Rzeki płyną, jak chcą - Ałbena Grabowska - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Rzeki płyną, jak chcą ebook i audiobook

Ałbena Grabowska

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Trzy siostry, których życie skomplikowały wojna i miłość.

Klara, Róża i Amelka. Panny Terechowiczówny. Przed wojną jeździły z rodzicami do wód, mieszkały w wytwornym pensjonacie, a matka pilnowała, by parasolkami chroniły delikatną cerę przed słońcem. Rok 1914 wywrócił życie sióstr, podobnie jak milionów ludzi w Europie, do góry nogami. Ojciec poszedł na front, a majątek bez jego opieki szybko zaczął podupadać.

Lata mijają. Matka na przemian rozpacza i modli się, Róża wciąż jest trzpiotką, a Klara, mimo protestów starej gosposi Ludwiżanki, urabia sobie ręce po łokcie. Amelka wbrew woli zszokowanej rodziny postanawia podjąć pracę w szpitalu wojskowym w Warszawie. Jednak to zaledwie grom przed prawdziwą burzą. Po kilku miesiącach zawiadamia bowiem rodzinę, że wraca do rodzinnego majątku z... mężem. Żołnierzem, którego poznała w szpitalu.

Kim jest mąż Amelki? Jak jego obecność w dworze wpłynie na życie Klary, Róży i ich matki? Czy Amelka może być pewna uczuć męża?

Znakomita powieść, której bohaterki można pokochać całym sercem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 30 min

Oceny
4,1 (1238 ocen)
560
393
194
76
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sengatime

Z braku laku…

Jako romansidło może być tylko że z beznadziejnym urwanym zakończeniem, może ma to być zalążek drugiej części, ale bohaterki są zbyt irytujące, infantylne, kłótliwe by po raz drugi wchodzić do tej samej rzeki. Ta książka popłynęła w niewłaściwą stronę.
60
Beatadana

Z braku laku…

Nie dałam rady od 87 strony - nudna niestety
30
MissMadeleine

Z braku laku…

Książka sama w sobie OK. Zakończenie lekko mnie zaskoczyło. Niestety bezpłuciowy głos lektorki obniżył moją koncową ocenę.
10
joanna_w_ogrodzie

Z braku laku…

Powolna, nieco senna fabuła nawet ma swój urok, jeśli coś za tym idzie. W tej książce, niestety, nie ma nic, co dawałoby wartość. Dylematy bohaterek w zamierzeniu miały być uniwersalne, ale zostały spłycone do granic możliwości. Zwroty akcji wprowadzane trochę na zasadzie "a tak mi przyszło do głowy". Poza tym jeśli osadza się akcję w realiach historycznych, to w roli okupanta w Królestwie Polskim powinni wystąpić Niemcy, a nie Rosjanie, którzy z Kongresówki wycofali się w 1915 roku. Tymczasem u Grabowskiej wojska rosyjskie stacjonują i odbierają kontrybucje jeszcze w 1918 roku. Gdyby jeszcze ten błąd miał jakieś uzasadnienie fabularne. Ale nie ma żadnego. Jednym zdaniem: powieść o niczym z kuriozalnymi błędami.
10
AgnieszkaDabek2

Dobrze spędzony czas

Uwielbiam takie powieści! Książkę tej autorki przeczytałam po raz pierwszy, ale wiem ze zacznę czytać inne jej powieści. Przeczytałam jednym tchem!!!!
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ I

Pościel łopo­tała na wie­trze. Do jej wypra­nia Klara zużyła ostat­nią por­cję ługu, którą zna­la­zła w domu. Kiedy powie­działa o tym matce, ta zała­mała ręce i zaczęła cicho szlo­chać, jakby brak ługu był naj­więk­szym nie­szczę­ściem, jakie je spo­tkało.

– Szkoda, że nie wzię­łaś połowy – ode­zwała się w końcu.

– I tak było mało. – Klara sta­rała się nadać swemu gło­sowi ton pełen sza­cunku i zro­zu­mie­nia dla nie­za­rad­nej matki. – Wszystko pięk­nie wyprane – dodała.

Matka objęła ją, czego Klara nie zno­siła, ale godziła się z tym, bo rozu­miała, że matce jest to potrzebne. Jako naj­star­sza z trzech córek musiała wiele rze­czy zro­zu­mieć, a czego nie była w sta­nie pojąć swoim dwu­dzie­sto­dwu­let­nim umy­słem, pró­bo­wała przy­jąć do wia­do­mo­ści. To dru­gie ciężko jej szło. Lubiła rozu­mieć. Lubiła wie­dzieć. Skoń­czyła prze­cież pen­sję, i to z wyróż­nie­niem. Chciała się uczyć w stu­dium nauczy­ciel­skim. Mogłaby zostać nauczy­cielką, gdyby nie wojna. O tak, gdyby nie wojna, mogłoby się zda­rzyć wiele dobrego dla Klary, jej matki i pozo­sta­łych dwóch sióstr – ślicz­nej Róży i prak­tycz­nej Ame­lii. Pozo­sta­łyby jak przed wojną panien­kami we dwo­rze, pięk­nymi panien­kami, trzeba dodać – przy­naj­mniej doty­czyło to Róży i Ame­lii, bo ona nie uwa­żała się za szcze­gól­nie ładną. Sądziła raczej, że jest przy­stojna. To słowo, cho­ciaż zare­zer­wo­wane dla męż­czyzn, według Klary paso­wało do jej urody lepiej niż śliczna, ładna czy piękna. Klara miała pewną szla­chet­ność rysów cha­rak­te­ry­styczną dla lepiej uro­dzo­nych, dumny pod­bró­dek, pro­sty nos, ale już oczy jej się nie podo­bały. Śliczne panienki, takie jak Róża, miały wiel­kie nie­bie­skie oczęta oko­lone dłu­gimi, pod­wi­nię­tymi rzę­sami. Jej były bar­dziej szare, niczym niebo tuż przed burzą, nie tak duże i głę­boko osa­dzone. Na pen­sji jedna z jej naj­więk­szych rywa­lek, Lusia, powie­działa, że takie oczy nazy­wają się „zło­dziej­skie”. Klara trza­snęła ją wtedy w twarz, za co została uka­rana pię­cioma ude­rze­niami linijką po ręce. Nie żało­wała. Nikt nie będzie nazy­wał jej zło­dziejką. Ni­gdy wię­cej nie spo­tkała Lusi i nie tęsk­niła za nią. Co do ust, to naj­ład­niej­sze wśród sióstr miała Ame­lia. Czer­wone, lekko wydęte, takie, które mówią o swo­jej wła­ści­cielce, że w zależ­no­ści od potrzeb może je wydąć, uda­jąc roz­ka­pry­szoną, albo zło­żyć w ciup, a wtedy będzie skromną, miłą dziew­czyną. Wargi Klary nie były ani tak czer­wone, ani tak wydatne. Raczej ciemne, równe, bez dzióbka pośrodku. Nikt inny w rodzi­nie nie miał takich. Cie­kawe, po kim ona ma te usta? – pytała Ame­lia, kiedy myślała, że Klara jej nie sły­szy. Sama się nad tym zasta­na­wiała. Nie po matce, kobie­cie kla­sycz­nie pięk­nej, po któ­rej oczy odzie­dzi­czyła Róża, a usta Ame­lia. Ojciec też nie miał takich ust, ani obaj dziad­ko­wie. Podob­nie bab­cia Zosia, czyli mama ojca, drobna kobietka o maleń­kich ustecz­kach, zgrab­nym nosku i dużych brą­zo­wych oczach. Bab­cia Zosia zmarła, rodząc brata ojca, który ją prze­żył zale­d­wie o kilka godzin. Pozo­sta­wała jesz­cze babka Leoka­dia, która zmarła, kiedy Klara była malutka, a teraz stra­szyła je zza grobu suro­wym spoj­rze­niem z por­tre­tów na ścia­nie i w rodzin­nych opo­wie­ściach. Ponoć była to bar­dzo surowa osoba, która trzy­mała córkę krótko, a męża trak­to­wała z zimną uprzej­mo­ścią. Babka Leoka­dia lubiła zama­wiać dla sie­bie por­trety i jej córka, a matka Klary, Róży i Ame­lii, miała ich w domu bez liku. Prak­tycz­nie w każ­dym pokoju wisiał jakiś por­tret babki Leoka­dii. Nie, ona też nie miała takich ust, dziw­nych i szpet­nych. Za to włosy Klara miała naj­ład­niej­sze z sióstr. Gęste, brą­zowe, mięk­kie. Ukła­dały się pięk­nie i mogłaby z nich wycza­ro­wy­wać wspa­niałe koki, anglezy i korony, gdyby przy­wią­zy­wała do fry­zury jaką­kol­wiek wagę.

– Panienka ze dworu nie powinna wią­zać wło­sów w byle jaki węzeł – uty­ski­wała matka.

– Wygod­niej mi wtedy robić w polu, mamo – odpo­wia­dała spo­koj­nie, a matce wil­got­niały oczy.

– Panienka ze dworu nie powinna robić w polu – doda­wała Ludwi­żanka, słu­żąca, która została z nimi po tym, jak przez Nie­bie­lów prze­ta­czali się na prze­mian Niemcy i Rosja­nie.

– A kto ma robić w polu? – pytała Klara i pochy­lała się nad grząd­kami wraz z Ludwi­żanką. – Ty też nie powin­naś robić w polu, tylko pole­ro­wać rodzinne sre­bra.

Z całego majątku obra­biały jedy­nie nie­wiel­kie poletko, sadziły ziem­niaki, mar­chew. Pozo­stałe pola zara­stały trawą i koni­czyną. Przy­naj­mniej dwie krowy i kózka miały co jeść.

– Pozby­ły­ście się już rodzin­nych sre­ber – sap­nęła raz Ludwi­żanka. – Poszły mię­dzy ludzi.

Ludwi­żanka miała na imię Wła­dy­sława, ale nikt jej tak w Nie­bie­lo­wie nie nazy­wał. Ona jedna się ostała w dziu­ra­wym majątku i Klara łapała się na myśli, że ni­gdy by tego wszyst­kiego nie prze­trzy­mała, gdyby nie Ludwi­żanka, jej rubasz­ność, szorst­kość i wieczne psio­cze­nie.

– Dokąd idziesz, Klar­ciu? – spy­tała ją, kiedy już Klara powie­siła te nie­szczę­sne prze­ście­ra­dła, poszewki i poszwy wyprane za pomocą połowy potrzeb­nego ługu i natarła ręce gli­ce­ryną, by­naj­mniej nie z próż­no­ści, tylko dla­tego, że miała skórę bar­dzo wraż­liwą na ług.

– Chcia­łam iść nad rzekę, chwilę posie­dzieć – wyznała Klara, modląc się, żeby Ludwi­żanka nie zago­niła jej do obiadu, grzą­dek, opo­rzą­dze­nia kur­nika czy obory. W końcu dziś miał być wielki dzień w Nie­bie­lo­wie.

– Idź, idź, dziecko. – Ludwi­żanka mach­nęła ręką. – Odpocz­nij. My tu sobie damy radę.

Sie­działa zatem nad rzeką i zasta­na­wiała się nad tym wszyst­kim, co się zda­rzyło i co się miało zda­rzyć, czyli nad tym, co wie­działa i czego wie­dzieć nie mogła. Zaką­tek był odpo­wiedni na tego typu roz­pa­mię­ty­wa­nie, na myśle­nie nad czymś, czego nie spo­sób było ogar­nąć. Rzeka bowiem nie była rzeką, jedy­nie kory­tem, wyschnię­tym pomni­kiem nie­gdyś rzeki, która posta­no­wiła swoje leże opu­ścić i prze­nieść się gdzie indziej, pra­wie dwa­dzie­ścia wiorst dalej. Jak ona to zro­biła, nikt nie wie­dział, nie zauwa­żył albo też nie chciał dostrzec. To było dziwne, ponie­waż potrze­bo­wała jedy­nie czte­rech lat, aby opu­ścić poprzed­nie miej­sce i uwić sobie nowe gniazdo, może nale­ża­łoby powie­dzieć – zna­leźć nowe koryto. Rzeka nazy­wała się Bora, ale nikt nie mówił „idę nad Borę”. Zresztą jeśliby kto tak powie­dział, to nie wia­domo byłoby, czy ma na myśli wyschnięte koryto czy też nową wodę. Wszy­scy mówili „Rze­czu­cha” i Klara uwa­żała, że to dobra nazwa dla rzeki, która za nic ma prawa przy­rody, tylko pły­nie sobie, jak chce. Dawna Rze­czu­cha była bli­żej ich ziem i z niej czer­pali wodę, żeby pod­le­wać pola i zagony ziem­nia­ków. Ojciec długo przed wojną kazał wyko­pać nową stud­nię bli­żej dworu i zasy­pać starą, wysy­cha­jącą, i cho­ciaż matka sar­kała na to, Klara uwa­żała, że woda dostępna pod domem, po którą nie trzeba cho­dzić po śniegu czy lodzie do Rze­czu­chy, sta­nowi bło­go­sła­wień­stwo losu. Wie­działa, że w innych domach wody jest pod dostat­kiem, a nie­które jej kole­żanki z pen­sji chwa­liły się, że mają u sie­bie łazienki, ale u nich w Nie­bie­lo­wie wciąż kró­lo­wało „stare”. I stud­nia była naj­star­sza. Żuraw zepsuł się w niej wieki temu. Klara pamię­tała, że go napra­wiano, ale kiedy ojciec odje­chał, a żuraw się zepsuł ponow­nie, nie posłały po nikogo. Za każ­dym więc razem, gdy zanu­rzała w studni wia­dro przy­mo­co­wane żela­znym hakiem do kija, odma­wiała krótką modli­twę dzięk­czynną za dale­ko­wzrocz­ność ojca.

Ojciec poszedł na wojnę, a listy od niego prze­stały dosta­wać dwa lata temu. Poszedł wal­czyć za ojczy­znę, mimo pła­czu i bła­gań matki, mimo że kazała wszyst­kim trzem dziew­czyn­kom paść na kolana i pro­sić ojca, by tego nie robił. Klara nie chciała bła­gać ojca, żeby został. Uwa­żała, że matka postę­puje nie­wła­ści­wie, że jest samo­lubna. Po co było każ­dego wie­czoru modlić się „o wojnę powszechną za wol­ność ludów”, powta­rzać za ojcem, że wojna jest nie­unik­niona, przy każ­dej oka­zji odmie­niać słowo „wol­ność” przez wszyst­kie przy­padki, skoro gdy wojna przy­szła, to zaczął się płacz? Klara do tej pory wzdry­gała się, wspo­mi­na­jąc krzyk matki:

– Samą mnie zosta­wiasz! Na pastwę Rosjan!

Jesz­cze gorzej było, kiedy wspo­mi­nała ojca bło­go­sła­wią­cego każdą z nich po kolei i zimne słowa matki:

– Idź i nie wra­caj, bo nie masz serca.

Potem oczy­wi­ście pła­kała, prze­pra­szała jego por­tret wiszący nad komin­kiem, sta­wiała kwiaty pod zdję­ciem ślub­nym, jedy­nym, jakie mieli razem, bo wszyst­kie inne zdję­cia przed­sta­wiały ją samą albo z cór­kami lub same córki. Były też zdję­cia ojca w mun­du­rze napo­le­oń­skim, pamiątka z cza­sów, kiedy byli bogaci. Wojna spra­wia, że czło­wiek staje się biedny. Biedny, cho­ciaż może o sobie mówić, że jest wolny. To nie­spra­wie­dliwe, pomy­ślała.

Nie zauwa­żyła, kiedy stały się biedne. Pew­nie zbie­gło się to z odej­ściem chło­pów z majątku. Cho­ciaż tak naprawdę chłopi nie ode­szli. Dalej miesz­kali tam, gdzie przed­tem, tylko nie byli ich. Pie­nią­dze skoń­czyły się bar­dzo szybko, trudno powie­dzieć dla­czego. Pytała matkę, ale ona nie umiała albo nie chciała jej wyja­śnić. Nie mogli pła­cić chło­pom za pracę, nie było „jaśnie pana”, a chłop bez gospo­da­rza to nie chłop.

– Chłopu możesz nie pła­cić – pra­wiła Ludwi­żanka – ale pan musi nad nim stać z batem. Kiedy nie stoi, chłop se robi, co chce.

– Prze­cież jest Nie­mir­ski – mówiła Ludwi­żance. – Zarządca powi­nien ich pil­no­wać.

– Ale zarządcy pil­no­wał twój ojciec – gasiła dys­ku­sję słu­żąca.

– Dla­czego my nie mamy pie­nię­dzy, Ludwi­żanko? – pytała innym razem. – Prze­cież mie­li­śmy.

Ludwi­żanka i na to pyta­nie potra­fiła odpo­wie­dzieć.

– Pan zosta­wił pani, ale pani, jak to pani, poje­chała do War­szawy, na bzdury wydała. Pani zawsze żyła ponad stan.

– To my nie byli­śmy tak bogaci, jak myśla­łam?

Ludwi­żanka wzru­szyła ramio­nami.

– Ja tam nie wiem. Mnie pła­cili dobrze.

– A mnie się wydaje, że i ojciec, i mama wszyst­kim pła­cili dobrze. – Klara wzięła matkę w obronę. – Dla­tego pie­nią­dze się skoń­czyły.

Słu­żąca poki­wała głową.

– Przy­szedł Nie­mir­ski – kon­ty­nu­owała Klara – i zażą­dał jakiejś ogrom­nej sumy na zasiew i na nowe konie. Matka mu dała, a potem Niemcy zabrali.

– Nie­mir­ski powie­dział, że Niemce zabrały. – Ludwi­żanka prze­rwała pracę w kuchni i wzięła się pod boki. – Widziała panienka te Niemce?

Pokrę­ciła prze­cząco głową. Na szczę­ście nie widziała. Byli we wsi i zabrali chło­pom ziarno na zasiew i zwie­rzęta. Kwity zosta­wili. Dzięki Bogu, do dworu nie przy­szli.

– No wła­śnie – sap­nęła kobieta. – Nie wia­domo, co one zabrały.

– Nie­mir­ski kwity poka­zał. Musie­li­śmy podzie­lić się z chło­pami jedze­niem.

– Ład­nie ze strony pani, ale ja panience powiem, że jak kto serce ma mięk­kie, to co inszego musi mieć twarde.

Klara wes­tchnęła. Trudno było odmó­wić Ludwi­żance racji. Chłopi stra­cili ziarno na zasiew, a to od nich zje­dli, zamiast zasiać. Coraz gło­śniej doma­gali się zapłaty, jedze­nia, a matka nie miała ani jed­nego, ani dru­giego. Przy­cho­dził Nie­mir­ski, brał sre­bra do sprze­da­nia, ale cią­gle było mało, cho­ciaż nic nie rosło. Uspo­ka­jał matkę, że sobie pora­dzą, a on nie taki czło­wiek, żeby z kobiet zdzie­rał, prze­cie widzi, jak jest. Wresz­cie zło­żył matce pro­po­zy­cję, a matka uznała ją za roz­sądną.

– Póki pan nie wróci, a wojna się nie skoń­czy – powie­dział to w takiej, a nie odwrot­nej kolej­no­ści – pani pła­cić tym ludziom nie będzie, bo nie ma z czego – zaczął.

Matka mogła zro­bić jedy­nie obu­rzoną minę, ale nie pro­te­sto­wać, bo Nie­mir­ski miał zupełną rację.

– Oni ni­gdzie nie pójdą, bo nie mają dokąd. No to zostaną, będą dalej pole obra­biać, a pani pła­cić w natu­rze. I każdy będzie zado­wo­lony.

Matka wzdry­gnęła się na tę „naturę”, ale ski­nęła głową. Nie­mir­ski poszedł, a Klara zwró­ciła się do matki:

– Trzeba było spy­tać, ile nam będą dawać i czego.

– Nie­mir­ski nas nie skrzyw­dzi – odpo­wie­działa matka.

Klara lubiła Nie­mir­skiego, nie był złym czło­wie­kiem i wie­rzyła, że celowo nie zro­biłby krzywdy ani matce, ani jej i sio­strom. Wie­działa jed­nak, że jak nie ma umowy, to nie ma tyle wor­ków mąki, kanek mleka, masła i mięsa, ile by im trzeba, tylko jest tak zwana „co łaska”, a wia­domo, jaka może być łaska chło­pów wobec panów, cho­ciażby i tych naj­lep­szych.

– Nie skrzyw­dzi nas, ale chłopi dadzą nam tyle co nic – odparła.

– Coś ty mi zro­bił, Tade­usz? – To była jedyna odpo­wiedź matki na jej uwagę o dani­nie chło­pów.

– Ojciec zacho­wał się jak praw­dziwy Polak – rzu­ciła wtedy i wyszła, zanim matka zdą­żyła wybuch­nąć pła­czem i zacząć na powrót swoje żale, w cza­sie któ­rych powta­rzała słowo „sama”. Klara mogłaby powie­dzieć, że to ona jest sama, a nie matka, ale ni­gdy tego nie zro­biła.

Naprawdę uwa­żała, że ojciec zacho­wał się tak, jak powi­nien. Dość nasłu­chała się w dzie­ciń­stwie wspo­mnień, jak to dzia­dek ojca, wielki pan, a do powsta­nia poszedł i wal­czył ramię w ramię z chło­pami ze swo­jego majątku. Potem w jed­nej mogile z nimi leżał. W jed­nej mogile! „Jedna mogiła” zda­niem Klary opo­wia­dała o całej Pol­sce. Bo niby mogiła była jedna, ale tylko na chwilę. Potem, jak już Ruscy prze­szli, to się z tej mogiły wyko­py­wało panów i grze­bało w mająt­kach. Klara wyobra­żała sobie, jak jej pra­babka razem z braćmi pod osłoną nocy odko­py­wała ciało, jak tuliła trupa w ramio­nach, jak łzami go obmy­wała. Jak przy­szedł ksiądz i pocho­wał go w poświę­co­nej ziemi, jak posta­wiono dębowy krzyż, aby uczcić boha­tera. Pradzia­dek nie leżał w Nie­bie­lo­wie, tylko we wła­snym majątku w Nie­da­ro­wi­cach. Dzi­wiło ją to „nie” przed nazwami mająt­ków. Nie­bie­lów, Nie­da­ro­wice. I jesz­cze Nie­mir­ski, ich zarządca. Na szczę­ście oni sami nazy­wali się Tere­cho­wicz. Tere­cho­wicze z Nie­bie­lowa. Wra­ca­jąc do jed­nej mogiły, to było tak, jak śpie­wali w pie­śniach, a potem życie zro­biło swoje. Poszedł pan z chło­pem, zgi­nął chłop z panem, pocho­wali pana i chłopa, chłop został w pia­chu, a pan do rabatki. Teraz chłopi brali za to odwet, bo pana nie było i pew­nie uwa­żali, że zgi­nął. Matka nie mogła ich do pracy zmu­sić, Nie­mir­ski też się do tego nie kwa­pił, bo o wła­sną skórę się bał. Wszystko zostało odło­żone na póź­niej, czyli na czas, kiedy pan Tere­cho­wicz z wojny wróci, choć w majątku pano­wało prze­ko­na­nie, że to „kiedy” nastąpi na święty ni­gdy. Co gor­sza, sama Klara tak myślała. Ona jedna, bo matka zapo­mniała już, jak krzy­czała: „Idź i nie wra­caj”. Zresztą Klara wie­działa, że wszystko zostało pra­wie wyba­czone, bo w listach ojca były tylko dobre słowa: „Kiedy wrócę, zro­bimy to i tamto, poje­dziemy tam i tam, kupimy ci to i to”. Ame­lia i Róża, a nawet matka czę­sto powta­rzały te zapew­nienia ojca, a od sie­bie dopo­wia­dały rze­czy, o któ­rych wcale nie pisał.

– Kiedy ojciec wróci, sprze­damy Nie­bie­lów i wynie­siemy się do War­szawy – mówiła matka.

– W War­sza­wie będziemy miesz­kać w apar­ta­men­tach – paplała Ame­lia, ceru­jąc poń­czo­chy.

– Będziemy cho­dziły do opery! – Róża zabaw­nie marsz­czyła nos.

– Nie marszcz nosa. – Dla matki to było ważne. Żeby panienka nie marsz­czyła nosa przy uśmie­chu.

– Tylko wojna się musi skoń­czyć – powta­rzała matka.

– Wszystko się kie­dyś koń­czy – rzu­cała Klara, która wcale nie miała na myśli wojny.

Patrzyła na suchą Rze­czu­chę. Powinna już wra­cać. Ludwi­żanka na pewno będzie potrze­bo­wała pomocy przy obie­dzie. Może Józka i Jaśka jej pomogą? Kie­dyś tylko w polu i przy zwie­rzę­tach robiły, teraz coraz czę­ściej szły na pokoje. Ludwi­żanka i Klara nie były w sta­nie wszyst­kiego same doglą­dać. Po wyjeź­dzie Ame­lii matka prze­stała cze­go­kol­wiek pil­no­wać, prze­ciw­nie, prze­szka­dzała jak mogła, narze­kała, wtrą­cała się, gdzie nie trzeba. Podej­mo­wała bez­sen­sowne decy­zje, typu zabi­cie kury na rosół ot tak, w środku tygo­dnia, jakby mięso było do cze­goś potrzebne.

– Kurkę szybko się zjada – mru­czała Ludwi­żanka, sku­biąc pióra. – A jaja by były co dzień dla wszyst­kich.

Józka i Jaśka zja­wiły się nie wia­domo skąd. Klara była za tym, żeby im dać tro­chę chleba i sera i powie­dzieć, że u nich bied­nie. Ludwi­żanka coś tam z nimi poga­dała, przy­szła i powie­działa do matki:

– Zostają. Poży­wią się przy nas, a w obo­rze i kur­niku nie ma kto robić. I w polu pomogą.

– Niech będzie, jak chce­cie – odparła matka lek­ce­wa­żąco.

– Nie gnie­waj się, Klar­cia – zwró­ciła się do niej wie­czo­rem Ludwi­żanka. – Tobie będzie lżej.

Miała rację, bo nie­cały mie­siąc póź­niej Ame­lia wyje­chała, a matka zro­biła się nie­zno­śna.

Kor­ciło ją, żeby się prze­nieść nad mokrą Rze­czu­chę, cho­ciaż powinna już wra­cać. Spoj­rzała na suche koryto. Gdyby tak się wsłu­chać, można by usły­szeć szum wody. Albo przy­naj­mniej wyobra­zić sobie, że woda pły­nie i szumi, zaha­cza­jąc o brzegi pełne kamieni i poro­śnięte sito­wiem. Wsłu­chała się zatem tak mocno, aż przez śpiew pta­ków i sze­lest traw usły­szała rzekę. Pły­nęła gdzieś tam głę­boko. Pew­nie się roz­sz­cze­piła: jedna połówka scho­wała się głę­boko pod zie­mią, a druga, dla zmy­le­nia wszyst­kich, prze­nio­sła do innego koryta.

Zanim roz­po­częła się wojna i jesz­cze byli bogaci, jeź­dzili do wód. Miesz­kali w uro­czym pen­sjo­na­cie i spa­ce­ro­wali. Matka pil­no­wała, aby każda z nich nosiła para­solkę chro­niącą deli­katną cerę przed słoń­cem.

– Nie może­cie wyglą­dać jak chłopki – mawiała do córek, jeśli pro­myk słońca spo­czął na ich policzku lub czole. – Jeste­ście Tere­cho­wi­czówny.

Tere­cho­wi­czówny powinny być blade. Dla­tego nie wolno im było spa­ce­ro­wać po plaży. Mogły się prze­cha­dzać wyłącz­nie po pro­me­na­dzie, nie­spiesz­nym, dostoj­nym kro­kiem. Klara nie zno­siła tego. Plaża ją kusiła. Do wody mogła jed­nak wejść tylko razem z matką i sio­strami, w ści­śle wyzna­czo­nych miej­scach, led­wie na kilka minut. Wyda­wało jej się to bez sensu. Prze­cież jeź­dzili tam po to, aby zaży­wać kąpieli wod­nych. Marzyła o tym cały rok. Miała też ochotę zanu­rzać palce w cie­płym pia­sku i zbie­rać muszelki, ale tego też matka zabra­niała.

Kochała wodę. Może dla­tego pod byle pre­tek­stem wymy­kała się do Rze­czu­chy, zarówno tej wyschnię­tej, jak i pły­ną­cej. No i wie­rzyła, że te pod­ziemne rzeki mają swoją tajem­nicę. Poza tym bli­skość wody i samot­ność przy­no­siły jej ulgę.

Słońce stało już wysoko. Tylko patrzeć, jak zjadą, a jej nie będzie, żeby ich powi­tać. A może postą­pić jak Ame­lia? Uciec i wró­cić po kilku mie­sią­cach z mężem u boku?

Przy­wo­łała w pamięci tak podobne obrazy. Ojciec wyjeż­dża na wojnę. Sio­stra wyjeż­dża na wojnę. Szlo­cha­jąca matka i ojciec odcho­dzący w dal. Szlo­cha­jąca matka i Amelka sto­jąca na środku pokoju i tupiąca nogą. Nadą­sana Róża.

– A wła­śnie, że pojadę! – Ame­lia wygra­żała pię­ścią.

– Taki skan­dal! – krzy­czała matka.

– Ja muszę tam poje­chać! – powta­rzała dziew­czyna, uparta od maleń­ko­ści.

Klara miała wtedy w ręku bukiet ziół, które nazbie­rała na łące. Bratki na piękną cerę, pokrzywa na dole­gli­wo­ści żołąd­kowe, arnika na rany.

– Co się stało? – spy­tała.

– Ona – Róża wska­zała sio­strę pal­cem – chce jechać i pra­co­wać w szpi­talu. Sama.

– Będę pie­lę­gniarką. – Ame­lia znów tup­nęła i zaci­snęła piękne usta.

– Jak to? – spy­tała Klara.

– Nawet nie chcę o tym sły­szeć! – wrza­snęła matka.

– A wła­śnie, że pojadę! – pie­kliła się śred­nia sio­stra.

– Jak poje­dziesz? – dopy­ty­wała Klara. – Dokąd?

Ame­lia wycią­gnęła z kie­szeni sukni pismo i podała Kla­rze. Nadawcą był Szpi­tal Ujaz­dow­ski.

– Sza­nowna pani – czy­tała na głos Klara. – Przy­ję­li­śmy pani zgło­sze­nie. Ufamy, że prze­my­ślała pani grun­tow­nie swoją decy­zję. Ofe­ru­jemy skromną płacę…

– Prze­stań! – prze­rwała jej matka.

Klara zamil­kła.

– Mama znieść nie może, że sama napi­sa­łam do szpi­tala i zgło­si­łam się na szko­le­nie. – Ame­lia dum­nie unio­sła głowę.

– Czy ty zda­jesz sobie sprawę, co tam będziesz robiła? – spy­tała Klara.

– Ow­szem – odparła Ame­lia. – Wy myśli­cie, że ja o życiu nic nie wiem.

– A wiesz? – dopy­ty­wała się Róża.

Po jej minie Klara wywnio­sko­wała, że Róża też nie miała poję­cia o pla­nach Ame­lii. Poczuła ukłu­cie zazdro­ści. To ona była naj­star­sza i naj­wię­cej potra­fiła, a mimo to nie przy­szło jej do głowy, że mogłaby wyje­chać.

– Ow­szem. – Ame­lia kiw­nęła głową. – Macie mnie za zwy­kłą trzpiotkę.

– Jesteś głu­pia, skoro myślisz, że sobie pora­dzisz na woj­nie! – znów wrza­snęła matka.

Klara sądziła, że Ame­lia dalej będzie krzy­czeć i tupać, ale się myliła. Sio­stra stała wypro­sto­wana i zaczęła spo­koj­nie wyja­śniać, co i dla­czego zamie­rza zro­bić. Wyjeż­dża do pracy, do szpi­tala woj­sko­wego. Pełno tam ran­nych. Żoł­nie­rze co dzień giną i tra­fiają do nie­woli, a na wscho­dzie nie­jaki Pił­sud­ski for­muje nowe legiony.

– Mar­kie­tanką będziesz? – Matka chwy­ciła się za serce.

– Pie­lę­gniarką – powtó­rzyła Ame­lia cier­pli­wie. – Jeśli przejdę pomyśl­nie szko­le­nie w War­sza­wie. To nie­da­leko. Ujaz­dów.

Nie bacząc na wyrze­ka­nia matki, Ame­lia wzięła walizkę, zapa­ko­wała do niej naj­skrom­niej­sze sukienki i popro­siła Nie­mir­skiego, aby ją zawiózł do War­szawy, obie­cu­jąc zwró­cić mu za podróż, kiedy tylko dosta­nie pen­sję. Nie­mir­ski zasko­czony i wzru­szony gestem Tere­cho­wi­czówny zgo­dził się ją zawieźć i nie chciał ani gro­sza. A wró­ciw­szy, przy­szedł do matki i powie­dział:

– Panienka Amelka to się do takiej roboty nie nadaje. Wspo­mni pani moje słowa, pani Tere­cho­wi­czowa, że ona zaraz do domu list napi­sze i po mnie pośle.

– Oby, panie Nie­mir­ski, oby. – Matka pre­zen­to­wała zarządcy „wypła­kane” za krnąbrną córką oczy.

Wbrew prze­wi­dy­wa­niom Ame­lia nie tylko prze­trzy­mała szko­le­nie, ale też ukoń­czyła je z wyróż­nie­niem, o czym donio­sła w liście do domu, wzbu­dza­jąc wresz­cie u matki sza­cu­nek i podziw. Matka zapo­mniała, jak nazy­wała ją głu­pią i krzy­czała o skan­dalu. Teraz, prze­ciw­nie, twier­dziła, że Ame­lia jest patriotką, okryła dumą Tere­cho­wi­czów, a kto wie, czy w szpi­talu nie spo­tka ojca i nie ura­tuje mu życia.

– Mama się nie boi, że ona tak bli­sko dzia­łań wojen­nych? – Róża wymó­wiła słowo „wojenne” z drże­niem w gło­sie.

– Będziemy się za nią modliły – odpo­wie­działa spo­koj­nie matka. – Pan Bóg nie pozwoli jej skrzyw­dzić.

– Pan Bóg pew­nie nie, ale kto to wie, do czego ludzie są zdolni – mruk­nęła wtedy Ludwi­żanka, która nie poj­mo­wała tego odwró­ce­nia porządku rze­czy. Według niej takie Amelki powinny w domu poma­gać, kwiatki suszyć, nawet w cza­sie wojny, a nie do chło­pów się zbli­żać. – Bo jak dla mnie, to nie­szczę­ście może być tylko jedno – zawy­ro­ko­wała. – Że ona tam jakiego żoł­nie­rza sobie przy­gru­cha.

I Ludwi­żanka wykra­kała, myślała Klara po dro­dze do domu. Ame­lia poje­chała opie­ko­wać się ran­nymi żoł­nie­rzami. A potem za jed­nego z nich wyszła za mąż, o czym jak gdyby ni­gdy nic donio­sła rodzi­nie, ozda­bia­jąc list mnó­stwem wykrzyk­ni­ków.

– Czy ona go przed Bogiem poślu­biła? – spy­tała matka, kiedy po prze­czy­ta­niu listu Ame­lii sie­działy cicho w pokoju.

– Dobrze, że wraca – powie­działa Róża.

– Na pewno przed Bogiem – spró­bo­wała prze­ko­nać matkę Klara.

– Co to jest kościół polowy? – spy­tała Róża.

– To samo co szpi­tal polowy, tylko kościół – wyja­śniła jej Klara, cho­ciaż miała wąt­pli­wo­ści.

* * *

Dotarła do domu tuż po połu­dniu i zastała zwy­kły roz­gar­diasz. Omi­nęła ganek i weszła do dworu kuchen­nymi drzwiami. Tak jak przy­pusz­czała, Józka i Jaśka krzą­tały się pod dyk­tando Ludwi­żanki. W kuchni pano­wało nie­zno­śne gorąco.

– Klar­cia, chodź no tu – zawo­łała ją Ludwi­żanka.

Klara posłusz­nie do niej pode­szła.

– Włóż pie­czeń do pieca – pole­ciła jej słu­żąca.

– A skąd pie­czy­ste? – spy­tała.

– Ha! – Ludwi­żanka obli­zała wargi.

– Chło­pak ze wsi jelonka zła­pał – ode­zwała się Jaśka.

Zemdliło ją. Jak można zła­pać i zjeść jelonka? Nie zamie­rzała tknąć pie­czeni.

– Nie­dużo chciał – dodała Józka.

– Co się tak krzy­wisz? – skar­ciła Klarę Ludwi­żanka. – Wola­ła­byś, żeby­śmy pro­siaka pod nóż dali?

Pokrę­ciła prze­cząco głową. Wie­działa, że pro­siaka prę­dzej czy póź­niej spo­tka ten los, ale jesz­cze nie teraz, póki jest taki młody. Musi doro­snąć, utyć i dopiero będzie można go zape­klo­wać i powe­ko­wać na zimę. Cho­ciaż gdyby ją pytali, to ni­gdy by zwie­rzę­cia nie dała zarżnąć. Już z kurą miała kło­pot. Uwa­żała, że nie powinno się jej zja­dać, tylko hodo­wać na jaja.

– Wsta­wi­łam pie­czeń – powie­działa.

– To obierz jabłuszka na kom­pot. – Ludwi­żanka wska­zała jej spory koszyk z jabł­kami.

– A mamy cukier? – spy­tała.

– Funt nam Nie­mir­ski dał. Cia­sto upie­kłam. Jesz­cze tro­chę zostało do her­baty i na kom­pot.

Klara ruszyła w stronę koszyka, ale Józka zagro­dziła jej drogę.

– Panienka idzie, my tu sobie damy radę.

Ludwi­żanka odwró­ciła się, żeby zbesz­tać Józkę, bo kto jak kto, ale tylko ona mogła pole­ce­nia wyda­wać, ale zmil­czała, zoba­czyw­szy sta­now­czą minę dziew­czyny.

– Panienka idzie się przy­go­to­wać, my tu obie­rzemy jabłka i wszyst­kiego dopil­nu­jemy – poparła sio­strę Jaśka.

Klara z ulgą wyszła z gorą­cej kuchni. Na podwó­rzu spo­tkała Różę.

– Nie idziesz się ucze­sać? – spy­tała sio­stra.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Chodź ze mną – popro­siła ją Róża. – Ułożę ci włosy.

Klara poszła za nią bez słowa. Jej pokój był chłodny, przy­jemny i pomy­ślała, że chęt­nie pod jakimś pre­tek­stem zosta­łaby tutaj, zamiast wycho­dzić na powi­ta­nie Ame­lii i jej męża.

– Nie mam siły – wyznała Róży.

– Daj spo­kój. Ja też się dener­wuję, bo to do Amelki nie­po­dobne.

– Wszystko do niej nie­po­dobne – zgo­dziła się Klara. – Wyjazd, praca, mąż.

Zaczerp­nęła wody z mied­nicy i umyła twarz. Poczuła się tro­chę lepiej.

– A ty masz żal, że wyszła za mąż? – spy­tała Róża, cier­pli­wie cze­ka­jąc, aż Klara prze­bie­rze się w czy­stą sukienkę i usią­dzie na krze­śle, aby mogła ją ucze­sać.

– Czemu mia­ła­bym mieć żal? – spy­tała.

– Bo ty jesteś naj­star­sza i pierw­sza powin­naś wyjść za mąż – wyja­śniła sio­stra.

W ogóle nie przy­szło jej to do głowy. Wszyst­kie myśli Klary krą­żące wokół Amel­ko­wego zamąż­pój­ścia doty­czyły jej męża. Jaki on jest, czy to aby dobry czło­wiek i jak to będzie z nim żyć pod jed­nym dachem.

– Nawet o tym nie pomy­śla­łam – powie­działa zgod­nie z prawdą. – Zresztą nie mia­ła­bym za kogo pójść.

– A jeśli on będzie bez nogi? – Szyl­kre­towa szczotka do wło­sów zawi­sła w powie­trzu.

Klara spoj­rzała z poli­to­wa­niem na sio­strę.

– Czemu Amelka mia­łaby poślu­bić męż­czy­znę bez nogi?

– Prze­cież leżał w szpi­talu. A to zna­czy, że był ranny.

– Nie­ko­niecz­nie jed­nak musiał stra­cić nogę.

– To może rękę – upie­rała się Róża. – Albo oko…

– Czesz! – znie­cier­pli­wiła się Klara.

Róża zaczęła posłusz­nie roz­plą­ty­wać jej pukle.

– Ja się zasta­na­wiam nad inną sprawą – powie­działa Klara. – Czy oni będą tu miesz­kać.

Róża znów prze­stała ją cze­sać.

– A gdzie mie­liby miesz­kać?

– W jego majątku – odparła Klara. – To wam chyba nie przy­szło do głowy, a dla mnie to oczy­wi­ste.

– A jeśli on nie ma majątku?

Klara wzru­szyła ramio­nami. Sio­stra nic im nie napi­sała o tajem­ni­czym oblu­bieńcu. Nie poznały nawet jego imie­nia.

– Jeśli nie ma majątku, to gorzej dla niego – zawy­ro­ko­wała.

– Czemu gorzej? – Róża zapla­tała jej włosy w war­ko­cze.

– Goło­du­piec – mruk­nęła Klara.

Róży zadrżała ręka.

– Ależ ty się wyra­żasz – sark­nęła. – Jak chłopka.

– Sta­łam się chłopką. – Klara ani myślała się obra­żać.

Róża zawi­jała już war­ko­cze wokół głowy Klary.

– Ja też się zasta­na­wiam, jaki on będzie, i sądzę, że wspa­niały – wyznała. – Przy­stojny, dobry, waleczny i mądry.

Klara wąt­piła w to, ale nie potra­fiła powie­dzieć dla­czego.

– Już! – Róża oce­niła swoje dzieło. – Jesteś pra­wie piękna.

Klara uśmiech­nęła się cierpko.

* * *

Stały wszyst­kie sze­re­giem niczym żoł­nie­rze na pre­zen­ta­cji woj­ska. Jako pierw­sza oczy­wi­ście matka, potem ona, Klara, i Róża, przy­tu­lona do jej boku, dalej Ludwi­żanka, wypro­sto­wana jak struna, i Józka oraz Jaśka. Żadna nie wybie­gła na drogę, aby wypa­try­wać powozu Nie­mir­skiego, żadna nie czy­niła gestów znie­cier­pli­wie­nia. Ludwi­żanka i Józka z Jaśką nie mogły jaw­nie oka­zy­wać roz­go­rącz­ko­wa­nia, w końcu nie nale­żały do rodziny. Jak tylko mło­dzi przy­jadą, miały podać obiad i iść do swo­ich obo­wiąz­ków. Co innego matka i Klara z Różą, ale one aku­rat stały spo­koj­nie i cze­kały na to, kogo przy­wie­zie im los wraz z Ame­lią oraz Nie­mir­skim, który udrękę ocze­ki­wa­nia prze­kuł na pro­po­zy­cję, że na sta­cję poje­dzie i mło­dych stam­tąd odbie­rze.

– Może nie przy­je­chali? – ode­zwała się Róża.

Było gorąco, jak zwy­kle pod koniec czerwca. Klara czuła oble­wa­jący ją pot, więc ukrad­kiem ocie­rała czoło i szyję chu­s­teczką.

– Na pewno przy­je­chali – odpo­wie­działa Róży Ludwi­żanka. – Sły­sza­łam gwizd pociągu.

– Może pociąg przy­je­chał, a oni nie – nie usta­wała w wąt­pli­wo­ściach Róża.

Róża wyglą­dała naj­ład­niej z nich, jasne wło­ski miała ufry­zo­wane, cerę różaną, zgod­nie ze swym imie­niem, ani śladu potu na twa­rzy. Dło­nie, odro­binę tylko spra­co­wane, ukryła w ręka­wicz­kach. Wdzięcz­nie zasła­niała się para­solką. Matka na oko­licz­ność przy­jazdu zię­cia wyjęła z szafy naj­ład­niejszą suk­nię, fio­le­tową w czarne kwiaty, ozdo­bioną wstąż­kami i buf­kami. Trzeba przy­znać, że wyglą­dała w niej jak praw­dziwa dama. Klara pre­zen­to­wała się naj­skrom­niej, cho­ciaż miała kape­lusz, ręka­wiczki i podob­nie jak sio­stra i matka trzy­mała w ręku para­solkę. Podej­rze­wała, że tylko te atry­buty – para­solka i kape­lusz – pozwolą szwa­growi odróż­nić ją od służby, która nie miała ani jed­nego, ani dru­giego. Jutro ta róż­nica się zatrze, kiedy pójdę w pole albo do Rze­czu­chy, zdą­żyła pomy­śleć, kiedy Józka ogło­siła:

– Sły­szę rże­nie konia.

Nie ruszyły się z miej­sca, kiedy Nie­mir­ski pod­je­chał powo­zem, wycią­gały jedy­nie szyje, aby doj­rzeć Ame­lię i jej męża. Pierw­szy poka­zał się zarządca, który zesko­czył z kozła i pod­szedł do Ame­lii, by pomóc jej zejść. Przez bluszcz opla­ta­jący płot dostrze­gły, że ich sio­stra w ciągu kilku mie­sięcy nie­obec­no­ści wysmu­klała i nabrała gib­ko­ści. Potem poja­wił się on, mąż Ame­lii. Klara wyobra­żała sobie, że przy­je­dzie w mun­du­rze woj­sko­wym, może z sza­blą u boku albo, co gor­sza, pisto­le­tem lub kara­bi­nem. Nie znała się na tym, ale nie chciała broni pod ich dachem. Broń jak to broń, zawsze w końcu wypali, raniąc, kogo nie trzeba. Syl­wetka męż­czy­zny w ciem­nym gar­ni­tu­rze i bia­łej koszuli wciąż tań­czyła za blusz­czem. Ani on, ani Ame­lia nie wcho­dzili za bramę. Klara spoj­rzała na matkę. Jej dło­nie w ręka­wicz­kach poru­szały się nie­spo­koj­nie. Biedna mama, pomy­ślała Klara i spoj­rzała na Różę.

– Czemu oni nie wcho­dzą? – wyszep­tała jej sio­stra.

– Nie wiem – powie­działa Klara. – Może trzeba do nich wyjść i zapro­sić?

– Masz rację – zgo­dziła się matka. – Trzeba wyjść i zapro­sić.

Zro­biła krok do przodu, ale wła­śnie w tej chwili przez furtkę wszedł Nie­mir­ski dzier­żący w ręku kufe­rek Ame­lii.

– Przy­wio­złem cenny ładu­nek. – Odwró­cił się, zapewne, żeby poka­zać te dwa skarby, Ame­lię i jej męża, ale jego ręce napo­tkały pustkę. Zarówno dziew­czyna, jak i męż­czy­zna wciąż cho­wali się za blusz­czem.

– Panienko Amelko! Panie Janie! – krzyk­nął.

Ma na imię Jan, zami­go­tało w gło­wie Klary.

– Jan – wyszep­tała Róża. – To bar­dzo ładne imię.

Wresz­cie wycze­ki­wa­nie zostało nagro­dzone, bo oto dostoj­nym kro­kiem na ścieżkę wio­dącą do głów­nego wej­ścia wkro­czyli Ame­lia oraz jej mąż, rze­czony Jan.

– Mamo! – Ame­lia rzu­ciła się na szyję matce, a ta zaczęła pła­kać i tulić córkę do piersi.

Klara, cze­ka­jąc cier­pli­wie na swoją kolej tule­nia i wita­nia, przy­glą­dała się szwa­growi, który stał grzecz­nie, uśmie­chał się lekko i patrzył życz­li­wie na swoją nową rodzinę. Nie miał wąsów, to pierw­sze, co się jej rzu­ciło w oczy. Dru­gie – miał obie ręce, dwie nogi i dwoje oczu. Nie­bie­skich, tyle zdą­żyła dostrzec, zanim sio­stra objęła ją z całej siły.

– Kla­ru­nia!

Twarz Ame­lii zna­la­zła się tuż przy jej twa­rzy i Klara poczuła mie­sza­ninę zapa­chów sio­stry: kwia­tów, słońca, świeżo sko­szo­nej trawy i pościeli suszą­cej się na słońcu. Poczuła wzru­sze­nie i łzy napły­nęły jej do oczu.

– Moja sio­strzyczka – powie­działa. – Jesteś wresz­cie.

Róża nie wytrzy­mała tego cze­ka­nia i rzu­ciła się na sio­strę, kiedy ta obej­mo­wała jesz­cze Klarę. Strą­ciła jej przy tym kape­lusz, co starło łzy z oczu matki i Klary, wywo­łu­jąc ich śmiech. Jan wciąż stał grzecz­nie, cier­pliwy i spo­kojny. Tym­cza­sem Ame­lia pode­szła do Ludwi­żanki i Józki z Jaśką, przy­wi­tała się uprzej­mie, ale krótko i zajęła się wresz­cie tym, na co wszy­scy cze­kali, to zna­czy pre­zen­ta­cją uko­cha­nego.

– Mamo – zaczęła uro­czy­ście – Klaro, Różo…

Męż­czy­zna postą­pił krok naprzód.

– To jest mój mąż – Jan Pile­wicz.

Nazwi­sko nie pasuje do niego, pomy­ślała Klara.

– To zaszczyt. – Świeżo przy­wie­ziony mał­żo­nek ukło­nił się i pod­cho­dząc kolejno do matki, Klary i Róży, zło­żył na ręce każ­dej z nich pełen sza­cunku poca­łu­nek.

– Zapra­szamy dalej. – Matka odzy­skała wigor. – Pro­szę, pro­szę pań­stwa. Panie Nie­mir­ski, pro­szę zjeść z nami.

– Nie, nie, sza­nowna pani Tere­cho­wi­czowa – bro­nił się zarządca. – Wra­cam do sie­bie. Za nic nie chciał­bym miru domo­wego zakłó­cać. Jak mówi­łem, jedy­nie przy­wio­złem pań­stwa skarby.

– Dzię­ku­jemy, panie Nie­mir­ski. – Ame­lia się ukło­niła. – Dzię­ku­jemy za pana dobroć.

– Da Bóg, że sza­now­nego pana Tade­usza kie­dyś paniom przy­wiozę, nie tylko ze sta­cji, ale cho­ciażby z samej War­szawy. – Teraz Nie­mir­ski się ukło­nił i wyco­fał rakiem.

Ludwi­żanka ski­nęła wła­śnie na Józkę i Jaśkę i wszyst­kie trzy poszły do kuchni, żeby na powrót z komi­tetu powi­tal­nego zamie­nić się w słu­żące i cze­kać, kiedy mogą podać obiad.

– Wszystko nam musisz opo­wie­dzieć, Amel­ciu kochana – zaczęła paplać Róża.

– Wszystko opo­wie, ale po kolei – ostu­dziła jej zapały matka. – Tym­cza­sem pro­simy na obiad. Chyba że pan chciałby odpo­cząć chwilę, zajść na górę…

Tu matka prze­rwała, bo wynik­nęła sprawa, która powinna być pozo­sta­wiona na póź­niej, to zna­czy usta­le­nie, czy pań­stwo Pile­wi­czo­wie zatrzy­mają się w Nie­bie­lo­wie, czy też wybie­rają się do wła­snego majątku, a jeśli tak, to kiedy i czy na zawsze. Na szczę­ście Jan nie był tak dale­ko­wzroczny albo nie zro­zu­miał alu­zji matki, ponie­waż odparł z pro­stotą:

– Ja widzę, że wszystko do obiadu przy­go­to­wane, więc może usią­dziemy. Po podróży jeste­śmy stru­dzeni, ale Ame­lia stę­sk­niona za paniami, a ja chciał­bym poznać moją nową rodzinę.

Ma miły głos, pomy­ślała Klara, i wie, czego chce. Umie pod­jąć decy­zję, choćby i naj­bar­dziej błahą. Będzie tu rzą­dził. Owi­nie sobie wokół palca Ame­lię, matkę i pew­nie Różę. Ze mną też chyba zrobi wszystko, co zechce. Myśli prze­la­ty­wały jej przez głowę niczym ptaki nad Rze­czu­chą.

– Rosół. – Ludwi­żanka posta­wiła paru­jącą wazę na stole i zaczęła roz­le­wać do tale­rzy.

– Mam nadzieję, że lubi pan rosół – zwró­ciła się do Jana matka.

– Pro­szę, aby pani… – zawa­hał się – …aby mama nie mówiła do mnie pan.

Matka zasty­gła, ale natych­miast się zre­flek­to­wała.

– Janku – powie­działa.

– Moje sio­strzyczki – dodał Janek i spoj­rzał na Różę oraz Klarę.

W ten spo­sób jesz­cze przed pierw­szym kęsem matka zyskała syna, a sio­stry brata. Klara podej­rze­wała, że w takim tem­pie przed dese­rem dowie się, czy w Nie­bie­lo­wie przy­była jesz­cze jedna gęba do wykar­mie­nia. I nie myliła się.

– To piękny mają­tek – rzekł Jan.

– Czy Amelka opo­wia­dała panu… opo­wia­dała ci, Janku, czego doświad­cza Nie­bie­lów po wyjeź­dzie mojego męża Tade­usza?

– Opo­wia­dała. – Jan kiw­nął głową, kro­jąc pie­czy­stego jelonka. – Bar­dzo pań­stwu współ­czuję.

– Tata żyje – rzu­ciła Klara.

– I wróci – dodała Róża.

Jan uśmiech­nął się do nich krze­piąco, ale nic nie powie­dział na temat ojca.

– Gdzie mie­ści się twój mają­tek rodzinny? – spy­tała matka.

– Nie mam majątku – odparł wprost.

– Będziemy miesz­kać w Nie­bie­lo­wie – dodała szybko Ame­lia i wydęła swoje piękne wargi.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nęła matka. – Tak myśla­ły­śmy.

– Zasta­na­wia­ły­śmy się, czy zosta­nie­cie – wtrą­ciła Klara. – Nie wie­dzia­ły­śmy, że nie masz wła­snego… – Urwała, nie wie­dząc, co powie­dzieć, czy użyć słowa „mają­tek”, czy „dom”, a może „miej­sce”.

– Nasz mają­tek, Jani­cowo, skon­fi­sko­wano mojej rodzi­nie po upadku powsta­nia stycz­nio­wego – wyja­śnił Jan. – Wszy­scy męż­czyźni wal­czyli w powsta­niu. Dzia­dek i jego dwaj bra­cia zgi­nęli. Moja babka prze­nio­sła się z maleń­kim ojcem do Kor­dia­łowa, do majątku swo­jej ciotki. Ojciec był tam póź­niej zarządcą, żeby chleba darmo nie jeść. W trzy­na­stym roku, tuż przed wybu­chem wojny, koń go kop­nął w głowę i ojciec umarł kilka godzin póź­niej. Matka zmarła na suchoty, kiedy byłem mały. Nie mam dokąd pójść.

Wszyst­kie mil­czały wstrzą­śnięte opo­wie­ścią Janka.

– Zaj­miemy domek dla gości, jeśli pozwo­li­cie – ode­zwała się Ame­lia.

– Domek dla gości był zruj­no­wany, zanim tatko na wojnę poszedł – wyszep­tała Róża.

– Mam dwie ręce, jestem pra­co­wity. Domek wyre­mon­tuję albo zbu­duję nowy – zade­kla­ro­wał Jan Pile­wicz.

– Zatem witamy w Nie­bie­lo­wie – powie­działa matka, a Ludwi­żanka przy­nio­sła na te słowa poziomki z bitą śmie­taną.

– Dzię­kuję. – Jan Pile­wicz wstał od stołu i poło­żył rękę na piersi. – Nie zna­cie mnie – zaczął prze­mowę. – Ale udo­wod­nię wam, że pol­ski szlach­cic, nawet zubo­żały, bez majątku i pie­nię­dzy, jest wię­cej wart niż nie­je­den bogaty chłop­taś, wycho­wany w puchach i ule­ga­jący fran­cu­skim modom.

Czemu fran­cu­skim? – chciała spy­tać Klara, ale się nie odwa­żyła.

– A jak się pozna­li­ście? – matka prze­rwała ciszę po prze­mo­wie zię­cia.

– Amelka opie­ko­wała się mną po tym, jak zosta­łem ranny. Jest naj­mil­szą, naj­czul­szą i naj­pięk­niej­szą pie­lę­gniarką, jaką nosi świat.

Ame­lia spło­niła się wdzięcz­nie i zatrze­po­tała rzę­sami.

– Myśla­ły­śmy o tobie, Amel­ciu, jak ty sobie dajesz radę – zwró­ciła się do niej matka.

– Nie­wiele pisa­łaś o tym, jak wygląda twoja praca – dodała Róża.

– Musiało ci być bar­dzo ciężko. – Klara posłała sio­strze krze­piący uśmiech.

– Było ciężko – przy­znała Ame­lia. – Na początku, potem i dzień po dniu.

Jan ujął dłoń żony i zło­żył na niej poca­łu­nek.

– Mój anioł – powie­dział, a Klarę ukłuła dziwna zazdrość.

Jak pięk­nie się do niej zwraca, pomy­ślała. Nic dziw­nego, że Ame­lia zako­chała się w nim i przy­wio­zła go do domu. I cho­ciaż wyjazd sio­stry, jej pracę w szpi­talu polo­wym, pozna­nie męża wciąż spo­wi­jała tajem­nica, to Klara po raz pierw­szy uznała, że widocz­nie tak miało być.

– Odpocz­nij­cie teraz – zapro­po­no­wała. – Poście­li­łam wam na górze, w pokoju gościn­nym. Twój pokój, Amelko, jest zbyt mały.

– Tak – zgo­dziła się Ame­lia. – Mój pokój jest maleńki, a gościnny ma dodat­kowo salo­nik.

– A jutro z samego rana zabiorę się do remontu domku – obwie­ścił Jan Pile­wicz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Ałbena Gra­bow­ska 2020

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki, ilu­stra­cja na okładce: Zuzanna Miśko

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Rzeki płyną, jak chcą, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-834-9

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer