czekoladek albo kwiatki, chociaż zdecydowanie wolała czekoladki.
– Moja babcia nie umiała pisać – przypominała Oli i dodawała: – Mama też by się nie nauczyła, bo na wsi dzieci pracowały, odkąd potrafiły ustać na nogach, ale na szczęście oddali mamę na służbę do Warszawy i dobrzy państwo nauczyli ją liter, a potem posłali do szkoły.
Tak, tak, dopowiadała w myślach Ola, która znała tę historię na pamięć. Prababcia Kachna i jej rodzeństwo pasali krowy, pomagali przy zwierzętach w obejściu, robili w polu za wikt i opierunek. Ci dobrzy państwo z Warszawy spadli prababci jak z nieba, bo dzięki temu nie tylko nauczyła się czytać, pisać i liczyć, ale też poznała w Warszawie pradziadka, który pracował w fabryce, wyszła za niego za mąż i już tu została. Pradziadek nie był dobrą partią, bo zaglądał do kieliszka i zdarzało mu się żonę bić, ale przynajmniej nie musiała wracać na wieś. Ola kiedyś wyobrażała sobie, że prapradziadkowie tęsknili za swoją córką i często odwiedzali ją w mieście, ale babcia jej wytłumaczyła, że nic bardziej mylnego – cieszyli się, że jedna gęba mniej do wykarmienia, nie chcieli jej wcale oglądać i jeszcze wcisnęli Kachnie siostrzyczkę, która była słabowita i nie nadawała się do pracy w polu, więc z niej nie było żadnego pożytku. I prababcia Kachna tę Felusię wychowała jak swoją córkę. Felusia była dla babci Krysi niczym siostra, bo były niemal w jednym wieku. I kiedy umarła przy porodzie, to babcia strasznie rozpaczała i chciała wziąć dziecko do siebie i wychować, ale maleństwo żyło tylko miesiąc, bo przecież od początku coś poszło nie tak. Od początku z całą rodziną babci było coś nie tak. Ola to wiedziała aż za dobrze, nawet jeśli nie odsłonięto przed nią wszystkich rodzinnych tajemnic.
– Dzieci na wsi… – Babcia wzdychała i Oli robiło się strasznie przykro, bo wyobrażała sobie te biedactwa, które zapracowywały się na śmierć i nikt im dobrego słowa nie powiedział, a na dodatek nie przytulił, kiedy chorowały albo im było źle.
Ola zawsze miała co jeść i włożyć na grzbiet, dbano o nią i pewnie kochano, ale jej także nikt nie przytulał. Kiedy jeszcze była mama, to owszem, obejmowała ją i głaskała po głowie, ale bardzo szybko stało się to złe i mama zniknęła z jej życia, powodując wyrwę w sercu, której babcia nie umiała lub nie chciała załatać, bo sama rozpaczała i tęskniła za utraconą córką.
– Ty się ucz, a nie mi tu będziesz w obejściu robić – nakazywała wnuczce, a potem dodawała jeszcze coś o nowoczesnych kobietach, które teraz wiedzą, czego chcą, i żyją według własnych zasad, w czym pomaga im nauka.
Ola nigdy nie podjęła polemiki, chociaż chętnie by się dowiedziała, co znaczy według babci nowoczesność. Obawiała się, że dotknięta bolesnymi doświadczeniami czasu wojny i powojennymi babcia wyobraża sobie, że Ola nigdy nie wyjdzie za mąż (żeby nie zostać wdową), nie będzie miała dzieci (żeby ich nie stracić), poświęci się za to karierze naukowej, która była według babci lekka, łatwa i przyjemna oraz niosła same korzyści w porównaniu z ciężką dolą żony i matki. Ola nieraz zastanawiała się, czy babcia nie ma racji i czy naprawdę nie lepiej jest iść przez życie samej. Nikt nie powiedziałby, że Ola nie ma męża, bo nikt jej nie chciał. Była na to stanowczo za ładna i miała wielbicieli na pęczki. Nikt na tobie nie wisi, przekonywała samą siebie, nie musisz rezygnować ze swoich planów dla mężczyzny ani nie żyjesz w nieustannym strachu o dziecko. Tyle że, dumała, na starość nie ma kto ci podać szklanki wody albo chleba ukroić. Ale i na to można znaleźć sposób, wystarczy kogoś opłacić, żeby tę wodę podawał, albo odejść z tego świata, nim się człowiek zestarzeje. Ola stanowczo była za śmiercią na swoich warunkach. Za dużo się nasłuchała o śmierci w rodzinie, która przychodziła sobie, kiedy i jak chciała, żeby i ona miała się poddać temu, co los dla niej przygotował.
– Uczę się, uczę – skwitowała i wsadziła nos w książkę, którą sprytnie umieściła w podręczniku do biologii na stronie z budową jedwabnika.
Czytała Złego po kawałku, delektując się tą powieścią, którą pożyczył jej kolega z klasy. Każdy chciał tę książkę przeczytać, a od kiedy jej autor kilka miesięcy wcześniej ostatecznie opuścił kraj, Złego trudno było uświadczyć nawet w bibliotekach. Ojciec kolegi ponoć ukradł komuś ten pożyczony egzemplarz. Ola nie wiedziała, czy w to wierzyć, ale sądząc po treści i po tym, że musiała podpisać specjalne oświadczenie, że zobowiązuje się oddać Złego w ciągu dziesięciu dni, czy go przeczyta czy nie, była skłonna uwierzyć.
Chowała książkę, bo babcia mogła uznać ją za wywrotową i wpaść w jeden z tych swoich nastrojów, podczas których modliła się żarliwie o ocalenie ich dwóch, o to, by nigdy nie spotkało ich to, co jej kochaną Karolinę. Ola bała się tych nastrojów, bo wiedziała, że babcia wtedy strasznie cierpi i nie można jej w żaden sposób pomóc.
Ola uwielbiała czytać. Najbardziej kryminały, których było zatrzęsienie w bibliotece. Pani Jaga, bibliotekarka pamiętająca jeszcze jej mamę, podsuwała Oli także „światową literaturę”, bo jak twierdziła, „wnuczka Krysi i córka Karoliny” powinna czytać raczej klasykę, a nie jakieś tam „zabili go i uciekł”. Dla świętego spokoju Ola przeczytała więc całego Aleksandra Dumasa, zresztą, musiała to przyznać, z ogromnym zainteresowaniem. Najbardziej podobał jej się Hrabia Monte Christo, powieść o miłości i zemście, przebaczeniu oraz nienawiści. O tejże powieści można było podyskutować tak z panią Jagą, jak i babcią oraz opowiedzieć koleżankom, które były mniej zainteresowane bieganiem do biblioteki. Temat w każdym razie był zupełnie bezpieczny, przynajmniej Oli tak się wydawało. O bohaterach książek, płci męskiej, rozmawiała tylko z Halą. Lubiła ją i uważała za najbliższą koleżankę, chociaż przyjaciółką by jej nie nazwała. Ola w ogóle nie miała przyjaciółek, pewnie dlatego, że nie lubiła się zwierzać ani opowiadać o sobie i swojej rodzinie. Z Halą jej było dobrze. Z jednej strony miała z kim siedzieć, chodzić na spacery czy potańcówki, z drugiej strony nie musiała bez końca opowiadać o tym, co czuje, myśli czy co planuje. Hala była przy tym zwyczajna jak kasza manna. Tak samo biała i nijaka, co też stanowiło plus, bo przy niej bardzo było widać, jak atrakcyjna jest Ola.
– Dobra z niej dziewczyna – mówiła babcia, która przyjaźniła się z babcią Hali, panią Teresą.
Między babciami panowała jeszcze dziwniejsza znajomość niż między dziewczętami. Starsze panie od wielu lat spotykały się raz w tygodniu, zawsze w sobotnie popołudnia, w kawiarni na Nowym Świecie. Zamawiały za każdym razem to samo, czyli herbatę, szarlotkę i ptysia. Raz jedna jadła ptysia, a druga szarlotkę, a tydzień później odwrotnie. Rozmawiały przy tym o wszystkim i o niczym, co nazywały ploteczkami. Każda z nich szykowała się na to spotkanie niczym na bal. Babcia Krysia wkładała kapelusz z piórkiem, jedną z dwóch najlepszych sukienek, a kiedy było zimno, palto z kołnierzem z lisa. Mogłyby się spotkać u Oli albo u Hali, ale przecież nie o to chodziło. Wyprawa na Nowy Świat w poszukiwaniu wspomnień ze świata, który każda z babć bezpowrotnie utraciła w trakcie wojny, należała do rytuałów. Obie tego potrzebowały, niemal nigdy nie odwoływały spotkań, jedynie w razie choroby. Niezmienny rytuał, jak niezmienne było codzienne życie.
Ploteczki były nieszkodliwe, bo ani babcia Krysia, ani pani Teresa nie należały do tego typu osób, które źle mówią o bliźnich. Opowiadały sobie zatem o sąsiadach i sąsiadkach, o tym, że Maciejowie dzieci nie mają, a szkoda, bo bogaci ludzie. Mogliby adoptować, ale z jakiegoś powodu nie chcą. Może Maciejowa nie chce obcego dzieciaka chować, a może to Maciej nie chce. Mówiły i o tym, że Radomska z kamienicy obok w sklepie z mięsem pracuje, ale sąsiadom w pozyskaniu tego deficytowego towaru wcale nie pomaga, ponieważ już dawno stwierdziła, że gdyby tak miała usłużyć każdemu znajomemu, toby dla obcych nic nie zostało, i dopiero miałaby kłopot. Zatem wszyscy grzecznie ustawiali się w ogonku i brali, co było na ladzie, bo pod ladą nie było teoretycznie nic. Babcia Krysia uważała, że to jest bardzo sprawiedliwe i Radomska jest uczciwą sklepową, a babcia Teresa sądziła, że ona tylko tak gada do swoich, a obcym towar załatwia. Swoi przy tym nie gadają, a obcy też trzymają gębę na kłódkę, żeby nie stać w kolejce. O to mięso prawie się obie kłóciły, bo przed wojną czegoś takiego jak „nie ma mięsa” nie było. Mięso było zawsze. Tyle że mięso stało się tematem tabu po tym, jak pod koniec poprzedniego roku rozpętała się „afera mięsna”, a na początku tego stracono jej głównego bohatera. Babcia to nawet płakała, bo kto widział, żeby człowieka za takie coś powiesić, a zresztą, argumentowała, czy to na pewno był złodziej, bo zupełnie nie wyglądał… I na początku, jak jeszcze trwał proces, obie szeptały o tym całym nieszczęściu, ale potem przestały. Wszyscy zamilkli z przerażenia. Ola myślała wtedy złośliwie, że cała ta straszna sprawa musi babciom odbierać apetyt. Ale sama była przekonana, że stała się okropna niesprawiedliwość i że jeszcze większą grandą jest to, że lepiej nie mówić o tym w szkole, by się nie narazić władzy. Ola wprawdzie nie sądziła, żeby władza się nimi interesowała, bo cóż one mogą, wdowa i sierota, ani pomóc, ani zaszkodzić, ale gdzieś tam pod skórą czuła, że milczenie w sprawach politycznych jest złotem. Obiecała zatem babci, że nigdy się nie będzie wypowiadać na temat ekonomii państwa ludowego ani też dyskutować o wymiarze (nie)sprawiedliwości. Potem od Hali dowiedziała się, że pani Teresa kazała jej obiecać to samo. I tak starsze panie wróciły do nieszkodliwych rozmów nad ciastkami.
Obowiązkowym punktem spotkań była dyskusja o doktorze Wojnowskim – tak przystojnym, że nawet babcia Krysia, która opłakiwała męża od niemal ćwierć wieku, nie mogła nie zauważyć, jaki jest podobny do Franciszka Brodniewicza. Oprócz tego miał złote ręce. Pani Teresa, także wdowa, nie miałaby nic przeciwko uwadze doktora Wojnowskiego, mężczyzny w jej wieku i do tego kawalera. Podjęła pewne kroki w tym celu, to znaczy przy pomocy babci Krysi zapisała się do przychodni i pozwoliła się zbadać doktorowi, by w ten sposób nawiązać bliższą znajomość. Było to duże poświęcenie, bo doktor Wojnowski specjalizował się w sprawach kobiecych, a pani Teresa była nieco wstydliwa. Mówiła jednak, że co doktor to doktor, a potem pozostało jej tylko chwalić fachowość specjalisty, bo owszem, zbadał panią Teresę, powiedział, że wszystko jest w porządku, i życzył dobrego dnia, ale na tym się skończyło, ku jawnemu rozczarowaniu jednej i skrywanej radości drugiej.
Rozmowy w kawiarni nie mogły się obyć bez wymiany informacji o wnuczkach, z pominięciem córki pani Teresy, co zrozumiałe, bo babcia Krysia córki jakby nie miała, więc był to temat drażliwy. Każda zatem opowiadała o niezwykłych osiągnięciach swojej wnuczki, co było trochę śmieszne, bo po tych spotkaniach babcia Krysia wracała do domu i zaczynała przepytywać Olę na okoliczność „a Hala to z klasówek ma same piątki, więc po maturze będzie studiowała medycynę”. Ola wiedziała, że z tymi piątkami Hali to nie do końca tak jest. Owszem, Hala miała piątki z biologii, chemii i matematyki, ale język ojczysty był jej piętą achillesową i Ola musiała jej pomagać w pisaniu wypracowań. Z kolei Hala musiała wysłuchiwać w domu tyrad swojej babki na temat tego, jak to Ola pomaga babci w szyciu i ciągle czyta książki, a kto czyta książki i pomaga w rodzinie, to wiadomo – jest wzorem dla innych wnuczek. Jedno było prawdą. Hala wybierała się na medycynę, a Ola nie miała na to najmniejszej ochoty.
– Ja nie czuję powołania do bycia lekarką, babciu – powtarzała do znudzenia, ku rozczarowaniu pani Krystyny, która widziała Olę jako młodą specjalistkę, najpierw u boku doktora Wojnowskiego, potem już samodzielnie pracującą w przychodni.
W łaskawości swojej babcia dodawała, że Ola nie musi się zaraz zajmować położnictwem, może być specjalistką od serca, wątroby czy nawet głowy, ale czyż nie cudownie byłoby przyjmować dzieci na świat?
– Jak będziesz lekarzem, to ci chleba nigdy nie zabraknie – przekonywała babcia, która uważała, że jeśli ktoś się uczy tak dobrze jak jej wnuczka, to nie powinien myśleć o żadnych innych studiach niż medycyna.
– No to lepiej, żebym została piekarzem albo piekarzową – mruczała Ola. – Wtedy mi dopiero chleba nie zabraknie.
Babcia nawet przed wojną nie miała poczucia humoru, zatem na takie dictum zaczynała opowiadać o tym, jak Niemcy w czasie powstania zbombardowali Warszawę i piekarnia na Marszałkowskiej, najlepsza w Warszawie, legła w gruzach. A po wojnie właściciele chcieli ją odbudować i włożyli mnóstwo pracy i pieniędzy, ale nic z tego, bo albo piec wybuchł, albo mąka była nie taka jak trzeba, albo zakwas się nie udawał. Ciągle coś było nie tak, ale najbardziej jak przyszła władza ludowa i nie było już własnych piekarni, sklepów ani niczego takiego. Czyli to nieprawda, że jak ktoś pracuje blisko chleba, to się nim naje, bo zawsze może być wojna i wszystko zniszczyć.
Trudno było nie zauważyć, że babcia żyje wyłącznie przeszłością i nie wierzy w przyszłość. Nawet z teraźniejszością miała umowę, że ta jest wyłącznie na chwilę, a potem zaraz odejdzie w przeszłość. Ola sądziła, że babcia zmusza się do egzystowania tylko po to, żeby ona mogła spokojnie skończyć liceum, pójść na studia i zacząć żyć na własny rachunek. Wtedy babcia mogłaby odejść, jak niejednokrotnie zapowiadała. Już samo to zniechęcało Olę do studiów, bo skoro miało to oznaczać zniknięcie babci Krysi z powierzchni ziemi, to ona się na to nie pisała. Babcia nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo Ola ją kocha i jaka jest dla niej ważna. Oczywiście takie deklaracje nigdy by jej nie przeszły przez gardło. Tylko raz powiedziała o tym, żeby babcia nie umierała, bo ona też opuści ten świat z nudów i z braku babcinego utyskiwania. Powiedziała to żartem, a potem przepraszała babcię cały tydzień, bo ta wzięła sobie jej słowa do serca nie jako deklarację miłości, ale wyrażenie myśli o śmierci. Rozmowy z babcią należało przeprowadzać bardzo ostrożnie, bo była tak doświadczona przez życie, że byle co mogło ją wyprowadzić z równowagi. Nie zmieniało to faktu, że pani Krystyna bardzo kochała Olę i jakby trzeba było „wyrwać sobie mięso z piersi, żeby ją nakarmić”, to niewątpliwie by tak postąpiła i jeszcze posypałaby solą rany, żeby poświęcenie było całkowite. Ola tysiąc razy zastanawiała się nad tym, jak miłość babci przekierować na bardziej jasną stronę, ale nie dochodziła do żadnych wniosków.
– Powinnaś rozumieć, że ta opowieść o piekarni to przenośnia – powtarzała babcia, wzdychając i patrząc na Olę smutnym wzrokiem.
– Rozumiem, tylko tak mówię przecież – łagodziła Ola, która z jednej strony się buntowała, że babcia nie liczy się z jej zdaniem, a z drugiej rozumiała, że ta chce dla niej jak najlepiej.
– Jak ktoś ma takie zdolności jak ty, to powinien być lekarzem – upierała się babcia Krysia.
Ola zwykle zbywała to milczeniem, ale czasem, wyjątkowo rzadko, wstępował w nią diabeł, zapominała o przeszłości babci, jej wrażliwości i zaczynała dyskutować. Bo w końcu była nastolatką, a nastolatki mają swój młodzieńczy bunt i swoje oczekiwania wobec życia.
– Nie tylko lekarze mają na chleb – dowodziła. – Rejestratorki w przychodniach też. I adwokaci. I dziennikarze. I żadna praca nie hańbi.
Babcia zawsze dawała się sprowokować, ale co dziwne, złość na wnuczkę za każdym razem przeganiała smutek i w babcię wstępował duch kobiety, której rodzina wyrwała się ze wsi zabitej dechami i urządziła w mieście, i to nie byle jakim, bo w samej Warszawie. Przed wojną, owszem, adwokat to był zawód dla elity, dowodziła. Ale po wojnie, a zwłaszcza odkąd przyszła władza ludowa, to adwokatów lepiej omijać z daleka. Podobnie jest z dziennikarzami, którzy w gazetach rzadko piszą, co chcą, tylko muszą pisać to, co im każą, żeby karmić lud bajkami. Babcia o tych bajkach mówiła szeptem, bo tak było bezpieczniej – ściany przecież miały uszy, nawet w tak uczciwej kamienicy jak ta, w której mieszkały z Olą.
– Dobrze, już dobrze. No już się nie gniewaj na mnie. Nie powiedziałam, że nie chcę iść na medycynę, tylko że rozważam też inne kierunki – kapitulowała Ola po półgodzinnym kazaniu, gorszym niż najnudniejsze lekcje, i wszystko wracało do normy, czyli babcia do życia przeszłością, a Ola do prób wyrwania się z tego zaklętego kręgu smutku.
– Tylko aktorką nie zostawaj, bo dziadek by się w grobie przewrócił – dodawała babcia pojednawczo.
– Nie ma obawy – łagodziła Ola.
Dziadka nie znała, zginął w czasie wojny. Wracał z pracy i była łapanka. Zwykle Niemcy zabierali tych złapanych na Pawiak i tam przy odrobinie szczęścia można było więźnia wykupić. Ale ta łapanka odbyła się po jakiejś akcji Szarych Szeregów, więc nie zabrali ludzi do więzienia, tylko od razu rozstrzelali na Marszałkowskiej. Czterdzieści osób wtedy zginęło, w tym dziadek Tadeusz, który był dobry, mądry, pracowity, stateczny, odpowiedzialny i w ogóle nie miał wad. Przed wojną pracował jako inspicjent w teatrze, więc się napatrzył na wszelkiej maści aktorki, początkujące i doświadczone, wielkie gwiazdy i takie, co nosiły halabardy. I ponoć miał o nich swoje zdanie. Według babci jak najgorsze. I choć babcia nie podawała żadnych nazwisk, to Ola nasłuchała się takich rzeczy, że dziwiła się, że te występne istoty jeszcze chodzą po ziemi i nie uderzył w nie piorun. Nieraz zastanawiała się, czy stało się coś, co utwierdziło babcię w tej złej opinii o aktorkach, czy też dziadek natrafiał w swoim życiu zawodowym na kobiety wyłącznie zepsute, bo w prywatnym trafił na babcię, która, jak wiadomo, była najporządniejsza na świecie.
Na szczęście babcia czasami zapominała jakoś o występności aktorek i chodziła z Olą do teatru. Przychodnia lecznicy rządowej cieszyła się wieloma przywilejami, a do nich należały między innymi darmowe bilety na spektakle, na które zwykli śmiertelnicy nie mogli się wcisnąć. Babcia ochoczo z tych możliwości korzystała, na przykład żeby obejrzeć swoją ukochaną aktorkę, panią Ninę Andrycz, o której wyrażała się zawsze z nabożną czcią. Pytana przez Olę, czy pani Andrycz należy do aktorek porządnych czy też nie, babcia odpowiadała z godnością, że pani Nina wymyka się wszelkim definicjom.
– To jest Zjawisko Aktorskie – ucinała każdą rodzącą się dyskusję.
– A pani Eichlerówna? – droczyła się z nią Ola. – Są podobne.
– Nigdy w życiu – odpowiadała gniewnie babcia. – Nie są ani trochę podobne. Zobacz, jak się prezentuje jedna, a jak druga.
Babcia zdecydowanie należała do zwolenniczek pani Andrycz, która konkurowała z drugą wielką heroiną sceny. Jeśli Olę spytać, to i ona wolała panią Ninę, bo była bardziej przekonująca na scenie i daleko ładniejsza. Irena Eichlerówna męczyła Olę swoją sztucznością i nienaturalną modulacją głosu. Ola jednak tak kochała teatr, że chodziła chętnie i na panią Andrycz (z babcią), i na panią Eichlerównę (przeważnie z Halą), błogosławiąc „dojścia” babci do biletów „na wszelkie warte uwagi wydarzenia kulturalne”. Ubolewała tylko, że babci kompletnie nie interesuje muzyka i uważa ją za kulturę drugiej kategorii, a podejrzewała, że nawet na najlepsze koncerty można by dostać bilety w lecznicy rządowej. Tym chętniej więc korzystała z biletów do teatru, które zwykle rozchodziły się na pniu, a u koników kosztowały krocie. I była głęboko wdzięczna za to, że mogła na przykład obejrzeć Kalinę Jędrusik w cudownej sztuce Śniadanie u Tiffany’ego. Kalina była absolutnie wspaniała jako kobieta upadła i nawet babcię ta sztuka zachwyciła. A postawa moralna Holly mogła potem zostać omówiona w domu ze wskazaniem wszystkich za i przeciw, głównie przeciw. Ola wysłuchała pouczeń babci z powagą, pokiwała głową, a potem poprosiła panią Jagę o opowiadanie Trumana Capote, na podstawie którego powstała sztuka. A kiedy je dostała, na wszelki wypadek przeczytała po kryjomu, bo lepiej było przy babci nie wspominać, jak się podziwia fakt, że bohaterka zrobiła wszystko, aby się dostać do lepszego świata, które to myślenie było Oli i babci bardzo bliskie. Tyle że Ola mówiła o tym otwarcie, a babcia wolała zapomnieć.
Mimo że tak się różniły, babcia była najbliższą i najważniejszą dla Oli osobą. Ola kochała babcię całym sercem, bo babci nie sposób było nie kochać, nie współczuć wdowieństwa i ciężkiej doli od pokoleń. Dlatego postanowiła, że kiedyś ofiaruje jej tyle pieniędzy, żeby babcia nie musiała obszywać sąsiadek, martwić się o mięso na obiad ani zastanawiać się, czy wystarczy jej na szarlotkę lub ptysia na Nowym Świecie. Ola uważała, że babci się należą i szarlotka, i ptysie, i herbata w czajniczku, i wszystkie dobra świata. I na pierwszym miejscu owych postanowień z sekretnego zeszycika zapisała, że kiedyś sama będzie babcię Krysię zabierała na ciastka do kawiarni i jeszcze na obiad do Europejskiego. Nawet wiedziała, co trzeba zrobić, żeby tak się stało.
– Będę studiowała handel zagraniczny – mówiła do siebie, bo jeszcze nie miała odwagi powiedzieć o tym babci. Przeczuwała, że babcia, zamiast się cieszyć, że wnuczka się w nią wdała, użyje wszelkich sposobów, aby Olę zniechęcić do tego pomysłu.
Ale ona już wybrała. Co więcej, jej wybór był bardzo dobrze przemyślany i jedyny, jakiego mogła dokonać w tych okolicznościach życiowych. Bo wbrew temu, co myślała jej babcia, Ola uważała, że to bardzo dobre zajęcie dla młodej kobiety. I wcale nie miała na myśli bycia kierowniczką sklepu ani pracy w centrali jakiegoś przedsiębiorstwa, jeżdżenia w delegacje i tym podobnych bzdur. Ola chciała zrobić wszystko, aby przygotować się do życia, jakie sobie zaplanowała. Bo jej celem była ucieczka z tego kraju. Na Zachód.
Jeszcze nie wiedziała, jak dokładnie tego dokona, chociaż miała różne pomysły, które nieświadomie podtykała jej sama babcia. Na przykład pewnego dnia, kiedy Ola właśnie siedziała przy stole i rozwiązywała równania z matematyki, babcia wróciła z przychodni i nie zdjąwszy kapelusza, od razu do niej podeszła i bardzo zdenerwowana zaczęła opowiadać o jakiejś artystce, która wyjechała do Włoch razem z ludźmi z teatru niby to krzewić polską kulturę i uciekła z jakimś gachem.
– Przykra sprawa – powiedziała Ola, nie bardzo rozumiejąc babcine intencje, bo co ją mogły obchodzić sprawy jakiejś artystki i jej gacha.
– Bardzo przykra, bo inni ludzie, którzy tam pojechali, mieli przez to ogromne problemy.
– Nie szukali jej? – Prawdę mówiąc, Oli kompletnie to nie obchodziło.
– Szukali, ale ona naprawdę uciekła. I musieli wracać bez niej.
– Skoro uciekła, to wrócili bez niej, a ona niech się martwi. Jeśli ten gach ją porzuci, to może będzie chciała wrócić. – Ola myślami była przy równaniach z dwiema niewiadomymi, które bardzo lubiła. W ogóle algebrę uważała za bardzo łatwą, może geometrię mniej, ale lekcje matematyki to była czysta przyjemność, zwłaszcza z takim nauczycielem jak profesor Jakubik, który wszystko potrafił wytłumaczyć i był wyrozumiały dla humanistów.
– Co ty mówisz, moje dziecko! – Babcia się zdenerwowała, więc Ola odłożyła ołówek i spytała, o co tak naprawdę chodzi.
– O to, że za przyczyną takiej właśnie… pipy – babcia aż się zarumieniła, wypowiadając tak wulgarne słowo – inni mieli kłopoty. Bo jak tylko wrócili, to zaraz się zainteresowała nimi władza. Czy wiedzieli, że koleżanka ma takie plany, czy mogli temu zapobiec…
Oli przemknęło przez myśl, że musi głębiej chować swój dzienniczek, bo zdało jej się, że babcine wywody na temat uciekających za granicę artystek mają drugie dno.
– Pewnie, że nie mogli zapobiec. – Wzruszyła ramionami, postanawiając grać naiwną. – Każdy odpowiada za siebie.
– Ty chyba nie rozumiesz. – Babcia była coraz bardziej zdenerwowana. – Ona w kraju zostawiła męża. I teraz ten mąż może trafić do więzienia.
– Na pewno nie trafi – zaprotestowała Ola, która była przekonana, że mimo wszystko władzę cechuje rozsądek. – W końcu to on jest ofiarą. Nie dość, że żona uciekła z innym, to jeszcze człowieka mają na milicję ciągać? Przesada.
– No w każdym razie… – babcia w końcu zdecydowała się zdjąć kapelusz i usiąść na krześle w kuchni – trzeba uważać.
Ola wtedy podjęła dwa postanowienia. Po pierwsze, musi pomyśleć o czymś bardziej konkretnym niż rysowanie serduszek wokół napisu „Paryż”, po drugie, musi zaplanować coś takiego, żeby mogła wziąć ze sobą babcię. Bo babci nie może zostawić. Bo jej z samotności i tęsknoty pęknie serce. Co do mamy, to Ola nie mogła rozstrzygnąć, czy na nią czekać czy też nie. Mogą minąć lata, zanim mama znów z nimi będzie, albo w ogóle to nie nastąpi, bo wiadomo, jak jest. Babcia, która czasami mamę odwiedza, jak jej pozwolą oczywiście, mówi, że nie ma widoków, aby mama wróciła. A skoro babcia tak mówi, babcia, która miała na to największą nadzieję, to wiadomo – nie ma zbyt dużych szans. Ola doszła do wniosku, że planowanie wyjazdu należy rozpocząć już teraz. Nie ma na co czekać, bo to niepoważne. Nie ma co się wykręcać mamą czy maturą. Ola zastanawiała się, skąd w niej ta bezwzględność, ale dochodziła do wniosku, że nie tyle jest bezduszna i egoistyczna, ile zdeterminowana. A wszystko się jakoś ułoży. Trzeba tylko zabezpieczyć byt mamy, znaleźć sposób na przekonanie babci do wyjazdu i na samą ucieczkę. I nie przejmować się, że taki czy inny pomysł jest naiwny. Marzyciele dotrą najdalej.
Mimo wszystko sprawa tej artystki frapowała Olę. Osiągnięcia w jakiejś dziedzinie artystycznej gwarantowały możliwość wyjazdu na Zachód. Najpierw oczywiście trzeba było odwiedzić Wschód, pokłonić się wszystkim bratnim krajom, a potem – jak się człowiek okazał grzeczny i miły – można było liczyć na wyjazd do normalnego kraju. Najłatwiej kiedy się grało na jakimś instrumencie.
W marcu tego roku odbył się Konkurs Chopinowski i Ola, namówiona przez kolegów z klasy, była na wstępnych przesłuchaniach, i tak się jej spodobały, że poszła potem na występy finałowe. Bliźnięta, Olgierd i Grażyna, obracały się w świecie artystycznym. Ich rodzice byli wybitnymi pianistami, wykładali w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej i przyjaźnili się przed wojną z samym Karolem Szymanowskim, pierwszym rektorem Szkoły. Podczas powstania jej budynek, jak większość Warszawy, został zburzony przez Niemców, ale po różnych perturbacjach prawie go zbudowano na nowo. Babcia zabrała dwunastoletnią Olę, żeby zobaczyła, jak na terenie dawnego cyrku na Ordynackiej wbija się pierwszą łopatę i rusza odbudowa Szkoły. Ola to dobrze pamiętała, bo babcia opowiadała jej wtedy dużo o mamie, która kochała muzykę i chodziła przed wojną na koncerty do filharmonii. Dlatego kiedy Olgierd zaproponował randkę przy Okólniku, zgodziła się niemal natychmiast.
– Ciągle tam coś poprawiają, ślimaczy się, obiecują, że w przyszłym roku na pewno dokończą budowę – opowiadał Olgierd, zerkając na Olę, która mu się bardzo podobała.
– Ale konkurs się tam odbędzie? – spytała Ola, która nie chciała zbyt szybko przyjąć zaproszenia, swoim zwyczajem musiała się nieco podroczyć.
– Nie, w filharmonii. – Olgierdowi zaświeciły się oczy, bo wyglądało na to, że Ola da się zaprosić.
– Chodź z nami, Olka, spodoba ci się – zachęcała Grażynka, która postanowiła pomóc bratu zdobyć serce urodziwej koleżanki. – Będziemy na pierwszych dwóch lekcjach, a potem rodzice nas zwolnią ze szkoły. Wszystko oficjalnie, bo konkurs to wielkie kulturalne wydarzenie.
To stanowiło dodatkową zachętę. Nie żeby Ola nigdy nie była na wagarach, zdarzało jej się, od czasu do czasu, kiedy nie zdążyła napisać wypracowania czy nauczyć się na klasówkę. Zwykle targana wyrzutami sumienia przyznawała się babci, prosząc ją o jakieś usprawiedliwienie w dzienniczku – że głowa ją bolała albo miała gorączkę. Babcia niechętnie ulegała, utyskując przy tym, że musi robić takie rzeczy, a brzydzi się kłamstwem. Ola przysięgała, że to już ostatni raz i na następną klasówkę nauczy się „na blachę”. Tutaj natomiast sprawa była zupełnie oficjalna, prestiżowa nawet, bo cała klasa się zainteresowała, dokąd to się wybiera trójka uczniów, a polonistka Wawrzyńcowa kazała im zrobić sprawozdanie z konkursu do gazetki ściennej. Irka i Kasia też chciały iść, Hala się obraziła na Olę, a Zośka zaproponowała, że pożyczy jej jakąś sukienkę, bo na taką imprezę trzeba się odpowiednio ubrać.
Ola odrzuciła propozycję Zośki. Hala powiedziała jej, żeby nie przesadzała, więc poszła na konkurs w niedzielnej spódnicy i najładniejszym swetrze. Pierwsze przesłuchania były dość nerwowe. Kandydaci wchodzili po kolei, grali etiudy Chopina, niektórzy dobrze, inni się mylili, jakaś dziewczyna zemdlała, inna uciekła sprzed fortepianu, ale potem wróciła i zagrała wspaniale, w tempie, które oszołomiło jury. Ola siedziała przez kilka godzin, to znudzona, to zafrapowana wykonaniem, zastanawiając się, czy jej się podoba muzyka fortepianowa czy też nie. Bliźniaki w przerwach zabierały ją na spacer i ciastka do pobliskiej kawiarni, wypytywały o wrażenia i zapewniały, że prawdziwy konkurs zacznie się przy następnych etapach, a podczas finału „to dopiero będzie”, bo finały obfitują w nieoczekiwane wydarzenia.
Ten konkurs przyniósł bardzo dziwne wydarzenie już wcześniej: między drugim a trzecim etapem uczestników zdziesiątkowała grypa. Gorączka szalała i wśród konkursowiczów, i jurorów i w końcu trzeba było coś zrobić, bo z bólami mięśni, z temperaturą czterdzieści stopni nie sposób było wykonać ani poloneza, ani mazurka. I tu przydały się Oli znajomości, bo zaraz powiedziała o wszystkim babci i zanim szacowne jury wpadło na ten pomysł, już lekarze w przychodni rządowej przyjmowali zagrypionych uczestników, ordynowali syropy, proszki i posyłali do łóżka. Ola została bohaterką konkursu, zaproszono ją na wszystkie kolejne etapy i oczywiście na finał.
Konkurs wygrała ta sama dziewczyna, która w pierwszym etapie najpierw uciekła, a potem wróciła i zagrała etiudę w dzikim tempie. Pochodziła z Argentyny, miała na imię Martha, była piękna i trochę podobna do Oli. Ola oklaskiwała ją gorąco, podobnie jak Japonkę, która zajęła czwarte miejsce, ale najwięcej braw zebrała inna Marta, Sosińska, która uplasowała się na trzecim miejscu i była najlepsza z występujących w konkursie Polaków. Przewodniczący jury, bardzo znany profesor, mówił w radiu, jak to świat stoi przed „naszą polską Martą” otworem, i ogłaszał, że niebawem młoda artystka wyjeżdża na koncerty za ocean. Wtedy Ola po raz pierwszy pomyślała, że nie uda się jej wyjechać na Zachód ot tak. A nawet jakby jakimś cudem uciekła, to nie mogłaby wrócić, gdyby się coś nie udało, a gdyby nie mogła zabrać babci, to już potem, kiedy zrobiłaby karierę i miałaby pieniądze na jej sprowadzenie, nikt nie pozwoliłby jej przyjechać. Ta Marta na pewno będzie jeździła po całym świecie, a jeśli zechce, to zostanie sobie za granicą i tam będą ją kochali i przyjmowali z otwartymi ramionami. Co więcej, polska Marta była już w Rio trzy lata wcześniej i zajęła tam drugie miejsce w konkursie pianistycznym. Kiedy w Warszawie rozdawali nagrody, jako jedyna spośród laureatów oprócz pucharów, dyplomów i uścisków dłoni dostała trzysta dolarów od ministra kultury i sztuki. Laureaci dostawali pieniądze, owszem, nawet całkiem spore, ale były to złotówki. A tu proszę, trzysta dolarów. Za takie pieniądze można rozpocząć nowe życie w prawdziwym świecie. Ola chciała po finałowym koncercie przepchnąć się do tej szczęściary i spytać, co zamierza zrobić z twardą walutą. Stała w długiej kolejce do niej, ale w pewnym momencie ludzie się tak zaczęli pchać, że nieoczekiwanie znalazła się przed obliczem Marthy Argerich. Spojrzała na tę wyniosłą piękność i zabrakło jej odwagi. Bo też nie wiedziała, co powiedzieć ani w jakim języku, bo ledwie dukała po angielsku.
I wtedy, tam właśnie, przed obliczem Marthy Argerich, Ola mogła co najwyżej wyrecytować jeden z sonetów Szekspira z akcentem, za który nie ręczyła, zamiast złożyć gratulacje i zapytać, jak zaczęła się jej przygoda z fortepianem i czy naprawdę tak bardzo lubi Chopina albo jak się żyje w Argentynie. Na szczęście akurat koło niej znalazł się Olgierd, który zorientował się, że Ola chciałaby coś powiedzieć, ale nie wie jak, i zaproponował swoją pomoc. Ola przełknęła dumę i złożyła najserdeczniejsze gratulacje, które kolega przetłumaczył z wielką swobodą.
– Czy jesteś pianistką, moja droga? – zapytała nieoczekiwanie Martha Argerich.
– Nie, ale kocham muzykę i Chopina – odpowiedziała Ola.
– Dla mnie też Chopin ma ogromne znaczenie, a wygrana w tym konkursie jest jak dar z nieba – odparła Martha.
Ludzie napierali na Olę, więc zdecydowała się szybko dodać:
– Moja mama miała talent muzyczny, ale nie mogła się kształcić, bo wybuchła wojna.
Już chciała odejść, ale Martha złapała ją za ramię.
– Moja mama jest tu ze mną i razem przeżywałyśmy ten konkurs – powiedziała. – Pozdrów swoją mamę bardzo serdecznie.
W drodze do domu, bez Grażynki, która zostawiła ich samych pod błahym pretekstem, Olgierd odważył się zapytać o to, kiedy umarła jej mama.
– W czasie wojny – odpowiedziała Ola. – Zginęła w powstaniu.
Chłopaka zatkało na moment, ale odzyskał rezon i powiedział:
– Niemożliwe, bo urodziłaś się w czterdziestym siódmym.
– Faktycznie niemożliwe, więc pewnie zmarła później. Albo wcale nie umarła, tylko żyje – burknęła Ola i mimo protestów Olgierda, przeprosin oraz obietnic, że już nigdy nie poruszy tego tematu, nie pozwoliła się odprowadzić pod dom.
– Dziękuję bardzo za zaproszenie na konkurs – powiedziała łaskawie na pożegnanie. – Za tłumaczenie moich słów i… w ogóle. Podziękuj Grażynce.
– Ola, poczekaj – zawołał za nią nieszczęśliwy Olgierd, który miał nadzieję na kolejne randki, tyle że jednym niestosownym pytaniem ją przekreślił. – Już nigdy nie zapytam o twoją mamę.
– Naprawdę nie o to chodzi – odparła, zanim odeszła.
Do wakacji unikała Olgierda, nie demonstracyjnie, ale konsekwentnie. Ten ją przepraszał, prywatnie i publicznie, wzbudzając ciekawość wśród kolegów, aż w końcu rozzłoszczona Ola powiedziała dobitnie, żeby raz na zawsze sobie zapamiętał, że ona się nie gniewa, bo nie ma powodu. Za zaproszenie na konkurs dziękuje i ucieszy ją, jeśli Olgierd będzie o niej pamiętał za pięć lat, przy okazji następnego.
Opowiedziała o tym Hali, która pytała, czemu Olgierd mówi o niej „lodowa księżniczka”.
– A właściwie to czemu tak się wtedy obraziłaś? Niewiele osób wie, dlaczego nie masz mamy. Zawsze ktoś może o to zapytać. Każdego pogonisz?
Ola się skrzywiła.
– Tak naprawdę to na siebie byłam zła – odparła po namyśle. – Powiedziałam, że mama umarła, i żałowałam. Potem, że żyje, i też żałowałam. Wyszło, jakbym się wstydziła.
Hala była pełna współczucia.
– Wiesz – powiedziała – u nas wszyscy w domu uważają, że nie musicie się wstydzić tego, co się stało z twoją mamą. To nie jest twoja wina. Ani twojej babci. To ich wina, tych drani, co nas zabijali i którzy… którzy…
I babcia, i wszyscy, którzy wiedzieli, powtarzali jej, że to nie jest jej wina i żaden wstyd. Ale te słowa – „wina” i „wstyd” – wwiercały się jej w głowę za każdym razem, kiedy padały, i pogłębiały jej żal i pragnienie ucieczki tam, gdzie nikt jej nie zna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Copyright © by Ałbena Grabowska 2024
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Katarzyna Raźniewska
Redaktor prowadzący: Magdalena Chorębała
Projekt i opracowanie graficzne okładki, ilustracja na okładce: Zuzanna Miśko
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Odlecieć jak najdalej, wyd. I, Poznań 2024)
ISBN 978-83-8338-862-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer