Stulecie Winnych, tom 1 - Ałbena Grabowska - ebook + audiobook

Stulecie Winnych, tom 1 ebook i audiobook

Ałbena Grabowska

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Czerwiec 1914 roku. Podczas porodu bliźniaczek – Marii i Anny – umiera ich matka.

Stanisław Winny, ojciec nowonarodzonych dziewczynek, opłakuje ukochaną żonę, patrząc z lękiem w przyszłość  – ma bowiem pod opieką nie tylko bliźniaczki, ale również dwóch synków.

Bracia Stanisława oraz jego rodzice, Bronisława i Antoni, jednoczą swoje siły w obliczu tragedii. Kilka tygodni później nadchodzą kolejne dramatyczne wydarzenia – pewnego upalnego lipcowego dnia wybucha wojna…

Długie lata I. wojny światowej i epidemia grypy hiszpanki boleśnie doświadczają ród Winnych. Tym bardziej cenią oni pokój i dobrobyt, które niesie ze sobą dwudziestolecie międzywojenne, chociaż przewrotny los nie szczędzi Winnym życiowych doświadczeń. Z rosnącym niepokojem obserwują, jak wielkimi krokami nadchodzi kolejna wojenna zawierucha.

Ałbena Grabowska

Popularna i ceniona pisarka, która swoje niezwykłe imię, oznaczające kwitnącą jabłoń, zawdzięcza bułgarskim korzeniom. Z wykształcenia lekarka, doktor nauk medycznych ze specjalizacją w neurologii i epileptologii. Popularność wśród czytelników zawdzięcza przede wszystkim bestsellerowej sadze Stulecie Winnych. Potencjał tej epickiej opowieści dostrzegli również filmowcy i w 2018 roku rozpoczęto realizację serialu w gwiazdorskiej obsadzie. Na antenie TVP zostały wyemitowane już dwie 13-odcinkowe serie, a kolejną, trzecią, widzowie będą mogli obejrzeć wiosną 2021 roku. Prócz Stulecia Winnych spod pióra Ałbeny Grabowskiej wyszły, m.in. trylogia Alicja w krainie czasów, kryminał Ostatnia chowa klucz, książka Tam, gdzie urodził się Orfeusz oraz wciągające powieści Lot nisko nad ziemią, Coraz mniej olśnień i Lady M. (Wydawnictwo Zwierciadło). Mieszka z trójką dzieci oraz trzema kotami w Brwinowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 9 min

Lektor: Albena Grabowska
Oceny
4,7 (580 ocen)
444
105
22
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Maluska85

Nie oderwiesz się od lektury

"Stulecie Winnych" Ałbeny Grabowskiej to czterotomowa saga rodziny Winnych. Pełna wieszalkich uczuć, rozmaitych perypetii rodzinnych i losów pięciu czy sześciu a może siedmiu pokoleń. Trudno zaliczyć tylu tu było bohaterów. Słuchałam tych historii w audiobooku i tak mnie pochłonęły, że zrobiłam to ciągiem. Oczywiście pierwsze dwa tomy, "Początek" i "Ci którzy przeżyli" według mnie są najlepsze. Kiedy pojawiają się kolejne pokolenia bogatego w potomstwo trudno określić z którego są pokolenia. Ale i tak warto poznać rodzinę Winnych, która przeprowadzi nas przez najważniejsze wydarzenia początku i końca XX wieku. Polecam.
00
LeEmsi

Nie oderwiesz się od lektury

Opisane wydarzenia trzymają w napięciu i oczekiwaniu, co zdarzy się za chwilę. Z zainteresowaniem sięgnę po kolejną część!
00
JLka_004

Nie oderwiesz się od lektury

Nie potrafiłam się oderwać od czytania,jednak moje serce należy do serialu
00
Ammit_

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca i piękna historia. Aż ciężko się było oderwać od audiobooka
00
Gdynia1-9-6-6

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie przeczytane 🥰
00

Popularność




© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.,Warszawa 2021 Text © copyright by Ałbena Grabowska 2014
Redakcja i korekta: Melanż
Korekty: DANUTA ŚMIERZCHALSKA, Melanż
Projekt okładki oraz projekt typograficzny: NATALIA BARANOWSKA / manukastudio.pl
Okładka: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN® – www.panczakiewicz.pl
Skład i łamanie: Plupart, PIOTR SZCZERSKI
Dyrektor produkcji: ROBERT JEŻEWSKI
Zdjęcia: I strona okładki – ROBERT PAŁKA
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
ISBN 978-83-8132-225-6
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8, 00-023 Warszawa tel. (22) 312 37 12 Dział handlowy: [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Pamięci moich dziadków oraz ojca– Zofii, Stefana i Janusza Grabowskich.

1914 ROK

Piorun przeszył niebo, kiedy Kasia Winna wydała z siebie krzyk. Chwilę później letni deszcz lunął na pola Stanisława i Katarzyny z Ożarowskich Winnych, co stanowiło swego rodzaju błogosławieństwo, bo wiosna była tego roku wyjątkowo sucha.

– Niech pada – mruknął Stanisław i spojrzał ze zdumieniem na żonę, która miała minę, jakby jej coś zaszkodziło.

Kasia tymczasem w dole brzucha poczuła znajomy ból, a w plecach coś jej eksplodowało i popatrzyła z przerażeniem na swojego męża, który zajęty był spoglądaniem przez okno i liczeniem błyskawic. Tymczasem Andzia, daleka kuzynka i dziewczyna do pomocy, sprzątała po kolacji i zapędzała do spania Tadzika i Wacusia. Chłopcy, którzy przekomarzali się szczęśliwi, że właśnie szkoła się skończyła, nie chcieli słyszeć o kładzeniu się do łóżka.

– Aaaa!!! – znacząco wykrzyknęła Kasia, u której przerażenie mieszało się ze złością na małżonka, że nic a nic nie widzi poza wodą lecącą z nieba i czubkiem własnego nosa.

– Czego krzyczysz, kobieto? – Stanisław właśnie nabił fajkę i pykał sobie z zadowoleniem, patrząc na ścianę deszczu i wyobrażając sobie, jak to dobrze dla roślin.

– Bo to już – powiedziała przytomnie Andzia, patrząc na Kasiną twarz ściągniętą grymasem bólu.

Sama Kasia ograniczyła się do energicznego pokiwania głową. Tadzik i Wacuś wpatrzyli się z przerażeniem w matkę, która rzadko siadywała na stołku, a już nigdy, przenigdy nie wyglądała tak, jakby miała zaraz wybuchnąć, albo co gorszego. Siedmioletni Tadzik chciał natychmiast przytulić się do matczynej piersi i uzyskać zapewnienie, że wszystko jest w porządku. Młodszy o rok Wacek podbiegł do Andzi i próbował wejść jej pod spódnicę, ale dziewczyna ofuknęła go, a potem zdzieliła ścierką. W tym samym czasie Kasia łagodnie, ale stanowczo odsunęła Tadzika i spojrzała na Andzię.

– Lecę po Karwasiową – powiedziała dziewczyna i zdjęła fartuch, który położyła na siedzeniu krzesła.

– A po cóż wam Karwasiowa? – Zdziwił się Stanisław, który ciągle zdawał się nie rozumieć, o czym mowa. – I gdzie ty, Andziu, pójdziesz w taki deszcz?

– Bo to już – wyjaśniła mu dziewczyna spokojnie i dodała: – Pomóż pan żonie, panie Stanisławie, i wodę gotuj, a ja polecę. Deszcz, nie deszcz, iść trza...

Do Stanisława prawda docierała bardzo powoli, nieco więcej zrozumiał, kiedy na podłodze pod spódnicą żony zobaczył okazałą kałużę. Ale nawet wtedy zachował się z godnością, podszedł do Kasi i podał jej ramię.

– Chłopcy! – zarządził. – Spać, i to już!

Tadzik pociągnął chlipiącego Wacka za koszulę i poszli razem do pokoju, gdzie, jak się potem okazało, wleźli do łóżka nieprzebrani i zasnęli wciśnięci ciasno jeden w drugiego. Stanisław zaprowadził żonę do pokoju, pomógł jej zdjąć buty ze spuchniętych nóg, położył i przykrył troskliwie kołdrą, chociaż 26 czerwca roku 1914 był dniem bardzo ciepłym. Potem udał się do kuchni, gdzie nalał wodę do wielkiego gara i rozpalił w piecu. Następnie wrócił do pojękującej żony i zapytał niezbyt taktownie:

– To już? Bo to wcześnie jakoś...

– No wcześnie, wcześnie... – potwierdziła Kasia. – I jakoś tak inaczej...

– Jak inaczej? – Chciał wiedzieć Stanisław.

Prawda była taka, że był przerażony. Sam miał czworo rodzeństwa. Jego własna matka Bronisława urodziła siedmioro dzieci, z których dwoje zmarło przy porodzie. Dwójka w osobach Romka i Władka dołączyła do małej armii Winnych razem z nim oraz Kajtkiem i Stefkiem. Potem jego żona Kasia urodziła Tadka, a niespełna rok po nim Wacusia i za każdym razem krzyczała jak zarzynane zwierzę, a Stanisław obiecywał sobie, że nigdy więcej jej nie zapłodni. Tym razem rzeczywiście było inaczej. Zamiast krzyczeć, Kasia pojękiwała cichutko, trzęsła się jak w febrze i patrzyła przerażonym wzrokiem na męża, który dałby wszystko, żeby Andzia wróciła z Karwasiową i wypędziła go z pokoju, mówiąc, żeby sobie poszedł, bo rodzenie dzieci to nie jest męska sprawa.

– Umrę – wyszeptała Kasia i zaniosła się płaczem, który gładko przeszedł w spazmy.

Stanisław nie wiedział, co odrzec i bąknął coś w stylu: „od rodzenia dzieci nikt jeszcze nie umarł”, ale szybko zamilkł, zdawszy sobie sprawę z tego, jak oczywistą powiedział nieprawdę. Kasia łapała powietrze niczym ryba, żeby następnie zwinąć się w kulkę, oczywiście na tyle, na ile pozwalał jej duży brzuch, potem wyginała się do tyłu, zupełnie jak opętana, unosiła w dziwnym spazmie, wytrzeszczając oczy, żeby pod koniec upiornego cyklu opaść na poduszki. Ulgi doznawała tylko na jakieś dwie minuty. Na ten czas i Stanisław nabierał powietrza, wychodząc z pokoju i wchodząc znów po chwili, kiedy spazm zamieniał się w rzężenie, zwijanie w kulkę, a wyginanie zaczynało się od początku.

– Stanisławie. – Drgnął z ulgą, kiedy usłyszał głos Karwasiowej, a jej pękata sylwetka wtoczyła się do domu. – Wody nagotował?

– Tak, tak – odpowiedział grzecznie pobladły Stanisław i odłożył fajkę.

– To idzie mnie stąd, a nie wchodzi i wychodzi. Tylko wiatr robi i dzieciak się na wejściu do świata zaziębi – huknęła akuszerka i wypchnęła Stanisława do kuchni, przykazując, żeby tę wodę zagotowaną przyniósł.

Andzia z własnej inicjatywy poszła po prześcieradła, a potem wróciła, żeby pomóc ciotecznej ciotce i pani Kasi, która zawsze była dla niej dobra i trzymała ją u siebie na łaskawym chlebie.

Kiedy Stanisław usiadł na kuchennym krześle, żeby godnie czekać na kolejnego potomka, Andzia i Karwasiowa przyglądały się Kasi, która miała granatowe wargi a na czole krople potu wielkości grochu.

– Pokrzycz sobie – zachęciła ją kobieta, a Andzia pokiwała głową.

– Nie – chlipnęła Kasia i znów wpadła w spazmy.

Karwasiowa zanurzyła rękę pod kołdrę, a kiedy włożyła ją jeszcze głębiej, Kasia wreszcie zaczęła krzyczeć, co przyniosło wszystkim ulgę. Stara akuszerka odrzuciła przykrycie i popatrzyła na plamę czerwieni, która rosła na prześcieradle. Zmarszczyła brwi i powiedziała do Andzi:

– Za dużo tego...

– Inaczej niż zwykle... – przytaknęła skwapliwie Andzia, która w swoim życiu widziała tylko jeden poród, u krowy, która ocieliła się w gospodarstwie jej rodziców.

Na szczęście Kasia nie słyszała żadnych głosów, otępiała bólem, który rozsadzał jej nie tylko brzuch, ale także całe plecy i głowę.

– No dalej, kochaneczko. − Zaniepokoiła się Karwasiowa. – Trzeba było wcześniej po mnie posłać. Szybko poszło rozwarcie. Już trzeba wypychać. Zaprzyj się i wypychaj...

Kasia, zachęcana posuwistymi ruchami Andzi, nabrała powietrza i próbowała zrobić tak samo, jak przy Tadziu i Wacku. Wtedy, owszem, bolało i było ciężko, ale mogła nabrać powietrza i wydmuchnąć do brzucha, tak kilka razy, aż w końcu słyszała płacz noworodka i ból się kończył. Teraz nie mogła nawet odetchnąć dla siebie, a co dopiero dla dziecka.

– Kasia. – Karwasiowa spojrzała groźnie. – No idzie coś, ale trzeba pomóc dzieciakowi...

Tylko że Kasia zamiast pomóc, zemdlała, co przestraszyło Karwasiową, a Andzię doprowadziło do płaczu.

– No żesz ty diable jeden i Mateńko Przenajświętsza! – krzyknęła Karwasiowa, postanawiając zdać się na wszelkie moce, czyste i nieczyste, a żeby jeszcze losowi dopomóc, zdzieliła Kasię sękatą ręką prosto w twarz.

Kobieta odzyskała przytomność i znów zaczęła jęczeć.

– Kasia!!! – Karwasiowa dygotała z niepokoju. – Nabieraj powietrza i dalejże, bo mi tu umrzesz i dzieciak też do piachu z tobą pójdzie. Już!!!

Położnica, owszem, i nabrała powietrza, ale zamiast przeć, wrzasnęła wielkim głosem.

– Ty draniu! Ty gadzie jeden! W życiu fajfusa włożyć ci nie dam! Kury macaj, ty zwierzu jeden! Krowie wsadzaj do dupy, a nie mnie!!!

Andzia aż usiadła na brzegu łóżka i zaczęła żegnać się, oniemiała i czerwona ze wstydu. Karwasiowa, która niejedno podczas porodu usłyszała, odetchnęła z ulgą i poklepawszy Kasię po ręce o niebieskich paznokciach, powiedziała:

– No, wreszcie do rzeczy gadasz... Wsadzi, wsadzi jeszcze niejeden raz... Sześć niedziel sobie policzy i zaraz wsadzi. Chłopy takie są... No dalej!

Kasia rozejrzała się dokoła i zaniosła płaczem.

– Tak okropnie boli... – wychlipała.

Andzia w niemym współczuciu usiadła u wezgłowia położnicy, objęła ją za głowę i zaczęła głaskać po włosach. Patrząc na Kasię, doszła do wniosku, że musi być jakiś sposób na to, żeby nie rodzić dzieci, ale postanowiła poruszyć ten temat przy okazji z Karwasiową, gdyż uznała, że jest ona najlepszą osobą do udzielania tego typu rad. Skoro umie pomóc przyjść dzieciom na świat, a umie i wysłać dzieciaka do aniołków, co Andzia bardzo dobrze wiedziała, chociażby z relacji swojej rodzonej siostry, to na pewno wie, co trzeba zrobić, żeby i na sianie mieć przyjemności, i nie cierpieć tak jak biedna pani Kasia.

– Boli, boli, bo mamy grzech pierworodny. − Pokiwała głową Karwasiowa i nie czekając już dłużej, zaczęła skubać Kasię po odkrytym brzuchu. – W Piśmie Świętym napisane, że w bólach będziemy rodziły... I Pan Bóg słowa dotrzymał... A że mężczyzna, to tylko na nas, kobiety, takie cierpienie sprowadza...

Andzia na widok falującego brzucha i coraz bardziej czerwonego prześcieradła puściła Kasiną głowę i uciekła na podwórze zwymiotować.

– Główkę widać! – Ucieszyła się akuszerka i zaczęła wypychać dziecko od góry, skubiąc przy tym brzuch, jakby przekomarzała się z Kasią.

Kobieta wreszcie nabrała powietrza i odepchnąwszy się nogami, wyparła do połowy główkę dziecka.

– Rude włoski ma – powiedziała radośnie akuszerka. – Kasia, jeszcze raz i zobaczymy, po kim ma nosek!

Kasia zaparła się i wydawszy zwierzęcy ryk, podrzuciła miednicę tak energicznie do góry, że Karwasiowa bała się przez chwilę, że dziecko wyskoczy z matki jak odetkany korek i będzie musiała łapać je niczym piłkę szmaciankę. Na szczęście nic takiego się nie stało, a nawet pokazała się cała główka. Akuszerka kazała Kasi leżeć spokojnie i czekać. Chwyciła fachowo główkę dziecka w obie ręce, poczekała na skurcz i kiedy wystąpił, wyciągnęła całe z brzucha Kasi. Skóra zapadła się do środka, a Kasia wyraźnie odetchnęła. Dziecko zaczęło płakać.

– Dziewczynka. – Karwasiowa uśmiechnęła się do Kasi.

Potem fachowo zawiązała pępowinę z dwóch stron i zamoczonymi w gorącej wodzie nożyczkami przecięła między węzłami. Łożysko wyszło z Kasi praktycznie samo. Karwasiowa obejrzała je, starannie patrząc, czy jakiś kawałek nie został w ciele położnicy, bo wiadomo, że oznaczałoby to długie chorowanie, a kto wie, może nawet i śmierć w połogu. Było jednak caluteńkie, prawie czarne i lśniące, więc zawinęła je starannie w czystą ściereczkę i schowała do przygotowanej dębowej skrzyneczki. Miała zwyczaj chowania łożysk do dębowego pudełka, które wyrzeźbił jej mąż, i przechowywania go w pniu drzewa na podwórzu tak długo, aż sczernieje i wyschnie całkiem. Potem zakopywała je w ogrodzie. Nikt nie wiedział, czemu tak robiła, ona sama też nie, ale nauczyła się tego od swojej matki położnej, ta z kolei od swojej. Zdarzało się, że Karwasiowa zatrzymywała łożysko, ale tylko wtedy, kiedy na ciele noworodka były znamiona albo przedgłowie i trzeba było z łożyska zrobić okłady, żeby dzieciakowi nie zostały brzydkie przebarwienia. Łożysko było na to jedynym lekarstwem, co też akuszerka wiedziała od swojej matki, która dowiedziała się tego od babki. Inna sprawa miała się z przeciętą pępowiną. Część od strony dziecka, zawiązana jedwabną nitką, odpadała z czasem sama i rodzice małego decydowali, co z tą dziwaczną pamiątką po porodzie zrobią. Jedni po prostu wyrzucali, inni trzymali „pępuszki” w szkatułkach, jeszcze inni zakopywali przy pełni księżyca pod dębami, jeśli to były chłopięce pępowiny, bądź pod lipami, jeśli odpadły z brzuchów dziewczynek. Karwasiowa odcinała „swoją” część pępowiny tuż przy łożysku, jeszcze zanim zawinęła je w szmatkę, a następnie wyrzucała do wiadra z pomyjami. Kiedyś na pytanie, dlaczego tak robi, wzruszyła ramionami i powiedziała: „Placek to ziemia, a to długie jedynie żmija, którą trza tępić”.

Kasia tymczasem leżała jak nieżywa, a dziecko kwiliło cichutko w objęciach akuszerki, która czystą szmatką, niezwykle starannie obmywała je ze śluzu i krwi. Dziewczynka otworzyła zapuchnięte powieki i uważnie spojrzała na Karwasiową.

– No co, brzydka ty? – Uśmiechnęła się do dziewczynki, odsłaniając brak górnych trzonowców.

– Dlaczego ciocia mówi, że dziecko brzydkie? – Oburzyła się Andzia, która blada jak ściana po wymiotach, ale chętna do pomocy, stanęła w drzwiach pokoju.

– Cicho. − Zgromiła ją akuszerka. – Chodzi o to, żeby złe duchy się nią nie zainteresowały. A jak usłyszą, że dziecko brzydkie, to będą się trzymały z daleka...

– Aha. – nieprzytomnie odparła Andzia. – Co ja mam teraz, ciociu, robić?

– Posiedź przy niej. – Karwasiowa ze współczuciem pokiwała głową. – Biedulka się nacierpiała. Ale wcześniej idź do Stanisława i powiedz mu, że ma córkę.

Andzia wstała, wygładziła spódnicę i wyszła. Akuszerka włożyła pod pupę Kasi czyste prześcieradło, a między nogi zawinięte w czyste płótno żelazko na duszę.

– Pan Stanisław śpi – zameldowała Andzia po powrocie. – Zbudzić?

– Niech śpi. – Karwasiowa machnęła ręką. – Z chłopami to tak zawsze. Ty się, kobito, namęczysz, a ten śpi, jakby sam urodził...

– A co to jest? – Zaciekawiła się Andzia, patrząc na owinięte żelazko przytknięte do krocza Kasi.

– Zimne – wyjaśniła krótko akuszerka. – Za dużo krwi, za dużo...

Potem poklepała Kasię po policzku.

– Zobacz sobie, kochana – powiedziała. – Córeńkę masz...

Kasia otworzyła oczy, zatoczyła nieprzytomnie wzrokiem wkoło i wpatrzyła się w punkt nad głową Karwasiowej. Na dziecko nie zwróciła najmniejszej uwagi. Wyglądała nieco upiornie, pewnie przez tę bladość i sine wargi oraz spocone czoło, do którego przylepiły się wilgotne włosy, a może to światło księżyca tak się na jej twarzy odbijało. Andzia pomyślała sobie, że Kasia patrzy, jakby jedną nogą była na tamtym świecie. Akuszerka natomiast odwróciła się, żeby zobaczyć, na co się Kasia tak zapatrzyła, a w tamtym miejscu na ścianie był portret Matki Boskiej Karmiącej, jeden z pięciu, które babcia Bronia przywiozła z Częstochowy i rozdała swoim pięciu synom, nakazując, żeby powiesili obrazek nad drzwiami w sypialniach, a będzie im się udawało potomstwo. Cała piątka zrobiła, co matka nakazała, więc nikt się nie dziwił, kiedy u Winnych rodziły się dzieci w liczbie co najmniej dwóch rocznie, a do tego same chłopaki.

– Pomodlimy się do Najświętszej Panienki, Kasiu? – zagadnęła akuszerka coraz bardziej zaniepokojona brakiem kontaktu z dziewczyną.

Kasia, zamiast odpowiedzieć, zaczęła znów krzyczeć, trzymając się za brzuch tak samo, jak kilka minut wcześniej, kiedy rodziło się dziecko.

– Cicho, cicho. – Andzia rzuciła się głaskać Kasię po twarzy i rękach, bojąc się, że miła i cicha dotąd kobieta zwariowała w wyniku utraty krwi albo samego porodu. – Już po wszystkim, moja złota, już po wszystkim...

Karwasiowa podała noworodka Andzi.

– Umyj całą i zawiń w pieluszki i kocyk...

A potem zbliżyła twarz do twarzy Kasi i zaczęła coś szeptać. Kasia, początkowo wrzeszcząca i zawodząca, zaczynała się uspokajać. Toczyła wprawdzie nieprzytomnym wzrokiem dokoła, zdając się nie poznawać ani Andzi, ani Karwasiowej, ale przynajmniej tak nie krzyczała. Deszcz zaczął padać ze zdwojoną siłą i akuszerka pomyślała, że nie dość, że poród kończy się ciemną nocą i trzeba będzie do siebie koło cmentarza przejść, to jeszcze leje deszcz.

Karwasiowa pomogła przyjść na świat kilku tysiącom dzieci. Pochlebiała sobie, że w porównaniu z innymi akuszerkami miała niewielką śmiertelność zarówno wśród nowo narodzonych dzieci, jak i ich matek. Kiedy dziecko się rodziło, najpierw modliła się do Matki Bożej, żeby małego na świat puściła, a nie brała od razu do siebie. Jakiś głos szeptał jej wprawdzie z tyłu głowy, że Matka Przenajświętsza nie bardzo wie, jak się dzieci robi, ale za to ma pojęcie o porodach w trudnych warunkach, ponieważ sama urodziła w stajence. Jej także zdarzało się witać dziecko w stajence, na łące, a nawet raz jedyny w obórce, ale najczęściej biegła do domów, gdzie znajdowała wrzeszczące położnice w różnych fazach porodów. Bywało, że siedziała przy kobietach tyle godzin, że słońce zachodziło nad nimi dwa razy, zanim wydały dziecko na świat. Oczywiście, bywało i odwrotnie, kiedy kobiety rodziły jak maszynki, w godzinkę niecałą, kilka razy westchnąwszy. Potem przesypiały popołudnie i wstawały zwierzętom dać obrok. To, czego naprawdę nienawidziła, to mody na porody w szpitalach. Do tych obcych Karwasiowej mentalnie instytucji zjeżdżały głównie bogate kobiety ze stolicy oraz innych dużych miast, a nie mieszkanki Brwinowa, ale akuszerka doskonale wiedziała, że to tylko kwestia czasu, kiedy i te biedniejsze zapragną rodzenia po nowoczesnemu. Słowem, Karwasiowa miała ogromne doświadczenie oraz – co nie zawsze idzie w parze – intuicję. A ta podpowiadała jej, że z Kasią jest coś nie tak. Odkryła kołdrę i zerknąwszy z westchnieniem na nową, potężną plamę krwi na prześcieradle, wzięła żelazko i odłożyła na bok.

– Pokaż krocze, kochaneczko... – powiedziała łagodnie, zbliżając lampę naftową do brzucha kobiety.

Andzia stała odwrócona tyłem i szeptała coś do malutkiej dziewczynki, kiedy Karwasiowa wydała krzyk podobny do tego, który przed chwilą wyszedł z płuc Kasi. Andzia także wrzasnęła i o mało nie upuściła dziecka. Kasia jak na komendę także zaczęła krzyczeć i wić się na łóżku.

– Andzia! – Karwasiowa odzyskała mowę. – Budź Stanisława, niech bierze konie i jedzie po doktora! Jest tu jeszcze jedno!

Andzia odłożyła dziecko do przygotowanej kołyski i chociaż nie zrozumiała, gdzie to „jeszcze jedno”, nie pytając o nic, pobiegła do pokoju, w którym spał Stanisław, przemogła się i zaczęła dobijać się do drzwi, krzycząc:

– Panie Stanisławie, ratunku!

– Co się stało?! – Zaspany mężczyzna wyszedł z izby, a Andzia odwróciła wzrok, ponieważ był niekompletnie ubrany.

Jako mężczyzna Stanisław nie wzbudzał w Andzi żadnego pożądania. Nie marzyła skrycie ani o tym, żeby zająć u jego boku miejsce Kasi, ani o tym, żeby miał na nią ochotę. Nawet zwierzyła się kiedyś swojej siostrze, że Winny powinien się nazywać Ponury albo Smutny, co bardziej do niego pasuje. Teraz też patrzyła na wpół rozebranego mężczyznę i złość ją brała, że śpi sobie, a jego żona zwariowała z bólu i upływu krwi. Nawet nie czekał pod drzwiami, żeby obejrzeć dziewuszkę, która się właśnie urodziła.

– Stało się! – Natarła na niego. – Ciocia kazała panu po doktora jechać, bo z panią Kasią naszą... nie tego...

Winny zamknął drzwi i po minucie wynurzył się całkowicie ubrany, w spodniach, koszuli i marynarce. Poszedł szybko do sieni, tam włożył buty i kapelusz, ale po chwili zawahał się i, ignorując poganiającą go dziewczynę, poszedł do pokoju, gdzie leżała żona, uchylił drzwi i spojrzał niepewnie na oświetlone łóżko.

Kasia już nie krzyczała i nie wiła się, ale leżała jeszcze bardziej spocona i co chwila traciła przytomność. W kołysce cichutko kwiliło dziecko, a Karwasiowa grzebała między jej nogami.

– Biegiem po doktora – wycedziła, zerkając na niego z ukosa. – Bo będzie za późno...

– Co z nią? – odważył się zapytać Stanisław Winny.

– Dla niej, po mojemu, to nie ma nadziei – powiedziała akuszerka. – Ale dziecko trzeba ratować...

Winny był zbyt wstrząśnięty, żeby pytać o szczegóły. Głęboko sobie wyrzucał, że poszedł spać, zamiast czuwać pod drzwiami. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że była noc, poród nie był męską sprawą, a Karwasiowa kazała mu wyjść. „Przecież”, myślał, zaprzęgając „Kasia urodziła i Wacka, i Tadzika szybciutko i bez wysiłku, czemu tym razem jest inaczej?”. Już pod domem doktora przyszło mu do głowy, że akuszerka powiedziała coś o ratowaniu dziecka i że jego żona umrze, i ta myśl spowodowała szarpnięcie w jego sercu.

Kasię poślubił z miłości. Zobaczył ją na weselu u kuzynostwa w Pruszkowie, gdzie witała młodych chlebem i solą, i zakochał się w niej bez pamięci. Wcześniej niewiele miał doświadczeń z kobietami. Nie był taki jak Kajtek, który każdą ciągnął na siano albo za remizę, ani taki jak Roman, którego interesowały tylko popijawy w knajpie, ani nawet jak Stefek, który pracował od świtu do nocy, wbijając sobie do głowy, że zanim się ożeni, musi mieć dom, stodołę i stajnię, a w niej stado koni. Stanisław, wyszydzany przez braci, udawał, że po zabawie idzie z dziewczyną na stronę, ale tam do niczego nie dochodziło, poza uciskaniem jej piersi albo miażdżeniem ust. Z jedyną Zochą połączyło go coś więcej, ale Zocha była zupełnie inna niż reszta dziewczyn. W ogóle nie dbała o reputację, dawała każdemu, kto tylko chciał, z zapałem wymieszanym z dziwną obojętnością na wstyd i upokorzenie. Zupełnie nie przejmowała się, że może „zaciężyć” i rzeczywiście nie zdarzyło jej się do tej pory, chociaż mówiono, że miała wielu mężczyzn. Z nim Zocha szła na siano szczególnie chętnie, zachowując się, jakby jej było Stanisława żal. Próbowała okiełznać wstydliwe pierwsze próby, i co prawda to prawda, parę rzeczy go nauczyła, tak że nie musiał się potem wstydzić przed Kasią. Kiedy Kasię poznał, spotkał się jeszcze raz z Zochą i powiedział jej, że ma teraz „prawdziwą” narzeczoną. Zocha prychnęła i językiem oraz paroma ruchami bioder uświadomiła mu, że może ma i dobre chęci, ale z wykonaniem to już gorzej. Stanisław z początku żałował, że zrobili to „jeszcze raz”, Zocha, jak to Zocha, z dawnym zapałem, a on jako skromny narzeczony panny z warkoczami. Potem ten „ostatni raz” przeciągnął się do kilkunastu, a kiedyś Zocha przyszła i wybuchnęła płaczem, że jest w kłopotach i to jego, Stanisława, kłopoty, tak więc musi zerwać z narzeczoną i ożenić się z nią. Wtedy Staś uświadomił sobie, że żal z powodu utraty Kasi byłby zbyt wielki, żeby mógł go wytrzymać, co potem jego najmilszy brat Władek nazwał „miłością”. Na wieść o tym, że miałby się ożenić z Zochą, do której odczuwał mieszaninę pożądania i przywiązania, przeraził się nie na żarty, ale wrodzona uczciwość kazała mu schylić głowę i powiedzieć, że skoro tak się stało, to niech będzie. Wtedy Zocha wybuchnęła śmiechem i wyznała, że ona tak ze złości tylko powiedziała. Stanisław miał ochotę uderzyć Zochę albo ją uściskać, co zresztą zrobił, to znaczy najpierw trzasnął ją w twarz, a potem przycisnął do serca. Więcej się z nią nie spotkał na sianie. Kiedy mijali się w drodze do kościoła albo spotykali w samym kościele, Stanisław kiwał uprzejmie głową, ignorując pełne pogardy spojrzenia prawdziwych chrześcijan, którzy zrozumieć nie mogli, jak ktoś taki jak Zocha mógł chodzić do świątyni. Co więcej, gorliwie klęczeć przy samym ołtarzu i szeptać modlitwy, jakby nie słynęła z rozwiązłego życia.

Z Kasią ożenił się po roku, a rodzice wyposażyli go w hektar ziemi tuż przy Podkowie Leśnej oraz przyzwoitą sumę pieniędzy na rozpoczęcie budowy domu. Stanisław, stolarz z wykształcenia, podjął zobowiązanie z przyjemnością i po ślubie z Kasią postawił w jedno lato drewniany sześćdziesięciometrowy domek przy pomocy braci, głównie Władka i Kajtka. Kasia po roku urodziła Tadzika, potem Wacka i zajęła się ich wychowaniem, a Stanisław stawiał altany, domy, przybudówki i robił meble bogaczom z Podkowy Leśnej, którzy początkowo traktowali go z góry, ale szybko zorientowali się, że Stanisław ma złote ręce i potrafi nimi sklecić dosłownie wszystko. Żyli więc całkiem spokojnie i mogli nawet pomagać innym. W ramach tej pomocy sprowadzili na przykład Andzię, daleką kuzynkę Kasi, która mówiła do nich „pan i pani”, pochodziła z zupełnie zubożałej rodziny, a jej rodzice ledwie wiązali koniec z końcem. Za pracę w domu Andzia dostawała wynagrodzenie i miejsce przy rodzinie, chętnie przyjmowała zatem „łaskawy chleb”. Była czysta, pracowita i cicha, co szczególnie podobało się Stanisławowi. Miał nadzieję, że Andzia pozna jakiegoś miejscowego kawalera i wyjdzie za mąż, a on pobłogosławi ten związek.

Zapukał do drzwi doktora i rozejrzał się dokoła. Świtało. Wielkie, czerwone słońce wynurzało się od strony Pruszkowa. Stanisław pomyślał, że wschód słońca jest piękny. Zwykle zwiastował mu pracę, te wszystkie deski, które leżały równiutko poukładane, tylko czekały na oheblowanie i wyrywały się do gwoździ.

Zapukał jeszcze raz, bardziej energicznie. W końcu zapaliło się światło i zaspany doktor Brzozowski wyszedł na ganek.

– Doktorze, źle z Kasią... – powiedział Stanisław. – Rodzi i coś niedobrze się stało...

Lekarz kiwnął głową i schował się w sieni. Po niecałej minucie wyszedł kompletnie ubrany z torbą lekarską w ręku i usiadł obok Stanisława na koźle. Droga upłynęła im praktycznie bez słowa. Doktor, słynący z małomówności, nie pytał, na czym polega „źle z nią”, uznawszy widocznie, że Stanisław i tak mu nie powie tego, co chciałby wiedzieć. Stanisław z kolei miał ogromne trudności z ubieraniem emocji w słowa i z reguły ograniczał się do chrząknięć albo grymasu ust. Bywało oczywiście, że wzruszał się, ale raczej nie z powodu narodzin dzieci, tylko wtedy, kiedy rodziły się jego meble.

– Doktorze. – Karwasiowa wyszła na powitanie, kiedy tylko usłyszała zajeżdżającą bryczkę. – Jedna się urodziła, drugie nie może... Kasia już na dobre... nie mówi...

Doktor zdjął płaszcz i poszedł za Karwasiową do pokoju, skąd nie dochodziły żadne dźwięki. Stanisław usiadł ciężko na fotelu i wpatrzył się w drzwi. Walczył ze sobą, bo bardzo chciał wejść do środka i pomóc w czymkolwiek, ale siedział na fotelu jak przyklejony i szeptał modlitwy. Przyszło mu do głowy, że powinien obiecać Panu Bogu coś specjalnego w zamian za życie Kasi. Chwilę zastanawiał się, co by to mogło być, ale poza pomocą przy stawianiu nowej plebanii nic nie przychodziło mu do głowy. Wreszcie przyrzekł sobie, że jeśli Bóg uratuje Kasię, to on postawi w kościele dwa nowiutkie konfesjonały, jeden za życie Kasi, drugi za życie dziecka. Obiecał to Panu Bogu, dodając kilka razy w myślach: „dwa konfesjonały za dwa życia”.

Po dwóch godzinach oczekiwania drzwi pozostały tak samo zamknięte, za to skrzypnęły inne i oczom Stanisława ukazały się rozczochrane głowy Wacka i Tadzika, którzy wpatrywali się w ojca pytającym spojrzeniem.

– Mamusia – zaczął. – Mamusia... jest tam... – zakończył niezręcznie i pokazał palcem drzwi.

Tadzio kiwnął głową, a Wacek spojrzał na drzwi.

– A co tam robi? – spytał.

Stanisław nie wiedział, co powiedzieć. Nie miał pojęcia, czy jego synowie wiedzą o ciąży swojej matki. Nigdy z nimi nie rozmawiał na ten temat. Wyjaśnienie im, że Kasia rodzi i wystąpiły jakieś komplikacje, było ponad jego siły, zwłaszcza że nie miał pojęcia, o jakie problemy dokładnie chodzi. Zamknięte drzwi z jednej strony stanowiły męczącą niewiadomą, z drugiej jednak, dopóki doktor i akuszerka nie wychodzili, dopóty rysowała się nadzieja, że wszystko będzie dobrze.

– Mamusia jest chora – powiedział, bezradnie rozkładając ręce. – Jest u niej doktor...

– Jesteśmy głodni – poskarżył się Tadeusz. – Handzia da nam mleka?

– Ja wam dam. − Ruszył się z miejsca Stanisław.

Nalał mleko do kubków i postawił na stole. Potem ukroił po pajdzie chleba, posmarował niezręcznie masłem i nałożył miodu. Chłopcy usiedli przy stole i zaczęli jeść.

– A mama wyzdrowieje?

Pytanie padło z ust Wacka, który wydawał się bardziej wrażliwy na sprawy wokoło niego niż Tadeusz, dla którego najważniejsze było to, żeby dostać jeść i móc wykręcić się od lekcji. Wacek miał ponadto lepsze relacje z ojcem, czasami zamieniali parę słów przy śniadaniu czy kolacji, ale milczące porozumienie łączyło ich przy Stanisławowej pracy. Chłopiec przychodził do warsztatu i siadał w milczeniu, patrząc na silne, zwinne ręce ojca, spod których wychodziły zgrabne krzesła, prościutkie stoły czy ozdobne skrzynki na kobiece drobiazgi. Czasami Stanisław udawał, że nie widzi Wacusia, tylko pracował w spokoju, ale zaczynał na głos mówić, co robi, żeby Wacek mógł nie tylko podziwiać, ale i rozumieć, na czym polega ciesiołka. Jako ojciec był przekonany, że Wacek odziedziczy kiedyś po nim warsztat i będzie robił równie zachwycające rzeczy, z taką samą miłością, co on sam.

Tymczasem w pokoju rozgrywały się sceny dramatyczne. Kasia leżała nieprzytomna, mała dziewczynka w kołysce, po nakarmieniu kilkoma kroplami mleka koziego, zasnęła spokojnie, a doktor walczył o życie Kasi i drugiego dziecka, którego rączka wystawała z łona matki.

– Zwilżajcie jej wargi – zarządził doktor, który kilka razy wkładał ręce w Kasię, próbując przywrócić dziecku prawidłowe położenie.

Andzia i Karwasiowa skwapliwie na przemian wycierały czoło Kasi i zwilżały jej wargi wodą.

– Doktorze. –Akuszerka nie wytrzymała. – Może dać spokój... Ona przecie trzy ćwierci do śmierci...

Doktor popatrzył na nią surowo. Przyzwyczajony był do wypełniania przysięgi Hipokratesa i ratowania życia do samego końca.

– Ale jeszcze kostucha nie przyszła – ripostował. – Poza tym dziecko żyje...

Mała rączka rzeczywiście przebierała paluszkami od czasu do czasu, co powodowało, że nie tylko Andzia, lecz także Karwasiowa wzdrygały się ze strachu. Kasia ledwo oddychała, leżała nieruchomo, jakby ciało już nie należało do niej. Jedynie brzuch jej żył i falował co chwila, jakby tylko on był zainteresowany w wydaleniu małego życia na świat.

Doktor tymczasem podjął ostatnią próbę pomocy dziecku.

– Jest w środku – mruknął do siebie i wyprostował się. – Pomóż mi – zwrócił się do Karwasiowej.

Akuszerka pokiwała głową i otarła łzy. Zamienili się miejscami. Ona stanęła między nogami Kasi, a doktor z boku. Kiedy nadszedł skurcz, popchnął od góry, przez skórę, dziecko do świata i spojrzał na akuszerkę.

– Wstawiło się główką – potwierdziła.

Kasia na krótko otwarła oczy i jęknęła, łapiąc się białymi rękoma za brzuch.

– Nie byli pierwsi na świecie, ale przeżyli i zostali w nim na zawsze...– powiedziała jasnym i czystym głosem.

– Pani Kasiu – chlipnęła Andzia i zbliżyła swoją twarz do twarzy kobiety. – Niech się pani postara, bo dziecko się udusi...

Ale Kasia więcej nic nie powiedziała. Jęknęła kilka razy przy wychodzeniu dziecka, ale nie usłyszeli już nic na kształt słowa z jej ust.

Druga dziewczynka przyszła na świat całkiem niebieska i ledwie oddychająca. Zamiast płaczu wydała cichutkie kwilenie i opadła z sił.

– Żyje – oznajmiła Karwasiowa, a Andzia zaniosła się płaczem.

– Co to za życie – mruknął doktor, zamykając Kasi powieki. – Nie dożyje pewno niedzieli...

Chwilę postali przy zwłokach Kasi, Andzia i Karwasiowa szepcząc modlitwy za jej duszę, a doktor analizując, czy na pewno wszystko zrobił dobrze i niczego nie zaniedbał. Tak naprawdę mógł sobie pogratulować wyciągnięcia drugiej dziewczynki z brzucha Kasi, mniej doświadczony lekarz nie umiałby włożyć ręki do macicy kobiety, odkręcić dziecka i wyciągnąć na świat, nie przecinając brzucha.

Jan Brzozowski był lekarzem z powołania, prawdziwym doktorem, który i poród umiał odebrać, i wrzód wyciąć, a nawet zahamować ataki padaczki. Radził sobie ze śmiercią pacjentów, wychodząc z założenia, że do niego należy wykonanie wszystkiego, co w ludzkiej mocy, a do Pana Boga przyjęcie tego lub odrzucenie. W przypadku Kasi czuł jednak ogromny żal. Pamiętał, kiedy ją samą na świat przyjmował. Był wtedy lekarzem w Pruszkowie i wezwano go do komplikacji, właśnie do Ożarowskich. To nie były wielkie komplikacje i z łatwością dał sobie z nimi radę. A teraz Kasia, która wtedy z jego pomocą wymknęła się z objęć kostuchy, leżała martwa, między nogami miała żywe mięso, a na skórze sine plamy.

– Kto powie panu Stanisławowi? – zapytała Andzia, wciąż płacząc i wycierając oczy w fartuch.

To naturalne, że w grę wchodzili Karwasiowa albo doktor. Akuszerka zrobiła krok do przodu, ale doktor zatrzymał ją gestem, westchnął i powiedział do Andzi:

– Pierwsza dziewczynka jest zdrowa i wszystko z nią w porządku. Ta druga jest bardzo słaba, ale coraz lepiej oddycha. Jeśli przeżyje jutro, to kto wie, może będzie żyła...

Andzia znów chlipnęła.

– Nie karm jej kozim mlekiem, tylko znajdźcie mamkę – kontynuował doktor. – To bardzo ważne. Bliźniaczki trzeba trzymać w cieple. Obie...

– Bliźniaczki? – odzyskała mowę Andzia.

Doktor spojrzał na nią zdumiony.

– Bliźniaczki – potwierdził. – Dziewczynki. Trzeba je ochrzcić, bo...

Zawiesił głos.

– Jedna urodziła się dwudziestego szóstego czerwca, a druga dwudziestego siódmego... – zauważyła Karwasiowa, zaglądając do kołyski. – Bliźniaczki, niebliźniaczki...

– To nie ma znaczenia – powiedział lekarz. – Z jednej matki, o jednym czasie na świat przyszły... Dwa łożyska miały, to im uratowało życie...

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

POWRÓT DO ŚWIATA RODZINY WINNYCH

Osiem opowiadań z życia członków rodziny Winnych oraz innych mieszkańców Brwinowa.

W jednym z opowiadań przeczytamy o dramatycznym przebiegu Wigilii w 1943 roku, w kolejnym poznamy losy Kazimierza, męża Ani. Co więcej, jedna z historii opisanych w książce wydarzyła się naprawdę...

POZNAJ KULINARNE TRADYCJE RODZINY WINNYCH

W kulinarnym notatniku Winnych znaleźć można przepisy na staropolskie potrawy jadane na Mazowszu w pierwszych dekadach XX wieku oraz na kultowe potrawy z „chudych” lat PRL-u. Nie zabraknie również włoskich inspiracji przywiezionych prawie 90 lat temu przez Guida z dalekiej Sycylii oraz wspaniałych tradycyjnych przepisów na Wielkanoc i Boże Narodzenie.

STUDIUM POWROTU DO ŻYCIA PO TRUDNYCH ŻYCIOWYCH DOŚWIADCZENIACH

Weronika dorasta w czasach, w których lepiej się nie wyróżniać i nie marzyć. Mimo to, realizuje pragnienia: pracuje w wymarzonym zawodzie i spotyka miłość, o jakiej marzą wszystkie kobiety. Dochodzi jednak do tragedii – mąż Weroniki ginie w wypadku. W jednej chwili świat kobiety rozsypuje się w proch. Czy uda się jej stworzyć nowy?

TRZY KOBIETY. TRZY SPOSOBY NA ŻYCIE. JEDNA TAJEMNICA

Lena, Maria i Alina. Trzy kobiety, które dzieli tak wiele, że nie powinny mieć ze sobą nic wspólnego. Nie wiedzą o sobie, ale połączone są niewidzialną nicią. Każda ma za sobą przeszłość, o której wolałaby zapomnieć. Każda z nich stoi na własnym, życiowym zakręcie. Muszą dokonać wyboru i to robią.

FASCYNUJĄCA PODRÓŻ PO MROCZNYCH ZAKAMARKACH KOBIECEJ DUSZY

Opowieść o małżeństwie, którego życie zmierza ku nieuchronnej katastrofie. Chorobliwie ambitna żona i mąż, który nie dojrzał do roli głowy rodziny, od długiego czasu toczą grę pozorów, by zachować kontrolę nad wspólnym życiem. Jednak tłumione od lat uczucia muszą znaleźć ujście. Tragedia wisi w powietrzu. Kto zapłaci za popełniony błąd?

TAJEMNICZE ZNIKNIĘCIE NASTOLATKI ODMIENIA ŻYCIE MIESZKAŃCÓW MAŁEGO MIASTECZKA

Małe miasteczko, zwykły poniedziałkowy wieczór. Grupa nastolatek spotyka się na opuszczonym poddaszu. Jedna z nich przechodzi inicjację: kilka dziwnych rytuałów i po wszystkim. Dziewczyna jednak nie wraca do domu.... Tragiczne wydarzenie wpływa na życie mieszkańców miasteczka, którzy już zawsze będą spoglądać na siebie podejrzliwie.