Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść fantasy, horror
I tom Sagi Wizji Paradoksalnych.
Jedynie poświęcenie prowadzi do odrodzenia.
Przedświat demonów i Zaświat nimf, barwne aury i Zwierciadła Duszy, boginie stworzone przez alchemika i bezduszne reguły Syndykatu Skrytobójców, Sny, które przerażają i fascynują zarazem. Oto świat, w którym dorasta młody demon Haru – uczy się, jak przeżyć i jak zabijać, walczy, by zostać uczniem okrutnej białowłosej. A może jest lub stanie się dla niej kimś więcej? Może on też czegoś nauczy piękną Plage...
Odrodzenie to mroczna powieść fantasy, pełna przemocy, śmierci, scen walki, ale także kipiących emocji i rodzących się uczuć. Autorka to absolutna debiutantka, która bez kompleksów, za to z rozmachem wprowadza nas w swój świat wyobraźni, ciekawie łącząc horror, fantasty i powieść z gatunku płaszcza i szpady.
Kontynuacja losów Haru i Plage w drugiem tomie Sagi pod tytułem Potępienie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MARTYNA GOSZCZYCKA
ODRODZENIE
tom pierwszy Sagi Wizji Paradoksalnych
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2012
Redakcja: Joanna Ślużyńska
Korekta: Andrzej Homańczyk, Robert Wieczorek
Redakcja techniczna: zespół RW2010
Copyright © Martyna Goszczycka 2012–2015
Okładka Copyright © Tomasz Golec 2012
Zdjęcie na okładce © babkin / Fotolia.com
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2012-2015
e-wydanie I
ISBN 978-83-63111-75-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Oficyna wydawnicza RW2010
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Dedykuję temu, dla którego
ta opowieśćnie jest tylko zwykłąopowieścią.
To moja piąta próba stworzenia życia. Poprzednie cztery zakończyły się sukcesem, dlatego wierzę, że ta nie okaże się wyjątkiem. Postępuję co prawda niezgodnie z kodeksem Nimf, ale postanowiłem go zignorować. Gotowy jestem zaryzykować, by stworzyć dzieło idealne – tak jak poprzednie pozbawione możliwości rozrodczych, a przez to jedyne i niepowtarzalne, oraz posiadające absolutną władzę nad jednym z Żywiołów – ale potężniejsze od tamtych, przewyższające mocą każdą istotę, na tyle głupią, by mu się sprzeciwiać. Tym razem stworzę dzieło, którego Zaświat i Przedświat nie zapomną.
Kroniki Nimf – fragment Pamiętnika Stwórcy
Starszy Alchemik Derek Vosuke
Ród Saruku – najznakomitszy ród demonów, najbardziej wpływowy w Transylwanii, a znany w całym bezgranicznym Przedświecie, niepokonany i wyrafinowany, budzący podziw w wyższych sferach, a respekt pośród plebsu. Jego członkowie wyrobili sobie reputację inteligentnych i tajemniczych, eleganckich i niebezpiecznych, lecz nigdy brutalnych. Słynęli ze swojego opanowania i dystyngowania, nawet opiekuńczości, lecz przede wszystkim z ekscentryczności. Nikt tak naprawdę nigdy ich nie poznał ani nie rozgryzł, trzymali innych na dystans. Ani dobrzy, ani źli. Balansujący na granicy mroku i jasności.
Dwór, który zamieszkiwali, stanowił ich odzwierciedlenie. Dziwny, okryty aurą zagadkowości i pewnej grozy, a jednocześnie zdający się stać przed każdym otworem. Majestatyczna rezydencja o grubych murach rosnących ku niebu w kilku piętrach; obrośnięta pnączami bluszczu niemal całkowicie zakrywającymi jasne ściany z rzędami smukłych okien. Monstrualny budynek – a jednak tchnący ciepłem i spokojem. Otaczał go wielki ogród, zadbany i bogaty w rzadko spotykaną roślinność; wypełniony niezliczoną ilością dróżek, wijących się jak labirynt pomiędzy żywopłotami a teatrem posągów.
Swoją nietypowość ogród zawdzięczał właśnie kamiennym postaciom. Liczne nieruchome sylwetki tkwiły wśród kwiecistych kompozycji, małych ozdobnych fontann oraz niskich drzewek. Rzeźby ustawiono również wzdłuż szerokiej drogi wysypanej kamykami, biegnącej przez środek ogrodu – prowadziła ona do drzwi wejściowych dworu. Każdy z posągów – czy to wyprostowany dumnie, czy pochylony w ukłonie, czy też stojący w niedbałej pozie z dłonią opartą na biodrze – posiadał swój własny charakter. Każda z rzeźb miała niepowtarzalną twarz, swoistą mimikę, sobie właściwy strój. Podążając żwirową drogą ku rezydencji, przechodziło się zatem przez korytarz stworzony z martwych, zastygłych w bezruchu postaci, wpatrujących się w gościa nieustannie i natarczywie.
Rośliny posadzono w taki sposób, by rabaty tworzyły prostokąty, koła, kwadraty oraz znaki i symbole, zrozumiałe tylko dla rodziny Saruku. Przeplatały się ze sobą, zachowując specyficzny ład. Panująca w ogrodzie kolorystyka nie była ani jednolita, ani wyblakła, niemniej mieściła się w ogólnie przyjętych normach i nigdy nie stawała się zbyt jaskrawa. Działała więc tu ta sama zasada, co w przypadku posiadłości i całej rodziny: wszystko było z jednej strony nietuzinkowe, a z drugiej stonowane.
Rezydencję otaczał wysoki mur z czarnej, błyszczącej cegły, która mieniła się w promieniach słońca i wyglądała na jaśniejszą niż w rzeczywistości. Otwarta na oścież metalowa brama poskrzypywała cicho w oczekiwaniu na gości.
Poranek tego dnia był przejmująco lodowaty. I niezwykle ważny dla rodu Saruku. A najważniejszy – dla najmłodszego z nich.
Rudy jedenastoletni chłopiec kurczowo ściskał dłoń swojej jasnowłosej matki. Kobieta miała na sobie długą, atłasową suknię, bez zbędnych buf i falban, prostą, acz gustowną, w kolorze szarego papieru, co tylko podkreślało bladość jej twarzy. Towarzyszyło im kilkunastu strażników, uzbrojonych we włócznie i trójzęby. Odziani byli w ciemnofioletowe tuniki, spod których wystawały lekkie kolczugi. Na ramionach nosili naszywki z herbem Saruku.
Mały rudzielec zdawał się tutaj nie pasować, ubrany w zwykłe szare spodnie oraz luźną kamizelkę zapinaną na guziki. Wpatrywał się w posągi przodków i wymieniał w myślach ich imiona, pragnąc skupić się na czymś innym niż własne zdenerwowanie. Ale nie pomagało. Złe przeczucie nie chciało go opuścić.
Stali na ganku, na schodkach wyrzeźbionych z połyskliwego kryształu. Drzwi za ich plecami były zamknięte. Najwidoczniej gościnność gospodarzy tyczyła tylko ogrodu.
Chłopiec zerkał na boki przerażonym wzrokiem. Jego matka, wysoka kobieta o zazwyczaj jasnej i pogodnej twarzy, dzisiaj była pochmurna i zafrasowana. Trzymała syna za rękę. Jej dłoń była spocona. Nigdy wcześniej nie widział matki takiej spiętej i zagubionej. Wiedział, że dzisiejszy dzień jest ważny. Nie umiał przewidzieć, w jakim stopniu wpłynie na jego los, ale wiele się zmieni. Czuł to. I bał się.
Matka nigdy nie powiedziała mu wprost, że nazbyt się wyróżnia, że jest inny i nie pasuje do rodziny. Nie była na tyle okrutna, by w twarz nazwać go dziwadłem. Może nawet sądziła, że on sam nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale miał uszy. Był czarną owcą. Czasami słyszał też słowo „potwór” wypowiadane surowym głosem ojca. Dzisiaj go przy nich zabrakło. Chłopiec nie zastanawiał się jednak nad nieobecnością ojca; zbyt się bał.
– Idą – usłyszał strwożony szept matki i bezwiednie spojrzał w stronę bramy. Momentalnie zesztywniał i przylgnął do boku kobiety, która nie miała serca go odepchnąć.
Przez rozwartą szeroko bramę przechodziły trzy postacie. Podążały kamienistą drogą pewnym i sprężystym krokiem. Dwaj mężczyźni, wysocy i dumnie wyprostowani, ubrani byli w identyczne czarne stroje, z kołnierzami przeszytymi czerwoną nitką; skupieni na swym celu, wbijali wzrok w czekającą na nich rodzinę. Otaczała ich aura siły i grozy.
Przewodziła im niewysoka młoda kobieta, wyróżniająca się na tle swych surowych towarzyszy. Miała na sobie ciemną luźną sukienkę sięgającą kolan, z szerokim dekoltem odsłaniającym chude ramiona. Zbyt długie, szerokie rękawy zakrywały jej dłonie. Materiał sukni – zbyt cienki jak na tak chłodny poranek – falował wokół smukłego ciała, dodając ruchom dziewczyny kociej miękkości. Zdawała się płynąć w powietrzu – żwir nie chrzęścił pod podeszwami jej wysokich skórzanych butów.
Nietypowym strojem kobieta wcale nie zamierzała maskować swojej inności. Długie, sięgające pasa włosy, barwy pierwszego śniegu, opadały na plecy niczym welon. Mleczna skóra była nieskazitelnie biała. Duże oczy tworzyły niezwykły kontrast ze śnieżną cerą – źrenice miały kolor krwi.
Trójka obcych bez oznak strachu czy wahania szła przez piękny ogród. Żadne nie omiotło go bodaj szybkim spojrzeniem. Żadne nie zwróciło uwagi na mijane posągi, które na innych wywierały tak wielkie wrażenie.
Chłopiec nie pojmował... Czemu ci goście nie byli jak inni? Jego rodzina często przyjmowała wizyty i każdy z odwiedzających albo zachwycał się dworem, albo rozglądał wokół z lękliwym szacunkiem. Matka tłumaczyła mu kiedyś, że budzą wśród ludzi respekt podszyty strachem. Nie do końca to rozumiał, lecz natychmiast za tym zatęsknił. Bowiem obcy kroczący w ich kierunku zachowywali się tak nonszalancko i arogancko, iż wywoływali w nim trwogę. Wolałby już uniżoność i fałszywe uśmiechy, do czego przywykł.
Ci nieznajomi, nieprzejęci pozycją i bogactwem rodu Saruku, wyglądali na takich, którzy stoją znacznie wyżej od jego rodziny. I zbliżali się coraz bardziej, sunąc po żwirowej dróżce jak zjawy. Nie było przed nimi ucieczki.
Zatrzymali się naprzeciw przedstawicieli rodziny Saruku. Chłopiec wyczuł, że jego matką wstrząsnął silny dreszcz, potem nabrała głęboko do płuc chłodnego porannego powietrza. Straż natychmiast zgięła się w ukłonie, włócznie i trójzęby zabrzęczały głośno. Strażnicy nie prostowali się, a atmosfera wokół aż gęstniała od napiętego do granic oczekiwania. Chłopiec odważył się przemknąć wzrokiem po trójce obcych i szybko zrozumiał, o co chodzi. Dwaj mężczyźni uśmiechali się do jego matki złośliwie i znacząco – od niej również oczekiwali ukłonu. Białowłosa albinoska o porcelanowej twarzy lalki wyglądała na znużoną. Czerwone oczy, badawcze i bezdenne, patrzyły na jego matkę i... przez nią, gdzieś daleko.
Chłopiec zadygotał, poczuwszy na sobie tchnienie zimnego wiatru. A może zadrżał z przerażenia? Jego spojrzenie biegało niespokojnie to tu, to tam, ale zawsze wracało ku beznamiętnemu obliczu białowłosej kobiety. Wysokie kości policzkowe nadawały jej rysom władczości. Przyciągała go i przerażała, nie potrafił wyzbyć się ciekawości, choć całe jego ciało napinało się ostrzegawczo. Dziecięce zaintrygowanie walczyło z instynktem samozachowawczym, który szeptał natrętnie: uciekaj. W końcu śnieżnoskóra spojrzała na niego od niechcenia, a jego przeszył lodowaty dreszcz. Pospiesznie spuścił wzrok i mocniej zacisnął dłoń na palcach matki. Czuł, że ona jest równie mocno wystraszona. Czemu więc nie chciała się pokłonić?
– Głupia... – usłyszał schrypnięty kobiecy głos, niepasujący do drobnej dziewczęcej postaci. – Marnujesz mój czas.
Jego matka jęknęła i zagryzła wargi. Wreszcie pochyliła się i klęknęła na jedno kolano, ciągnąc za sobą chłopca. Posłusznie naśladował jej gesty, nie chcąc niczego zepsuć. Nie mógł się tylko powstrzymać od ukradkowego zerkania na białowłosą. Szybko tego pożałował, zauważywszy na jej wąskich ustach lekki uśmiech, niemal niezauważalny, a jednak przykro drwiący. Szybko przeniósł wzrok na matkę, lecz widok jej upokorzenia wcale mu nie pomógł. Jedynie mocniej zakłuło go w piersi.
– Pani, pokornie proszę o opiekę nad moim synem.
Chłopiec zadygotał jak galareta, chciał poderwać się z kolan, usta rozwarł do krzyku. Lecz matka boleśnie ścisnęła jego dłoń, nie pozwalając mu na żaden ruch, na żaden sprzeciw. Do jego czekoladowych oczu napłynęły łzy. Zdradziła go, sprzedała...! Jego własna matka, jego rodzina. Był przecież odmieńcem... Szloch targnął ciałem chłopca. Nie potrafił zrozumieć, co się dzieje. Czuł tylko odrzucenie. Ptak wypchnięty z gniazda. Nie kochała go... Matka po prostu go nie kochała! Wyparła się go. Wyrwała jak zbędny chwast z ogrodu!
A jednak wciąż trzymał ją za rękę. Coraz bardziej kurczowo.
Straże nadal trwały w półukłonie, jasnowłosa Saruku klęczała na jednym kolanie, a małym rudzielcem wstrząsał bezskutecznie tłumiony płacz. Gryzł wargi, łykał własną gorycz, ale łzy i tak płynęły po policzkach. Jego rozpaczliwy szloch był jedynym dźwiękiem, który rozrywał ponurą ciszę.
Białowłosa uśmiechnęła się chłodno.
– Bez obaw. Odpowiednio się nim zajmiemy. – Uniosła dłoń i pstryknęła palcami. Towarzyszący jej mężczyźni pospiesznie skinęli głowami i w kilku długich krokach znaleźli się obok chłopca i jego matki.
Kobieta nawet nie próbowała się sprzeciwiać. Wstała, znowu ciągnąc syna. Stanowczo uwolniła rękę z uścisku dziecięcych palców i popchnęła chłopca w kierunku wielkich, groźnych obcych. Rudzielec był tak oszołomiony, że nim zdążył zareagować, silne ręce jednego z mężczyzn pochwyciły go jak obcęgi. Nieznajomy poderwał go i przycisnął ramieniem do piersi. Dłonią zawczasu zakrył mu usta, skutecznie tłumiąc wrzask, który wydarł się z malca okamgnienie później. Chłopiec szarpał się i wymachiwał nogami, lecz cały jego bunt był niczym szamotanina muszki złapanej w sieć wielkiego pająka. Przez mgłę łez spojrzał na matkę, pilnowaną przez drugiego mężczyznę – co okazało się zupełnie zbędne, bowiem stała bez ruchu, spłowiała jak stara kartka papieru, z błyszczącymi dziwnie oczami.
– Wybacz, synku... Ale nie pasujesz do nas. Nie pasujesz...
Serce zakołatało i... stanęło na chwilę. Wyrzekła się go, ot tak. Był dla niej nieodpowiedni, nie zasługiwał na miłość własnej matki.
A jednak wyrywał się do niej. Rozpaczliwie.
Krwistooka albinoska westchnęła przeciągle. Potem skinęła głową na swoich podwładnych. Rudzielec szarpał się i krzyczał, póki trzymający go osiłek nie obrócił się tyłem do rezydencji. Ruszył ku bramie wyjściowej ogrodu.
Chłopiec, straciwszy matkę z oczu, zawisł bezwładnie, pokonany i pozbawiony nadziei. Nawet łzy przestały płynąć. Ogarnęło go uczucie pustki. Wtedy za plecami usłyszał chłodne słowa albinoski:
– Synowie wracają. On też do ciebie wróci. Ale tylko po to, żeby cię zabić.
Pokój, do którego go przyprowadzili, nie był ani zadbany, ani obszerny. Cztery gołe ściany zamykały skromną przestrzeń wypełnioną stęchłym powietrzem. Małe okno, umieszczone niemal pod sufitem, wpuszczało do środka skąpe światło. Duchota i odór ściskały za gardło.
Drewniane, pociemniałe od wilgoci drzwi z trzaskiem zamknęły się za chłopcem. Stał na progu pomieszczenia, mierząc wnętrze izdebki pełnym goryczy spojrzeniem. Podpuchnięte od płaczu powieki uniosły się w zdumieniu, usta wykrzywiły w odrazie. Dokładniejsza lustracja wywołała kolejną falę rozpaczy.
Właściwie nie było tu czego oglądać. Popękane ściany. Betonowa, nierówno wylana podłoga. W kątach zgniłozielona pleśń, w rogach pod sufitem grube pajęczyny. Pomieszczenie było szare, ponure i przygnębiające. Cisza wręcz krzyczała.
Pod ścianą, tą wzbogaconą o małe okienko, znajdowała się wydrążona w podłodze dziura. Czując dochodzący z niej fetor, bez trudu domyślił się, do czego służyła. Po prawej stronie od drzwi wejściowych stało skromne łóżko. Brudny, poplamiony zaschniętą krwią materac przesiąknięty był potem wcześniejszych mieszkańców celi. Poprzecierany i podziurawiony gubił wilgotną słomę. Drewniane nogi łóżka, niskie i grube, wyglądały tutaj na jedyną solidną rzecz. Obok pryczy znajdował się nieoheblowany stoliczek, ze sterczącymi zadziorami. Na nim stała gliniana miseczka wypełniona parującą zupą, w której zanurzono drewnianą łyżkę. Chłopiec wzdrygnął się na widok jedzenia – w takim otoczeniu wywoływało jedynie mdłości. Zresztą jak mógłby przełknąć choćby kęs po tym, co go spotkało? Co miał teraz ze sobą zrobić? Potrafił tylko stać w miejscu i patrzeć z rozpaczą na swoje więzienie. Oczy znów napełniły się łzami.
Nie pamiętał zbyt dobrze, jak tu dotarł. Droga pozostała rozmazanym wspomnieniem, urywanym, z wyciętymi fragmentami. Był w takim szoku, że nie potrafił skupić się na widokach. Kojarzył jedynie potężny, długi budynek z powybijanymi oknami. Jak przez mgłę pamiętał szerokie drzwi połyskujące resztkami potłuczonych witraży. Potem osiłek niósł go przez korytarze, ciemne, wyzbyte dźwięków i barw, śmierdzące krwią i obecnością czegoś... złego. Od czasu do czasu mijały ich jakieś postacie – osnute mrokiem, niewyraźne cienie. Poza tym było tak pusto, iż każdy ich krok odbijał się echem wśród chropowatych, posępnych ścian niekończących się korytarzy. A duszna, zepsuta atmosfera tego miejsca do reszty otumaniła chłopca.
Z transu wybudził się dopiero tutaj, nie pojmując, jakim cudem utrzymuje się na nogach. Mięśnie miał tak zesztywniałe, iż przez długi czas po prostu stał w miejscu, w którym zostawił go tamten mężczyzna. Nieruchomy jak jeden z posągów w ogrodzie, którym szczyciła się jego rodzina.
Nie... To już nie była jego rodzina!
Nieoczekiwanie wróciło wspomnienie matki, stanowczo uwalniającej się od niego, pchającej w stronę obcych. Oddała go, pozbyła się jak niepotrzebnego zielska... Dręczącą pustkę odrzucenia nagle po brzegi wypełniła furia. Z wrzaskiem rzucił się na skrzypiące łóżko, nie zwracając uwagi na kurz i fetor, jakie uniosły się nad sponiewieraną pryczą. Kopał siennik, gryzł, drapał paznokciami, drąc i tak już mocno zniszczony materiał. Na przemian krzyczał i zanosił się płaczem. Jego dziecięce ciało trzęsło się, ogarnięte emocjami, których nadmiar przygniatał go niczym tony piasku. Niewidzialne pazury ściskały mu serce, piekąca gula rozrastała się w płucach, rozrywając go od środka, i nie malała mimo lawiny zdzierającego gardło krzyku.
Miotał się rozpaczliwie, aż zabrakło mu łez i sił. Trauma i zmęczenie sprawiły, że w końcu zmorzył go pełen koszmarów sen.
***
Obudził się następnego dnia, z czołem zroszonym potem, zdrętwiały i obolały. Z jękiem przewrócił się na plecy i wbił spojrzenie w spękany sufit.
Był wykończony, do cna wyczerpany. Czuł się jak wyżęta ścierka, wyciśnięty z wszelkich emocji i myśli. Znów był tak samo pusty jak wtedy, gdy wnoszono go do tego przesiąkniętego odorem śmierci budynku. Poprzedniego dnia wyrzucił z siebie całą wściekłość i gorycz. A dziś? Czuł, że nie ma w nim już niczego. Nic mu nie pozostało. Był sam pośród zupełnie obcego świata.
Dopiero teraz dotarło to do niego. Krytyczność i beznadzieja sytuacji spadły na niego jak kowadło. Wcześniej, zaślepiony żalem do matki, nie zorientował się, w jak wielkim znalazł się niebezpieczeństwie. Teraz, gdy złość odbierająca jasność myślenia spłynęła wraz ze łzami, do jego jedenastoletniego umysłu zaczął docierać ogrom czyhających na niego zagrożeń.
I pustkę wypełnił strach. Bał się o własne życie, o to, co się z nim teraz stanie. Po co go tutaj przytargali? Duszny jak nora pokój nie wskazywał na dobre zamiary nieznajomych. Rudzielec nie chciał tu tkwić ani chwili dłużej, czuł się jak zwierzę w klatce, w bardzo zaniedbanej klatce, śmierdzącej odchodami i wymiocinami.
Rozmyślania chłopca przerwało skrzypnięcie otwieranych drzwi. Do pomieszczenia wlało się pasmo mdłego światła, w którym pojawił się cień czyjejś sylwetki. Rudzielec podniósł się z posłania, spoglądając niepewnie ku wejściu.
Do celi wkroczył krępy mężczyzna o siwej, przerzedzonej czuprynie. Skórzany strój ciasno przylegał do umięśnionego ciała. Tylko narzucona na ramiona kamizelka była luźna i rozpięta. Surowe spojrzenie szarych oczu wlepiał w chłopca, przyprawiając go o dreszcz trwogi. Rudzielec pospiesznie zeskoczył z pryczy. Nogi ugięły się pod nim, mięśnie zapiekły, nie wytrzymując ciężaru ciała. W popłochu złapał się stolika, lecz wywrócił się wraz z nim. Do łoskotu upadku dołączył trzask pękającej miski. Wystygła już zupa rozlała się po nierównościach posadzki i zmoczyła włosy chłopca. Ten odczołgał się w kąt i przywarł do ściany.
Mężczyzna obserwował całe zajście bez słowa. Jego pokryta zmarszczkami twarz nie wyrażała ani rozbawienia, ani rozdrażnienia. Rudzielec gapił się na niego wystraszonym wzrokiem.
– Nie bój się – odezwał się łagodnie mężczyzna, tonem, który zupełnie do niego nie pasował. Choć mówił, jego usta nie poruszały się, a przynajmniej wyglądały na nieruchome.
– Kim jesteś? Gdzie jestem? – wyrzucił z siebie jednym tchem chłopiec, coraz mocniej wciskając plecy w ścianę. Marzył, by ją przeniknąć, znaleźć się na zewnątrz, daleko stąd, w domu... Nie, nie miał już domu! Nie powinien za nim tęsknić! Ale tęsknił, okropnie. Za ciepłem wygodnego pokoju, za opiekuńczością matki, za nieograniczoną przestrzenią korytarzy i komnat, w których mógł się swobodnie bawić. To wszystko zostawił za sobą: komfort, ciepło, troskę. Chciał do tego wrócić! Mógłby spróbować wrócić, nawet jeśli rodzina się go wyparła... Może gdyby ich poprosił, przygarnęliby go z powrotem? Nie mogli go tak zostawić... Nie mogli!
Posiwiały mężczyzna zbliżył się o kilka kroków, nie odrywając od chłopca srogiego spojrzenia, kontrastującego z delikatnym brzmieniem głosu:
– Strach to jedna z cech, których Syndykat nie akceptuje. W najbliższym czasie będziesz musiał wyzbyć się strachu i wielu innych słabości.
Chłopiec nie pojął sensu jego słów. Odpowiedź nieznajomego nijak się miała do jego pytania. Sprawiła jedynie, iż nabrał jeszcze większej ochoty, by uciec z tego przeklętego miejsca. I zrobiłby to natychmiast, gdyby tylko trafiła mu się okazja. Na razie podkulił kolana i ciasno objął je ramionami, pomiędzy którymi skrył twarz.
– Nie chcę... – wybąkał zduszonym głosem. – Chcę wrócić do domu. Nie chcę tu być...
– Haru Saruku, tak? – Mężczyzna podszedł jeszcze bliżej. – Twoje szlacheckie pochodzenie wyjaśnia tę bezczelność. Chłopcze, nie przyszedłem tu, by słuchać twoich życzeń.
Haru poderwał głowę, rzucając mu rozgorączkowane spojrzenie. Zagryzł wargi, by stłumić kolejną falę rozpaczy; starał się przybrać hardą minę. Tak jak robił ojciec, gdy przyjmował ważnych gości. Niestety – jego zapłakana twarz i srogie oblicze ojca nie miały ze sobą nic wspólnego.
– Chcę wiedzieć, gdzie jestem! – Głos, w zamierzeniu kategoryczny, zabrzmiał żałośnie, jak skarga rozkapryszonego dzieciaka, który udaje, że wcale nie umiera z przerażenia.
Na twarzy mężczyzny pojawiła się wreszcie reakcja: pobłażliwy uśmiech.
– Przecież już ci mówiłem. Jesteś w Syndykacie.
– Syndykacie? – Chłopiec pociągnął nosem, wpatrując się w nieznajomego z niezrozumieniem.
– Tak. W miejscu, gdzie z takich jak ty robimy doskonałych zabójców.
Haru rozwarł usta, lecz zmilczał, nie wiedząc, co powiedzieć. Pokręcił przecząco głową, mocniej przycisnął kolana do piersi. Zabójców...? – znaczenie tego słowa wstrząsnęło nim. Miał się stać jednym z nich? Nie rozumiał, nie pojmował, nie mógł... Pragnął tylko wyrwać się stąd, wrócić do domu, z którego go zabrano.
– Nie chcę – powtórzył uparcie, marszcząc gniewnie czoło.
– Nie chcesz, bo mało jeszcze rozumiesz. – Mężczyzna patrzył na niego z góry, z protekcjonalnym uśmiechem. – Ale zrozumiesz. Każdy z was w końcu to pojmuje. Ci, którzy nie rozumieją, przeważnie giną.
– Nie chcę... – Słowa te same, ale ton inny, pełen lęku, nie uporu.
– Spokojnie, jeśli będziesz posłuszny i okażesz się wystarczająco silny, nic ci się nie stanie. – Siwowłosy pochylił się nad nim i położył szorstką, spękaną dłoń na jego głowie. – Nauczymy cię wszystkiego od podstaw. Sprawuj się dobrze, to może dostaniesz lepszy pokój.
Mały rudzielec wbił w niego zaszklone oczy. Słowa protestu uwięzły mu w gardle, choć dotyk tej ciężkiej, zimnej dłoni wcale nie był przyjemny i chciał się od niego uwolnić jak najszybciej. Niepewnie potrząsnął głową, obawiając się reakcji mężczyzny. Tamten o dziwo uśmiechnął się z zadowoleniem i cofnął na środek pokoju.
– Pierwszym twoim zadaniem będzie wyparcie się swojej rodziny.
– To oni wyparli się mnie... – burknął Haru, pochmurniejąc.
– Owszem, a ty musisz zrozumieć dlaczego. Wiesz dlaczego?
– Bo jestem inny... Bo mnie nie chcą... – Chłopiec odczuł, jak ciężar bolesnej, wstydliwej tajemnicy stał się ciut lżejszy. Powiedział to na głos i niespodziewanie mu ulżyło. Chociaż nie polubił tego dziwnego, zadręczającego go pytaniami mężczyzny, tylko z nim mógł porozmawiać. A bardzo potrzebował rozmowy. Musiał powiedzieć komuś o swojej krzywdzie, musiał ją z siebie wyrzucić.
– Nie. To nie twoja wina. – Odpowiedź siwowłosego odrobinę podniosła go na duchu. – To ich strata i głupota. Wiesz, czemu się ciebie wyparli? Bo się ciebie bali. Sami są niczym, zbędnym brudem, skazą na majestacie naszego świata. Nie potrafili zrozumieć twojej siły. Uznali ją za inność, bo się jej boją. Dlatego to tylko niewarte naszej uwagi ścierwa.
Chłopiec poderwał się jak oparzony. Zignorował ból mięśni i rzucił się z pięściami na typa lżącego jego rodzinę.
– Nie obrażaj ich! – warknął wściekle.
Wielkie dłonie chwyciły go za nadgarstki. Ścisnęły. Mocno, aż coś chrupnęło. Haru wrzasnął, szarpnął się kilka razy – daremnie, oprawca uniósł go do góry bez wysiłku. Wyciągnięte ramiona rwały niemiłosiernie, nogi dyndały bezradnie w powietrzu, a poczerwieniała z oburzenia i upokorzenia twarz znalazła się na równi z pobrużdżonym obliczem siwowłosego.
– Widzę, że jeszcze jest za wcześnie, żebyś mógł to pojąć – skwitował, wciąż miażdżąc mu nadgarstki w żelaznym uścisku palców. – Ale im szybciej to zrozumiesz, tym szybciej wyjdziesz z celi. Twoja rodzina wyparła się ciebie ze strachu. Okazali słabość. Powinieneś nimi gardzić.
– Nie są słabi! Nie muszę myśleć tak, jak mi każesz! – Haru szamotał się i wierzgał nogami, tylko powiększając ból naciągniętych mięśni i ścięgien.
– Buntujesz się, sprzeciwiasz, nie dajesz złamać. – Surowa twarz oprawcy złagodniała w uśmiechu satysfakcji. – To cechy, które powinieneś w sobie pielęgnować. Cechy, które uczynią cię silnym. Ale odróżniaj bunt od głupoty – zakończył szorstko i rozwarł palce, pozwalając, by obolałe ciało chłopca gruchnęło o posadzkę.
Rudowłosy zwinął się w kłębek, przyciągając piekące ramiona do boków. Zacisnął powieki, kryjąc się w ciemności. Chciał zasnąć, zniknąć, przestać istnieć. Było mu niedobrze z bólu, mdliło go od tego potwornego smrodu, w głowie kręciło się od niechcianych myśli. Rodzina odrzuciła go ze strachu? Z obawy przed jego siłą? Przecież nie był dla nich groźny, kochał ich! Jak mogli popełnić taki okropny błąd? Jak mogli dopuścić do siebie tak absurdalne obawy? Nigdy by ich nie skrzywdził. Nigdy!
– Musisz zacząć od zrozumienia tych podstaw – ciągnął mężczyzna, a jego masywna sylwetka rzucała na skulonego chłopca złowrogi cień. – Powinieneś być wdzięczny Syndykatowi, że raczył cię przyjąć. To oznacza, że posiadasz jakiś potencjał, który możesz albo zmarnować, albo rozwinąć. Ciesz się, że uwolniłeś się od słabeuszy, w których obfitowała twoja rodzina.
– Oni... oni mnie nie chcą? Czemu? – Haru potrafił myśleć tylko o tym. Czemu go nie chcieli? A wyjaśnienia mężczyzny nie podobały mu się ani trochę, nie dopuszczał ich do siebie. Nie był kimś, kogo trzeba się bać. A na pewno nie stanowił zagrożenia dla własnej rodziny.
– Nie chcą cię – usłyszał nad sobą nieznośnie monotonny głos siwowłosego – bo są za słabi. Ty jesteś silny, a słabi obawiają się siły. To jest właściwa odpowiedź na twoje pytanie. Innej nie będzie, pogódź się z tym. Masz siłę, której oni nie umieli docenić, ale którą na pewno doceni Syndykat, o ile się postarasz i pokażesz, co potrafisz. Zostawię cię na noc z tymi myślami. Bez jedzenia i picia.
***
Pół nocy spędził na rozmyślaniach, na kontemplowaniu słów siwego mężczyzny, którego imienia nie poznał. Leżał na łóżku, przyciśnięty plecami do chłodnej ściany. Otulała go kołdra nocy, ciemna i nieprzenikniona. Nie widział czubka własnego nosa, ale to pomagało mu się skoncentrować. Tylko burczenie w brzuchu wytrącało go raz po raz ze stanu skupienia. Nie jadł od blisko dwóch dni, a gdyby nawet dostał coś innego prócz tamtej zmarnowanej zupy i tak niczego by nie przełknął. Gardło miał ściśnięte, żołądek również.
Rozprawiał się z przeszłością. Jego rodzina wyrzekła się go ze strachu i z głupoty. To nie jego wina, taki się urodził. To oni go zawiedli, bo nie potrafili pojąć i docenić siły, jaka w nim drzemała. Powtarzał sobie te zdania, by się z nimi oswoić. By się na nie otworzyć, by zaakceptować prawdę, którą niosły. Im częściej je powtarzał, tym bardziej mu się podobały. Odpowiadała mu wersja, w której nie on był inny, dziwaczny, ale to oni okazali się nieodpowiedni dla niego. Takie tłumaczenie podnosiło go na duchu i tworzyło ochronną otoczkę, zatrzymującą smutek i wyrzuty sumienia. Nie był niczemu winny! To oni zgrzeszyli lękiem przed tkwiącym w nim potencjałem. Takie przekonanie łatało ranę w sercu, koiło żal, napełniało go czymś przyjemnym, czego jeszcze nie umiał nazwać, ale już zaczynało mu się podobać. Bowiem dawało ukojenie i nadzieję, że wcale nie jest taki zły, jak mu się dotąd wydawało. To oni popełnili błąd... On nie zrobił niczego złego.
Z takim przeświadczeniem było mu po prostu łatwiej. Nie rozumiał jedynie o jakiej sile, o jakim potencjale mówił siwowłosy. Czy miał na myśli talent do... zabijania? Chłopiec wzdrygnął się z odrazą i wtulił twarz w twardy, dziurawy materac, drapiąc policzki o ostre źdźbła wystającej z niego słomy.
Wkrótce umknął przed zmęczeniem i głodem w krainę snów.
***
Kwadratowy pokój ustrojono płachtami białej tkaniny. Materiał podczepiono do sufitu, skąd spływał po ścianach precyzyjnie ułożonymi kaskadami i opadał na podłogę. Całkowicie ją pokrywał, uwypuklając się i uginając niczym morskie fale.
Pomieszczenie zastawiono zgaszonymi świecami. Znajdowały się wszędzie. Na podłodze wśród zagięć aksamitnego materiału. Na przysłoniętych białymi obrusami stolikach. W niszach wydrążonych w ścianach, zakrytych przez lejącą się z sufitu tkaninę. Świece – różnych kształtów i wielkości, jedne wysokie i smukłe, inne niskie i grube, te proste, tamte gięte – wszystkie były krwistoczerwone. Nie płonąc, zdawały się pozbawione duszy, okradzione ze swojego piękna. Ożywić mógł je tylko ogień.
I tak też się stało – gdy okryta ciemnym płaszczem postać wsunęła się do środka przez wąskie drzwi, wszystkie świece zapaliły się wraz z podmuchem jakiegoś magicznego tchnienia. Pokój rozbłysł czerwonym światłem, które chlusnęło na boki i przylgnęło do połaci białego materiału, znacząc go intensywną barwą wina.
Jasnowłosy mężczyzna omiótł pokój zafascynowanym spojrzeniem – wszystko wokół tonęło w szkarłatnym blasku. Z ostrożnością i niezwykłą delikatnością zamykał coś pomiędzy dłońmi. Nie zaciskał palców, ale stykał je opuszkami, tworząc małą klatkę, tak jakby schwytał motyla i nie chciał go zmiażdżyć. Sprężystym krokiem przeszedł na środek pokoju, brodząc w fałdach materiału, który zagłuszał jego kroki.
Jego jasnozielone oczy połyskiwały obłędem i podekscytowaniem. Przez młodą twarz, pociągłą i gładką, przebiegł cień niezdrowego podniecenia.
– Cicho, cicho, spokojnie, moja mała... – mamrotał do siebie, powolnie rozwierając drżące dłonie. Z uniesieniem wpatrywał się w to, co wyłaniało się spomiędzy jego palców. Na rozchylonych dłoniach spoczywał kwiat, którego idealnie białe płatki, w przeciwieństwie do fal materiału, nie wchłaniały w siebie czerwonego blasku świec. Skrzyły się własnym światłem – jaskrawym połyskiem śnieżnej bieli, która tłumiła każdą inną barwę, niepodzielnie królując nad przestrzenią wokół siebie. Kanciaste płatki o ostrych krawędziach pokrywały igiełki lodu. Krótka, skryta pod kwiatostanem łodyżka, pozbawiona zielonego barwnika, była niemal przezroczysta. Smukłe przejrzyste listki wychylające się spod płatków również wyglądały lichutko.
– To miejsce będzie idealne. Przygotowałem je specjalnie dla ciebie. – Blondyn uśmiechnął się szeroko i przyklęknął na ziemi, zanurzając kolana w fałdach tkaniny. Ułożył kwiat przed sobą. Śnieżne płatki zadzwoniły cichutko, strząsając z siebie kilka kryształków lodu. Kiedy łodyga dotknęła materiału, ten natychmiast zesztywniał od zimna i zatrzeszczał przejmująco. Okrągła plama czystego lodu rozrosła się wokół niepozornego, rozczulająco kruchego kwiatka.
– Masz taką słabiutką i białą aurę... – Blondyn pokręcił głową z politowaniem. – Ale spokojnie, nakarmię cię najintensywniejszą czerwienią. Rośnij, moja Shirane... Rośnij, Shirane no Chou. Jeszcze będziesz potężna... I moja.
Powieki Haru rozwarły się gwałtownie, lecz oczy trzymały się jeszcze resztek snu. Choć patrzył przed siebie, nie widział ani pokoju, ani swojego łóżka. Nie mógł nabrać oddechu. Jakby jakaś niewidzialna obręcz ściskała mu pierś. Nie mógł się też poruszyć, jakby ktoś przybił go do pryczy. Pozbawiony władzy w rękach i nogach, ograbiony z oddechu, czuł się więźniem w cudzym i martwym ciele, nad którym nie posiadał żadnej kontroli. Co gorsza – pomimo wrażenia, że to ciało do niego nie należy – w pełni odczuwał skutki uboczne bezdechu. Zrobiło mu się gorąco z przerażenia, mózg rozsadzał skronie, jakby czaszka nagle poczęła się kurczyć. Pozbawione powietrza płuca opadały w dół, naciskając i spowalniając pracę serca. Dusił się!
Ktoś złapał go za ramię i brutalnie zrzucił z łóżka. Chłopiec runął na zimną podłogę, uderzając w nią plecami. Ostry ból przeszył nerki, a uwolnione żebra uniosły się wysoko, w nagłym, aż nazbyt głębokim wdechu. Zakrztusił się nadmiarem powietrza i błyskawicznie zwinął w kłębek, z jękiem przykładając dłonie do obolałych piersi. Chrapliwy kaszel targnął jego gardłem. Przy każdym ruchu ciała prawy policzek ocierał się o chropowatą posadzkę. Ledwo widział stojącego nad nim posiwiałego mężczyznę, który bez słowa przyglądał się walce chłopca o tlen. Uśmiechał się do niego z pobłażliwym ubolewaniem, ale nawet nie drgnął, by mu pomóc. Jego litość upokarzała rudzielca.
Kiedy wreszcie oddech Haru wrócił do normy, a przynajmniej uspokoił się i ustał męczący kaszel, chłopiec zmierzył mężczyznę wyzywającym spojrzeniem, nie chcąc okazać strachu. Siwowłosy skwitował to szerokim uśmiechem – właśnie takiej postawy oczekiwał.
– Gotowy na kolejną lekcję...
Rudzielec nie słuchał go. W jego głowie wciąż przewijały się obrazy ze snu. Dziwaczne i fascynujące. Lodowy kwiat tak pięknie lśnił w klatce męskich dłoni... Jasnowłosy mężczyzna budził w chłopcu niezrozumiały wstręt. Jeszcze nie wiedział, czy sen będzie należał do tych niesamowitych marzeń sennych, do których chce się wracać, czy okaże się niechciany koszmarem. A może był jednym i drugim?
Naraz Haru ogarnęło niesamowite uczucie, którego dotąd nie znał. Pewność. Absolutna. Przez jego dziecięcy i niewiele jeszcze pojmujący rozum przemknęła błyskawica absolutnej pewności, że ten piękno-straszny sen jest niebywale ważny.
– Mówiłem ci wczoraj o sile. – Jego nauczyciel przysiadł na łóżku, obserwując chłopca z góry. – O sile, której bała się twoja tchórzliwa rodzina. Chcę ci dziś pokazać, co w tobie drzemie.
Rudzielec momentalnie zapomniał o śnie, niezmiernie zaciekawiony słowami siwowłosego. Co w nim drzemie? Połowę nocy zastanawiał się właśnie nad tym. Jaką to niby tajemniczą mocą zraził do siebie całą rodzinę? Co takiego w nim siedziało, skoro nawet własna matka się go bała? Wciąż nieco roztrzęsiony podparł się na rękach i usiadł na ziemi. Skrzyżował nogi i zaintrygowany wlepił wzrok w nauczyciela. Zaczął go nazywać nauczycielem zupełnie bezwiednie.
Siwowłosy uśmiechnął się wyrozumiale, acz z nutą wyrachowania.
– Urodziłeś się i wychowałeś w rodzinie demonów. Ale czy nauczono cię, że demony dzielą się ze względu na kolor swojej energii? Wiesz w ogóle, czym jest demoniczna aura?
Chłopiec prychnął oburzony. Sam był demonem, więc jak mógłby nie wiedzieć o czymś tak prostym i oczywistym jak aura? Każdy z demonów naznaczony był kolorową poświatą własnej energii, której przebudzenie i intensywność zależały od sytuacji i emocji właściciela. Widywał to podczas treningów Straży, kiedy ubrani w lekkie zbroje mężczyźni ruszali do walki na miecze, okryci smugami jasnych aur. Matka tłumaczyła mu wtedy, iż rozbudzenie energii dodaje walczącym sił i sprawności.
Nigdy jednak nie słyszał o podziale ze względu na kolor. Był na tyle zaciekawiony, iż zapomniał o doskwierającym głodzie, coraz mocniej kąsającym żołądek.
– O jakim podziale mówisz? – wymamrotał.
Starzec skrzywił się. Jego siwe, krzaczaste brwi ściągnęły się w grymasie dezaprobaty, a pobrużdżone czoło zmarszczyło się jeszcze bardziej.
– Czy w tej twojej szlacheckiej rodzince nie nauczono cię okazywania szacunku, szczeniaku?! – Zamachnął się wielką dłonią, lecz uderzył tylko powietrze. Rudzielec zdołał się w porę uchylić. Nauczyciel trwał przez moment w zdumieniu, z szeroko otwartymi oczami i zastygłą w powietrzu dłonią. Potem zamrugał i zaśmiał się rubasznie.
– No proszę, proszę, masz lepsze predyspozycje, niż sądziłem! – wydusił wśród gasnących salw śmiechu i przetarł oczy palcami. – Wspaniały refleks, chłopcze.
Rudzielec kulił się na ziemi, przerażony i skołowany. Czekoladowe oczy wpatrywały się w opiekuna wzrokiem wystraszonego zająca, który cudem uniknął śmierci. Był zaskoczony własnym zachowaniem i dziwaczną reakcją nauczyciela – naprawdę go pochwalił czy igrał z nim jak kot z myszą? Chłopiec przez dłuższą chwilę leżał wtulony w lodowatą posadzkę. Opiekun zmierzył go ironicznym spojrzeniem i wycedził:
– Jednak to, że masz jakiś tam potencjał, nie zwalnia cię z okazywania mi szacunku. I nie tylko mnie. Ja poprowadzę twoje lekcje tylko do końca tego tygodnia, potem przyjdzie ktoś inny, znów jedynie na tydzień, i tak dalej. Nadążasz? Żadne z nas nie poda ci swojego imienia, bo jeszcze na to nie zasługujesz. Musisz zwracać się do swoich opiekunów należycie, bo kolejny może nie być tak wyrozumiały jak ja.
Słysząc to, Haru zaśmiał się gorzko w duchu. Wyrozumiałość nie miała tu nic do rzeczy, lecz zrozumiał, co jego nauczyciel miał na myśli. I wcale nie chciał zaleźć za skórę silniejszym od siebie dorosłym, od których zależało jego życie. Może był hardy, ale nie głupi. Poza tym w domu rodzinnym uczono go, jak okazywać starszym należyty respekt. Chłopiec nie znosił pokory, lecz wiedział, kiedy lepiej ustąpić.
– Przepraszam... Panie... – Te słowa opornie przeszły mu przez gardło, niemal poczuł w ustach smak wymiocin. Wzdragał się na myśl, że szybko zdąży do tego przywyknąć.
– Tak o wiele lepiej. – Siwowłosy wydął wargi w zadowoleniu i gestem głowy nakazał chłopcu podnieść się z posadzki. Młody demon ponownie usiadł, krzyżując nogi. Najchętniej stanąłby prosto i dumnie, lecz czuł, że kolana ma miękkie jak z waty. Pewnie przewróciłby się i zbłaźnił, a tego wolał uniknąć.
– Na czym polega podział aur, panie? – powtórzy swoje wcześniejsze pytanie, lecz w bardziej uniżonej formie. Podporządkował się, bo był złakniony wiedzy; musiał za wszelką cenę uzyskać odpowiedzi na dręczące go pytania i wątpliwości.
– Może zacznijmy od tego, jakiego koloru aury widziałeś w domu?
Chłopiec uniósł głowę, błądząc spojrzeniem po spękanym suficie. Zamyślił się, szperając w pamięci. Przywołał różne sytuacje, w których mógł ujrzeć energie swoich bliskich. Pamiętał treningi Straży, pamiętał gniew ojca, karcącego swoich podwładnych, pamiętał też smutek matki, gdy czasami samotnie przesiadywała w ogrodzie.
– Straże naszej rodziny miały aury w kolorze jasnego błękitu, energia mamy była jak ser, a taty zielona jak trawa – wyliczył.
– Tak jak myślałem. – Nauczyciel prychnął krótko. – Wszystkie te aury są jasne i ciepłe. A takie aury uznajemy za słabe. Poczynając od żółtych, idąc przez pastelowe biele i kremy, a kończąc na kolorach nieba i roślin. Każdy jasny czy blady kolor oznacza słabość.
Haru zamrugał, pospiesznie przetrawiając uzyskane informacje. Próbował przypomnieć sobie jakiś inny kolor, który może widział gdzieś przypadkiem. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Zawsze otaczały go jasne, przejrzyste energie. Jego rodzina, odwiedzający ich goście – każdy z nich posiadał aurę co najwyżej w kolorze nieco ciemniejszego nieba. Najciemniejsza barwa, jaką widział, należała do jego ojca.
– A ty...? – Przyciszone, chytre zapytanie nauczyciela zapaliło w rudowłosym nagłą lampkę olśnienia. No tak, jego aura zawsze wyróżniała go spośród rodziny. Była ciemna, bardzo ciemna, znacznie ciemniejsza niż energia ojca.
– Moja aura...
– Pokaż mi ją!
– Ale... Mama zawsze mówiła, że moja energia jest brudna, że nie powinienem nikomu jej pokazywać...
– Już zapomniałeś?! – huknął mężczyzna, uderzając dłońmi o stoliczek, który zatrzeszczał głośno. – Twoja rodzina to banda durnych słabeuszy, którzy wyparli się ciebie! Sprzedali cię, bo w swojej lękliwej głupocie uznali twoją siłę za coś złego! A siła to dar, o którym oni mogą tylko pomarzyć. Nie wolno ci wstydzić się swojej siły, masz być z niej dumny!
Rudzielec zgarbił się i pochylił kornie głowę. Zagryzł wargi i zacisnął powieki. Siła to jego dar, a rodzina – jego głupia rodzina – nie potrafiła tego pojąć. On był silny, oni słabi.
– Moja aura jest czarna jak noc i jestem z niej dumny – wycedził przez zaciśnięte zęby, wolno wypuszczając powietrze. Wraz z wydechem wokół jego ciała zatliła się ciemna poświata. Najpierw mdła i niewyraźna, podnosząca się z ziemi jak poranna mgła. Jednak z każdą chwilą gęstniała. Nabierała wyraźniejszej struktury i mocniejszego koloru. Węgliste smugi krążyły wokół siedzącego chłopca, oplatały jego nadgarstki, wiły się wokół piersi. Cieniste fale buchały spod niego, jak gorąco z rozpalonego pieca. W końcu mroczna mgła wystrzeliła żywo, ogarniając całą postać rudowłosego. Zdawało się, że chłopiec zajął się hebanowym ogniem.
W oczach mężczyzny błysnęła iskra fascynacji, a jego uśmiech po raz pierwszy był szczery. Potarł dłońmi kolana i zaśmiał się krótko, z satysfakcją. Był wielce zadowolony, niemal szczęśliwy.
– Niesamowite... – stęknął. – Nieskazitelnie czarna energia. Idealna. Masz w sobie niezmierzone pokłady siły, chłopcze.
Haru zamrugał wypełnionymi czernią oczami. Jego energia syknęła, zatańczyła pospiesznie wokół jego postaci i zgasła, opadając w dół. Chłopiec oddychał ciężko; był zmęczony pokazem swoich możliwości. Przywołanie tak dużych pokładów energii wykończyło go, kilka kropel potu zrosiło tętniące skronie.
– Siły...? – Tylko tyle zdołał z siebie wykrztusić.
– Tak, siły. – Głos nauczyciela był ożywiony. – Tej siły, która dla twojej rodziny jest niepojęta i którą zmarnowałbyś, zostając w rodzie Saruku. Nauczymy cię, jak ją wykorzystywać. Jeśli tylko pozwolisz nam ją z siebie wydobyć. Możesz stać się dzięki niej kimś niezwykle potężnym. Takie osoby jak ty to cenny nabytek dla Syndykatu.
Czekoladowe oczy chłopca zapłonęły. Był zmęczony, głodny i spragniony. Lecz to wszystko zdawało się nieistotnym szczegółem w porównaniu z wiedzą, jaką zyskiwał. Czarna energia, którą od zawsze uważał za ohydną, bo rodzina jej nie akceptowała, okazała się jego darem. Mroczna aura, przez którą traktowano go jak wyrzutka, miała stać się źródłem jego potęgi. Wszystkie znane mu osoby gardziły nim, a Syndykat chciał go przyjąć w swoje szeregi, traktując jak kogoś wyjątkowego i posiadającego wielkie możliwości. Taka nagła zmiana przyjemnie grzała pełne smutku i żalu serce. No i łechtała chłopięcą próżność – wreszcie został przez kogoś doceniony.
– Chcę... chcę tu zostać, panie. Chcę stać się silny – powiedział, w pełni świadom znaczenia swoich słów. Nie chciał już wracać do swojej słabej rodziny, która nie umiała zobaczyć w nim niczego dobrego ani przydatnego. Tutaj poczuł się potrzebny i niezwykły.
– Spokojnie, zostaniesz tu. – Mężczyzna patrzył na małego rudzielca z powagą, jakby nagle zmienił swój stosunek do ucznia. – Posiadasz nieograniczone możliwości, ale musisz się jeszcze sporo nauczyć. Musisz przejść wiele prób, odbyć wiele lekcji, by w pełni poznać i rozwinąć swoje moce. Jesteś na to gotowy?
Rudzielec żywo potaknął głową, już nie mogąc doczekać się dalszego ciągu szkolenia. Miał jedynie nadzieję, że teraz, kiedy tak wiele zrozumiał, nauczyciel wypuści go z tego cuchnącego, więziennego pokoju.
– Dobrze więc, Haru. – Opiekun pierwszy raz zwrócił się do niego po imieniu i uśmiechnął się życzliwie. – Wróćmy do teorii na temat aur. W Syndykacie istnieje pewien podział. Do naszych szeregów przyjmujemy tylko osoby z wystarczająco ciemną, czyli silną aurą. Naszych uczniów pozyskujemy w różny sposób.
Pozyskujemy... To słowo nieprzyjemnie zazgrzytało w uszach chłopca. Nauczyciel mówił o ludziach jak o przedmiotach. Chłopiec chciał przełknąć ślinę, ale jego gardło było do cna wysuszone. Desperacko potrzebował wody. Nawet jego demoniczny organizm nie mógł wytrzymać zbyt długo bez nawilżenia.
– Niektórych, tak jak było w twoim przypadku – ciągnął mężczyzna – odnajdujemy wśród słabych rodzin, ze strachu chcących się pozbyć swoich dzieci. Inni rodzą się w Syndykacie. Ci, którzy rodzą się ze zbyt jasną energią, są natychmiast zabijani. – Oznajmił to przeraźliwie spokojnym głosem, najwidoczniej nie przejmując się reakcją Haru. A może celowo chciał go nastraszyć, otwarcie i bez ostrzeżenia wyznając, jak brutalne zasady rządzą w Syndykacie.
Rudowłosy znieruchomiał. Zimny dreszcz postawił mu włoski na karku. Nie umiał sobie nawet wyobrazić, jak trzeba być okrutnym lub... zdyscyplinowanym, by bez skrupułów zabijać noworodki. Niczym grom spadła na niego świadomość, że i jego zabiją bez wahania, gdy tylko przestanie być przydatny lub posłuszny. Już nie był tak pewny, czy pragnie tu zostać, ale wiedział, że nie ma wyboru. Trafił w szeregi zabójców i jeśli chciał przeżyć, nie mógł się wycofać.
Mężczyzna przeczesał dłonią resztki siwych włosów i przechylił głowę na bok.
– To cię przeraża? A nie powinno. Jeśli chcesz być silny i przydatny dla Syndykatu, nie możesz bać się zabijania i nie możesz czuć litości dla słabych. Słabeusze zasługują tylko na pogardę i na unicestwienie. Jeżeli okazujesz litość, sam stajesz się słaby. Na początek musisz się nauczyć braku skrupułów.
Haru bez przekonania potaknął głową. Miał mieszane uczucia, gubił się w tych pierwszych naukach. Z jednej strony przynależność do Syndykatu dawała mu poczucie wyjątkowości, z drugiej budziła w nim odrazę.
Nauczyciel przemknął po nim szarym spojrzeniem. Jego naznaczona bruzdami czasu twarz przybrała beznamiętny wyraz, taki sam jak podczas ich pierwszego spotkania.
– Wśród jasnych aur nie ma wyjątków. Wszystkie oznaczają po prostu niedołęstwo i zbędne cherlactwo. Ciemne aury są różne. Wymienię ci je od najsłabszej do najsilniejszej. Do Syndykatu przyjmujemy osoby z aurą granatową, brązową, fioletową, brunatną i wreszcie czarną.
Chłopiec zdębiał. Jego aura znajdowała się na końcu listy, czyli była najsilniejsza ze wszystkich akceptowanych w Syndykacie. Przeszedł go dreszcz podekscytowania. Tutaj naprawdę był kimś. To akurat bardzo mu się podobało.
– Aury granatowe i brązowe posiadają przeważnie Kapłani i Alchemicy – kontynuował mężczyzna. – Na pewno spotkasz kilku na swojej drodze. Fioletowe, brunatne i czarne energie należą do Skrytobójców.
– Skrytobójców?
– Tak właśnie nazywany zabójców, którzy zabijają na zlecenie. Dostają swój cel, osobę, którą muszą zabić, a potem otrzymują zapłatę za wykonane zadanie. Nadążasz?
Haru jedynie skinął głową, znowu nie mogąc wykrztusić ani słowa. Stanie się jednym z nich... Miał czarną aurę, więc przynależał do Skrytobójców... Do morderców, którzy zabijali w zamian za wynagrodzenie. Obrzydzenie wywracało mu żołądek, żółć podchodziła do gardła, lecz przemógł mdłości. Zdusił wątpliwości i skrupuły w zarodku. Musiał to przetrzymać, jeśli nadal chciał być uważany za cenny nabytek, jeśli chciał przetrwać tu dłużej niż kilka marnych dni.
– Będę jednym z nich... – wybełkotał pod nosem.
– O ile dotrwasz do końca. – Wargi mężczyzny rozciągnęły się w kpiącym uśmiechu. – Już na początku zdradzę ci kilka podstawowych zasad, na których przyswojenie będziesz miał sporo czasu. Jednak im szybciej to zrobisz, tym lepiej dla ciebie. Po pierwsze nie bierz zbyt dosłownie znaczenia słowa Kapłan. Są tu potrzebni do odprawiania rytuałów i zaklęć. Leczą rannych tylko czasami, jeśli sytuacja koniecznie tego wymaga. Nie przyjdą do ciebie, gdy rozboli cię brzuch, nie zajmą się tobą, gdy wrócisz poobijany z treningów. W Syndykacie nie ma miejsca na narzekanie, nie ma leków i specjałów uśmierzających ból. My nie tłumimy cierpienia, zadajemy je słabym, a sami akceptujemy ból, odnajdując w nim kolejne źródło siły.
Słowa nauczyciela brzmiały tak przerażająco, że od samego słuchania zawirowało rudzielcowi w głowie. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, ile cierpienia jeszcze go czeka. Nie miał dokąd uciec. Nie mógł wrócić do rodziny, której zaczynał szczerze nienawidzić. Bardzo chciał stać się silniejszy, by pokazać im wszystkim, na co go stać, co stracili. Lecz słuchając kolejnych brutalnych zasad, zaczynał żałować swojego wyboru. Zaraz, jakiego wyboru? Trafił do Syndykatu jako więzień, przed którym otwarto jedną możliwą drogę. Na jej końcu stanie się Skrytobójcą.
– Alchemicy – siwowłosy opiekun mówił dalej – tworzą trucizny i eliksiry, które potrzebne są Skrytobójcom do ich zadań. Siła bowiem nie polega wyłącznie na sile mięśni. To także spryt i pomysłowość, dzięki którym zabójcy pozbywają się wrogów cicho i bez świadków. Ciebie również nauczymy przygotowywać podstawowe, niezbędne w tym fachu trucizny. Jest ich tylko kilka, resztę możesz spokojnie zostawić Alchemikom.
– Mogę o coś zapytać, panie? – przerwał mu nagle Haru, wpatrując się w nauczyciela roziskrzonym wzrokiem.
– Pytaj.
– Jakiego koloru jest twoja aura?
Mężczyzna zmarszczył brwi z irytacją, lecz po chwili jego twarz wygładziło chłodne zadowolenie. Dociekliwość chłopca spodobała mu się.
– Jest czarna, tak samo jak twoja. Ale nie łudź się, na razie twoje talenty nie dorastają moim do pięt. Brak ci wyćwiczenia i praktyki. I zapamiętaj sobie, póki jesteś uczniem, musisz okazywać szacunek każdemu, kto ma więcej doświadczenia od ciebie. Kiedy już skończysz swoje szkolenie, kiedy przestaniesz podlegać nauczycielom, ze swoją czarną aurą zobowiązany będziesz do okazywania respektu tylko Przywódczyni.
– Przywódczyni? – Ciekawość chłopca wzrosła, rozpalając jego czekoladowe spojrzenie.
Nauczyciel zareagował nie mniejszym przejęciem. Jego surowa twarz rozpromieniła się. Szare oczy zasnuła mgiełka wzruszenia, głowa delikatnie opadła w dół. Oddawał Przywódczyni cześć nawet wtedy, gdy jedynie o niej myślał.
– Władczyni Syndykatu. Plage Fu-Setusa. Posiadaczka czerwonej aury. Jest to energia najsilniejsza spośród wszystkich, potężniejsza nawet od czerni. Czerwień to bowiem barwa krwi, a więc symbol okrucieństwa, cierpienia i morderstwa. Na dodatek nie posiada jej nikt inny, tylko Przywódczyni. Z tego, co mi wiadomo, Pani sama przyszła pod twój dom, smarkaty szczęściarzu. Musiała mieć naprawdę ważne sprawy w pobliżu, skoro stawiła się po ciebie osobiście. – W jego głosie zabrzmiała nuta zazdrości.
Haru oniemiał, przypominając sobie przerażającą białowłosą kobietę. Mimo iż widział ją tylko raz, zapamiętał jej twarz bardzo dokładnie, do najdrobniejszego szczegółu. Jej bezdenne i lodowate spojrzenie, przewiercające go na wylot, lisi uśmiech, porcelanową cerę, okrutne piękno oblicza. Zadygotał i pokręcił głową, chcąc odgonić wyobrażenie jej niemal namacalnej postaci.
Obserwujący go mężczyzna zaciskał dłonie na masywnych udach, starając się stłumić narastającą w nim złość. Podniósł się gwałtownie, opuszczając napięte ramiona wzdłuż ciała.
– To ci starczy na dziś, dzieciaku. Oswajaj się z tym, co ci powiedziałem. Ach tak. – Sięgnął za pazuchę rozpinanej kamizelki i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął szeroki, płaski bukłak. – To w nagrodę. – Rzucił naczynie na posadzkę i obrócił się. Długimi krokami podszedł do wyjścia, gniewnie chwycił za klamkę i szybko rozwarł skrzypiące drzwi. Wkrótce rozległ się szczęk zamykanych z drugiej strony zamków.
Haru wbił pełen nadziei wzrok w ciemny bukłak. Powoli rozplótł nogi, lecz był zbyt osłabiony, by na nich stanąć. Na kolanach podczołgał się do naczynia i chwycił je w drżące dłonie. Wewnątrz zachlupotała jakaś ciecz... Woda, zbawienna woda. Nie mogła mu dodać sił, ale pomoże oszukać głód, nawilży wysuszone gardło, a przede wszystkim choć w małej części ugasi palące go pragnienie.
To musiało mu starczyć do następnej wizyty nauczyciela. I może do kolejnej nagrody, na którą zasłuży.
***
Lodowe Kwiaty porastały cały pokój, zakrywając białe fale materiału. Tkanina niknęła pod nimi. Pomiędzy płatkami umieszczono palące się spokojnym płomieniem świece. Ich subtelny blask nasycał pokój czerwonym światłem. Wszystko tonęło w czerwieni – przegrywała z nią również biała poświata kwiatów. Ich niemal przezroczyste płatki traciły swój jasny połysk, przesiąkając barwą wina.
W centrum pokoju, pomiędzy miękkościami aksamitu, spoczywała nieruchoma postać. Otulona kwiatami, przykryta płatkami jak kołdrą. Nurzała się w nich jak w płytkim stawie z biało-czerwoną wodą. Miała drobniutkie i chudziutkie ciało dziesięciolatki. Spała ułożona na plecach. Jej długie, białe włosy rozrzucone wokół twarzy tonęły pod grubą rzęsą płatków. Jej naga, obsypana kwiatami skóra oślepiała i oszołamiała śnieżną bielą cery. Jej mleczna twarz, choć dziecięca i ukojona snem, wyglądała na poważną i bezduszną.
Ukryte w głębi pokoju drzwi otworzyły się cicho i ostrożnie. W progu zamajaczył cień wysokiej męskiej sylwetki.
Powieki nieruchomej jak posąg dziewczynki rozwarły się szeroko. Jej oczy jarzyły się krwistą czerwienią.
Haru obudził się z wrzaskiem, który zaraz uwiązł mu w gardle. Jego usta pozostały szeroko otwarte, lecz nieme. Tak jak poprzednio obudził się znieruchomiały, zupełnie jakby coś go zamroziło i wgniotło w materac. Widział swój pokój jak przez mgłę, rozmazany, chwiejący się na boki. Tym razem mógł jednak oddychać, choć przychodziło mu to z niebywałym trudem. Nie musiał obawiać się uduszenia.
Niemniej kompletne odrętwienie nie należało do przyjemnych doświadczeń. Leżał na twardym posłaniu, sztywny jak posąg. Słyszał skrzypienie własnych żeber, kiedy te ociężale unosiły się w wykradanych desperacko wdechach. Słyszał burczenie pustego żołądka, wściekle domagającego się pokarmu. Potem wszystko przyćmił ogłuszający szum rozsadzający skronie. Chciał złapać się za głowę, ale jego dłonie i ramiona były jak przykute do łóżka. Z rozchylonych ust wyciekła mała strużka śliny.
Obrzydliwość.
Napiął wszystkie mięśnie do granic możliwości, zmuszając wargi, by się zamknęły. Wysiłek był tak wielki, jakby zatrzaskiwał wielką, ciężką bramę. Potem skupił się na prawej dłoni – szum w głowie przeszkadzał w koncentracji – ale nie ustawał w wyczerpujących staraniach, by unieść choćby jeden palec. Kiedy wreszcie mu się to udało, odpuściło całe odrętwienie.
Wszystko z niego spłynęło. Ciężar bezruchu zniknął, ciało Haru odzyskało czucie i... natychmiast zajęło się ogniem bólu, wypełniającym sflaczałe mięśnie. Pot ściekał mu po czole i skroniach, kapał na brudny materac. Chrapliwy oddech stał się lżejszy, za to przyspieszył, poganiany przerażeniem i zmęczeniem.
Chłopiec zacisnął powieki, zagradzając łzom drogę. Niech zostaną w środku. Nie wolno płakać, marnować wody. Poza tym szkolił się na Skrytobójcę, więc nie mógł pozwalać sobie na coś tak żałośnie słabego jak płacz. Jednak był tylko dzieckiem, osaczonym przez własne myśli, zagubionym wśród labiryntu własnych emocji i dręczących go koszmarów.
To już drugi dziwaczny sen, niepokojąco podobny do pierwszego. A raczej nie tyle podobny, co stanowiący dalszy ciąg... Ten sam pokój, lecz pokazany z innej perspektywy. To samo pomieszczenie, lecz ukazane po upływie pewnego czasu. Kilku świec, dni, może lat... Tego Haru nie wiedział, choć bardzo chciałby się dowiedzieć. I tego, czemu w ogóle przyśniło mu się coś takiego? Skąd się wzięła w jego głowie ta wizja? Powróci jeszcze?
O dziwo, pragnął, żeby powróciła.
Bo obrazy ze snu trwożyły go i przyciągały zarazem, odpychały i nęciły, zupełnie jak tamta białowłosa kobieta. Przywódczyni. Jak śnieżnoskóra, która... Właśnie! To ją widział w swoim śnie! Nie miał co do tego wątpliwości! Tylko ona mogła mieć tak mleczną cerę i tak krwiste oczy. Tylko ona mogła być tak przerażająco piękna. Lecz czemu pojawiła się w jego śnie, na dodatek w ciele dziewczynki?
Nie potrafił tego pojąć, ale łapał się na chełpliwym przeświadczeniu, że ten sen był przeznaczony tylko dla niego, łączył się z nim nierozerwalnie, tworząc więzy uczucia, którego nie potrafił nazwać słowami. Nie powinien dopuszczać do siebie tak absurdalnych i butnych myśli, ale... nie umiał się ich pozbyć. Cała jego głowa, dusza, całe jego obolałe ciało pulsowały pewnością, że między nim a białowłosą istnieje jakaś więź.
Mijała świeca za świecą, a do pokoju Haru nikt nie przychodził. Chłopiec bezczynnie leżał na łóżku, gapiąc się na pustą, popękaną ścianę. Raz po raz zerkał na bukłak z wodą, schowany w rogu pomieszczenia. Tak bardzo chciałby wypić wodę jednym haustem, całą naraz. Ale wiedział, że musi ją oszczędzać, bo nie miał pojęcia, kiedy dostanie więcej. Jeden, góra dwa łyki na dzień, zwłaszcza że wczoraj wypił trochę za dużo, nie potrafiąc powstrzymać silnego pragnienia.
Głód dręczył go coraz dotkliwiej. Haru przypominał sobie, jak matka opowiadała, że dojrzały demon potrafi wytrzymać bez jedzenia, nie odczuwając żadnych skutków, kilka tygodni lub nawet kilka miesięcy. Lecz on nie posiadał jeszcze takiej wytrzymałości, nie miał kiedy jej nabyć, a jego organizm był za młody na podobne eksperymenty. Dlatego tych kilka dni stanowiło dla niego istną męczarnię, taką samą, jaką przechodziłby zwykły człowiek w podobnej sytuacji. Świadomość tego nie pomagała mu ani trochę.
Czekał do wieczora na pojawienie się siwowłosego. Chociaż podejrzewał, że wizyta nauczyciela nie będzie należała do przyjemnych, chciał, żeby opiekun wreszcie przyszedł. Brak zajęcia, kompletna cisza i smród zalegający w celi sprawiały, że umysł młodego demona popadał w apatię. Chłopiec cały dzień przeleżał w jednym miejscu i w jednej pozycji, zapomniał nawet o wypiciu wydzielonej sobie dawki wody. Nie miał siły ani ochoty na nic.
Aż w końcu jego otępiały umysł zapadł w sen.
***
Białe drzwi rozwarły się szerzej i wysoki blondyn ostrożnie wszedł do usłanego kwiatami pokoju. Z wielką uwagą stawiał stopy, stąpając wśród roślin i płonących świec. Poruszałby się bezszelestnie, gdyby nie ciemny płaszcz, który wydawał cichy szmer przy każdym kroku. Blondyn skrzywił się. Krwawy blask świec raził go w oczy. Aksamit i porastające go kwiaty plątały się pod nogami. Jakby sam pokój był przeciwko niemu, próbując powstrzymać go przed zbliżeniem się do tej, która spoczywała w centrum.
Mężczyzna nie zrażał się jednak. Skradał się dalej, z lepkim, plugawym uśmiechem na ustach. Był coraz bliżej, jego podekscytowanie rosło, może dlatego zapomniał o czujności. Stał się nieostrożny, jego ruchy straciły swą cichą płynność, ale nie potrafił wytrzymać napięcia. Tak bardzo chciał ją zobaczyć, natychmiast.
I kiedy wreszcie znalazł się tuż przy niej, zamarł w bezruchu, przeszyty paskudnym zimnym dreszczem.
Z dołu patrzyła na niego para krwistych oczu. Nienaturalnie wielkich w drobnej porcelanowej twarzyczce. Przeraźliwie pustych i badawczych. Przenikały go spojrzeniem na wskroś, paraliżowały i zdawały się czytać w nim jak w otwartej księdze.
Blondyn stał nad śnieżną dziewczynką, z obliczem zmienionym przez zaskoczenie i strach. A gdy patrzył na nią, lękliwe zdumienie ustępowało narastającej coraz bardziej fascynacji.
– Obudziłaś się... P...przebudziłaś się... – wymamrotał wielce poruszony, na granicy uniesienia. Jego ciało tkwiło w miejscu. Nie spuszczała go z oka, kiedy wreszcie ugiął kolana i klęknął przy niej.
On też badał ją wzrokiem – nachalnie, natarczywie, pochłaniając oczami drobną sylwetkę. W końcu wyciągnął drżącą dłoń, chcąc dotknąć jej ramienia. Obróciła głowę, podążając spojrzeniem za ruchem jego ręki.
– Spokojnie... – wyszeptał, wyginając usta w obłudnym uśmiechu. – Nie jestem twoim wrogiem, jestem twoim stwórcą, rozumiesz?
Przekręciła głowę i wróciła wzrokiem do ściągniętej podnieceniem twarzy blondyna.
Ten przesunął palcami wzdłuż jej ramienia, lecz w powietrzu, nie muskając nawet białej skóry. Zaśmiał się nerwowo pod nosem i złapał za jeden z Lodowych Kwiatów. Wyrwał go z aksamitu i pokazał dziecku.
– Nie wiem, czy jesteś już w stanie cokolwiek pojąć, ale narodziłaś się właśnie z takiego kwiatu. Pielęgnowałem cię przez wiele dni, by wyrosła z ciebie duża i silna dziewczynka. – Krwawy blask świec, padający na twarz mężczyzny, podkreślił lubieżność jego kolejnego uśmiechu.
Białowłosa obserwowała go, nie mrugając powiekami. Miękkimi kocimi ruchami przechylała głowę to w jedną, to w drugą stronę. Jej krwiste oczy jarzyły się mocno wśród morza czerwonego blasku. Przepastne źrenice przyglądały się mężczyźnie w zamyśleniu. Aż wreszcie po raz pierwszy zmrużyły się... drapieżnie.
– Śmierć... – wysyczała przeciągle, zachrypniętym i nazbyt kobiecym jak na swój wiek głosem. Blondyn zdążył tylko zamrugać w niezrozumieniu, a potem jakaś niewidzialna siła wyrzuciła go w górę, wciskając w sufit. Zawisł na nim niczym makabryczny żyrandol. Ze ściśniętymi żebrami, krwią płynącą z gardła, krztusił się i dławił. Wybałuszonymi oczami wpatrywał się w śnieżnobiałą dziewczynkę, nadal leżącą bez ruchu w tym samym miejscu, dokładnie pod nim, pośród białych kwiatówskąpanych w czerwonej poświacie. Próbował wyrwać się z okowów tajemniczej mocy, uwolnić swoje przygwożdżone ciało, ale wobec jej potęgi okazał się słaby i bezradny jak niemowlę. Mógł tylko tkwić na suficie i patrzeć w twarz leżącej spokojnie dziewczynki.
Mierzyła go wzrokiem niczym zabawkę, z którą nie wiedziała, co zrobić; w końcu jej usta uniosły się w delikatnym, aroganckim uśmieszku.
– Stworzyłeś własną śmierć, głupku – wycedziła, sprężyście podnosząc się z posłania. Nie użyła rąk, by się podeprzeć. Po prostu giętka jak wąż jednym płynnym ruchem ustawiła swoje ciało w pionie. Płatki kwiatów zsunęły się, odsłaniając jej nagość. Długie białe włosy opadły na chude plecy, ramiona i zupełnie płaski mostek. Wolno uniosła twarz do góry, beznamiętnie wpatrując się w blondyna dławiącego się własną krwią. Przymrużyła powieki, nadając swojej młodziutkiej twarzy cyniczny wyraz.
Niespodziewany podmuch lodowatego wiatru za jednym zamachem zgasił wszystkie świece. Poderwał z ziemi kwiaty, zawirował wraz z nimi w szaleńczym balecie, kołując po całym pokoju niczym śnieżna zamieć. Biały aksamit darł się na strzępy z żałosnym jękiem. Dopiero teraz, w kompletnych ciemnościach, uwidoczniła się aura dziewczynki. Krwistoczerwona mgła otaczała dziecięcą sylwetkę, krążąc wokół niej kolistymi smugami. Łopotała śnieżnymi włosami, rozrzucając je wokół białej twarzy. Trzaskała na boki krwistymi błyskawicami, które szarpały resztkami białego materiału, niegdyś zdobiącego pokój. Białe strzępki tkaniny natychmiast porywał wiatr i dołączały do wirujących w powietrzu kwiatów. Kilka gęstszych, szkarłatnych wąsów energii strzeliło w górę, w stronę blondyna – miażdżyły jego pierś, dusiły za gardło, owijały się wokół nadgarstków i kostek, rozciągając go na powierzchni sufitu.
Mała albinoska patrzyła w jego załzawione oczy, leniwie przekrzywiając główkę na boki. Powoli uniosła ramiona i rozstawiła palce, kierując je na blondyna.
– Giń – mruknęła krótko.
Podłoga przed białowłosą zatrzeszczała głośno, a chwilę później wystrzelił z niej gruby lodowy szpikulec. I przeszył pierś blondyna. Zduszony jęk był ledwo słyszalny pośród huku czerwonej energii.
Pienista świeża krew chlusnęła na twarz nieporuszonej dziewczynki.
***
Po raz kolejny obudził się z wrzaskiem. Śmiertelnie wystraszony poderwał się z łóżka, opierając dłońmi o chropowatą ścianę. I tak został. W głowie szumiał wodospad, przed oczami tańczyły czarne plamy. Z ciałem stało się to, co wcześniej – zastygło jak posąg. Chłopiec siedział więc wsparty o ścianę, patrząc na brudną pościel, mokrą od jego własnego potu. Z ulgą stwierdził, że może normalnie oddychać, bez większych trudności. Zauważył też, że drętwota mija nieco szybciej.
To był trzeci sen – jego organizm zdawał się przyzwyczajać. Za każdym razem przyjmował to lepiej. Niby dobrze, bo Haru przeczuwał, iż na tym koszmarze się nie skończy. Ponieważ mógł oddychać, bezruch ciała nie wydawał mu się aż tak okropny jak wcześniej. Był jednak uciążliwy i irytujący. Chłopiec miał wrażenie, iż jego umysł się obudził, tylko ciało nadal trwa w letargu. Nie robił jednak nic, nie próbował się szarpać, by na siłę przezwyciężyć paraliż. Czekał i ku swojej uldze wreszcie poczuł, jak drętwota ustępuje. Gdy spłynęła całkowicie, z głośnym westchnieniem opadł plecami na łóżko i zakrył twarz dłońmi.