Stulecie Winnych. Początek - Ałbena Grabowska - ebook + audiobook

Stulecie Winnych. Początek ebook i audiobook

Ałbena Grabowska

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Poznaj początek historii rodu Winnych z podwarszawskiego Brwinowa.

W książce Stuleciu Winnych. Początek Ałbena Grabowska ukazuje pierwsze dekady historii rodu Winnych.

Zdun Antoni Winny osiedla się w Brwinowie i zakochuje w najmłodszej córce Jadwigi i Mariana Wielichnowskich – Bronisławie. Udaje mu się zdobyć względy Broni i w 1874 roku biorą ślub w brwinowskim kościele pod wezwaniem świętego Floriana.

Bronia – mądra, zaradna i życzliwa – cieszy się szacunkiem w całej okolicy. Antoni z kolei uznawany jest za dobrego rzemieślnika. Wydaje się, że czeka ich dostatnia i spokojna przyszłość.

Życie pod rosyjskim zaborem jest jednak pełne trosk, nie tylko tych związanych z represjami ze strony Rosjan. W tragicznych okolicznościach umiera najpierw jedna, potem druga siostra Bronisławy, odchodzą jej rodzice, a za ocean wyjeżdża z synami szwagier Tadeusz.

W rodzinnym gospodarstwie zostają Bronisława i Antoni. Na świat przychodzą ich kolejni synowie – Roman, Władysław, Kajetan, Stefan i Stanisław. Poznajemy ich dzieciństwo, młodość, pierwsze miłosne rozterki. Rodzą się wnuki Broni i Antoniego. Życie toczy się dzień po dniu, Winnych spotykają troski i radości, ale nikt nie spodziewa się, że niebawem spadną na nich nie tylko ogromne osobiste tragedie, ale i wojenna zawierucha.

Ałbena Grabowska

Popularna i ceniona pisarka, która swoje niezwykłe imię, oznaczające kwitnącą jabłoń, zawdzięcza bułgarskim korzeniom. Z wykształcenia lekarka, doktor nauk medycznych ze specjalizacją w neurologii i epileptologii. Popularność wśród czytelników zawdzięcza przede wszystkim bestsellerowej sadze Stulecie Winnych. Potencjał tej epickiej opowieści dostrzegli również filmowcy i w 2018 roku rozpoczęto realizację serialu w gwiazdorskiej obsadzie. Na antenie TVP zostały wyemitowane już dwie 13-odcinkowe serie, a kolejną, trzecią, widzowie będą mogli obejrzeć wiosną 2021 roku. Prócz Stulecia Winnych spod pióra Ałbeny Grabowskiej wyszły, m.in. trylogia Alicja w krainie czasów, kryminał Ostatnia chowa klucz, książka Tam, gdzie urodził się Orfeusz oraz wciągające powieści Lot nisko nad ziemią, Coraz mniej olśnień i Lady M. (Wydawnictwo Zwierciadło). Mieszka z trójką dzieci oraz trzema kotami w Brwinowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 436

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 6 min

Lektor: Weronika Humaj
Oceny
4,8 (650 ocen)
515
112
21
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patolka91

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, przeczytana w 3 dni, tak samo wciągająca jak trylogia Stulecie Winnych.
10
maciej_73

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniałe uzupełnienie rodzinnej sagi.
10
wCzepkuUrodzona

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna powieść z przesłaniem, że niezależnie od sytuacji należy być dobrym człowiekiem.
10
aannaa_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Czasami przyciąganie do danej książki jest tak mocne i silne, że za nic w świecie nie da się go zbagatelizować. I choć w kolejce na przeczytanie czeka kilka pozycji nie byłam w stanie oprzeć się lekturze tej książki. Mowa oczywiście o książce „Stulecie Winnych. Początek” Ałbeny Grabowskiej. Miałam okazję już wcześniej poznać inne dzieła autorki dlatego byłam pewna, że i tym razem swoją twórczością zapewni mi emocjonującą lekturę. Muszę napisać, że się nie zawiodłam, a autorka kolejny już raz na kartach książki dostarczyła mi wielu emocji. Poznajemy tutaj sam początek historii rodu Winnych sięgającej połowy XIX wieku, kiedy to Antoni Winny osiedla się w Brwinowie i zakochuje się w Bronisławie – córce Jadwigi i Mariana Wielichnowskich. I choć codzienność dostarcza im kolejnych zmartwień, trwają razem mierząc się każdego dnia z przeciwnościami losu… Historia tutaj przytoczona choć umiejscowiona w bardzo dalekiej przeszłości pozwala na odnalezienie podobieństw do naszego współczesnego ...
10
basia77a

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia.
10

Popularność




© Copyright by Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o.,Warszawa 2021 Text © copyright by Ałbena Grabowska 2021
Redakcja: MAŁGORZATA KUŚNIERZ
Korekty: Melanż
Okładka: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN® – www.panczakiewicz.pl
Projekt typograficzny: NATALIA BARANOWSKa/manukastudio.pl
Skład i łamanie: SYLWIA ROGOWSKA-KUSZ, Magraf s.c., Bydgoszcz
Dyrektor produkcji: ROBERT JEŻEWSKI
Zdjęcia: portrety – z archiwum prywatnego Autorki; pejzaż: matthew-t-rader/unsplashskrzydełko: WOJCIECH OLSZANKA
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
ISBN 978-83-8132-289-8
Wydawnictwo Zwierciadło Sp. z o.o. ul. Widok 8, 00-023 Warszawa tel. (22) 312 37 12 Dział handlowy: [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Pamięci moich dziadków oraz ojca– Zofii, Stefana i Janusza Grabowskich.

1874 ROK

Nigdy wcześniej ani później Bronia nie bała się tak bardzo jak wtedy, kiedy stała przed ołtarzem w kościele pod wezwaniem świętego Floriana w Brwinowie i przysięgała Antoniemu miłość i wierność do grobowej deski. Serce tłukło się jej w piersi niczym oszalały z niepokoju ptak, a myśli krążyły dokoła, nie pozwalając się skupić na słowach księdza Tadeusza. Matka Boska Częstochowska przyodziana w sukienkę ze srebrnej blachy patrzyła znad ołtarza surowym wzrokiem, natomiast dwa putta trzymające koronę nad głową Królowej Polski wydawały się spoglądać na rozterki panny młodej z obojętnością. Bronka ze wszystkich sił próbowała słuchać słów księdza, ale im bardziej się starała, tym większy rósł w niej strach.

W dzień ślubu matka przyszła zbudzić ją nieco później niż zwykle. Niepotrzebnie jednak cicho stąpała po świeżo wyszorowanych deskach, ponieważ Bronka tej nocy nie zmrużyła oka. Kiedy matka weszła do izby, dziewczyna leżała z zamkniętymi oczami i czekała, aż rodzicielka dotknie jej czoła chłodną dłonią i powie, że to dziś. Dziś ostatni panieński ranek, dziś odda ją mężowi, dziś nie wróci do domu, dziś należeć będzie do kogo innego. Bronka znała te słowa, gdyż słyszała je już po raz trzeci. Najpierw skierowane do Zochy, najstarszej siostry, potem do Jasi, drugiej z kolei córki Jadwigi i Mariana Wielichnowskich, teraz do niej samej. Wstała zatem natychmiast, pocałowała rękę matki, wysłuchała jeszcze kilku zdań zaczynających się od słowa „dziś”. Potem do izby weszły jej zamężne siostry i zgodnie z rodzinną tradycją wszystkie cztery uklękły wspólnie do modlitwy. Bronia, czy to z zimna, czy z niewyspania, dygotała na całym ciele. Gołe kolana oparte na drewnianej podłodze bolały ją tak bardzo, że nie mogła skupić się na wypowiadanych słowach.

– Święta Boża Rodzicielko – zagrzmiała matka.

– Módl się za nami – odpowiedziały chórem Bronia i jej siostry.

Odmawiały Litanię loretańską każdego poranka, ale dopiero dziś uświadomiła sobie, że pierwsze wezwanie Najświętszej jest związane z urodzeniem Boga. Wstrząsnął nią dreszcz. Czego się boisz, skarciła się w myślach. Ufaj Bogu, ciebie On nie wybrał ani tak nie doświadczy jak Najświętszą Panienkę. Nie będziesz musiała patrzeć jak twój syn dorasta, nie bierze sobie żony, a w końcu umiera w męczarniach. Tobie niepisane takie doświadczenia. Ty do takich przeżyć jedynie się modlisz, przekonywała samą siebie.

– Matko nieskalana, módl się za nami. Matko najczystsza, módl się za nami. Matko Dziewicza, módl się za nami... – powtarzała skupiona, a ucisk w jej piersi nieco zelżał.

Zocha, najstarsza siostra, mężatka od czterech lat, miała już dwóch synów, obecnie oczekiwała trzeciego dziecka. Druga, Jasia, poślubiła dwa lata temu drwala Józefa. Jeszcze nie doczekali się dzieci, co w rodzinie wzbudzało niepokój. Na intencję zaciężenia Jaśki co wieczór poświęcano jedną modlitwę. Czy będę miała tyle dzieci co Zocha, czy też mama modlić się będzie za mnie jak za Jaśkę, uciekła myślami Bronia.

– Królowo Różańca Świętego, Królowo rodzin, Królowo pokoju...

Kiedy była mała, myślała, że chodzi o pokój w domu bogacza, u którego służyli i matka, i ojciec. U nich w domu były izby, stąd brało się jej przekonanie o tym, że Matka Boża króluje we dworach, a nie w ubogich chatach. Dopiero kiedy podrosła, zrozumiała, że Matka Boża chce być królową świata bez wojen. Jakże piękne się to wydawało. Litania to modlitwa kobiet, dlatego oczywistym było, że Najświętsza Panienka żądała pokoju na świecie jedynie od niewiast. Mężczyźni, którzy nigdy tej litanii nie odmawiali, nie musieli się do owych słów stosować.

– Królowo Polski – brzmiało ostatnie wezwanie.

Przywoływanie Polski, której nie było, sprawiało jej ból. Przegoń obcych z naszej ojczyzny, prosiła zawsze na koniec modlitwy, chociaż podsłuchała kiedyś rozmowę księdza z doktorem, że wolność ojczyzny może się ziścić tylko wtedy, kiedy światem wstrząśnie wojna. Miała głęboką nadzieję, że tak się nie stanie, a wolność uda się uzyskać za wstawiennictwem Najświętszej Maryi Panny, która w końcu odda Polakom swoje królestwo. Bronka zatem milkła, kiedy matka dodawała od siebie: „O wojnę powszechną, o wolność ludów, prosimy cię, Panie”. Nie chciała o to prosić. Może już przeczuwała, że wiele lat później przyjdzie jej przeżyć dwie wojny i wylać morze łez nad trupami bliskich. Wzdrygnęła się po raz kolejny, a troskliwa jak zwykle Jasia zdjęła z ramiona swój szal i okryła nim plecy Bronki. Ta poczuła ciepło ciała Jasi i siłą powstrzymała się, aby nie wybuchnąć płaczem.

– Módl się za nami – powtórzyły jak echo dziewczęta. – Amen.

Bronia wstała z kolan i stęknęła cicho. Nie rozmasowała ich jednak, nie chciała wygładzić skóry, na której odcisnęła się podłoga tak drogiej jej izby. Może mój mąż podaruje mi chatę, w której deski są równe, a drzazgi nie wchodzą w ręce podczas szorowania i w kolana w czasie modlitwy, pomyślała, siadając na krześle. Matka pocałowała Bronkę w głowę i wyszła z pomieszczenia. Jasia wniosła grzanego w misce i pomogła Broni rozpleść warkocz. Rok wcześniej Bronka to samo zrobiła dla niej, bowiem kolejną tradycją było przygotowanie panny młodej do ceremonii zaślubin przez starszą siostrę. Jasi powinna zatem służyć Zocha, ale dwa dni przed ślubem Jasi powiła Karlika. Jeśli było coś bardziej niewłaściwego od tego, żeby młodsza siostra pomagała starszej szykować się do ślubu, to tylko obecność przy dziewiczych ablucjach kobiety w połogu.

– No już – zachęciła ją Jasia.

Bronia miała najpiękniejsze włosy z całej trójki. Jasne, ale o orzechowym odcieniu, mieniące się złociście, szczególnie w słońcu. Gruby jak przegub warkocz zakręcała dwa razy wkoło głowy.

– Kiedy panienka czesze się w koronę, to jakby prawdziwą koronę na głowie miała – powiedział do niej Antoni, a ona się zakochała w tych słowach, bo zawsze słowa kochała i tylko te dobre sprawiały, że coś czuła.

Pochyliła się posłusznie nad miską i pozwoliła Jaśce umyć sobie głowę żółtkami i opłukać włosy piwem. W końcu to był dzień jej ślubu, a w rodzinie Wielichnowskich nigdy nie żałowano żółtek, kiedy któraś z dziewcząt wychodziła za mąż.

– Zobacz, przyniosłam ci moje wstążki. Tak ci się podobały, pamiętasz? – uśmiechnęła się Jaśka.

Siostra nie była jej bliska. Chociaż starsza jedynie o rok i do dnia jej ślubu spały w jednym łóżku, to niewiele ze sobą rozmawiały. Z Zochą było podobnie. To raczej ona i Jaśka powinny spać obok siebie. Kiedy Zocha szła za swojego Tadeusza, Jaśka płakała całą noc, aż Bronia była zła na nią, że jej spać przeszkadza.

– Przecież nie idzie ani za marynarza, ani za górnika i nigdzie nie wyjedzie – tłumaczyła jej. – Przeciwnie, będzie mieszkała za miedzą.

– Ale to inaczej będzie, kiedy dom opustoszeje – chlipała Jasia.

– Zaraz dzieci jej Tadek narobi, to znów będzie hałas – powiedziała wtedy Bronka, a Jaśka zrobiła się czerwona jak burak i odwróciła się do niej plecami.

Bronka też się wtedy zawstydziła. Nie używała takich słów, licho wie, co ją podkusiło. Może miała żal, że siostra tak Zochę kocha i życia sobie nie wyobraża bez niej. Powiedziała o „majstrowaniu dzieci”, żeby Jasi zrobić przykrość, dać do zrozumienia, że kto inny zawładnie jej ukochaną siostrą, że ona dla kogo innego będzie tą najmilszą. Tadek był wyjątkowy. Od razu było widać, że dobry chłop. Do domu po robocie wracał i jeszcze chałupę żonie wybudował. Ziemię mieli po jego rodzinie, bo Tadek był jedynakiem. Jego matka zmarła rok po tym, jak go na świat powołała, na gruźlicę, a jego wychował ojciec, który nigdy się ponownie nie ożenił. I Tadek żył po bożemu. Za matkę się w kościele modlił, dwa lata tajnej szkoły powszechnej skończył, bo zaraz do roboty poszedł, ojcu pomagać. W niedzielę po mszy z ojcem do domu szedł, nie do karczmy, a kiedy tylko wiek męski osiągnął, to się za najładniejszą panną obejrzał, a że porządny, to i panna go chciała. Nikt wątpliwości w rodzinie nie miał, że Zosia dobrze trafiła i z Tadkiem będzie szczęśliwa. Bronka lubiła Tadka, ale wydawał się jej za prosty dla Zochy. Co to za mąż, który ledwie się umie podpisać, pytała Jasi, ale ta machała ręką i tłumaczyła Bronce, że oni przecież są chłopami i komu co dobrego z pisania przyjdzie. Zwłaszcza po polsku, bo po rosyjsku to nawet gdyby dopłacali, toby Tadek nie chciał, dodawała.

– Podpisać się umie i przeczytać co trzeba – wyjaśniła Bronce matka. – W Brwinowie nie ma bogatszego. Zosi chleba nie zabraknie.

I zaraz wszyscy zapomnieli, że Wielichnowscy nie zawsze byli chłopami, bo sam Władysław IV nadał ich prapraprapradziadowi tytuł szlachecki i herb Poraj w uznaniu zasług dla Korony. Potem ów prapraprapradziad jedną z dwórek za żonę pojął i wydawało się, że przed rodziną świetlana przyszłość. Tyle że z tego małżeństwa zaraz po kilku miesiącach syn przyszedł na świat i przodek zrozumiał wtedy, czemu to król taki dla niego łaskawy i chłopa Józka Lichnego w szlachcica Józefa Wielichnowskiego zmienił. Bo do tylu to liczyć umiał, żeby się doliczyć, że żona w czasie nocy poślubnej to już dawno musiała być po spółkowaniu z kim innym. Ale nic z tą wiedzą począć, nomen omen, nie mógł i musiał żonę w domu trzymać. Ojcem chłopca, który się urodził, był zapewne jakiś niedobry człowiek, bo syn od najmłodszych lat przejawiał predyspozycje do nieróbstwa i warcholstwa. Szlachcicowi obić synowski tyłek nie wypadało, chociaż może i próbował, ale z marnym skutkiem. Żona po porodzie całkiem się przestała do Józefa odzywać, bo i po co, kiedy swoje zrobił. Zatem chłopiec, kiedy dorósł, cały majątek przepił i jeszcze ziemię zastawił. Józef umarł ze zgryzoty, wkrótce potem i matka, gdyż syn nawet jej nie okazał synowskich uczuć. Feliks, bo tak go nazwano, próbował jeszcze jakiegoś majątku się dorobić, przymawiał się tak długo we dworze, że w końcu dano mu za żonę jakąś pannę, która nie miała wielkiego majątku, ale ponoć była dobrą kobietą. Dzieci z tego związku było kilkanaścioro, z czego przeżyła czwórka, dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Jedni byli mniej robotni, inni bardziej. Jedni mieli więcej szczęścia w życiu, inni mniej, tak jak to bywa wszędzie, nie tylko w podwarszawskich wsiach. Jedno ich łączyło – wszyscy ubożeli z pokolenia na pokolenie, chociaż jeden klan Wielichnowskich bardziej, inny mniej. Rodzice Józefa Wielichnowskiego jako pierwsi opuścili Podlasie i przenieśli się do Brwinowa. W domu mówiło się, że ojciec Józefa, który był kolejarzem, chciał do samej Warszawy jechać, bo jak twierdził, sroce spod ogona to on nie wypadł, a poślubił najpiękniejszą i najmajętniejszą pannę, do tego miastową, która umiała pisać i czytać, podobnie jak on. Tyle że w Warszawie pytali, kim właściwie jest. Jak im powiedział, że szlachcicem, ale zubożałym, to go grzecznie odprawili. Zabrał się zatem z furmanką i panną młodą z zamiarem powrotu tam, skąd przyjechał, ale rodzinna legenda głosiła, że zatrzymał się na nocleg w Brwinowie i zdecydował, że tu zamieszkają, tu urodzą się jego synowie i tu osiądzie. Jak zdecydował, tak się stało, z tym że doczekali się z żoną jedynaka, a i urzędnikiem na kolei nie został, tylko zwykłym kolejarzem. W Brwinowie ziemię dostał na korzystnych warunkach, wydał na to prawie całe spieniężone wiano żony i tak zostali wieśniakami, tylko od czasu do czasu opowiadali synowi, a potem wnuczkom, o tym przodku, którego to, wydawało się, takie honory spotkały. Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle, mawiał ojciec Broni i śmiał się głośno, aż mu się wielkie wąsiska trzęsły.

Przyznać trzeba, że w zachowaniu ojca czuć było tę szlacheckość, która płynęła w jego żyłach. Żonę szanował, do domu zawsze po pracy wracał i był dumny z córek. Nie dość, że na stacji w Brwinowie pracował i pociągi witał i żegnał, to jeszcze ziemię uprawiał, plony dobre zbierał, z Ruskimi umiał się ułożyć. Kiedy wydawać się mogło, że Józef Wielichnowski przywróci rodzinie jej świetność, wybuchło powstanie styczniowe i Józef poszedł do walki. Jakimś cudem wrócił cały i zdrowy, wdzięczny Bogu za ocalenie, bogatszy nie tylko o wiedzę, jak się broń czyści i bagnet ostrzy, ale też że nigdy nijakim szlachcicem, nawet zubożałym, nie będzie. Bo szlachcice, te pany, co to ramię w ramię z chłopami walczyły, to miały Józefa za nic, za zwierzę co najwyżej, które może zasłonić ich szlacheckie ciała własnym, za kogoś dobrego jedynie na okopowego towarzysza, ale na pewno nie za kogoś, kto po bitwie może z nimi jeść przy jednym stole. I choć wszy równo gryzły panów i chłopów, to chłopów, w tym Józefa, jakby bardziej.

Kiedy wrócił do domu, to już nie było mowy o tym, że Wielichnowscy to szlachta. Już się nie słyszało „my im jeszcze pokażemy” ani „taka rodzina jak nasza...”. Zatem gdy Zocha przedstawiła Tadka drwala, co ledwie pisał i czytał, ale był najbogatszym kawalerem we wsi, to matka się popłakała ze wzruszenia, ojciec uścisnął przyszłemu zięciowi rękę i nazwał go synem. I stało się tak, jak Bronka prorokowała. Tadek co rok majstrował Zośce syna, a ona wydawała się coraz szczęśliwsza. Kiedy w niedzielę po mszy przychodziła do ich domu rodzinnego i siadali z Tadkiem do wspólnego obiadu, jej chłopcy, Karolek i Gutek, śmiali się głośno, gaworzyli, a kiedy nauczyli się chodzić, ganiali bez opamiętania po niewielkiej izdebce.

– Pięknie będziesz wyglądała, Broniu – Jasia obejrzała fryzurę siostry i cmoknęła z zadowoleniem, po czym podała jej lustro. Z lustra patrzyła na Bronkę poważna dziewczyna, nieco za bardzo wystrojona, trochę obca.

– Pięknie – potwierdziła, chociaż nie czuła się piękna.

– Tylko musisz się uśmiechnąć – zachęciła ją Jasia.

Bronia rozciągnęła usta w uśmiechu, ale zaraz kąciki ust jej opadły.

– Co się stało? – przestraszyła się Jasia. – Boisz się?

Dziewczyna pokręciła głową. Drugie kłamstwo w przeciągu kilku minut i to po Litanii loretańskiej. Nie chciała sprawić siostrze przykrości, ale cóż, kiedy nie czuła się piękna z Jasinymi wstążkami na głowie i bała się tak bardzo, że nie mogła oddychać. Jasia pogładziła ją po ramieniu.

– To nic takiego – powiedziała, nie patrząc na siostrę. – To jest po to, żeby ciebie Pan Bóg pobłogosławił.

Bronia nie wyprowadzała jej z błędu. Akt, który następował po ślubie, nie przerażał jej, może napawał jedynie niewielką obawą. Nie to było przyczyną jej lęków. W końcu wszystkie mężatki doświadczały tego czegoś i mało która się skarżyła. Skarżyły się raczej na pijaństwo mężów, nieróbstwo, na to, że ten i ów bije, ale że pod pierzyną coś było nie tak, to ona nigdy nie słyszała. Może się wstydziły, a może zawsze było tak, jak trzeba. Bronia bała się czegoś innego. Bała się, że ten Antoni, którego przecież dobrze nie znała, będzie dla niej obcy. Tadek i Józek byli stąd. Znali ich wszyscy, matki razem w pole szły, ojcowie do pracy, dzieci chodziły razem do szkoły za kościołem. A Antoni? Mówił, że sierota i wszyscy mu pomarli. Czemu przyjechał właśnie do Brwinowa? „Bo tu najładniejsze panny są, tom przyjechał”, powiedział jej. Do dziś dnia uważała się za wybraną, wyjątkową. Ale co, jeśli w jego nazwisku, Winny, było zawarte ostrzeżenie dla niej?

– Ciebie także pobłogosławi – Bronka chwyciła Jasię za rękę. – Zobaczysz.

– Co Bóg da – uśmiechnęła się smutno, ale nie odwróciła już oczu. – Bądź spokojna i niech wam się darzy.

A jeśli nigdy nie będą dobrze żyli, ich dzieci nie będą się śmiały jak dzieci Zochy albo, co gorsza, nie będzie miała dzieci jak biedna Jasia i rodzinie dojdzie do modlitwy jeszcze jedna niebłogosławiona córka? Co się wtedy stanie? Kto wie, jak wtedy potoczy się jej życie. Serce znów zatrzepotało w jej piersi jak przerażony ptak.

– Dziękuję, Jasiu – powiedziała szybko, bo nie chciała, żeby siostra zaczęła jej opowiadać w szczegółach o tym, czego może się spodziewać w noc poślubną. – Już jest dobrze.

– Teraz koszula i spódnice – komenderowała Jasia, ubierając Bronię w kolejne sztuki garderoby, wyprane, wykrochmalone starannie i uprasowane żelazkiem z duszą pożyczonym od Zochy, bo ich własne nie nagrzewało się tak dobrze i nie prasowało tak dokładnie.

– I trzewiki – uśmiechnęła się na koniec Jasia, podając jej nowe, sprawione na ślub buciki, po które jeździli do Grodziska, do lepszego szewca niż ten brwinowski.

Bronia ponownie popatrzyła w podane jej przez siostrę lusterko. Dziewczyna, która teraz na nią spoglądała, nie była już taka obca ani smutna. Może sprawiła to pasiasta spódnica, pasująca kolorami do wstążek we włosach, a może udzieliła się jej życzliwość siostry. Bronia uśmiechnęła się do swojego odbicia.

– Gotowa – podsumowała Jasia i powiodła Bronkę do kuchni, gdzie już czekała Zocha z matką, obie odświętnie ubrane i gotowe, aby najmłodszą córkę do ślubu prowadzić, oraz ojciec, inny zupełnie, wyprostowany i uroczysty.

– Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko – powiedziała matka, a Bronia chciała krzyknąć: „Wiem, mam mieć dzieci jak Zocha, a nie jak Jasia, wszystko rozumiem, tylko czy to ode mnie zależy?”. Zamiast tego spuściła skromnie oczy i powiedziała:

– Dziękuję, mateńko, za te lata troski, za twoją miłość, za hojny dar życia.

– Bądź zdrowa, córko, i dbaj o siebie – dodał ojciec, a Bronia, jej siostry i nawet matka zastygły w zdumieniu. Ojciec powinien powiedzieć, żeby służyła mężowi, żeby dbała o niego, nie o siebie. On zaraz wyczuł niepokój swoich kobiet, bo uśmiechnął się i powiedział:

– Bronka jest posłuszna i nie mam wątpliwości, że będzie dobrą żoną. Dlatego życzyłem jej, aby była zdrowa. Jak człowiek ma zdrowie, to wszystko inne też będzie miał. A jak nie zadba o siebie, to z sił opadnie i żaden z dziewczyny pożytek, choćby kark do ziemi zginała.

Zocha i Jasia spojrzały po sobie. Im ojciec nakazał tylko posłuszeństwo mężom.

– Tak, ojcze – powiedziała Bronia. – Dziękuję ci za twoją dobroć, surowość i odpowiednie wychowanie.

Matka uroniła łzę, a ojciec poklepał ją twardą, ciężką ręką po policzku. To była pieszczota, ale Bronię zapiekła skóra, jakby ją ojciec uderzył. Znów zachciało się jej płakać.

– Bądź mu posłuszna – powiedział w końcu, a siostry odetchnęły z ulgą, bo wszystko wróciło wreszcie na swoje miejsce, słowa też.

Pokiwała głową. Matka była posłuszna ojcu, jak dobra żona powinna być posłuszna mężowi. Ojciec był temu posłuszeństwu rad. Łatwo być posłusznym komuś takiemu jak ojciec Zochy, Jasi i Broni. Mężczyźnie wielkiemu jak góra, ale łagodnemu jak baranek. Zarówno matka, jak i one zawsze chciały się ojcu przypodobać. Bo też ojciec miał dla nich wiele miłości i życzliwości. Tak, właśnie życzliwości. Nie umiała powiedzieć, czy ojciec je kochał. To słowo było zbyt wielkie i niezrozumiałe. Może było tylko „pańskie”, kto to wie. Na pewno ojciec patrzył na nie życzliwie, może nawet lubił Bronkę i jej siostry, cieszył się, że je ma.

U nich w domu nie było bicia. Ojciec nigdy na matkę ręki nie podniósł, a na nie palca nie zakrzywił. Inna sprawa, że one grzeczne były, pracowite, pobożne i miłe. „Moje dziewczynki”, mawiał. Może wolałby synów, którzy pracowaliby z nim ramię w ramię, z którymi mógłby po robocie usiąść i wspominać dawne czasy, szczególnie tamte mroczne, kiedy do powstania poszedł. Z córkami niczego nie wspominał, o bitwach nie opowiadał, ani o odniesionych ranach, może jedynie o rozczarowaniu mówił, i to tylko matce. A może wcale tak nie myślał, tylko Bronka sobie tak ubzdurała w głowie, żeby zrozumieć, czemu ojciec w takich ciężkich czasach, spokojny i wszystkim życzliwy.

Raz jeden widziała go rozsierdzonego. Kiedy przyjechał brat matki z niesympatyczną ciotką i dwoma synami, którzy zerkali na Wielichnowskie spode łba. Wuj rozsiadł się, kazał „swojej babie” w kuchni siedzieć, siostrzenicom obsługiwać synów, a po wódce zaczął użalać się nad biednym ojcem, że trzy córki ma, nieszczęście wielkie i skaranie boskie. Bełkotał coś po pijaku o tym, że kobiecych tyłków trzeba pilnować, prać regularnie, patrzeć, czy równo puchnie, czy winne czemu, czy nie. Ojciec się wściekł, Bronka przeraziła się wtedy, bo żyły mu wyszły na szyi, grube i twarde jak postronki, ale widać zaraz odwołał się do swojej natury, bo złagodniał. Widocznie uznał, że gościnność sprawa najważniejsza, dlatego popił ze szwagrem, pochwalił jego synów, że takie silne chłopy, i z ulgą pożegnał gości. Nigdy więcej do nich nie przyjechali.

Kiedyś ojciec opowiadał, że matkę poznał, gdy pojechał w rodzinne strony na pogrzeb dziadka. Piorun w niego strzelił, jak zobaczył wielkooką dziewczynę o smutnej twarzy i pięknych czarnych włosach. A potem to już szybko poszło. Przyszłym teściom się pokłonił, zapewnił, że ma dobrą pracę, urodzajne pola i dziewczynę zabrał. Bronia nie raz zastanawiała się, czy matce nie żal, bo do rodzinnego miasta jeździli niezwykle rzadko. Babka odwiedziła ich kilka razy, dziadek nigdy. A kiedy pytała o niego i wujów, nieodmiennie dostawała taką odpowiedź: „Bracia głupi byli, a ojciec ciężką miał rękę. Bił nas tak, że krew szła. Za nic. Bo lubił bić”.

Bronka była ulubienicą ojca. „Pewnie dlatego, że najmłodsza”, powiedziała kiedyś mama do Zochy, która gniewała się, że Bronkę ojciec kocha najbardziej.

– Nieprawda, nie dlatego – powiedziała wtedy Jasia. – Dlatego że najładniejsza.

– Nie jest najładniejsza – zaprotestowała Zocha. – Ty, Jasiu, jesteś z nas najładniejsza.

– Nieprawda, bo ty – dosłyszała głos Jaśki.

Matka wtedy roześmiała się.

– Wszystkie jesteście ładne, a ojciec nie kocha nikogo najbardziej. Ja też nie.

– Mama wie, że to nieprawda. Jak Bronia coś zmaluje, to jej nic, a nam... – powiedziała gorzko Zocha.

Miała wtedy rację. Kiedy któraś z nich zepsuła coś albo wykazała się bezmyślnością, mama gniewała się i to było okropne. Robiła się wtedy taka mała i smutna, a z jej twarzy wyzierała rozpacz, że ma takie leniwe i niezdarne córki. Tak się działo, kiedy któraś nie zasłoniła dość dobrze śmietany i mysz do niej wpadła albo gdy nie zabezpieczyła masła i zjełczało, albo na czas nie przegotowała mleka i się zwarzyło. To prawda, że podobne rzeczy zdarzały się wyjątkowo rzadko, na palcach jednej ręki policzyć, ale się zdarzały. Najczęściej Broni. I kiedy Zocha rozdarła niedzielną suknię o gwóźdź, chociaż przecież nie chciała tego zrobić, mama płakała cały dzień, jakby to nie był zwykły materiał, tylko czyjeś ciało. Zocha zszyła suknię i prawie nie było śladu, ale matka i tak chodziła jak struta. Pocieszały wtedy rodzicielkę, ale pocieszyć nijak się jej nie dało. Wreszcie Bronia nie wytrzymała, zaprowadziła Zochę do izby, w której siedziała matka, pochlipując, i krzyknęła:

– Zbij ją i przestań dręczyć!

– Ja nie dlatego... – odpowiedziała. – Wybaczcie mi – dodała, po czym wyszła w pole i nie było jej aż do wieczora.

Zocha miała rację – jedna Bronia umiała matkę poskromić i sprawić, żeby przestała się martwić. Czy to się wiązało z większą miłością, Bronia nie była pewna.

– Przyniesiesz szczęście mężowi – zachwyciła się Jasia.

Antoni będzie moim szczęściem, pomyślała Bronia. Będę z nim szczęśliwa. Nie tak jak w książkach, bo takiego szczęścia naprawdę nie ma, tylko po wiejsku, ale będę.

– Chodźmy – rzekła i uśmiechnęła się do rodziców i sióstr.

Kiedy tylko przestąpiła próg kościoła, wątpliwości wróciły ze zdwojoną siłą. Prosiła Najświętszą Marię Pannę o wstawiennictwo i wszelkie łaski. Gdy myślała o łaskach, nie chodziło jej o dar posiadania dzieci, ale o to szczególne uczucie miłości, którego chciała doświadczyć u boku męża. Niech on mnie kocha, modliła się. Niech trwa u mego boku, dodawała. Niech mnie zrozumie. To ostatnie nie było dla niej samej jasne. Nie umiałaby powiedzieć, co się kryło za tym zrozumieniem. Wydawało się to jej jednak ważne. Nawet bardzo ważne.

– Podajcie sobie ręce – powiedział ksiądz po polsku, kiedy skończył oficjalne łacińskie nabożeństwo i zwrócił się do młodych.

Znała go od dziecka. Proboszcz Tadeusz był dobry, z okazji świąt zawsze miał dla dzieciarni cukierki. Bon bony, jak je nazywał. Rozdawał je i tak się cieszył, kiedy dzieci je jadły i pytały, czy to sam Pan Bóg z nieba takie pyszności im przysłał. Kto wie, skąd je brał. Ksiądz, który mówił, że Bronia powinna urodzić się chłopcem, bo taka jest bystra i mądra, że szkoda takiego sprytu dla dziewczynki. Kiedy była mała, lubiła tego słuchać, a gdy podrosła, zrozumiała, że słowa księdza mają swoje uzasadnienie, i poczuła to, co czuł ksiądz. Też żałowała, że urodziła się dziewczynką. Bo Bronia najbardziej na świecie chciała się uczyć. Nic nie sprawiało jej takiej przyjemności jak rachunki, czytanie pięknych wierszy Adama Mickiewicza, nauka o roślinach i zwierzętach. Gdzieś tam na świecie były dalekie kraje, a Bronia nabierała świadomości, że nigdy ich nie odwiedzi, że nigdy nie pozna, tylko dlatego, że nie jest chłopcem.

Niedługo potem przekonała się, co dokładnie ksiądz Tadeusz miał na myśli, i złamało jej to serce. Ksiądz wybrał jednego chłopca, Heńka Damięckiego, i posłał go do szkół, bo Heniek chciał się uczyć na księżyczka. Bronia znała go dobrze, gdyż razem dorastali w sąsiadujących ze sobą obejściach. Trudno o chłopca, który mniej pasowałby na duchownego. Pamiętała z dzieciństwa obraz Świętego Franciszka otoczonego przez ptaki i zwierzęta. Heniek nienawidził zwierząt. Dręczył bezpańskie koty, urywał konikom polnym nogi i wsadzał je do mrowisk, niszczył ptakom gniazda i ganiał kury po obejściu, za co ojciec nie raz mu tyłek pasem złoił. Henryk nie był dobrym dzieckiem, ale był chłopcem i kiedy tylko powiedział, że chce się uczyć, ksiądz Tadeusz zabrał go, gdzie trzeba, i wszystko załatwił. Płakała wtedy cały dzień i nikomu nie chciała powiedzieć dlaczego.

– Tą stułą, którą wiążę wam ręce... – przez mgłę jej świadomości przebiły się słowa duchownego.

Uniosła wzrok i popatrzyła w twarz dobremu księdzu. Nagle poczuła chłód materiału, który łączył dłonie jej i Antoniego. Antoni ścisnął jej palce. Spojrzała wtedy na niego i za sprawą tej stuły wrócił spokój. Strach zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a wspomnienia z dzieciństwa i domu rodzinnego odpłynęły w dal.

– Czy ty, Bronisławo... – usłyszała.

Zza głowy Antoniego przebiło się światło. Zobaczyła go otoczonego niemalże aureolą, niczym anioła, i bardzo chciała wierzyć, że jest ową niebiańską istotą, która ześle jej szczęśliwe życie.

– Tak, chcę – powiedziała.

– Czy ty, Antoni... – zaczął ksiądz.

Antoni spojrzał na nią i znów ścisnął jej rękę. Tak, zdawał się mówić. Tak, bardzo cię chcę. Jego oświadczyny były takie niezręczne. Inne niż w książkach, które pożyczyła jej nauczycielka ze szkoły.

– Czy ty byś mnie chciała? – spytał.

Zabrał ją wtedy na tańce. Wstydziła się strasznie i zastanawiała, co się stanie, jeśli tym razem nie zatańczy dość dobrze, ale kiedy tylko muzyka zagrała, jej nogi same zaczęły się ruszać.

– Że co? – nie zrozumiała.

– Przyjechałem tu, bo w moich stronach nie ma pracy dla zduna – powiedział, po czym tak nią zakręcił, że niemal upadła. – I zostaję.

– Jak to nie ma? – spytała, kiedy odzyskała równowagę.

– Ano nie ma – stwierdził takim tonem, jakby w Kieleckiem nie musieli palić w piecach.

– A czemu przyjechałeś akurat tu? – dociekała niezbyt mądrze, ale on się nie obraził.

– Był u nas taki Romek – powiedział. – I ten Romek miał tu dziadków. Tu, w Brwinowie. Pojechał za robotą, ale roboty nie dostał. Wrócił i opowiadał, że u was kolej, że u was nowe idzie, że ludzie dobre, a panny piękne. To przyjechałem. I widzę, że Romek miał rację. Ludzie u was są życzliwi. Zaraz pokój znalazłem, przy dobrej rodzinie, zaraz też pracę dostałem, na początek mało płacili, ale kiedy zobaczyli, co potrafię, to roboty mam już dużo. Panny też tu piękne – uśmiechnął się do niej.

– Tak? – spytała. – To czemu mnie zapraszasz na ciastka i tańce?

Widać, że mu się podobało, że taka pyskata, bo przycisnął ją w tańcu do siebie.

– Bo zapraszam tylko najładniejszą pannę.

Pokręciła głową, a potem poprosiła go, żeby usiedli i czegoś zimnego się napili. Antoni przyniósł lemoniadę.

– Proszę, moja droga – powiedział.

Nie umiała powiedzieć, czy słowo „moja” podoba się jej, czy też nie.

– Żadna ja tam twoja – odezwała się przekornie.

– Ale będziesz moja – powiedział z wiarą w głosie, a potem dodał: – Nie bój się, siłą brał nie będę. Ja nie z takich.

Nie był z takich. Zdobywał ją dzień po dniu, zabawa po zabawie, spacer po spacerze. Wreszcie byli po słowie, chociaż jej dopiero na siedemnasty rok szło. Rodzice zdawali się im radzi, bo w Brwinowie już Antoni był wszystkim znany i mówiło się o nim, że bardzo zdolny i pracowity. Zdarzało im się poróżnić. Na jednej potańcówce pochwaliła akordeonistę. Pięknie grał. Na dodatek był przystojny, co też powiedziała. Antoni wściekł się okrutnie.

– Ty mi tu na tego chłopa nie zerkaj! – zagroził.

– A co mi zrobisz? – odparła przekornie.

Przycisnął ją wtedy w tańcu.

– Tobie nic – rzucił. – Ale on niech się ogląda za siebie.

Przeraziła się wtedy, że on tak może po ślubie się do niej odnosić. Bo co innego, kiedy taki kochający, a co innego, kiedy uważa, że ona nie ma prawa nic powiedzieć ani zagadać, do kogo zechce.

– Ty chyba, Antoni, nie będziesz ludzi bił za to, że ładnie na potańcówkach grają, co? – spytała schrypniętym głosem.

Zmitygował się wtedy, może zmiarkował, że do kobiety takiej jak Bronia trzeba łagodnie, z miłością.

– No nie będę – burknął i ukłonił się jej, co było przeprosinami samymi w sobie i Bronia przyjęła do wiadomości, że Antoni umie się przyznać do błędu.

– To i dobrze – powiedziała, popatrzyła wymownie w jego oczy i dodała: – Nie będziesz musiał.

I jeszcze bardziej uwierzyła, że Antoni Winny to mężczyzna dla niej.

– ...potomstwo, którym Pan Bóg was pobłogosławi... – dobiegł ją głos księdza.

Tak samo mówił na ślubie Jasi, a ona nie miała dzieci. Może Pan Bóg przysnął na chwilę, kiedy ksiądz Tadeusz wygłaszał te słowa, albo do Boga należało mówić tylko po łacinie, a ksiądz sakramentu małżeństwa udzielał po polsku. Kto wie, jaka była przyczyna, że Zochę Pan Bóg pobłogosławił, a Jasię już nie.

Chłód stuły był tym, co ich błogosławiło i uświęcało. Przynajmniej w jej pojęciu. Wspomnienie to powróci wielokrotnie w ciągu kolejnych lat, a Bronka uzna je za najbardziej intensywne doznanie tego dnia.

– Jesteście mężem i żoną – powiedział kapłan, a ona spojrzała na Antoniego jako żona. W głowie jej zadźwięczało: „Dokonało się”, i zaraz zawstydziła się tych słów, bo przecież padły tuż po tym, jak Pan Jezus na krzyżu ducha wyzionął. Ale wzrok Antoniego był tak żarliwy, tak pełen szczęścia, że i Broni się udzieliło, uśmiechnęła się do swojego męża i podała mu obie ręce.

Bronka pamiętała, że na weselu dużo i chętnie tańczyła. Matka i ojciec powitali ich chlebem i solą. Siostry zdjęły jej z głowy wianek i tańczyły wkoło.

– Nasza Bronia już nie panienką!

– Córuś moja, córuś, ty już nie dla matki...

– Dbaj o męża swego...

Było dużo śmiechu. Starsze dzieci Zochy bawiły się z Antonim w ciuciubabkę i piszczały, kiedy je łapał. Ona tańcowała z mężami obu sióstr i z własnym ojcem. Antoni obtańcowywał kobiety obecne na zabawie i co chwila wychylał kieliszek wódki. Wtedy nie wiedziała, ile to nieszczęścia z tym piciem będzie. Patrzyła na wódkę weselną obojętnie, bo przecież i ojciec pił, i mężowie jej sióstr, a jej ślubny właśnie dołączał do rodziny. Mieli dla niej dużo upominków. W wianie od rodziny dostała pierzynę i poduchy, od Jasi haftowany obrus, od Zochy serwety. Antoni na wesele sprowadził jej tamtego akordeonistę, którego gra się jej podobała i tak ją tym zaskoczył, że rzuciła mu się na szyję, przy wszystkich, nie bacząc na to, że nawet mężowi równie wylewnie dziękować nie wypada.

– Z muzyki cieszy się bardziej niż z tego, że mąż chałupę jej postawił? – dosłyszała niezadowolony głos Jasi.

Chciała wyjaśnić, o co z tą chałupą chodzi, ale matka odpowiedziała za nią:

– Ona się ze wszystkiego cieszy, a że muzykę zawsze lubiła, to i Antoni chciał jej taki prezent zrobić.

– Pięknie gra – dodała Zocha. – I przystojny taki...

Późną nocą poszli na swoje. Mąż przez próg ją przeniósł, na deskach postawił, ale nawet nie pocałował. Pierwszej nocy do niczego nie doszło. Antoni był tak pijany po weselu, że ledwie twarz ochlapał wodą, przebrał się w koszulę nocną i kiedy tylko głowę położył na poduszce, zasnął. Rano wstydził się trochę, że małżeństwa nie skonsumował, ale nie dał po sobie poznać.

– Dziś poprawiny – powiedział.

Pokiwała głową. Nie chciała poprawin. Nie były jej do niczego potrzebne. Byli wieśniakami, po co było spraszać tyle luda? Świętować dwa dni? Kolejnego wieczora Antoni był równie pijany jak pierwszego. Była rozczarowana. Bała się tego, co miało nastąpić, i chciała mieć to za sobą. Siostry chichotały, matka je strofowała, ojciec nawet spytał: „No, jakże tam było?”, a ona zrobiła się czerwona jak burak i wymamrotała coś pod nosem. Rodzina przyjęła to po swojemu, że Bronia już niecała, ale gadać o tym nie chce. Ona sama nie wyprowadzała ich z błędu, bo jakże o takich sprawach mówić.

– Czemu ty tyle pijesz, Antoni? – spytała trzeciej nocy. – Zasypiasz, zanim...

Sapnął jakoś tak dziwnie, a potem położył się na niej. Ręką sięgnął do jej koszuli i zadarł ją wysoko.

– A ty tak chcesz tego? – spytał.

Czuła jego rękę na swoim nagim brzuchu. Nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok. Chciała i nie chciała. Na pewno nie w taki sposób, z pijanym mężem, chuchającym jej w twarz, leżącym na niej ciężkim ciałem, aż nie mogła złapać tchu.

– Nie – powiedziała. – Nie chcę. Nie tak.

Coś twardego ugodziło ją w podbrzusze. Skuliła się w sobie. Cała drżała. Antoni uniósł się nad nią, podparł ręką, więc było jej trochę lżej oddychać.

– Nie chcę – powtórzyła.

Położył się obok niej, objął ciasno. Jego twarz znalazła się przy jej twarzy.

– Nie bój się – powiedział nagle bardzo łagodnie. – Nie bój się, Bronka. Przysięgałem ci. Obiecałem. Nie bój się.

Pokiwała głową, bo nie mogła słowa wykrztusić. Znów się na niej położył. Objął mocno ramionami, głowę wcisnął tam, gdzie szyja łączy się z ramieniem. Potem poczuła, jak coś w nią wchodzi od dołu i przeszył ją dreszcz. To nie bolało tak, jak mówiła Zocha, i nie było przyjemne, jak wyznała kiedyś Jasia. Było inne, dogłębne i łączące ich w jedno. Tak właśnie to wtedy poczuła. Że łączą się w jedno.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

POWRÓT DO ŚWIATA RODZINY WINNYCH

Osiem opowiadań z życia członków rodziny Winnych oraz innych mieszkańców Brwinowa.

W jednym z opowiadań przeczytamy o dramatycznym przebiegu Wigilii w 1943 roku, w kolejnym poznamy losy Kazimierza, męża Ani. Co więcej, jedna z historii opisanych w książce wydarzyła się naprawdę...

POZNAJ KULINARNE TRADYCJE RODZINY WINNYCH

W kulinarnym notatniku Winnych znaleźć można przepisy na staropolskie potrawy jadane na Mazowszu w pierwszych dekadach XX wieku oraz na kultowe potrawy z „chudych” lat PRL-u. Nie zabraknie również włoskich inspiracji przywiezionych prawie 90 lat temu przez Guida z dalekiej Sycylii oraz wspaniałych tradycyjnych przepisów na Wielkanoc i Boże Narodzenie.

STUDIUM POWROTU DO ŻYCIA PO TRUDNYCH ŻYCIOWYCH DOŚWIADCZENIACH

Weronika dorasta w czasach, w których lepiej się nie wyróżniać i nie marzyć. Mimo to, realizuje pragnienia: pracuje w wymarzonym zawodzie i spotyka miłość, o jakiej marzą wszystkie kobiety. Dochodzi jednak do tragedii – mąż Weroniki ginie w wypadku. W jednej chwili świat kobiety rozsypuje się w proch. Czy uda się jej stworzyć nowy?

TRZY KOBIETY. TRZY SPOSOBY NA ŻYCIE. JEDNA TAJEMNICA

Lena, Maria i Alina. Trzy kobiety, które dzieli tak wiele, że nie powinny mieć ze sobą nic wspólnego. Nie wiedzą o sobie, ale połączone są niewidzialną nicią. Każda ma za sobą przeszłość, o której wolałaby zapomnieć. Każda z nich stoi na własnym, życiowym zakręcie. Muszą dokonać wyboru i to robią.

FASCYNUJĄCA PODRÓŻ PO MROCZNYCH ZAKAMARKACH KOBIECEJ DUSZY

Opowieść o małżeństwie, którego życie zmierza ku nieuchronnej katastrofie. Chorobliwie ambitna żona i mąż, który nie dojrzał do roli głowy rodziny, od długiego czasu toczą grę pozorów, by zachować kontrolę nad wspólnym życiem. Jednak tłumione od lat uczucia muszą znaleźć ujście. Tragedia wisi w powietrzu. Kto zapłaci za popełniony błąd?