Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Białystok 1950 rok. Miranda, córka przedwojennego oficera Wojska Polskiego, wraca z zesłania po dziesięciu latach katorżniczej pracy na dalekiej Syberii. Przez cały ten czas marzyła o domu, rodzinie, dawnym życiu. Tylko że tego dawnego życia już nie ma; nie ma tamtego domu ani tamtej rodziny i przyjaciół, a przedwojenny Białystok przestał istnieć. Ukochany ojciec dziewczyny nie żyje i nikt z bliskich nie chce o nim rozmawiać, jakby wszyscy nagle zapomnieli, że w ogóle był. Każdy jest zajęty własnymi sprawami i stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości.
Doskonale daje sobie z tym radę matka Mirandy. Maria prowadzi podejrzane interesy, handluje czym się da, potrafi wszystko załatwić i na wszystkim zarobić. Dziewczyna nie może jej darować sprzeniewierzenia się dawnym, przedwojennym zasadom, uważa ją za winną całego zła, jakie dotknęło ich rodzinę. W dodatku Maria całkowicie usunęła z pamięci zmarłego męża, nawet wróciła do panieńskiego nazwiska.
Między matką a córką narasta coraz większe napięcie… Czy obu tak ciężko doświadczonym przez los kobietom uda się wyjaśnić fałsz i nieporozumienia nagromadzone przez ten trudny czas?
Inspirowana wspomnieniami rodziny autorki i opowieściami mieszkańców Białegostoku historia o trudnych latach wojny i niełatwych czasach powojennych, o dramatycznych decyzjach, konieczności dokonywania wyborów, walce o przetrwanie i tragicznych skutkach podejmowanych działań.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 463
Copyright © Katarzyna Kołczewska, 2017
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcie na okładce
© Mark Owen/Arcangel Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Katarzyna Kusojć
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8123-438-2
Warszawa 2017
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
ROZDZIAŁ I
PAŹDZIERNIK 1950
Miranda siedziała przy łóżku śpiącego brata i pielęgnowała swoją niechęć do matki. Karmiła ją wspomnieniami, głaskała pretensjami, obsypywała pocałunkami żalów. Rozpamiętywała przeżyte dni, miesiące i lata tylko na jeden sposób. Obwiniała matkę o wszelkie nieszczęścia, jakie pamiętała, łącznie z wojną. Wprawdzie wybuch wojny trudno było logicznie powiązać z postępowaniem matki, ale reszta składała się w bardzo sensowną całość. I w mniemaniu córki niczego nie zmieniał fakt, że wojna skończyła się sześć lat temu i wydawało się, że wszyscy o niej zapomnieli.
Oderwała oczy od ciemnej przestrzeni za oknem i spojrzała na Januszka. Jego blada, drobna twarzyczka ściągnięta była grymasem bólu lub strachu. A może jednym i drugim. Miranda nie raz widziała ten grymas na Syberii. U tych, którzy chcieli umrzeć i nie mogli. Jej mały, chory braciszek umierał. Umierał, odkąd się urodził. Jednak śmierć przychodziła po niego zbyt wolno. Januszek już dawno powinien był umrzeć, a mimo to nadal żył. Mirandy nie było tutaj, gdy się urodził. Nie miała pojęcia o istnieniu brata do ubiegłego tygodnia, kiedy to po wielu latach wróciła do domu i zastała matkę z Januszkiem, za to bez ojca.
Przysunęła świecę bliżej i przyjrzała się chłopczykowi. Spał mocno, pomimo bólu, jaki rysował się głębokimi bruzdami na udręczonej twarzyczce. Gdy tak patrzyła na malca, jej serce wypełniała słodycz, która po chwili rozeszła się po całym ciele, wywołując uśmiech na twarzy młodej kobiety. Jej myśli nabrały jaśniejszych barw. Pokochała braciszka od pierwszej sekundy, a miłość ta była gorąca i jasna jak syberyjskie lato. Januszek miał wysokie i szlachetne czoło, takie jak u ich ojca. Od kredowobladej twarzyczki mocno odcinały się sinoczarną kreską wąskie usta. Oczy, przysłonięte cieniutkimi jak pergamin powiekami, otaczała szara chmura cienia. Chłopiec oddychał płytko, nierówno. Miranda spojrzała na zegarek; zbliżała się północ, a matki nadal nie było w domu. Jak zawsze.
– Wmiesto towo, sztob sidiet’ zdies’ s toboj, maleńkaja pticzka, ona rieszajet swoi tiomnyje deliszki w gorodie – powiedziała z czułością i słodyczą po rosyjsku. – Nie wolnujs ja, ja zdies’. Ja s toboj i pozaboczus’ o tiebia.
Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Owinęła się mocniej swetrem i wstała, żeby dołożyć do pieca. Przyszedł październik i nocami robiło się chłodno. Kiedy otworzyła drzwiczki, ciepło pomarańczowych płomieni połaskotało jej twarz. Sięgnęła do węglarki i dorzuciła do ognia parę bryłek. Węgiel był ciężki, tłusty i idealnie czarny. To bardzo dobry węgiel. Palił się długo i dawał dużo ciepła. Nie widziała takiego przez ostatnie dziesięć lat. Wstała, zostawiając otwarte drzwiczki pieca, aby szybciej podnieść temperaturę w pokoju. Matka krzyczała na nią, kiedy tak robiła.
– Mirusia, marnujesz węgiel! Zamykaj drzwiczki, będzie się palił dłużej. Trzeba oszczędzać.
– Pociemu, proszę mamy? – pytała, patrząc matce zadziornie prosto w oczy.
Była wyższa i spoglądała na nią z góry. Nie rozumiała, po co oszczędzać, skoro w piwnicy miały pełno tego czarnego złota. Wystarczyłoby na trzy syberyjskie zimy, a co dopiero na jedną białostocką.
– Na cięższe czasy – tłumaczyła matka.
– Uże sliszkom pozno – odpowiadała ze złośliwym uśmiechem Miranda i kiwała głową. – Nie znaju, znajet li mama, no samoje trudnoje wremia ostałos’ pozadi. Droga mamo.
To „droga mamo” czy „proszę mamy” brzmiały zawsze jak splunięcie w ustach dziewczyny. Zawsze, to znaczy od tygodnia. Od powrotu Mirandy z Sybiru. Jak wcześniej zwracała się do matki, tego już nikt nie pamiętał.
– Nie mów po rosyjsku, kiedy do mnie się zwracasz! – mówiła ze złością matka.
Zupełnie jakby nie mogła zrozumieć, że córka już nie pamięta polskiego. W chwilach napięcia, czyli zawsze przy matce, nie panowała nad mową, polskie słowa mieszały się z rosyjskimi.
Ciekawe, jak ty byś sobie poradziła bez węgla, bez jedzenia i bez ciepłego koca w syberyjską zimę, pomyślała Miranda. Czy otoczona jedynie przez Rosjan, nędzę, wiecznie głodna, poniżana i bita dbałabyś o polską mowę? Na czym będziesz oszczędzać, jak nic nie będziesz miała? Miranda nauczyła się, że nie należy niczego oszczędzać, bo w jednej chwili można wszystko stracić.
Podeszła do okna i spojrzała na ciemną ulicę. Wzdłuż drogi stały równo małe drewniane domki, wszystkie takie same. Z dwuspadowym dachem i ścianą szczytową, zwrócone w stronę ulicy. Dwoma wąskimi oknami patrzyły znad drewnianych sztachet na uliczny bruk. Pomiędzy domami rosły już na wpół ogołocone z liści wysokie szkielety drzew. Ulica, jakich wiele w Białymstoku. Miranda rozejrzała się po okolicy. Z okien sąsiednich domów ziała głucha ciemność. Zimne światło księżyca w pełni nadawało otoczeniu upiorny klimat. Ulica wyglądała na opuszczoną w popłochu przez mieszkańców, którzy porzucili wszystko i uciekli gdzieś, gdzie jest lepiej, bezpieczniej, cieplej, a ona i Januszek pozostali sami na tym świecie. Tylko ona i mały brat.
Januszek zakaszlał, co przywołało Mirandę do rzeczywistości. Podeszła do malca i położyła mu jedną rękę na policzku, a drugą na głowie. Jego ciałko powoli traciło energię. Traciło życie. Czuła to pod rękoma. Zamknęła oczy i zobaczyła wokół brata chmurę cienia, która wsysała go w siebie. Nadal spał, lecz już nie tak głęboko. Miranda pochyliła się i przyłożyła głowę do jego pleców. Serduszko chłopca nie biło, tylko szumiało. Wydawało z siebie przeciągłe: „szszuu, szszuu”, po czym następowała pauza i znowu: „szszuu, szszuu”. Pauzy były nierówne, szmery też, raz dłuższe, raz krótsze. Przez chwilę stała i trzymając dłonie na ciele brata, przekazywała mu swoją miłość. Ile tylko mogła i na ile jej tej miłości wystarczało. Aż zabrakło jej tchu w piersiach. Oddałaby mu nawet ten ostatni oddech, gdyby wiedziała, że to uzdrowi Januszka.
– Pojdu, prigotowliu tiebie zielje – szepnęła.
Pocałowała Januszka delikatnie w skroń, aby nie zaburzyć snu chłopca, wzięła z nocnej szafki jedyną świecę, jaka oświetlała pokój, i poszła do kuchni. Po drodze przekręciła czarny, ebonitowy włącznik przy drzwiach. Stawiał opór, ale w końcu poddał się jej palcom i obrócił. Zgodnie z oczekiwaniami Mirandy nic to nie dało, żarówka na ścianie pozostała ciemna i martwa, podobnie jak inne w całej okolicy. Dziewczyna wiedziała, że w nocy często wyłączali prąd. Matka jej tłumaczyła, że w czterdziestym czwartym Armia Czerwona, wynosząc się z wyzwolonego Białegostoku, zabrała ze sobą całą elektrownię, każdą maszynę, urządzenie, wszystkie zapasy węgla. Rosjanie pościnali słupy elektryczne i pozwijali kable, a potem załadowali na ciężarówki i wywieźli. Elektrownię i sieć odbudowano po wojnie, w pośpiechu i tanio, więc teraz ciągle trzeba było coś naprawiać i robiono to nocą.
– Poza tym w nocy naród pracujący powinien spać i odpoczywać – tłumaczyła matka – aby rano wstać i wrócić do pracy, budować socjalistyczną Polskę. – Uśmiechała się i mrużyła oczy. Matka dużo się uśmiechała i śmiała, zbyt dużo i zbyt często.
Światło było jedynie przez parę godzin rano i wieczorem, po zmroku. Za to dla wszystkich. Każdy obywatel miał dostęp do luksusów elektryczności. Nie to, co przed wojną, za imperialistycznych rządów. Wtedy prąd mieli tylko wybrani. Obecnie mają go wszyscy i każdy równie mało. Co gorsza, ci, co przed wojną byli lepsi, to teraz stali się gorsi. Trochę jej się to myliło. Miranda nie rozumiała tylko, dlaczego oni wtedy mieli prąd, węgiel i pełną spiżarnię i teraz też tak mają. Już na zesłaniu i potem, w drodze powrotnej do Białegostoku, zorientowała się, że przez te lata wojny i po jej zakończeniu wybrani się zmienili, a im nadal się powodziło. Pytała matkę, jak to jest, że u nich piwnica pełna węgla, a spiżarnia jedzenia, kiedy u innych, sąsiadów i krewnych, jest gorzej, ale Maria zbywała ją zawsze tym samym wyjaśnieniem.
– Mirusia, to oczywiste, bo ja bardzo was kocham i dbam o was. – Mówiąc to, uśmiechała się szeroko.
Mirandzie wydawało się dziwne, że matka miałaby dbać o kogokolwiek, więc nie wierzyła w te zapewnienia. W ogóle nie wierzyła w żadne słowo matki.
Po ciemku poszła do kuchni, odchyliła pogrzebaczem fajerkę i dołożyła węgla pod blachę. Dolała do czajnika wody i postawiła go na ogniu. Januszek mógł się obudzić w każdej chwili i wtedy chętnie wypije zioła. Napar z melisy i naparstnicy, do tego trochę babki i kwiatu konwalii. Z odrobiną miodu, żeby chętniej pił. Całe szczęście, że wzięła ze sobą swoje syberyjskie zioła. Opuszczając wioskę w odległej Jugrze, gdzie spędziła tyle lat, nawet nie przypuszczała, jak bardzo będą jej potrzebne w Polsce. Usiadła na stołku przy kuchni, delektując się ciepłem. Po syberyjskich zimach już nigdy nie będzie jej dość ciepło ani nigdy nie będzie wystarczająco najedzona. Wszyscy jej to mówili, i tam, i tutaj, więc uwierzyła. Miranda jednak nie chciała się najadać, nie zależało jej na pełnym brzuchu i cieple na plecach. Miała inne, ważniejsze sprawy do załatwienia. Musiała uleczyć swojego brata. Wiedziała, miała pewność, że na nią czekał, chociaż jej nie znał. Matka i inni mówili, że Januszek jest śmiertelnie chory od urodzenia i nie ma dla niego ratunku.
– Mirusia, nie rób sobie nadziei. To tylko kwestia czasu – tłumaczyła matka.
Ale Miranda wierzyła, że brat na nią czekał, żeby to ona mogła mu pomóc. Druga sprawa była bardziej skomplikowana, może nawet beznadziejna. Młoda kobieta pragnęła całym sercem odzyskać tamto życie i rodzinę. Tę sprzed zsyłki.
Woda zabulgotała w żeliwnym czajniku, ale trzeba było odczekać, aż nabierze odpowiedniej temperatury, aby zalać zioła. Nie należało tego robić zbyt wcześnie, bo straciłyby moc i stały się jedynie ziołową herbatką. Zalała wrzątkiem melisę i syberyjską mieszankę, po czym odstawiła pod przykryciem do zaparzenia.
Teraz pomyślała o sobie. Wzięła z kredensu duży porcelanowy kubek. Lubiła te kubki od babci Szamretowej, przypominały jej tamten dom i tamtą rodzinę. Do tego domu i tej rodziny tęskniła przez dziesięć lat, a potem wracała długie tygodnie. Jak wielka była jej tęsknota za domem, rodziną i ojcem, tak wielkie przeżyła rozczarowanie po powrocie. Rodziny i domu nie było. Ojciec nie żył od pięciu lat, matka mieszkała w innym domu, przy innej ulicy. Miranda miała w sobie zbyt wiele żalu do matki, aby móc nazywać ją rodziną. Gienia wyszła za mąż, dziadek też nie żył. Nie mieszkali już razem, obok siebie. Wszystko było nie tak, jak powinno.
Nasypała do kubka kilka listków herbaty, dodała zasuszony kwiat jaśminu ze swoich zapasów i zalała wrzątkiem. W nozdrza uderzył ją zapach letniego kwiatu. Zamknęła oczy i wciągnęła aromat. Pachniało zupełnie jak w czerwcowe, ciepłe syberyjskie wieczory.
„Żasmin nigdie tak nie pachnie, kak w tajgie”, zapewniali Ostiacy. Żeby się o tym przekonać, musiałaby poczekać do czerwca. Czy ona ma siłę tak długo żyć? Czy kiedy Januszek wyzdrowieje, będzie dla niej jakieś życie?
Wsypała trzy łyżeczki cukru i sacharoza osłabiła zapach. Miranda próbowała nie korzystać z luksusów, jakie oferowała matka. Nie używała kosmetyków od niej poza mydłem, nie kupiła nowych ubrań, tylko nosiła rzeczy po matce albo po ciotce Adeli. Jadła tylko tyle, ile musiała, i bardzo proste dania. Po prawdzie dlatego, że jej żołądek niczego innego nie przyjmował. Jednak przekonywała siebie samą, że stała za tym pewna ideologia. Gotowała i pracowała w domu tak, aby mieć poczucie, że odpracowuje każdy posiłek. Jedyne, czego nie umiała sobie odmówić, to biały cukier.
Gdyby mogła, wyprowadziłaby się od matki już drugiego dnia po powrocie. Jednak nie mogła, z powodu Januszka oraz ze względu na to, że nikogo z krewnych nie było stać, by ją przygarnąć. Jedyną osobą, której dobrze się powodziło i na niczym nie zbywało, była matka.
Miranda zaniosła do sypialni na drewnianej tacy trzy kubki z gorącymi napojami i zapaloną świecę. Postawiła wszystko na nocnej szafce i usiadła na brzegu dużego, małżeńskiego łóżka jej rodziców, które teraz dzieliła z bratem. Postanowiła poczekać, aż Januszek się obudzi. Popijała herbatę, trochę czytała książkę przy nikłym świetle świecy, zasłuchana w ciszę. Czuła się nieswojo, niepewnie. Ta cisza i to nieznane milczenie wiatru. Na Syberii wiatr nigdy nie ustawał. Wciąż wiał, wydając jakieś dźwięki, huczał, gwizdał, szumiał, mruczał lub szeptał. Nigdy nie milkł. Tutaj panowała idealna cisza.
Nagle przerwało ją stuknięcie drzwi wejściowych. Wyczulone w tajdze ucho Mirandy usłyszało szelest, zanim jeszcze matka nacisnęła klamkę. Szybko zerwała się z łóżka, zdmuchnęła świecę, przebiegła na drugą stronę posłania i w pośpiechu położyła się obok brata, naciągając na siebie kołdrę. Słyszała, jak matka tłucze się w sieni. Pewnie próbowała po ciemku odnaleźć drogę i omijać sprzęty. Potem skrzypnęły drzwi do kuchni. Słychać było kroki na drewnianej podłodze. Ciche, stępione, powolne i nierówne, jakby się chwiała. Widocznie zdjęła buty i szła powoli, na bosaka, aby ich nie obudzić. Rozległ się dźwięk zapałki mocno potartej o draskę, syk fosforu. Na chwilę zapadła cisza, a potem znowu zabrzmiały kroki, ciche, delikatne, coraz bliższe. Zaskrzypiała deska w podłodze. Głuchy odgłos uderzenia pięty w próg sypialni. Miranda usłyszała oddech matki tuż przy ich łóżku. Szelest kołdry po stronie Januszka, a potem kroki coraz bliżej i bliżej. Poczuła dotyk ręki na swoich plecach. Musiała bardzo nad sobą zapanować, aby się nie wzdrygnąć. Usta matki na jej włosach. Szybki pocałunek w czubek głowy. Jak wtedy, kiedy była mała i dzieliła łóżko z Busią, a rodzice przychodzili pocałować je na dobranoc. Mocniej zacisnęła powieki i pięści pod kołdrą.
Nie mogła wybaczyć matce tego, że jej nie było, kiedy przyszli żołnierze i zabrali wszystkich, których wtedy znaleźli w domu. Wzięli babcię Władzię, wujka Ziutka i Janka, a także Busię i ją, Mirandę. Nie mogła wybaczyć, że Maria nie wyciągnęła ich z baraku na Węglówce, gdzie czekały na wywózkę. Nawet nie przyszła ich pożegnać razem z ojcem. Zakradł się w nocy, przekupił strażników, przyniósł walizkę z jedzeniem, ciepłymi ubraniami i ukrytym złotem, a potem ucałował je ostatni raz. Matka nie przyszła, nie dała się z nimi wywieźć, a przecież niby tak je kochała, dbała o nie.
Słyszała, jak Adela mówiła, że podczas wojny matka umiała wszystko załatwić, a tego nie mogła? Prawie w ogóle nie przysyłała paczek. Nie miały leków, kiedy tak bardzo ich potrzebowały. Nie dostały paczki z kaszą, kiedy głodowały, i ani jednego koca przez kilka kolejnych zim. Miranda obwiniała matkę o zmarnowanie jej dziesięciu lat życia na syberyjskiej zsyłce, o śmierć babci Władzi i Busi. I miała ku temu powody. Bardzo mocne.
Długie lata nad tym myślała i wszystkie kawałki układanki połączyły się w głowie w logiczną całość. Na dodatek, kiedy wreszcie po długiej wędrówce wróciła do Białegostoku, do życia, ludzi i miejsc, które kochała i za którymi tęskniła, przeżyła olbrzymie rozczarowanie. W rzadkich listach matka nie poinformowała córki o bombie, która zniszczyła ich dom i zabiła ojca. Miranda nic nie wiedziała o narodzinach Januszka, a przede wszystkim o tym, że matka zmieniła nazwisko. Podobno „Szamreta” było zbyt ziemiańskie. Przyjęła panieńskie nazwisko swojej matki – Stasiak. Miranda Szamreta nie mogła jej tego wszystkiego wybaczyć. Po prostu i po ludzku.
ROZDZIAŁ II
PAŹDZIERNIK 1950
Maria Szamreta, obecnie Stasiak, przysiadła na brzegu łóżka i położyła rękę na kołdrze w miejscu, gdzie dało się wyczuć plecy córki. Jedynej, która jej została. Jeszcze tydzień temu sądziła, że już nigdy nie zobaczy swojego najstarszego dziecka. Prawie dwa lata temu o Mirusi zaginął wszelki słuch. Uznała, że córka już się nie odnajdzie, tak jak najmłodszy brat jej męża, Janek. Albo umarła na Syberii, jak młodsza córka, Busia, albo pozostała tam i ułożyła sobie życie jak syn sąsiadów. Jakikolwiek scenariusz układała sobie Maria w ciągu ostatnich miesięcy, przez myśl jej nie przeszło, że córka może wrócić. Straciła wszelką nadzieję i przeszła żałobę. Pogodziła się z tym, że córki umarły, a syn wkrótce do nich dołączy i ona zostanie sama. Bez żadnego z trójki swoich dzieci.
Ale kiedy Mirusia niespodziewanie pojawiła się w domu na Przygodnej, to po zaledwie paru dniach radości z odzyskania dziecka okazało się, że Maria jednak straciła obie córki tam, na Syberii. Wynędzniała, zabiedzona i śmierdząca młoda kobieta, przyprowadzona pewnego dnia przez szwagierkę, w niczym nie przypominała tamtej pełnej radości trzynastolatki, która nagle zniknęła z jej życia.
Dwudziestotrzylatka, mieszkająca teraz w jej domu, wyglądała na rówieśnicę Marii i była zagadką. Nie znała tej Mirandy. Rozpoznawała rysy twarzy, umiała dostrzec podobieństwo, nie umiała jednak rozszyfrować min i zachowania, nie odgadywała w lot myśli ani potrzeb. Nie wiedziała, jak ma się do niej zwracać, o czym może mówić, a o czym nie.
Maria poprawiła kołdrę. Ciepłą, puchową, jeszcze sprzed wojny. Wyczuła pod palcami niewielki kwiatowy haft na poszwie, śliski i wygładzony od maglowania. Zadała sobie pytanie, kim jest kobieta pod tą pachnącą mydłem i lawendą pościelą. Maria nie wiedziała, co przeszła Mirusia, nie wiedziała, czego oczekiwać. Do jakiego stopnia zaufać córce. Mieszkała teraz z obcą sobie, rozgoryczoną kobietą. W dzieciństwie przekonała się sama, poznała na własnej skórze, jak wielkie szkody w ciele ludzkim robi głód i zimno. Wiedziała, jakie spustoszenie w duszy człowieka może wywołać nędza. Czy to samo stało się z Mirandą?
Stasiakowa wstała i przeszła z sypialni do pokoju stołowego. Zbliżyła się do ustawionego w kącie tapczanu, który teraz był jej łóżkiem. Spojrzała jeszcze w okno na ulicę. Zauważyła otwartą furtkę. Westchnęła z niechęcią, owinęła się dużą wełnianą chustą i wyszła, by ją zamknąć. Przez chwilę stała, patrząc w jasne oblicze księżyca. Zimne, wręcz upiorne światło wywołało dreszcz. Maria w pośpiechu wróciła do domu i zamknęła drzwi wejściowe na klucz oraz dodatkowo na haczyk.
Nie mogła usnąć, ciągle myślała o córce. Widziała jej złość, tęsknotę za czymś, czego już nie ma, zagubienie w życiu, którego nie znała. Maria widziała też, z jakim wysiłkiem Mirusia uczy się wszystkiego od nowa. Najprostsze czynności sprawiały jej kłopot. Używanie sztućców, toalety ze spłuczką, domowych sprzętów. Nie potrafiła usmażyć schabowego, nie dbała o higienę, zęby myła od czasu do czasu, tylko wtedy, kiedy jej przypomniano. Nie zmieniała butów w domu ani nie zdejmowała ubrania na noc; dopiero kiedy Maria parę razy przyniosła jej wieczorem koszulę nocną, córka zaczęła się przebierać. Miranda musiała nauczyć się wszystkiego od nowa.
Przez te kilka dni Stasiakowa próbowała, starając się z całych sił, nie umiała jednak doszukać się w córce tamtej radosnej dziewczyny. Mirusia wyglądała na czterdzieści lat. Włosy poprzetykane siwizną, jak jej, Marii. Pokryte plamami i bliznami policzki, połamane, przebarwione zęby. Szare oczy, pozbawione typowych dla Szamretów zielonozłotych plamek, otaczała siatka zmarszczek. Może jak się odżywi, kiedy nabierze ciała, a policzki jej się wypełnią, te zmarszczki znikną. Może kiedyś odmrożone palce i nos odzyskają normalny kolor, myślała Maria.
Jeszcze tego popołudnia stała ze znajomą z dawnych lat, Łopaniukową, odpowiadała na natrętne pytania i wysłuchiwała niepotrzebnych komentarzy tamtej.
– A jak się czuje Mirusia? A jej zdrowie? Bo to wie pani, jak to jest z tymi, co wrócili. Często są tak chorzy, że ich trudno wyratować. A bardzo się zmieniła? Podobno Sybir zmienia człowieka, o tak, zmienia. – Łopaniukowa kiwała głową.
Spotkały się na ulicy Słonimskiej, tuż obok budynku, gdzie kiedyś, za innych czasów, Witold Kościa prowadził swój sławny salon dla białostockiej inteligencji.
– Mirusia jest zdrowa, Bogu dzięki – stwierdziła Maria, chociaż wiedziała, że z Bogiem nie ma to zbyt wiele wspólnego. – Oczywiście jest osłabiona i Sybir wycisnął na niej swoje piętno, ale teraz już tylko może być lepiej. – Uśmiechnęła się nieszczerze. – Ważne to, co będzie teraz i dalej. To, co Mirusia zrobi ze swoim życiem. Wróci do szkoły, zdobędzie zawód, znajdzie sobie męża – opowiadała sąsiadce, opierając się o mur, który nadal nosił na sobie ślady kul i wojennej pożogi.
Łopaniukowa niby słuchała, ale nie patrzyła w oczy Marii, tylko grzebała czubkiem buta w jesiennym błocie zalegającym ulice Bojar.
Matka Mirusi chciała wierzyć w te plany na przyszłość. Starała się, jak mogła, myśleć o spokojnej przyszłości. Ich wspólnej, jako rodziny. Tak czy inaczej, są najbliższą rodziną. Mirusia to jej dziecko i już tutaj zostanie. Muszą się nauczyć siebie od nowa. Muszą nauczyć się być rodziną. Być matką i córką. Bez względu na to, co przeszła każda z nich.
Maria wychowała się w robotniczej rodzinie i wiedziała, co to głód, nędza, choroby i wszy, pamiętała, jak potrafią uprzykrzyć życie.
Miranda nadal miała wszy, przyjechały z nią z Syberii. Przez te kilka dni starała się ich pozbyć na wszystkie znane sposoby. Codziennie myła głowę, wyłuskiwała je z włosów, wytrzepywała z ubrania i pościeli. Niestety, bezskutecznie. Maria miała świadomość, że mogą przeskoczyć na Januszka, ale nie mogła pozbawić synka kontaktu z Mirusią. Chłopiec rozpromieniał się i ożywiał na widok starszej siostry. Pokochał ją całym swoim małym, chorym i słabym serduszkiem. Matka widziała też, że ta miłość od pierwszego wejrzenia jest w pełni odwzajemniona przez córkę.
Po paru dniach pobytu Mirusi w domu Maria scedowała na córkę całą opiekę nad Januszkiem. Widać było, że ona to lubi. Nie przeszkadzało jej, że brat jest ułomny i chory. Podobno tam, na Syberii, leczyła ludzi. Bywało, że ludzie, którzy stamtąd wracali, mówili Marii o córce. Nazywano ją znachorką czy szamanką z Biełastoka. Dopiero przed dwoma laty wszelki słuch o niej zaginął i nikt z powracających nie wspominał już Mirandy Szamretów.
Stasiakowa westchnęła ciężko. Nie mogła zasnąć. Raz jeszcze poczłapała do kuchni. Nalała sobie kieliszek nalewki i wychyliła do dna. A potem jeszcze jeden. Wiśniówka w marnym świetle świecy wydawała się niemal czarna. Maria poczuła w głowie miły szum, a obraz zaczął się rozpływać. Poszła raz jeszcze do pokoju w głębi domu, gdzie spały dzieci. Dorzuciła parę grudek węgla do pieca, pocałowała synka w blade czoło i córkę w czubek głowy.
Nie bała się wszy, już w dzieciństwie nauczyła się z nimi żyć. Swoich córek tego nie uczyła. Pochodziły z dobrego domu, nie potrzebowały takich porad. Uczono je francuskiego, gry na pianinie, rysunku, gier towarzyskich i dobrych manier. Przez całe lata Maria żałowała, że nie nauczyła córek życia w chłodzie i biedzie. Nie nauczyła ich zaradności, radzenia sobie w trudnych warunkach, przygotowywania posiłku z niczego. Nie nauczyła córek pracy, znoszenia zimna i niewygody.
Może gdyby nie to, wróciłyby obie? Może gdyby wiedziała, co się wydarzy, to zamieszkałaby z dziećmi u swojego ojca? Rodzin robotniczych tak często nie wywozili. Przynajmniej wtedy. Może gdyby nie było dzieci w domu, kiedy przyszli po Emila… Może gdyby ona była wtedy w domu, mogłaby coś zrobić… Może… Może… Może… Maria nie umiała sobie wybaczyć, że wszystko potoczyło się w najgorszym możliwym kierunku bez jej kontroli. Nie umiała sobie wybaczyć, że straciła nadzieję na powrót córki i nie była przygotowana, a przecież obiecywała sobie kiedyś, że zawsze będzie na nią czekać. Wielu rzeczy nie umiała sobie wybaczyć. Tak zwyczajnie, po ludzku.
ROZDZIAŁ III
MARZEC 1940
Józef Szamreta stanął w progu kuchni swojego domu przy Słonimskiej. Dom był duży, kuchnia też spora, a jednak miało się wrażenie, że zbyt mała jak na atmosferę w niej panującą i liczbę zgromadzonych osób. Senior rodu oparł się o framugę drzwi i pełen satysfakcji patrzył, jak w pomieszczeniu uwijają się cztery kobiety. Jego dwie córki, Adela i Genowefa, oraz dwie synowe. Nadmiar zapachów przyprawiał o zawrót głowy. Gotujący się bigos pachniał liściem laurowym, grzybami i wędzonką. Natarty porządnie majerankiem i upieczony schab stygł na stole pod uchylonym oknem. Z otwartych drzwiczek piekarnika dolatywał zapach migdałów i wanilii.
– Wojna wojną, ale święta muszą być! – zawołał Emilian, najstarszy syn Józefa, przeciskając się obok ojca w drzwiach. Wniósł dwa wiklinowe kosze i postawił je na stole kuchennym tuż obok schabu. Pochylił się nad blachą z mięsiwem i zaciągnął zapachem.
– A gdzieś ty się tak długo podziewał? – zapytała Maria, jego żona. Podeszła do męża i uderzyła go lekko w ramię. – Zostaw! – poleciła. – Nawet nie próbuj tego schabu, to dopiero na jutro.
– Marysiu, jak mam nie wąchać, kiedy tak pięknie pachnie? – Emilian wyprostował się, przygarnął ją do siebie i mocno objął w talii.
Pochylił się, żeby złożyć na ustach Marii pocałunek, ale przeszkodziła mu młodsza siostra, Adela.
– Ejże, Emil – odepchnęła go biodrem, niosąc wielki, żeliwny gar – mógłbyś, proszę, wynieść to do sieni?
I zanim się obejrzał, zamiast Marii trzymał w ramionach ciężki i gorący sagan. Rzucił żonie spojrzenie pełne żalu i obietnicy i poszedł do sieni.
– Tata stoi znudzony w samym wejściu. Może jakiegoś zajęcia mu poszukać? – zawołał Emil, mijając w progu Józefa, i mrugnął do ojca, który poklepał syna po ramieniu. Jego pierworodny, duma i przyszłość rodu.
– Tak tylko patrzę i napatrzeć się na was nie mogę – odpowiedział. – Jak wy to robicie, moje drogie, że pomimo wojny i ciężkich czasów tyle wspaniałości naszykowałyście? Prawdziwe czarodziejki.
– Nie słyszał tata? Wojna wojną, ale święta muszą być. – Maria powtórzyła słowa męża.
– Nic takiego nie szykujemy, skromnie będzie w tym roku, jak nigdy – narzekała Adela, marszcząc wysokie czoło.
– Chętnie tatę przyjmiemy do pomocy. Przyda się każda para rąk – odezwała się jej starsza siostra, Genowefa.
– W czym ja mógłbym wam pomóc? – zaśmiał się. – Na robocie kuchennej się nie znam, a poza tym miło tak patrzeć na rodzinę.
– Niech tata zajrzy, co tam Emil przyniósł – poprosiła młodsza córka, pokazując brodą koszyki na stole.
Józef zajrzał do koszy, podnosząc lniane ściereczki, którymi były przykryte.
– Jajka – odpowiedział, zajrzawszy do pierwszego – i łupiny cebuli – dodał po sprawdzeniu zawartości drugiego.
– W końcu! – ucieszyła się Adela.
– Trzeba już postawić łupiny na ogień, muszą naciągnąć koloru – zawyrokowała Maria. – Inaczej znowu kraszanki wyjdą za jasne, jak rok temu.
– Zawsze wszystko na ostatnią chwilę. Emil powinien był przynieść łupiny rano. Czasu mało, ze święconką powinniśmy zaraz iść – gderała Genowefa, przesypując łupiny cebuli do stojącego na ogniu garnka. – Może tata by zajrzał do dzieci, co robią, a nie nam na ręce patrzył?
– Gdzie są te moje wnuczki kochane? – zapytał Józef Szamreta, prostując się.
– Prosiłam Mirusię, żeby się zajęły przygotowaniem koszyczka na święcone. Właśnie Irenka poszła im pomagać.
– A gdzie Ziutek? – zapytał o drugiego syna.
– Z Jankiem u Stawoszków – odpowiedziała Adela. – Sadze zatkały im komin i omal domu nie spalili na same święta.
Genowefa pokiwała głową, z dezaprobatą mieszając łupiny cebuli w garnku.
– Akurat teraz. Czas już wychodzić do kościoła, jajka jeszcze niepomalowane, a tych dwóch poniosło! – zawołała, podnosząc ręce do góry w geście zgrozy.
– Może to i dobrze, bardziej by przeszkadzali, niż pomagali. – Adela z przekonaniem pokiwała głową, pochylona nad stolnicą. Zagniatała kruche ciasto na świąteczną szarlotkę. Ich ojciec i brat uwielbiali szarlotkę z kruszonką i cukrem pudrem na wierzchu.
– Emil – zawołała starsza z sióstr do wchodzącego do kuchni brata – przynieś, proszę, z ziemianki pętko kiełbasy do święcenia!
– Jak po kiełbasę, to bardzo chętnie pójdę. Już się robi! – zawołał Emil i mrugnął w stronę żony, która uśmiechnęła się i pokiwała mu palcem. Udał, że tego nie widzi. Rola posłańca wyraźnie mu odpowiadała.
– Tylko nie podjadaj kiełbasy, bo dzisiaj jeszcze post! – zawołała Maria za mężem, wiedząc, że ten i tak nie oprze się pokusie.
Emilian wyszedł z domu. Stanął na podwórzu i nabrał w płuca świeżego powietrza. Zmęczył go zaduch panujący w kuchni. Wokół podwórza stały trzy domy, największy, ten ojca, najbliżej ulicy. To tam trwały przedświąteczne przygotowania. W nim urodził się Emil i wszyscy pozostali z rodzeństwa Szamretów – młodszy brat Józef, zwany przez wszystkich Ziutkiem, siostry oraz najmłodszy ze wszystkich, Janek. Okazały drewniany budynek był jednym z największych w okolicy. Piętrowy, z pomalowanymi na biało oknami i okiennicami. Duży balkon na piętrze niemal wisiał nad płotem od strony ulicy. Obok stał dom Emila, gdzie mieszkał z żoną, teściową i córkami, Mirandą i Bogumiłą. Trzeci, najmniejszy na posesji, ten w głębi podwórza, zajmował Ziutek z młodą żoną, Ireną. Pomiędzy budynkami pięły się w górę stare, rozrośnięte olchy. Ich korony sięgały wysoko ponad dachami ku szaremu niebu. Jeszcze na trawie i dachach domów leżało trochę śniegu, a w powietrzu nadal czuło się mróz. Zima odchodziła niechętnie, chociaż poprzedniego dnia pojawiło się na moment mocne, wiosenne słońce. Wróble ćwierkały, siedząc na gałęziach jabłoni pomiędzy zamkniętymi jeszcze pąkami liści. Oby nie zaczęło padać, pomyślał Emilian, patrząc na sunące po niebie szarobure chmury, bo zmokniemy w drodze do kościoła. Udzieliła mu się świąteczna atmosfera. Na chwilę zapomniał o wojnie, o Sowietach panoszących się w mieście, o własnej bezradności i bezsilności, panującym wszędzie chaosie i niepewności. Niemal każdego dnia bił się z myślami. Co powinien zrobić? Jak walczyć o wolność ojczyzny? Jak teraz być oficerem?
Początek wojny zaskoczył wszystkich, Emila również. Nagle stracił sens i cel w życiu. Zawsze był oficerem Wojska Polskiego. Taki był jego zawód, powołanie, pasja, a głównym celem stało się robienie kariery wojskowej. Nagle wszystko się zmieniło. Jego pułk rozbrojono w pierwszych dniach października, a on sam został zdemobilizowany i kazano mu wrócić do domu. I wrócił. Tylko co miał teraz robić? Kim być?
Popatrzył znowu w chmury, jednak niebo wyglądało tak jak zawsze na wiosnę. Żadnej wskazówki, żadnych odpowiedzi, znaków. Nic się nie zmieniło. Chmury były szare i ciężkie, resztki śniegu brudne po całej zimie, ściany domów czarne od wilgoci, a wróble ćwierkały jakby nigdy nic. W taki sam sposób jak wiosną trzydziestego dziewiątego lub trzydziestego ósmego, czy w poprzednich latach. Jakby świat natury nic sobie nie robił z tego, że jest wojna.
– Emil, dobrze się czujesz? – usłyszał za plecami.
Zmusił twarz do uśmiechu, jak zawsze przy rodzinie, odkąd to wszystko się zaczęło. Udawał, że nadal jest oficerem, może obecnie bez zajęcia, bez szabli i pagonów, wciąż jednak starał się nim być albo przynajmniej utrzymywać rodzinę w takim przekonaniu. Kiedy odwrócił się w stronę stojącej za nim Ireny, jego twarz wyrażała pogodę i pewność siebie. Jak zawsze.
– O tak, Irenko, wybornie! Tylko duszno w domu i kiszki mi marsza grają od tego dwudniowego postu! – zaśmiał się i pomasował dłonią brzuch.
Bratowa patrzyła na niego swoimi dużymi sarnimi oczami. Miała smutne spojrzenie, a jednocześnie takie aksamitne. Podeszła do niego bliżej; była owinięta dużą wełnianą chustą, ramiona ciasno splotła na piersi.
– Martwisz się, co będzie? – zapytała, patrząc mu w oczy.
Emilian machnął ręką.
– Będzie dobrze, Irenko, do lata wojna się skończy – odpowiedział, udając pewność siebie, której tak naprawdę nie czuł.
Bratowa przekrzywiła głowę. Jej młoda, ładna twarz zasnuła się smutkiem.
– Podobno Sowieci uwzięli się na inteligencję. Aresztowali już wielu ludzi. Inni potracili posady. Zabierają domy, okradają, a nawet gorzej. Po prostu wchodzą jak do siebie – powiedziała, spoglądając na swój dom, którym jeszcze nie zdążyła się nacieszyć. Byli z Ziutkiem małżeństwem zaledwie kilka miesięcy.
– Ludzie gadają głupoty, co im ślina na język przyniesie. Nie powinnaś tego słuchać – skwitował Emil.
Nadal nie patrzył na bratową. Ta rozmowa zaczęła go męczyć. Co innego rozmyślać o tym samemu, przejmować się, a co innego okazać słabość.
– Wielu zabrali w lutym i wywieźli. A jak po nas przyjdą?
– Jakby nas mieli zabrać, to już by zabrali.
– Niektórzy opowiadają, jak to było w dziewiętnastym i dwudziestym. Opowiadają, co wtedy Sowieci wyprawiali, co się działo podczas rewolucji – ciągnęła młoda kobieta.
– Irenko – Emil położył ręce na jej ramionach – po co tak myśleć? Po co to gadanie? Przecież to wiele lat temu. Ponad dwadzieścia. To już nie są ci sami ludzie. Sowieci też się cywilizują. Mamy lata czterdzieste dwudziestego wieku. Świat poszedł do przodu. Nie będzie tak jak wtedy.
Emilian słabo pamiętał wojnę bolszewicką. W tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku Józef Szamreta zdążył wywieźć całą rodzinę pod Warszawę, a pod koniec roku dwudziestego jego najstarszy syn rozpoczął oficerską edukację w garnizonie w Grudziądzu. Emil nie widział wojny z Sowietami, nie miał z nimi kontaktu, niewiele o tym słyszał. Inne sprawy zaprzątały wówczas jego młodzieńczą głowę.
Młoda kobieta z ufnością spojrzała mu w oczy.
– Boję się Sowietów.
– Wiem, ale nie warto się martwić. Idzie wiosna, ruszą się Francuzi i Brytyjczycy. Wojna szybko się skończy. Do lata będzie po wszystkim. A Sowieci, tak jak przyszli, tak się wyniosą.
– Poprzednia trwała dwa lata. Jak my damy radę przetrwać tyle czasu?
– Tym razem będzie szybciej, zobaczysz – pocieszył ją i przyciągnął do siebie, Irenka skuliła się w jego ramionach. Poczuł, jak jej loki łaskoczą go w twarz. Zadrżała.
– Zimno ci.
Odsunęła się od niego.
– Szłam do domu po wstążkę – wyjaśniła, ukradkiem ocierając łzę z kącika oka. – Dziewczynki uparły się, że przy koszyku mają być kokardy ze złotej wstążki. – Uśmiechnęła się lekko. Poczuła ulgę; skoro Emil mówi, że będzie dobrze, to będzie.
Zazdrościł bratowej. Zazdrościł jej, że może okazać słabość, może się bać, mieć wątpliwości, płakać. On nie mógł. On nadal musiał trzymać fason, jak nakazywał honor oficera.
– A ja muszę iść do piwnicy po kiełbasę. – Na chwilę zawiesił głos i dodał szeptem, pochylając się nad nią: – I prawdę mówiąc, śpieszno mi tam bardzo, żeby spróbować tej jałowcowej z Hajnówki. Od tego postnego jedzenia żołądek mi się skurczył.
Irena uśmiechnęła się szeroko, posłała mu całusa ręką i odwróciła się w stronę domu, a Emil ruszył w głąb ogrodu do ziemianki.
Żadne z nich nie wiedziało, że wojna miała potrwać dłużej niż dwa lata, a oni oboje nie doczekają jej końca.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI