Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trudno jest budować nowe życie, gdy wszystko dookoła okazuje się kłamstwem
Po bolesnym rozstaniu z mężem Zuza postanawia przeorganizować swoje życie. Pierwszym krokiem jest powrót do rodzinnego Wrocławia, gdzie odnawia kontakt z dawną przyjaciółką i poznaje sympatyczne małżeństwo prowadzące niewielką księgarnię. Gdy udaje się jej w końcu znaleźć wymarzoną pracę, młoda kobieta nabiera przekonania, że szczęście jest na wyciągnięcie ręki.
W tym samym czasie zaczynają się dziać wokół niej trudne do wytłumaczenia rzeczy. Ktoś nieustannie ją śledzi, a w jej głowie pojawiają się fragmenty wspomnień, które wydają się nie należeć do niej. Zuzie coraz częściej towarzyszy myśl, że jej bliscy coś przed nią ukrywają. Czy rzeczywiście w jej życiorysie istnieją wydarzenia, których zupełnie nie pamięta? Tylko konfrontacja z przeszłością może przynieść odpowiedzi na dręczące ją pytania...
Księgarnia z Duszą – czytam szyld. Nie zastanawiając się zbyt długo, postanawiam tam wejść. Kieruję się w stronę najbardziej oddalonego od wejścia regału. Faktycznie są tu gazety z ostatniego miesiąca, ale coś popycha mnie ku tym archiwalnym wydaniom. Znajduję artykuł o otwarciu pierwszej restauracji McDonald’s, kilka innych o wydarzeniach kulturalnych oraz jeden, na którego widok czuję, jak moje tętno przyspiesza, a krew zaczyna szybciej krążyć. „Tragiczne zakończenie Świąt Bożego Narodzenia! Na drodze z Legnicy do Wrocławia w okolicy Kątów Wrocławskich doszło do tragicznego wypadku samochodowego”. Ale ja nie czytam już dalej. Mam wrażenie, jakbym sama znalazła się w tym samochodzie, a przed oczami mam jadącą wprost na mnie ciężarówkę.
Marta Malinowska
Urodziła się w 1987 roku, ukończyła pedagogikę na Uniwersytecie Wrocławskim. Zawodowo zajmuje się dziećmi. Uważa, że od najmłodszych można się sporo nauczyć, a samo przebywanie wśród nich niesie radość. Pomysł na napisanie książki zrodził się podczas urlopu wychowawczego, kiedy spędzała czas z synkiem. Jeśli ma wolną chwilę, od razu chwyta za lekturę, bo jej największą pasją jest czytanie, najlepiej w towarzystwie aromatycznej kawy i czekolady. Wraz z mężem i synkiem mieszka na wrocławskim Jagodnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To były naprawdę wspaniałe święta dla całej rodziny. Prawdziwie ciepła i rodzinna Gwiazdka. Pyszne babcine pierogi, barszcz z uszkami i cała patera słodkich ciast: sernik, makowiec i pierniczki. Te ostatnie najbardziej zapadły w pamięć małej dziewczynce, która wraz z rodzicami wracała ze Świąt Bożego Narodzenia od dziadków. Bardzo jej się podobało, kiedy wraz z babcią i mamą mogła je wykrawać. A jakie śmieszne babcia miała foremki! Renifery, choinki, ludziki i gwiazdki. A potem mogła ozdobić te korzenne ciasteczka tak jak chciała i nawet mama, która często bywa surowa w kwestii słodyczy, nie protestowała, kiedy jej córeczka co chwilę podjadała i pierniczki i lukier, i cukrowe ozdoby. Chyba sama musiała ich zjeść bardzo, bardzo dużo. Ostatnio zrobiła się jakaś grubsza, pewnie od próbowania wszystkich świątecznych potraw i ciast.
A tata jaki był zadowolony, że udało mu się załatwić więcej urlopu przed świętami i mógł pomóc w przygotowaniach. Wraz z dziadkiem wybrał się po choinkę. Wcale nie sztuczną, tylko prawdziwą, prosto z lasu! Ta choinka miała takie śmieszne igiełki, które łaskotały w palce. Potem wszyscy razem ją ubrali, słuchając dźwięków kolęd w tle. Tata nawet zabrał się za świąteczne porządki. Sam odkurzył całe mieszkanie, wytrzepał dywany i umył okna. Mamie się to bardzo podobało, a jej córka wiedziała o tym, bo wtedy w oczach mamy dostrzegła małe światełka szczęścia. Po kolacji wigilijnej dziewczynka znalazła mnóstwo prezentów pod choinką. Były klocki, przytulanki i oczywiście wymarzona lalka. To chyba najlepsze święta, jakie tylko mogły się zdarzyć.
Niestety, kiedy święta dobiegły końca, musieli wracać do domu, chociaż dziewczynka bardzo protestowała, bo nieczęsto udawało im się spędzić tyle czasu z babcią i dziadkiem. Tacie skończył się urlop i musiał wracać do pracy, dlatego po załadowaniu do samochodu wszystkich upominków oraz wałówki od babci, zapiął córeczkę w foteliku, pomógł mamie wsiąść do auta, po czym sam zasiadł za kierownicą. Wszyscy pomachali babci i dziadkowi przez szybę i odjechali. Mijając okoliczne wioski, drzewa i samochody, dziewczynka wspominała ten cudownie spędzony czas z uśmiechem na buzi. Zatopiona w myślach właśnie planowała, jak się będzie bawić nową lalą w domu – i wtedy to zobaczyła. Zza zakrętu wyjechało duże auto. Tak duże, jakiego dziewczynka jeszcze nie widziała w swoim życiu. I to auto jechało prosto na nich. Dziewczynka z przerażeniem otworzyła szeroko oczy, zaczęła krzyczeć, a potem była już tylko ciemność.
Wracam. Wracam do domu. Bezwiednie wpatruję się w małe okienko samolotu. Czuję, jak niemal zatapiam się w białym puchu kłębiastych chmur, pośród których szybujemy. W dole widzę małe kolorowe punkciki, które w rzeczywistości są polami i budynkami. Wielka maszyna leci w kierunku mojego dawnego domu. Jakoś dziwnie to brzmi. Przez ostatnie lata nauczyłam się, że mój dom jest tam, gdzie mój mąż. Właściwie to mogę powiedzieć, że całe moje dorosłe życie poświęciłam mojemu mężowi i dla mojego męża. Stało się to tak dawno temu, że nawet nie wiem, kiedy to się zaczęło.
Michała poznałam jeszcze w liceum. Taka szkolna miłość od pierwszego wejrzenia. Byłam w pierwszej klasie, a on w ostatniej. Po cichu wzdychałam do niego na szkolnych korytarzach, ale nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek zwróci na mnie uwagę. Klasyczny typ licealnego przystojniaka: wysoki, dobrze zbudowany blondyn o stalowoszarych oczach. Wzbudzał nie tylko moje zainteresowanie, ale co najmniej połowy szkoły. Baśka, moja najlepsza koleżanka ze szkolnej ławki, od początku mi odradzała to uczucie.
– Zobaczysz, Zuza, to się wszystko źle skończy. Albo będziesz płakać, bo on nie zwraca na ciebie uwagi, albo będziesz płakać, bo zobaczysz go z inną. I pewnie będzie to ta nadęta Kaśka z 3a z długimi paznokciami i krótkimi spódniczkami. Tak, długie paznokcie i krótkie spódniczki, nie odwrotnie – zaśmiała się. – Poza tym z tą swoją informatyczną wiedzą z pewnością szybko znajdzie dobrze płatną pracę, poczuje smak pieniędzy i zostanie sam jak palec, on i jego nienaganna uroda – dodała.
Baśka była moją bratnią duszą, od kiedy przekroczyłam próg nowej szkoły. Miałyśmy podobne zainteresowania, byłyśmy nawet do sobie podobne, tyle że Baśka była brunetką, a ja blondynką. Chociaż kiedy tak się zastanowię, to była między nami jedna wielka różnica. Baśka stąpała twardo po ziemi, a ja bujałam w obłokach. Mimo to od razu znalazłyśmy wspólny język i byłyśmy jak papużki nierozłączki.
W kwestii Michała nie chciałam słuchać Baśki. Bardzo ją lubiłam, zawsze mogłam się zwrócić do niej o pomoc i w głębi duszy wiedziałam, że ona ma rację, ale serce mówiło mi co innego… Na pierwszy rzut oka w ogóle do siebie nie pasowaliśmy. Byłam w klasie humanistycznej, on w mat.-fizie, ja kochałam wiersze i książki, on pasjonował się komputerami, informatyką i wszystkim tym, co jest z nią związane, a czego ja kompletnie nie rozumiałam.
Szkolne dni mijały mi na nauce, ale też cichym wzdychaniu do tego przystojniaka, który od dziewczyn nie mógł się opędzić. Co miesiąc pokazywał się z inną adoratorką, a ona, idąc obok Michała, dumnie wypinała mniejsze lub większe piersi i z wyższością patrzyła na pozostałych uczniów. Chodziły plotki, że dziewczyny zmieniał jak rękawiczki. Nie wiem, ile było w tym prawdy, może po prostu to były tylko koleżanki? Przynajmniej tak sobie to tłumaczyłam, by moje zakochane serce nie krwawiło zbyt mocno. Wielokrotnie wyobrażałam sobie, że to ja z dumą trzymam go za rękę, a on wpatruje się we mnie jak w obrazek. Ale takie historie zdarzały się tylko w książkach, które czytałam, dlatego za namową Baśki zaczęłam czytać więcej kryminałów, mających więcej wspólnego z realnym życiem niż łzawe miłosne historie z happy endem.
Ale nagle któregoś dnia, gdy już zaczynałam się nieco godzić z moim losem i przekonaniem, że dla kogoś takiego jak obiekt moich uczuć jestem niewidzialna, on tak po prostu do mnie podszedł podczas przerwy i zagadał:
– Hej, jestem Michał. Michał Wiśniewski. Tak się zastanawiam, czy miałabyś ochotę pójść ze mną na studniówkę? – zapytał tak po prostu, jakbyśmy się znali od wieków. – Co prawda nie mam czerwonych włosów, ale może jednak dasz się namówić? – zażartował.
Zatkało mnie do tego stopnia, że nie mogłam wykrztusić nawet słowa. Oto chłopak, w którym podkochiwałam się skrycie od kilku miesięcy, nagle przychodzi i pyta, czy pójdę z nim na studniówkę. Kątem oka spojrzałam na Baśkę, ale ona tylko rozdziawiła usta ze zdziwienia.
– Halo, tu Ziemia do Zuzy! – zawołał Michał, machając mi ręką przed oczami. – Chyba tak ci na imię, prawda?
– Ttak… tak mi na imię… To znaczy tak, Zuza jestem. Czy ja dobrze usłyszałam, że zapraszasz mnie na studniówkę? – zapytałam zdumiona.
– Bardzo dobrze usłyszałaś – odpowiedział Michał z pewnością w głosie. – Pewnie się zastanawiasz, czemu tak nagle podchodzę i zadaję takie pytanie – stwierdził. – Obserwuję cię od pewnego czasu, widzę, że jesteś zwyczajną, skromną dziewczyną, a nie jak większość tych wszystkich – tu zatoczył dłonią koło – dziewczyn w szkole. Poza tym widziałem, jak czytasz książki, i bardzo mi się to podoba. Mama zawsze mi powtarza: „Michał, ty się weź za porządną dziewczynę, najlepiej taką, co dużo czyta, bo to oznacza, że ma trochę oleju w głowie”. No więc bardzo chciałbym cię bliżej poznać, nie tylko dlatego, że czytasz książki i że moja mama marzy o takiej synowej. Jesteś bardzo ładną dziewczyną i będzie mi bardzo miło, jeśli pójdziesz ze mną na studniówkę.
Zaśmiałam się, bo był w tym tak poważny i jednocześnie czarujący, że nie mogłam odmówić. Co tu kryć, nie chciałam odmówić, bo oto zaczynał się spełniać mój najpiękniejszy sen.
A potem było już tylko lepiej. Spędziliśmy ze sobą całą szkołę średnią, to znaczy ja, bo Michał poszedł na studia, oczywiście informatyczne, i skończył polibudę z wyróżnieniem. Kiedy zaczynałam studia pedagogiczne, Michał zabrał mnie na wycieczkę do Paryża i tam, na szczycie wieży Eiffla, mi się oświadczył. Z perspektywy czasu wiem, jak to banalnie brzmi i jakie banalne faktycznie było. Wtedy jednak o tym nie myślałam. Byłam taka szczęśliwa, mój sen cały czas trwał, chciałam z nim spędzić całe życie i czułam, że zrobię wszystko, aby go uszczęśliwić.
I zrobiłam, dosłownie. Po ślubie wzięliśmy kredyt na mieszkanie. Mój mąż dość dobrze zarabiał w firmie informatycznej, ja kończyłam studia i chciałam rozpocząć pracę z dziećmi, najlepiej w szkole lub przedszkolu. I tak nasze wspólne marzenie o własnym gniazdku się spełniło. Zamieszkaliśmy na wrocławskim nowoczesnym osiedlu, gdzie powstawały nowe bloki. Dwupokojowe mieszkanie w całości urządziliśmy razem, w ogóle wszystko robiliśmy razem. Byliśmy zakochanym w sobie młodym małżeństwem z perspektywą cudownego życia. Do czasu.
Michał dostał świetną propozycję pracy w londyńskim oddziale firmy. Awans, dużo wyższe zarobki, nie było się przecież nad czym zastanawiać. Nawet nie musiał mnie pytać o zdanie. Wtedy sama chętnie wszystko bym rzuciła i jechała z nim choćby i na koniec świata.
– Zuza, znajdziesz pracę w Londynie. Akurat się obroniłaś, podszkolisz nieco angielski i wszędzie przyjmą cię z otwartymi ramionami. Zobaczysz, urządzimy się tam i będzie równie pięknie jak tutaj, a może nawet lepiej? – powtarzał z uśmiechem na twarzy.
Nie musiał mnie długo namawiać. Nie mrugnęłam nawet okiem, kiedy pakowałam moje ulubione książki, a on delikatnie wyjął mi je z rąk, mówiąc:
– Zostaw to, Zuza, po co nam dodatkowy bagaż? Przecież wiesz, że do samolotu musimy zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy, a książki są ciężkie. Urządzimy się, a za jakiś czas wrócimy po te twoje cegły.
Pokiwałam tylko głową, choć było mi smutno. Książki były dla mnie całym życiem, ale to mąż był najważniejszy, nie chciałam psuć tego wszystkiego.
Dzień przed wylotem pożegnałam się z Baśką, która jeszcze przed maturą jednak przekonała się do Michała, a teraz po kilku latach nawet go polubiła. A przynajmniej się starała.
– Kochana, dzwoń i pisz maile, zawsze będę tu na ciebie czekać – powiedziała. – W sumie do Londynu nie jest tak daleko, na pewno będziemy latać do siebie na weekendy. – Mówiąc to, miała łzy w oczach, ja zresztą także, ale wiedziałam, że przecież będziemy się widywać.
Poszliśmy pożegnać się również z moimi rodzicami. Mama rozpaczała, cytując znane i lubiane przez siebie słowa z filmu Kogel-mogel:
– „Oj, córuś, moja córuś…” – wypaliła na wejściu – Co to teraz z tobą będzie? Tak daleko od domu, jak my będziemy za tobą tęsknić, taki szmat drogi. Oj, dzieci, dzieci, to aż do Anglii trzeba jechać, żeby dobrą pracę mieć? – Mama prawie lamentowała.
– Ewa, daj spokój – powiedział spokojnym głosem tato. – Są młodzi, dorośli, niech jadą i biorą, co im życie niesie. Przecież będziemy do siebie latać.
– Latać? Chyba ty, Roman. Ja do samolotu nie wsiądę za żadne skarby świata! – stwierdziła stanowczo.
– Mamo Ewo, tato Romanie – powiedział Michał. Zawsze w ten sposób się do nich zwracał. Jakby chciał się spoufalić, ale jednocześnie zachować powagę i dystans. Początkowo brzmiało to dla mnie dziwnie, ale z czasem się przyzwyczaiłam i zrzuciłam to na karb specyficznej natury mojego męża, która wtedy mnie nieustannie urzekała. – Zajmę się Zuzą najlepiej, jak to tylko możliwe. Nie martwcie się. Będzie nam tam naprawdę dobrze. A was proszę – zaopiekujcie się naszym mieszkaniem. Wrzuciłem już ogłoszenie do netu, chcemy je wynająć jakimś studentom albo jakiejś parze. Zajrzyjcie tam tylko czasami i sprawdźcie, czy nikt nie robi demolki.
– O matko! Jeszcze tego by brakowało, żeby nowo urządzone mieszkanie ktoś demolował! Co to za czasy! – zareagowała jak zwykle nieco histerycznie mama.
– Spokój! – zarządził tato. – Jedźcie, dzieci, spokojnie, a my tu wszystkiego dopilnujemy. I dzwońcie koniecznie na tym, no… skejpie? Czy jak to tam się nazywa.
– Będziemy, tato Romanie, z pewnością, nie martwcie się o nas – zapewniał Michał.
Jak teraz o tym myślę, to trochę uśmiecham się sama do wspomnień. W sumie to przede wszystkim uśmiecham się do wspomnień o rodzicach, bo od wyjazdu niestety ich już nie widziałam… Ile to będzie? Prawie pięć lat… A przecież mieliśmy się nawzajem odwiedzać, Michał tak gorliwie zapewniał. No właśnie, Michał… Wszystko się zmieniło, jak tylko wylądowaliśmy w nowym domu w Londynie. Bańka mydlana, w której żyłam od tylu lat, nagle prysła i zaczęłam patrzeć trzeźwo na świat, a na pewno na nasze małżeństwo. Nic nie było takie, jak wcześniej.
Michał spędzał całe dnie w firmie, a ja bezskutecznie szukałam pracy, szlifując angielski pomiędzy jednym CV a drugim. Mój mąż zapewniał mnie, że nie ma pośpiechu, przecież zarabia wystarczająco dużo, więc nie muszę w ogóle pracować. Przecież mogę zająć się domem i wszyscy będą zadowoleni. Miał na myśli na pewno siebie, ja nigdy nie chciałam być zdana tylko i wyłącznie na łaskę lub niełaskę męża, prosząc go o każdy grosz. Na kosmetyki, na ubrania, nawet na codzienne zakupy. Uważałam, że takie kobiety tracą w ten sposób godność i są uzależnione od swoich mężów. Jednak zanim się obejrzałam, sama stałam się taką kobietą. Pracy nie udało mi się znaleźć, ku zadowoleniu Michała, więc pokornie zajęłam się domem. A wymagania Michała rosły z dnia na dzień.
Koszule musiały być wyprasowane idealnie i poukładane kolorystycznie w garderobie (tak, mieliśmy garderobę, nasze małe londyńskie gniazdko okazało się przestronnym, luksusowym apartamentem), posiłki podane co do minuty, cały dom wypolerowany na błysk, a ja miałam być uśmiechnięta, wypoczęta i czekająca w napięciu na to, aby spełniać każdą zachciankę mojego męża. Najgorzej było wtedy, kiedy zapraszał partnerów biznesowych na służbowe kolacje do domu. Sam ustalał całe menu, które ja oczywiście z ochotą musiałam zrealizować. Krewetki, homary, hummusy, pieczone kaczki z owocami, puddingi, do tego polskie tradycyjne dania: pierogi, bigosy, serniczki, szarlotki itp. Menu zawsze było rozbudowane, a wszystko musiałam robić sama, przecież i tak siedzę w domu i się nudzę, a biznesowi partnerzy mojego męża niezwykle cenili zarówno polską kuchnię, jak i samodzielność pani domu.
Miałam tego wszystkiego zwyczajnie dosyć, byłam załamana, chciałam się pożalić Baśce, ale Michał twierdził, że Baśka to była fajna koleżanka w czasach liceum, a teraz, skoro jesteśmy ludźmi na poziomie (na poziomie!), to powinniśmy się trzymać z daleka od takich Basiek. A jeśli brakuje mi koleżanek, to zawsze mogę zaprzyjaźnić się z żoną któregoś z jego kolegów z pracy. Nawet dobrze, gdyby tak się stało, bo to pozytywnie wpłynie na jego wizerunek w firmie.
Problem polegał na tym, że te żony były wymuskanymi paniusiami, które godzinami mogły rozmawiać o kosmetykach, fryzurach i celebrytach. Kto kogo zdradził, kto kogo rzucił i co wrzucił na Instagram. A mnie brakowało kogoś, z kim mogłabym podyskutować o książkach, o życiu, o normalnych sprawach.
Do rodziców też nie lataliśmy, bo zawsze nagle wypadło jakieś ważne spotkanie, podróż służbowa, kolacja. Rozmawialiśmy tylko przez Internet, a ja z wymuszonym uśmiechem zapewniałam, że wszystko u nas w porządku, jestem szczęśliwa i spełniam się jako żona.
Żyłam w złotej klatce, choć nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Wciąż miałam nadzieję, że nasze małżeństwo przechodzi tylko lekki kryzys, że wszystko wróci do stanu sprzed wyjazdu. Miałam w pamięci nasz piękny ślub, beztroskie, pełne śmiechu i miłości życie zaraz po ślubie. Chciałam dać temu uczuciu jeszcze szansę. Robiłam podchody do męża, próbowałam rozmawiać, namawiać na romantyczne kolacje, spontaniczne wakacje, ale zawsze miał dużo pracy, a czasu dla mnie już nie znajdował.
Pewnego dnia chcąc mu zrobić niespodziankę, spakowałam jego ulubione sushi, które oczywiście sama zrobiłam, i pojechałam do niego do pracy. Weszłam do firmy, w której pracował. Pani w recepcji mnie kojarzyła, mimo że nie wpadałam tam zbyt często, więc bez problemu mnie wpuściła. Z uśmiechem na ustach zapewniała mnie, że dobrze trafiłam, bo „pan Michał”, jak go nazywała, akurat ma przerwę w spotkaniach i wizyta żony z pewnością sprawi mu przyjemność. Pokrzepiona tymi słowami wpadłam do gabinetu i… oniemiałam. Mój mąż i żona jego szefa, jak mu było? Chyba John albo Jimmy, a może Joseph? Dziwne, że mój umysł szukał teraz jakiegoś imienia, zamiast zareagować na widok, jaki się mu ukazał. Miałam wrażenie, jakbym stała tam przez kilka godzin z rozdziawionymi z przerażenia i zdziwienia ustami, choć przecież nie mogło to trwać więcej niż kilka, kilkanaście sekund. Ale obraz, który był przed moimi oczami, docierał do mózgu jakby z opóźnieniem. Otóż Michał i ta lafirynda byli akurat w trakcie bardzo udanego stosunku, sądząc po minach oraz odgłosach, jakie z siebie wydawali. Natychmiast wybiegłam stamtąd, nie pamiętam, jak dotarłam do domu, ale nie zastanawiając się nawet przez chwilę, rozpoczęłam pospieszne pakowanie. Oczywiście mój wspaniały i nieskazitelny jak do tej pory mąż próbował później się tłumaczyć, przepraszać, aż w końcu stwierdził, że sama jestem sobie winna. Zarzucał, że całymi dniami siedzę w domu, nie mam żadnych pasji, pracy, więc przestałam go interesować jako kobieta. A przecież sam do tego doprowadził, sam chciał mieć taką żonę, która wiernie czeka z ciepłym obiadem w domu. A ja? Ja tylko chciałam, aby był szczęśliwy, robiłam więc wszystko, by tak się stało, zapominając zupełnie o sobie. Nie chcę już do tego wracać myślami. Zdaję sobie sprawę z tego, że byłam nie tylko zakochana i oczarowana mężczyzną mojego życia – ale głównie byłam bardzo, ale to bardzo naiwna. Teraz muszę się skupić na tym, by wszystko zacząć od nowa. Tu, gdzie pięć lat temu wszystko dla niego porzuciłam.
Wróciła. Po tych kilku latach za granicą w końcu wróciła. Może się dowiedzieć, łatwiej będzie mi jej powiedzieć, bo wróciła. Jesteśmy w tym samym miejscu. Obserwuję ją od kilku lat, od momentu, kiedy to mnie udało się poznać prawdę. Nie było trudno ją odkryć. Dzisiaj wystarczy wejść do Internetu, przeszukać media społecznościowe i voilà! Można znaleźć prawie każdego. Ludzie chyba sami nie do końca zdają sobie sprawę, że z Facebooka czy z Instagrama można wyciągnąć naprawdę wiele informacji. Począwszy od zdjęć, przez miejsce pracy, znajomych, nawet do dokładnego adresu. Ludzie dzisiaj dokumentują każdy szczegół z codziennego życia. Zdjęcia potraw, które zjedli, kaw, które wypili oraz zakupów, jakie zrobili. Najbardziej dziwi mnie i bawi jednocześnie, kiedy ludzie wręcz zapraszają złodzieja do swojego domu, informując wszystkich, w jakim terminie ich nie będzie, gdzie są, co robią i kiedy wrócą. Czy naprawdę nie rozumieją, że wrzucając zdjęcia z wakacji, jednocześnie na nich jeszcze będąc (a przy okazji oznaczając swoją dokładną lokalizację), przekazują komunikat: „Hej, wszyscy, nie ma nas w domu, możecie spokojnie sobie wejść i zabrać wszystkie cenne przedmioty!”? Zupełnie tego nie rozumiem.
Zuza nie jest w tej kwestii odosobnionym przypadkiem. Przynajmniej do tej pory nie była. Regularnie wrzucała zdjęcia na swoją tablicę. Z mężem na służbowych spotkaniach, na wakacjach oraz bez męża na spacerach, zakupach czy w domu. Wszystkie przesadnie wyidealizowane, jak z obrazka lub reklamy płatków śniadaniowych. Na każdym zdjęciu uśmiechnięta, zadowolona, wprost wulkan energii i szczęścia. Tylko kogo ona chciała oszukać? Dalszych znajomych, których nawet nie rozpoznaje się na co dzień na ulicy, a może samą siebie? Bo mnie na pewno nie udało się jej przekonać. Może chciała stworzyć pozorny obraz szczęśliwej rodziny, jaką miała nadzieję wraz z mężem stworzyć? Widzę, że na tych internetowych fotografiach to jest poza. Sztuczny wymuszony uśmiech i próba pokazania na siłę, że ma udane życie. A ja dostrzegam i w głębi serca czuję, że tak nie jest, patrząc na te wszystkie obrazki.
Spostrzegam, jak wysiada na przystanku, tym koło Biedronki, i kieruje się w stronę swojego dawnego mieszkania. Wychwytuję wzrokiem, jak bardzo jest smutna i przybita tym, co ten drań Michał jej zrobił. Wszystko wiem i wszystko widzę. Teraz, kiedy już wróciła, nie spuszczę jej z oka, będę obserwować. Tak bardzo chcę, żeby poznała prawdę. Prawda wyzwala, a przynajmniej tak mówią. Tylko czy zdobędę się na odwagę, aby wszystko wyznać? Czy znajdę w sobie tyle siły? Bardzo chcę, ale kiedy teraz na nią patrzę, jak snuje się w kierunku domu, ciągnąc za sobą wielką walizkę, do której zapewne musiała spakować całe swoje dotychczasowe życie, nabieram wątpliwości. Jest taka krucha, taka delikatna niczym lalka z porcelany lub źdźbło trawy na wietrze. W długim ciemnym płaszczu, owinięta szarym szalikiem wolno zmierza w obranym przez siebie kierunku. Co kilka kroków zatrzymuje się, by otrzepać ze śniegu adidasy. No tak, w Londynie raczej nie potrzebowała zimowych butów, tam nie ma takich srogich mrozów. Ponoć klimat stale się ociepla, ale od dwóch lat w Polsce doświadczamy kolejnych zim stulecia, podczas których temperatury potrafią spaść nawet do minus dwudziestu stopni. Zbliża się do klatki schodowej, gdzie czeka na nią Ewa Krawczyk z kluczami. Widzę, jak się witają i zamieniają kilka słów. Pewnie pani Ewa chce ją zabrać do siebie albo wejść razem z Zuzką na górę, jednak ona kręci głową. Nie dziwię się. W sytuacji, w jakiej się znalazła, pewnie chce pobyć trochę sama i poukładać sobie wszystko w głowie. Zastanowić się, co dalej. Na rodzinne spotkania przyjdzie jeszcze czas. Może byłoby jej łatwiej, gdyby znała prawdę? A może wręcz odwrotnie? Nie wiem. Czuję, że znam ją tak dobrze, a jednak nie potrafię ocenić, czy powinna wiedzieć, czy lepiej, aby fakty nigdy nie ujrzały światła dziennego. Jestem między młotem a kowadłem. Cokolwiek zrobię, jakiegokolwiek wyboru dokonam, jedno jest pewne – nic już nie będzie takie samo. Muszę to przemyśleć, spokojnie się zastanowić i dalej ją obserwować. To pomoże mi zdecydować, co będzie dla nas najlepsze. Spoglądam w jej okna i widzę, jak zapala się światło, a w tym samym czasie pani Ewa wychodzi z klatki. Zadziera głowę do góry i również obserwuje okna mieszkania Zuzy. Widzę, że ma łzy w oczach, cicho wzdycha i z ciężkim sercem powoli oddala się w stronę przystanku autobusowego. Poprawiam kaptur na głowie, tak aby moja twarz pozostała w cieniu. Przez chwilę zastanawiam się, co zrobi, jeśli Zuza pozna prawdę. Czy mnie znienawidzi, a może ucieszy się, kiedy wszystkie tajemnice zostaną odkryte? Właściwie nie powinno mnie to interesować, to Zuza jest dla mnie najważniejsza i to jej dobrem muszę się kierować. Najważniejsze, że jest teraz blisko mnie. Dam jej trochę czasu, niech sobie wszystko poukłada, zacznie od nowa. Ja tymczasem będę stać z boku. A kiedy nabiorę pewności, podejmę decyzję. Póki co, jestem obserwatorem i ta rola na razie mi odpowiada.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Odnaleźć siebie
ISBN: 978-83-8219-719-8
© Marta Malinowska i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Maria Ślęczka
Korekta: Marta Martynowicz
Okładka: Patrycja Dajos
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek