Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Wszyscy dokonujemy wyborów. Od przyziemnych po takie, które mogą zaważyć na całym naszym życiu. Matka wybrała odejście i zostawienie swoich dzieci z agresywnym ojcem. Brat wybrał pójście do więzienia za zabicie chłopca, który zgwałcił jego ukochaną. A Camden Cole wybrał zdruzgotaną dziewczynę. Nie mogła mu zaoferować absolutnie nic poza złamanym sercem.
To było jedno lato nad strumieniem, ale dzięki Camdenowi miałam swoje miejsce oraz przyjaciela, który zawsze na mnie czekał i często zerkał w moją stronę. Należał do mnie, lecz kiedy świat zadrżał w posadach i wyszły na jaw różne tajemnice, zdecydowałam, że dam mu odejść.
Wszyscy dokonujemy wyborów.
A mój miał zniszczyć nasze życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog - Nora
1 - Nora
2 - Camden
3 - Nora
4 - Nora
5 - Nora
6 - Camden
7 - Nora
8 - Camden
9 - Nora
10 - Nora
11 - Camden
12 - Nora
13 - Camden
14 - Nora
15 - Nora
16 - Camden
17 - Nora
18 - Camden
19 - Camden
20 - Nora
21 - Nora
22 - Camden
23 - Nora
24 - Camden
25 - Nora
26 - Camden
27 - Nora
28 - Nora
29 - Camden
30 - Nora
EPILOG - Camden
Oddzyskanie
PRZEŁOŻYŁA
Iga Wiśniewska
DYLOGIA UWOLNIENIE
TOM 1 - UWOLNIENIE
TOM 2 - ODZYSKANIE
Wszyscy dokonujemy wyborów. Poczynając od przyziemnych i monotonnych, a kończąc na bardzo trudnych i takich, które mogą zaważyć na naszym losie.
Jednak czego byśmy nie wybrali, zawsze trzeba żyć z tego konsekwencjami. Ludzie wierzą, że podejmowane przez nich decyzje mają swoją wagę. W teorii „co zjemy na obiad” i „czy mam połknąć te wszystkie tabletki” powinny znajdować się po dwóch przeciwnych stronach spektrum. W rzeczywistości nawet najmniejszy wybór jest w stanie zmienić bieg całego naszego życia.
– O Boże! – wrzasnął Ramsey, wlekąc się na czworakach po zakurzonej drodze. Patrzyłam we wstecznym lusterku, jak dociera do nieruchomego ciała i zamiera nad nim, niepewny, której pogruchotanej części dotknąć najpierw. – Nie. Nie. Nie.
Pragnęłam się tym przejąć. Czekałam, aż nadejdą przemożne wyrzuty sumienia i żal. Kurwa, chciałam coś poczuć. Cokolwiek. Zamiast tego siedziałam w aucie, oszołomiona i całkiem odrętwiała.
Usta Ramseya poruszały się szybko i gwałtownie, ale nie zarejestrowałam żadnego słowa, bo słyszałam jedynie dzwonienie w uszach. Drżącymi dłońmi dwa razy próbowałam otworzyć drzwi, lecz bezskutecznie. Pierś mi falowała, emocje rykoszetowały w moim wnętrzu i żadna z nich nie była w stanie uciec. Każda cięła mnie aż do głębi duszy. A może to były tylko pozostałości po niej, bo resztę zniszczono na długo przed tą gwiaździstą nocą.
Wysiadłam, w głowie mi się kręciło od adrenaliny i walczyłam o chociaż jeden duży haust powietrza.
Mój brat miał siedemnaście lat, lecz kiedy zaczął uciskanie klatki piersiowej i sztuczne oddychanie, wyglądał jak mężczyzna. Przez chwilę poczułam zaciekawienie tym, gdzie się nauczył takich rzeczy. A potem natychmiast zapragnęłam, by tego nie potrafił.
Resuscytacja okazała się jednak bezsensowna. Na drodze leżał trup. Nie musiałam się zbliżać ani sprawdzać osobiście, żeby zyskać pewność.
– No dalej, no dalej, no dalej – powtarzał Ramsey, nie poddając się, niczym bohater, za którego zawsze go uważałam. – Oddychaj.
Ten dupek nie zasługiwał na to, by oddychać. Nie zasługiwał na nic. Sam ukradł mi wszystko, co miałam.
– Przestań – rzuciłam z trudem.
Spanikowany Ramsey skierował na mnie wzrok.
– Ja pierdolę, coś ty zrobiła?
Ile czasu dostał ten skurwiel?
Drzazgi wbijające mi się w plecy.
Mrugnięcie.
Jego palce zagłębiające się w moim ciele.
Mrugnięcie.
Wyczekiwana ciemność, która mnie pochłonęła – jedyna droga przetrwania.
Mrugnięcie.
Thea.
Thea.
– Niech zdycha! – ryknęłam tak głośno, że zadrapało mnie w gardle.
Przynajmniej coś poczułam.
Echo wrzasku zakłóciły odgłosy rozmów dobiegające z oddali, a panika Ramseya gwałtownie przybrała na sile. Szybko porzucił próby ożywienia trupa i pognał w moją stronę, ale sam widok ciała leżącego tam samotnie i bez życia, tak jak ja zawsze się czułam, napawał mnie chorą satysfakcją.
Powinnam płakać. Dlaczego tego nie robiłam? Dwa lata żyłam w strachu – miałam koszmary, szlochałam do utraty sił, chowałam się za maską uśmiechu z obawy, że ludzie dostrzegą brud, jaki się za nią krył.
Może nic mi już nie zostało. Nawet łzy.
Głosy znajdowały się coraz bliżej i w polu mojego widzenia stanął Ramsey, odcinając mnie od tego potwora tak, jak ja nigdy nie będę w stanie się od niego odciąć.
– Musisz uciekać – powiedział nagląco. – Zajmę się tym, ale ty uciekaj, zanim ktoś cię tu zauważy.
– Nigdzie nie idę.
Złapał mnie za ramiona i potrząsnął mocno.
– Posłuchaj. Musisz stąd wiać. Wezmę samochód i spotkamy się z powrotem w domu. Jeśli ktokolwiek zapyta, nic nie wiesz. Mów, że całą noc spędziłem z Theą.
Słyszałam słowa płynące z jego ust, lecz miałam problem z ich zrozumieniem. To przypominało iluzję optyczną: widziałam, co się działo, ale wydawało się to nierzeczywiste.
Rozejrzałam się, samochód nadal był na chodzie, wgnieciony przód pokrywała krew.
– A co, jeśli zobaczą auto?
– Wtedy… Wtedy… Powiem, że uderzyłem jelenia albo coś w tym stylu. – Zerknął przez ramię na trzy sylwetki, które pojawiły się na końcu podjazdu Johnsonów. – Proszę, Noro – syknął. – Obiecuję, że będzie dobrze. Ale musisz stąd zniknąć. Jeśli wyjdzie na jaw, co ci zrobił, nikt nie uwierzy, że to, co się przed chwilą stało, to wypadek. Nie możemy ryzykować. Okej? Nie było cię tu. Nic się nie wydarzyło. To tylko okropny w skutkach zbieg okoliczności. Koniec historii. – Ujął moje policzki i drżącymi wargami wycisnął pocałunek na czole.
Możliwe, że zszokowało mnie to bardziej niż przejechanie człowieka.
Ramsey nie był specjalnie wylewnym bratem. Od czasu do czasu przytulaliśmy się, a we wczesnych latach dzieciństwa zawsze mierzwił moje włosy albo żartobliwie podszczypywał mnie w bok. Ale nigdy nie dawał mi buziaka w czoło.
– Ramsey – wykrztusiłam. Adrenalina zaczynała puszczać i nadchodził huragan emocji.
– Proszę – szepnął. Przyglądał mi się z błaganiem i desperacją w brązowych oczach, które błyszczały w świetle księżyca od powstrzymywanych łez. – Po prostu biegnij do domu i idź do łóżka. Spotkamy się na miejscu. Będzie okej.
„Okej”. Znałam to słowo aż za dobrze. Nie oznaczało „wspaniale” ani „świetnie”. Po prostu „w porządku” – taka była nasza codzienna egzystencja. Choć to i tak za dużo powiedziane.
Poza tym Ramsey nigdy wcześniej nie doradził mi źle. Ścisnęłam więc jego dłoń i niczym tchórz uciekłam.
Wszyscy dokonujemy wyborów.
A mój miał zniszczyć nasze życie.
Trzy lata temu
Nienawidziłam kilku rzeczy: odgłosu skrzypienia styropianu, nasion w truskawkach, a co za tym idzie – truskawek, ponieważ ziarna były za małe, aby je wydłubać. Nienawidziłam też owadów. Każdego kształtu. Każdego rozmiaru. Każdego koloru.
Ramsey mówił, że to niedorzeczne, bo kiedyś nosiłam żaby w kieszeni i łapałam jaszczurki do starych pudełek po butach. Według niego było to o wiele bardziej obrzydliwe. Jednak według mnie równie dobrze mogłabym się natknąć na konika polnego, co na zabójcę. Nie miało znaczenia, jak często Ramsey powtarzał, że ważki nie zrobią mi krzywdy. Ani jak wiele razy nauczyciele próbowali mnie przekonać, że motyle są urocze i delikatne. Jedno machnięcie skrzydłami, podskok czy wijący ruch, a traciłam rozsądek i popadałam w panikę.
Jak nic powinnam zawodowo zajmować się polowaniem na dżdżownice.
„Nieźle, karmo. Nieźle”.
– Fuj, fuj, fuj – wyszeptałam, grzebiąc palcami w ziemi. Doczyszczenie paznokci zajmie pewnie całą noc.
Długie brązowe włosy opadły mi na twarz. Fioletowa spinka z brokatem, którą dostałam od Ramseya na urodziny, nie dawała im rady. Powinnam związać je w kucyk przed wyjściem, ale założenie butów i ucieczka z domu, zanim tata zacznie tyradę o tym, kto zjadł ostatnie płatki, były ważniejsze.
– O Boże. – Zwalczyłam odruch wymiotny, gdy z ziemi wyłoniła się dżdżownica. – To tylko robak. Nawet nie jest prawdziwym insektem. Przypomina bardziej węża. – Urwałam swoją motywującą przemowę i zadrżałam. – Cholera, węże też są złe. Okej, to żaden wąż. Nic z tych rzeczy. – Za pomocą patyka przeniosłam oślizgłe, wijące się żyjątko do puszki po kawie, którą mój pracodawca, pan Leonard, mianował wiadrem.
Pot spływał mi po czole, gdy upalna wilgoć Georgii otulała mnie niczym duszący, mokry koc. Minął dopiero pierwszy tydzień wakacji, jednak już miałam dość.
Ramsey i jego dziewczyna Thea jak zwykle siedzieli pod swoim drzewem. Zawsze mogłam do nich dołączyć, ale człowiek był w stanie znieść określoną liczbę powłóczystych spojrzeń przed zwróceniem lunchu.
Nie zrozumcie mnie źle. Kochałam Theę. Była superfajna i zabawna. Może nieco zbyt chłopięca jak na mój gust, ale bratu widocznie nie przeszkadzało, że jego Wróbelek ma awersję do makijażu i malowania paznokci. Mieszkała dwa domy od nas, więc spędzaliśmy razem dużo czasu. Szczerze mówiąc, traktowałam ją niemal jak siostrę. Tyle że z dnia na dzień stawali się z moim bratem coraz bardziej obrzydliwi.
Gwoli ścisłości: zbieranie dżdżownic dla pana Leonarda okazało się milion razy gorsze. Ale płacił za to, więc gdy tylko zobaczyłam tabliczkę z ogłoszeniem na końcu jego podjazdu, natychmiast się zgłosiłam. Mój ojciec był beznadziejny, a ponieważ kosiarka Ramseya się zepsuła, dopóki jej nie naprawi, odpowiedzialność za zarabianie pieniędzy na zakupy spoczywała na mnie. Brat powiedział, że mam się tym nie przejmować i że sam znajdzie rozwiązanie, ale spodobał mi się pomysł, żebym dla odmiany to ja przyniosła wypłatę.
Nie miałam żadnego doświadczenia w polowaniu na robaki i byłam najlepsza w uciekaniu przed nimi, lecz biorąc pod uwagę, że dostałabym dwadzieścia centów za robala, pomyślałam, że nawet jeśli to koszmarne zajęcie, to chociaż nieźle zarobię. A przynajmniej tak mi się wydawało. Skromne cztery glisty, które zebrałam w ciągu pierwszych trzech godzin pracy, świadczyły o czymś innym.
Nabrałam kolejną garść ziemi, podczas gdy odgłos płynącego wartko strumienia odbijał się echem od okolicznych drzew. To był deszczowy tydzień, więc poziom wody gwałtownie wzrósł, a jej zwykły szum zmienił się w głuchy ryk.
Dlatego nie usłyszałam jego nadejścia.
– Złapałaś coś ciekawego?
– Cholera! – Wystraszyłam się i przewróciłam wiaderko. – Szlag! – zaklęłam, szybko je podnosząc, zanim którekolwiek z pełzających stworzeń zdołało uciec. Kiedy miałam już pewność, że robale są bezpieczne, poderwałam głowę, aby upewnić się, że nie zostanę za chwilę zamordowana.
Chłopiec mniej więcej w moim wieku stał kilka kroków ode mnie w spodniach khaki, brzydkiej, zapinanej na guziki koszuli, mokasynach z paskiem i pełnym zadowolenia uśmiechem, który nie wróżył nic dobrego, szczególnie że chłystek trzymał w ręce wiaderko podobne do mojego.
Wstałam i przyłożyłam brudną dłoń do oczu, by osłonić je przed słońcem przebijającym się spomiędzy drzew. Mieszkałam w Clovert zaledwie trzy lata, ale to było małe miasto, więc zdążyłam spotkać lub poznać niemal wszystkich.
Wszystkich poza tym chłopcem o piaskowych włosach i najbardziej niesamowitych niebieskich oczach, jakie kiedykolwiek widziałam.
– To zależy. A kto pyta?
Zaśmiał się krótko, kręcone włosy zafalowały na wietrze.
– Jestem Camden.
– Camden? Jak to miasto?
Rozbawienie ani na moment nie zniknęło z twarzy chłopaka.
– Nie. Jak mój tata. Dostałem imię po nim, a on po swoim tacie. Ale jego tata być może dostał imię na cześć miasta. – Wzruszył lekko chudym ramieniem. – W każdym razie jestem Camden Cole.
Camden Cole? Co za snobistyczne nazwisko.
Nie mieliśmy w Clovert zbyt wielu dzianych ludzi, ale niektórzy bogacze z południa czasami przeprowadzali się tu po przejściu na emeryturę lub żeby wychować dzieci z dala od wielkiego miasta. Tyle że nie było tutaj żadnej prywatnej szkoły, więc nadal nie wiedziałam, dlaczego nigdy wcześniej nie spotkałam tego chłopaka.
– Ile masz lat? – zapytałam.
– Dwanaście.
Hmm, tylko rok starszy ode mnie. Z pewnością pamiętałabym te oczy, gdybym zobaczyła je w szkole.
– Gdzie mieszkasz?
– W Alberton.
Niemal udławiłam się własnym językiem. Okej. Czyli prawdopodobnie nie był jednym z bogatych dzieciaków.
Nasze rolnicze miasteczko z całymi dwoma skrzyżowaniami i jednym sklepem spożywczym wyglądało na wystarczająco złe i ubogie, lecz Alberton znajdowało się poziom niżej. Choć było oddalone o ponad trzy godziny drogi, odwiedziłam je kilka razy z ojcem, który w chwilach trzeźwości pracował jako kierowca ciężarówki i realizował tam transporty. W minionych latach desperacko pragnęłam zwrócić jego uwagę. Wydawało mi się, że fajnie jest z nim jeździć. Tyle że w Alberton nie było absolutnie nic poza papiernią, biednymi ludźmi i wykręcającym żołądek zapachem zgniłych jaj. Tata powiedział, że cuchnie z powodu fabryki papieru, ale to miasto wyglądało, jakby niecały tydzień dzielił je od apokalipsy zombie, więc niezbyt mu wierzyłam.
– W takim razie co robisz tutaj? Jesteś autostopowiczem? Seryjnym mordercą? A może występujesz w cyrku, sądząc po tych głupich butach?
Przechyliłam głowę i kolejny raz zlustrowałam wzrokiem nieznajomego. Nie wyglądał groźnie. Chudy. Lalusiowaty. Durny. Może i byłam mała, ale dorastałam z bratem, któremu się wydawało, że łaskotanie mnie, dopóki nie zsikam się w majtki, to dyscyplina olimpijska. Raczej poradziłabym sobie z tym dzieciakiem, gdyby czegokolwiek spróbował.
Camden pokręcił głową, rozciągając wargi w szerokim, oślepiająco białym uśmiechu.
– Nie. Rodzice chcieli, żebym spędził lato z dziadkami. Powinienem pomagać im w pracy przy domu, ale jedynie ciągle wkurzam dziadka. – Postawił wiaderko pod nogami i wzruszył ramionami. – Uznałem, że jeśli powiem mamie i tacie, że znalazłem pracę, nie będą się za bardzo złościć, że dziadek nie ma ze mnie dużego pożytku. – Nachylił się, by zerknąć do mojego wiadra. – Tak że tak, pani detektyw. Jeśli zakończyłaś swoje przesłuchanie, zapytam jeszcze raz: złapałaś coś ciekawego?
Ręce mi opadły. Nie złapałam, a nadzieja na zarobienie kilku dolarów bladła z każdą chwilą.
– Niespecjalnie. Jeśli zależy ci na forsie, lepiej wróć do pana Leonarda i zapytaj, czy nie potrzebuje pomocy na polu.
– I co miałbym wtedy zrobić z tym? – Z uśmiechem przechylił wiaderko, bym mogła zajrzeć do środka. Słodki Jezu, było tam przynajmniej ze sto robaków.
Podbiegłam do chłopaka.
– Skąd je wziąłeś?
– To zależy. A kto pyta? – Złowieszczo wygiął brew.
– Jestem Nora – wymamrotałam, przewracając oczami.
Camden podszedł do jednego z dużych głazów obok strumienia i dokładnie go wytarł, zanim na niego opadł. Słońce odbite w idealnie wypolerowanych mokasynach prawie mnie oślepiło.
– A jak masz na nazwisko?
– Stewart.
– Jesteś spokrewniona z panem Leonardem?
– Nie.
– Jak zdobyłaś tę pracę?
– Jezu, teraz ty się bawisz w detektywa? – Posłałam mu krzywe spojrzenie. – Zobaczyłam tabliczkę z ogłoszeniem i zapukałam do drzwi.
– Czy kiedy u niego byłaś, miał jakichś gości? – Rozejrzał się, żeby zyskać pewność, że jesteśmy sami.
Istniało spore prawdopodobieństwo, że oczy wpadną mi w głąb czaszki, tak mocno nimi wywróciłam. Dokąd, u licha, zmierzał ten chłystek?
– Nie.
Wypuścił oddech i sięgnął do kieszeni po wymięty kawałek papieru.
– Dobrze. W takim razie jest nas tylko dwoje. To ułatwi sprawę. – Rzucił mi kartkę, która wylądowała na mojej stopie. Nie musiałam jej podnosić, żeby stwierdzić, że to ogłoszenie pana Leonarda. – Jesteś kapusiem, Noro Stewart?
Skrzyżowałam ramiona na piersi.
– Nie jestem, ale mam starszego brata, który skopie ci tyłek, jeśli nie powiesz mi, jak, do diabła, napełniłeś całe wiadro robakami, nawet przy tym nie brudząc swoich głupich, eleganckich ciuszków.
Uśmiechnął się szerzej.
– Obiecasz, że nikomu nie wygadasz?
Miałam dość jego głupich gierek. Kończyła mi się cierpliwość, więc odpowiedziałam głośniej, niż zamierzałam:
– Czego?!
– Jezu. Ktoś tu wstał z łóżka lewą nogą.
Mylił się. Zawsze wstawałam tą samą nogą, by kłócić się z ojcem, nienawidzić własnego życia i na koniec dnia wczołgiwać się z powrotem do łóżka ze świadomością, że jutro będzie dokładnie tak samo.
Sapnęłam ze złością.
– Po prostu powiedz, skąd wziąłeś robaki.
– Okej, zaraz, najpierw jeszcze jedno. Czy pan Leonard mówił ci, do czego mu one?
Więcej. Głupich. Pytań. Owszem, zdawałam sobie sprawę, że moja frustracja trącała obłudą. Ale dzieciak pojawił się tu pierwszy raz, a ja nie zadawałam pytań bez uzasadnienia. On był po prostu irytujący. I ciekawski. I marnował czas, jaki miałam na złapanie robali.
– No raczej. Całe miasto wie, po co mu robaki. On i Dale Lewis kłócą się od miesięcy. Nie mogą nawet przebywać na tym samym parkingu, żeby nie skończyło się to interwencją policji. Nie mam pojęcia, od czego się zaczęło, ale pan Leonard nie może się pokazywać w pobliżu warsztatu i sklepu wędkarsko-spożywczego Lewisa. Co oznacza, że on i jego synowie nie mają na co łowić. Dlatego wynajął mnie, żebym znalazła im przynętę. Tak że lepiej już teraz zacznij mówić, skąd, do cholery, masz całe wiadro robaków, bo przyszłam tu pierwsza. – Moja klatka piersiowa uniosła się ciężko, kiedy skończyłam.
Zwykle całkiem nieźle mi szło ukrywanie emocji. Krzyki i złe zachowanie donikąd nie prowadziły. Żeby pozostać w cieniu, najlepiej płynąć z nurtem – dzięki temu nikt się nie orientował, co tak naprawdę działo się w naszym domu.
Ale byłam spocona. I brudna. Miałam jedenaście lat i przez całe popołudnie polowałam na paskudne, wywołujące odruch wymiotny robale, żebyśmy mieli z bratem co zjeść na kolację. Tymczasem ten chłystek – któremu prawdopodobnie się nie przelewało, lecz bez wątpienia mógł sobie pozwolić na kupno eleganckich butów – pojawił się właśnie z pełnym wiadrem.
To nie było sprawiedliwe. A ja miałam totalnie dość.
Na moje nieszczęście Camden Cole dopiero się rozkręcał.
– Nie przyszłaś tu pierwsza – stwierdził.
Zrobiłam wielki krok w jego stronę.
– A właśnie że tak! Siedzę tu od kilku godzin.
Odłożywszy swoją puszkę po kawie, wstał, a jego uśmiech w końcu zmienił się w grymas.
– Czyżby? Pan Leonard zatrudnił mnie w południe!
– Kłamiesz! W południe jeszcze nawet nie było ogłoszenia.
Kolejny krok sprawił, że Camden zlikwidował dzielący nas dystans.
– Wiem, bo je zerwałem. Pewnie powiesił nowe, kiedy musiałem iść do domu na lunch. Spóźniłem się, przez co dziadek nieźle się wkurzył i kazał mi pójść do kościoła na siedemset godzin, a teraz jestem tutaj, odpowiadam na milion pytań i słucham jakiejś dziewczyny, która na mnie krzyczy, chociaż jej nawet nie znam. Tak że zamknij się, dobra? Mam dość wyzwisk od własnej rodziny.
Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, a cień przemknął przez jego olśniewające oczy. Mimo wszystko nie pozwoliłam mu się zgasić. Ten dzieciak nie chciał rywalizować ze mną w konkursie na najbardziej gównianego opiekuna. Przegrałby z kretesem.
– Bla, bla, bla. Nadal nie powiedziałeś, skąd masz tyle przeklętych robaków.
– A co za różnica?! – ryknął mi w twarz. – Wiesz co? – Obrócił się na pięcie i porwał wiaderko z ziemi. – Proszę. Weź sobie te cholerne robaki. Mam to gdzieś. – Nieco przechylił puszkę, więc połowa jej zawartości wylądowała u moich stóp. Przewiercił mnie lodowatym spojrzeniem, które jeszcze przed sekundą zapierało dech w piersi. Teraz było wręcz mordercze.
– Nie chcę tych głupich robaków. – Tak jakby. Chciałam je. Po prostu wolałam, aby mi ich nie dawał.
– Ale są twoje. A teraz mnie zostaw. Jutro wezmę drugi brzeg.
Czyli stamtąd je wziął? Czy czekało tam mnóstwo dżdżownic gotowych do zebrania? Nie ma mowy, żebym pozwoliła mu zagarnąć wszystkie.
– Ja chcę drugi brzeg! – warknęłam.
– Dobrze! – wykrzyknął.
Cholera. Za łatwo się zgodził. Jeśli jego żyła złota znajdowała się właśnie tam, powinien się chociaż kłócić.
– Nie, czekaj. Chcę tę stronę.
– Wisi mi to. – Pokręcił głową i się cofnął.
Cholera do kwadratu! Czy to jakaś odwrócona psychologia? Thea mi o tym opowiadała. W ten sposób sprawiła, że Ramsey zgodził się nosić bransoletkę przyjaźni, którą dla niego zrobiła. Czyżbym padała ofiarą psychologicznych gierek Camdena?
– To jednak chcę drugą stronę! – krzyknęłam do jego oddalających się pleców.
Nie zwalniając, zawołał przez ramię:
– Jak wolisz!
Szedł w kierunku domu pana Leonarda, ale że teren był płaski, dobrze widziałam całą jego sylwetkę. Uśmiechnęłam się, kiedy się potknął. Potem jęknęłam, gdy udało mu się zachować równowagę. Dopiero gdy zniknął za rogiem budynku, spojrzałam w dół na stos robaków u moich stóp.
Musiały być warte co najmniej dziesięć dolców. To wystarczyłoby, żebyśmy zjedli z Ramseyem jak królowie. Mogłam kupić hamburgery w drodze do domu. Może nawet dorzuciłabym colę i frytki. Niech to, gdybym wybrała rzeczy z menu dolarowego, mogłabym wziąć też coś dla Thei. Bóg świadkiem, że nakarmiła nas tyle razy, że zasłużyła na jednego hamburgera. Albo i pięćdziesiąt.
Choć brzmiało to świetnie, pieniądze nie należały do mnie. Określiłabym się wieloma epitetami: spłukana, smutna, zła, zdezorientowana. Ale nie byłam złodziejką. Pewnie, chłystek dał mi te robaki, więc nie ukradłam mu ich ani nic w tym stylu. Jednak za nic w świecie nie pokazałabym się tu następnego dnia, wykorzystawszy wcześniej coś, co powinno należeć do Camdena Cole’a.
Sięgnęłam po swoje wiaderko, położyłam je na boku i kijem zagarnęłam robale do środka. Nie mogłam ich zatrzymać, ale też nie było sensu, żeby ciężka praca Camdena poszła na marne. Spieniężę je i dam mu kasę jutro – zakładając, że się pojawi.
Reszta popołudnia upłynęła w spokoju. Znalazłam jeszcze kilka kolejnych dżdżownic przy strumieniu, a potem trafiłam na żyłę złota pod pniem starego drzewa. Przypuszczałam, że Camdenowi poszczęściło się wcześniej w podobnym miejscu.
Nie żebym myślała o tym chłopaku czy coś. To byłoby głupie. Pewnie już nigdy się do mnie nie odezwie. I dobrze. Nie potrzebowałam przyjaciół. Miałam Ramseya i Theę – mimo woli, ale to nieważne. No i jeszcze ta dziewczynka, która od czasu do czasu nosiła buty nie do pary i zawsze przyglądała mi się w autobusie. Nie znałam jej imienia, ale byłyśmy praktycznie najlepszymi przyjaciółkami.
Okej, może i przydałoby mi się kilka bliższych osób, lecz stwierdziłam, że tym pomartwię się później. Na te wakacje potrzebowałam tylko pracy, wypłaty i stabilności psychicznej.
Nic więcej. Nic mniej.
– Wracaj natychmiast, Camdenie! – krzyknął dziadek, gdy tylko wyszedłem na zewnątrz. Drzwi z siatki zatrzasnęły się za mną i choć byłem wściekły, wzdrygnąłem się. Później za to zapłacę. Dobry Boże, przyjechałem tu ledwie trzy dni temu, a już odnosiłem wrażenie, że głowa zaraz mi eksploduje.
„Siedź prosto, Camdenie”.
„Prawdziwy mężczyzna patrzy rozmówcy prosto w oczy, Camdenie”.
„Nie zapomnij umyć się za uszami, Camdenie”.
Przysięgam, babcia zachowywała się, jakbym używał uszu niczym drugiej pary stóp. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem mama spędziła młodość w tym domu i nie rzuciła się z dachu. Bardziej jednak zastanawiałem się, czemu rodzice uznali za dobry pomysł wysłanie mnie tu na wakacje.
A, racja. Rywalizacja.
Rywalizacja, której nie zacząłem. Rywalizacja, w której nawet nie chciałem brać udziału, kiedy moi debilni kuzyni wpadli z wizytą na weekend. I całkiem przypadkiem ta sama rywalizacja, którą przegrałem.
Tym sposobem zostałem wysłany do domu dziadków na lato w ramach czegoś, co w mojej rodzinie uchodziło za odpowiednik obozu szkoleniowego. Tak. Bardzo logiczne.
– Camdenie! – ryknął znowu dziadek.
Nie zawróciłem. Cokolwiek bym zrobił, i tak nie przestanie się wściekać. A teraz przynajmniej oczyszczę myśli przed kolejnym godzinnym wykładem na temat tego, jaki ze mnie patałach.
Kiedy w końcu pokonałem trawnik, czubkiem adidasa zahaczyłem o chodnik. Szczytem moich fizycznych możliwości było pozostawanie od czasu do czasu w pozycji pionowej. Gdybym się nad tym poważnie zastanowił, możliwe, że uznałbym to za swój największy problem. Tata – dwumetrowy, ważący ponad sto dziesięć kilogramów facet odnoszący sukcesy sportowe w college’u – pracował w papierni, odkąd mógł podpisać czek z wypłatą i nie należał do typu mężczyzn mających dzieciaka, który by się potykał. Nieważne, że chodnik popękał i stanowił zagrożenie dla bezpieczeństwa. Byłem synem Camdena Donalda Cole’a, więc powinienem urodzić się z owłosioną klatą i piłką do nogi w dłoniach.
Zamiast tego lubiłem książki, naukę i rozbieranie starych sprzętów elektronicznych tylko po to, żeby przekonać się, jak działały. To ostatnie zajęcie okazałoby się świetne, gdybym lubił składać urządzenia z powrotem. Naprawianie gównianych gratów, jak nazywał to ojciec, może byłoby godnym hobby dla jego syna. Ale żmudny proces znajdowania części i dokonywania napraw nie interesował mnie aż tak bardzo. Czasami jednak robiłem to, ponieważ mogłem sprzedać dowolny zegar, radio lub odtwarzacz DVD, nad którym pracowałem, i zarobić wystarczająco dużo, aby kupić kolejne książki i materiały do eksperymentów naukowych lub więcej śmieci do zreperowania. Mama pomagała mi je przemycać do garażu, kiedy tata nie patrzył. Też niespecjalnie podobał jej się fakt, że ma za syna chuderlawą ofermę, ale była o wiele bardziej tolerancyjna od ojca, więc dobrze się dogadywaliśmy.
Dziadek wciąż wrzeszczał z ganku, lecz nie robiło to na mnie wrażenia i dalej szedłem przed siebie. Cel nie miał znaczenia, o ile mogłem się stamtąd wynieść, jednak kiedy dostrzegłem jasno oświetlony szyld sklepu spożywczego na końcu ulicy, poczułem, jakbym ujrzał latarnię morską wskazującą mi drogę do domu.
Babcia zrobiła na obiad wątróbkę z cebulą. Smakowała dokładnie tak paskudnie, jak się nazywała, dlatego większość zakopałem pod ryżem i zieloną fasolką. Z pieniędzmi z robaków wypalającymi mi dziurę w kieszeni wszedłem do sklepiku po colę i batonik. Moi rodzice dostaliby białej gorączki, gdyby się dowiedzieli, że jadłem śmieciowe żarcie. Ale hej, dzięki tej świadomości snickers będzie smakował o wiele lepiej.
Wciąż przyglądałem się napojom w lodówce, rozważając, czy wybrać klasyczną coca-colę czy dr peppera, kiedy usłyszałem jej głos. Brzmiał cicho i nieśmiało, zupełnie nie pasował do niegrzecznej dziewczynki znad strumienia.
– Oj… Myślałam, że to będzie trzy dziewięćdziesiąt – powiedziała.
Przechyliłem się nieco i wyjrzałem zza lodówki. Ujrzałem długie brązowe włosy, pofarbowaną koszulkę i zabłocone białe trampki.
Nora Stewart we własnej osobie.
No fanta-kurde-stycznie. Z jękiem ukryłem się za lodówką, licząc, że dziewczyna mnie nie zauważy. Już płaciła, więc jeśli mi się poszczęści, uniknę tego przykrego spotkania. – Musisz pamiętać o podatku, kochanie. Wychodzi cztery siedemnaście – odparła kasjerka.
– Niech to – westchnęła Nora. – Zawsze zapominam o podatku. Cóż… Mam tylko cztery dolary.
Uniosłem brwi, zdziwiony. To przecież niemożliwe. Tamtego dnia nieźle się obłowiła. Rzuciłem jej pod nogi niemal dziesięć dolców w robakach, zanim zwiałem. Co, swoją drogą, pod względem finansowym nie było najmądrzejszym ruchem. Ale trudno, nie działałem dobrze pod presją. Nora zachowywała się bezczelnie – aczkolwiek uroczo – i denerwowała mnie zadawaniem pytań, a ja nie wiedziałem, co jeszcze mogłem zrobić. Od razu pożałowałem ucieczki, ale byłem zbyt dumny, żeby wrócić. Zwłaszcza po tym, jak prawie się zabiłem, zahaczając stopą o stary pień ściętego drzewa.
Ciekawość wzięła górę i jeszcze raz wyjrzałem zza lodówki.
– Mogę coś odłożyć? – zapytała Nora, po czym zmarszczyła piegowaty nosek i przejrzała zakupy, na które składały się: bochenek chleba, najmniejsze opakowanie szynki, jakie w życiu widziałem, paczka chipsów i guma arbuzowa.
Wykrzywiłem usta. Moi rodzice zawsze kazali mi płacić za wszystkie wypasione rzeczy, które chciałem, ale nigdy nie musiałem kupować sobie jedzenia. Kasjerka posłała dziewczynie smutny uśmiech.
– Tak. Jeśli odłożysz gumę, wystarczy na resztę.
– Nie, to niespodzianka dla mojego brata. – Wzięła chipsy i oddała je sprzedawczyni. – Ich nie potrzebuję.
– W porządku.
Skuliła się, a ja poczułem wyrzuty sumienia. Miałem w kieszeni aż nadto pieniędzy, by zapłacić za paczkę chipsów – a nawet za wszystkie jej artykuły spożywcze. Jednak po tym, jak na mnie nakrzyczała, nie sądziłem, żeby chciała mojej pomocy.
Mimo wszystko mogłem to zrobić.
Ale miałem dwanaście lat, ona zaś była dziewczyną, która pewnie znów by się na mnie wkurzyła, a nawet jeśli nie, to oferując opłacenie jej zakupów, pewnie bym ją zawstydził. A gdybym ja zawstydził ją, ona na pewno zawstydziłaby mnie.
Tak że stałem tam niczym ten dureń i nie zrobiłem nic. Patrzyłem, jak kasjerka pakuje zakupy i wydaje resztę. Nora podziękowała i wcisnęła monety do kieszeni. Potem wzięła torbę i skierowała się do drzwi.
– Hej! – zawołał starszy pan, który stał za nią w kolejce, schylając się po coś. – Upuściłaś to. – Wyciągnął w jej stronę dłoń z idealnie złożonym dziesięciodolarowym banknotem.
Zmrużyłem oczy, zaskoczony. Skoro miała dychę w kieszeni, dlaczego powiedziała, że ma tylko cztery dolary?
Starszy pan zaczął ją pouczać:
– Powinnaś bardziej pilnować pieniędzy, dziecko. Nie możesz pozwolić, żeby ci tak wypadały z kieszeni. Ktoś inny mógłby ci ich nie oddać.
Nora przyglądała mu się przez chwilę, zmuszając się do fałszywego uśmiechu.
– Racja.
To, co powiedziała potem, zmieniło całe moje życie.
Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale te trzy słowa sprawiły, że wszechświat pchnął pierwszą kostkę domina kształtującego ścieżkę mojej przyszłości. Ścieżkę, którą z trudem pokonam. Ścieżkę, która prawdopodobnie zapadnie się pod ciężarem smutku i w końcu powali mnie na kolana, ale nigdy nie przestanę wstawać i iść naprzód, ponieważ będzie to jedyna droga prowadząca mnie z powrotem do Nory.
Jednak w tamtym momencie usłyszałem tylko trzy irytujące słowa.
– Cholerny Camden Cole – mruknęła, biorąc pieniądze od mężczyzny. – Dziękuję.
Cholerny Camden Cole? A co ja takiego zrobiłem? Dałem jej forsę, której wyraźnie potrzebowała. I teraz byłem cholernym Camdenem Cole’em? Niby z jakiej paki?
– Chcesz jednak te chipsy? – zapytała kasjerka, a Nora tylko pokręciła głową i gwałtownie wepchnęła banknot do kieszeni, co świadczyło o tym, że ewidentnie się wściekła.
Nagle ja też poczułem złość. Miałem dość zmartwień tego lata z powodu swojej rodziny. Nie potrzebowałem dodatkowo jakiejś dziewuchy, która też mnie wyzywała, choć nawet się dobrze nie poznaliśmy.
Mimo że robiła to pod nosem.
Na środku sklepu pełnego nieznajomych.
W mieście, w którym nikt mnie nie znał.
Lecz były to jedynie drobnostki przy moim rosnącym gniewie. Kiedy Nora wyszła na zewnątrz, zrezygnowałem z własnych zakupów i podążyłem za nią. Mogła krzyczeć na mnie do woli, ale nie zrobiłem nic złego. Jeśli złościła się z powodu pieniędzy, chętnie je od niej odbiorę. Żaden problem.
Nora pozostawała skupiona na swoim zadaniu i maszerowała z siatką w ręce. Przyspieszyła w drodze na parking, a ja starałem się zachować spokój, kiedy mijałem kilku miejscowych idących do sklepu. Uśmiechałem się do nich i machałem, żeby nie wyglądać jak walnięty stalker, gdy faktycznie kogoś śledziłem. Niecałą sekundę później, kiedy wpadła na chodnik i zaczęła gadać do siebie, już do końca zmieniłem się w szurniętego prześladowcę.
– Cholerny Camden Cole ze swoimi ślicznymi niebieskimi oczami. No serio, kto ma tak niebieskie oczy? To jakieś gogle noktowizyjne czy co?
Uniosłem brwi, a szczęka opadła mi tak nisko, że mogłem łapać muchy. Nora uważała, że moje oczy są śliczne. Mama zawsze to powtarzała, ale DNA wymagało od niej, żeby tak myślała.
W przeciwieństwie do DNA Nory Stewart.
I tak po prostu „cholerny Camden Cole” jakoś przestało uwierać.
Cofnąłem się trochę, żeby nie zauważyła, że za nią idę, lecz wciąż byłem na tyle blisko, by ją słyszeć. Śmiesznym tonem, który w niczym nie przypominał mojego głosu, zaczęła mnie przedrzeźniać:
– Hej, jestem Camden Cole. Masz trochę robaków. Sam mam ich milion. – Zamachała rękami. – Nie chcę twoich robaków! Chcę własne cholerne robaki. I może warte więcej niż cztery dolce. – Wydała dźwięk świadczący o frustracji, ale maszerowała dalej. – Założę się, że Camden jadł frytki na kolację. Pewnie dostał nawet deser. Zeżarł ciasto czekoladowe w swoich głupich butach i cudacznej koszuli.
Drgnąłem i zatrzymałem się na środku chodnika, jakbym uderzył w niewidzialną ceglaną ścianę.
O Boże.
O BOŻE.
Nora sądziła, że byłem bogaty. No to pozamiatane.
Nie wiedziała, że musiałem kupić te buty za własne pieniądze. I owszem, doskonale zdawałem sobie sprawę, że wyglądały okropnie, i spaliłbym je przy pierwszej lepszej okazji. Ale tata nie wyżywał się na mnie, kiedy zakładałem je do kościoła, co samo w sobie czyniło je niesamowicie cennymi.
Oddech uwiązł mi w gardle, gdy Nora nagle zamilkła. Jeszcze odkryje, że ją śledzę. Idąc chodnikiem, mogłem udawać, że jestem na spacerze. Przecież nie była właścicielem całego miasta. Ale gdybym poszedł za nią do lasu i by mnie przyłapała, nie wmówiłbym jej, że to przypadek.
Zacisnąłem zęby, patrząc, jak znika na oświetlonym księżycem szlaku. Powinienem wrócić do domu. Powinienem zostawić ją w spokoju, zrezygnować z robaków i spędzić resztę lata, próbując stać się mężczyzną, tak jak chcieli tego moi rodzice i dziadkowie.
Wiedziałem to wszystko, ale nie ruszyłem się z miejsca. Serce waliło mi jak szalone, gdy stałem na rozdrożu. Nie znałem tej dziewczyny, lecz ciągnęło mnie do niej niczym ćmę do ognia.
Wiele lat później nadal się zastanawiałem, dlaczego za nią poszedłem tamtej nocy. Nie złościłem się już, a ona oddaliła się na tyle, że nie słyszałem jej wygadywania – ani dobrego, ani złego. Mimo to z powodu, którego nigdy nie zdołam wyjaśnić, podążyłem jej śladami polną drogą.
Choć szła spory kawałek przede mną, na wszelki wypadek zachowywałem się jak najciszej. Las nie był tak gęsty, jak sądziłem, przez co nie groził nam totalny mrok, poza tym wkrótce światła na gankach domów po drugiej stronie linii drzew oświetliły okolicę. W żadnym wypadku nie dało się nazwać mnie wysokim, lecz miałem dłuższe nogi niż Nora, więc szybko skróciłem dzielący nas dystans. Nieraz chowałem się za drzewo ze strachu, że mnie usłyszała. A ona po prostu szła dalej, patrząc przed siebie, z brązowymi włosami opadającymi na jej plecy.
Pomijając to śledzenie, droga mijała całkiem miło i spokojnie. Wszystko się zmieniło, gdy w ciszy rozległ się męski głos. Zamarłem, próbując ustalić, z którego kierunku dobiegł dźwięk, tymczasem Nora wystartowała sprintem.
Rzuciłem się za nią i z każdym krokiem krzyki stawały się głośniejsze. Niewyraźne przekleństwa szybowały w powietrzu niczym chybotliwe strzały eskortowane przez niezgraną symfonię burczenia i warknięć. Moje stopy uderzały o drogę, patyki trzeszczały, a liście szeleściły, ale Nora ani razu nie obejrzała się za siebie.
Wyłoniła się z lasu pierwsza, owijając reklamówkę wokół nadgarstka, i przebiegła przez zaniedbany trawnik wprost do małego domu w stylu ranczerskim, z łuszczącą się farbą na okiennicach. Od frontu znajdowała się rozbita szyba zakryta sklejką, a pęknięcie w drzwiach wejściowych było widoczne nawet z odległości kilku metrów.
Na krótko zapadła cisza, więc schowałem się za drzewem, żeby obserwować Norę, jednocześnie łapiąc oddech. Nie udało mi się zaczerpnąć tchu, bo gdy tylko dotarła do drzwi, te się otworzyły, prawie miażdżąc jej twarz. Mężczyzna z rozczochranymi brązowymi włosami i piwnym bebechem wytoczył się i wpadł na dziewczynę. Wyciągnął ręce, lecz nie po to, żeby pomóc. Pchnął ją mocno, aż jej drobne ciało wylądowało na ziemi.
Instynktownie wyskoczyłem zza drzewa, ale chłopak, który zapewne był bratem Nory, ponieważ wyglądał tak samo jak ona, tylko przewyższał ją wzrostem, pomógł jej wstać i pociągnął ją za siebie.
– Nigdy więcej nie waż się jej tknąć! – wrzasnął.
Mężczyzna otarł usta wierzchem dłoni i wybełkotał:
– Powinienem wypatroszyć was oboje. Nic dziwnego, że matka was porzuciła, niewdzięczne bachory. Zrujnowaliście mi życie. – Jego pięść poszybowała w powietrzu, by wylądować twardo na twarzy chłopaka.
Sapnąłem i zakryłem usta dłonią, gdy brat Nory opadł na ścianę i osunął się na tyłek.
Facet ponownie ruszył, ale dziewczyna wskoczyła między nich i przykucnęła. Wyglądała niczym lwica gotowa do ataku.
– Tato, nie!
Jasna cholera! To był jej ojciec?!
Panika sprawiła, że ponownie brakło mi tchu. Nie miałem pojęcia, co robić. Jeśli brat Nory, który był ode mnie dwa razy większy, nie potrafił sobie poradzić z tym gościem, ja na nic się nie przydam. Mogłem jednak sprowadzić pomoc. Z pewnością ktoś usłyszał tę awanturę. Rozejrzałem się gorączkowo. Na wielu gankach paliło się światło, ale szybko straciłem nadzieję, gdy zobaczyłem wygięte żaluzje z czającymi się za nimi postaciami. Żółć podeszła mi do gardła. Ludzie po prostu się przyglądali, jakby byli na jakimś cholernym przedstawieniu.
Kiedy się odwróciłem, chłopak stawał na nogi i wbijał w ojca mordercze spojrzenie.
– Idź do Thei – warknął do Nory.
Pociągnęła go za ramię.
– Nie. Proszę, Ramsey. Chodź ze mną. To bez sensu. On nie jest tego wart. Proszę! Proszę! Proszę! – krzyczała przez łzy. – Tato, idź sobie! Zostaw nas w spokoju!
Słysząc, jak nazywa tego potwora tatą, poczułem się, jak gdyby ktoś wbił mi nóż między żebra.
Facet wybełkotał coś, czego nie zrozumiałem, a potem splunął na nich i w końcu zatoczył się w kierunku poobijanej ciężarówki. Wsiadł i odpalił silnik, który ożył z rykiem.
Nie widziałem twarzy Nory, ale wstrzymywałem oddech, dopóki tylne światła auta nie zniknęły za rogiem. Gdy tylko koleś odjechał, dwa domy dalej otworzyły się drzwi i dziewczyna z rozwianymi brązowymi włosami, jaśniejszymi niż te Nory, wybiegła na bosaka.
– Ramsey!
– Cholera – wymamrotał chłopak, po czym odkrzyknął: – Nic mi nie jest! – Przyciągnął siostrę do swojego boku i mocno ją przytulił. – Norze też.
Dziewczyna zatrzymała się przed nim i wspięła na palce, żeby zbadać jego krwawiący nos.
– Nienawidzę tego typa!
– Ja też, Wróbelku. Ja też. – Ramsey zaśmiał się naprawdę szczerze. I gdybym nie był zaskoczony sceną, którą dopiero co widziałem, zszokowałby mnie fakt, że ten chłopak wciąż pamięta, jak się śmiać po regularnej walce na pięści ze swoim ojcem.
Nora wyplątała się z objęć brata i otarła łzy z oczu.
– Przyniosłam ci gumę do żucia.
Choć Ramsey miał krew rozmazaną na twarzy, uśmiechał się niemożliwie szeroko, gdy patrzył na młodszą siostrę.
– Skąd wiedziałaś, że został mi ostatni kawałek?
– Zawsze żujesz ostatni kawałek – wtrąciła dziewczyna nazywana Wróbelkiem.
Nora parsknęła. I zupełnie jak w przypadku Ramseya, zaśmiała się tak szczerze, że nie czułem już zaskoczenia. Stałem tylko jak ogłuszony.
Kim, do licha, były te dzieciaki? Ja nadal się trząsłem, a nawet nie brałem udziału w walce. Pewnie, ojciec wydzierał się co rusz, ale nigdy mnie nie uderzył. Ani nie pchnął. Ani nie opluł. Ani nie powiedział, że zrujnowałem mu życie. Jezu Chryste, jaki tata robi takie rzeczy swoim dzieciom?
Nie umiałem pojąć, jak w takiej sytuacji można się jeszcze uśmiechać.
A Nora to potrafiła.
Poczucie winy smagnęło mnie niczym zimny wiatr w środku zimy. Nad strumieniem potraktowałem ją jak dupek, bo byłem zły, że spędzam lato u dziadków. U dziadków, którzy nigdy w życiu nie podnieśli na mnie ręki. I którzy dawali mi trzy domowe posiłki dziennie, a od czasu do czasu babcia przemycała nawet lody.
Jezu, naprawdę byłem cholernym Camdenem Cole’em.
Nora, Ramsey i ich koleżanka weszli razem do środka, a ja jak totalny stalker usiadłem na skraju lasu i przez dłuższą chwilę wpatrywałem się we frontowe drzwi. Chciałem pomóc, ale nie miałem pojęcia jak. Zanim Nora na mnie nakrzyczała, planowałem włączyć ją do swojego robakowego planu. Dzięki temu zarobiłaby przynajmniej trochę kasy. Ale jeśli jej mama rzeczywiście ich zostawiła, potrzebowała więcej niż tylko kilka dolców dziennie.
Zastanawiałem się, czy nie powiedzieć o wszystkim dziadkom, tyle że oni naprawdę lubili przymykać oko na takie sprawy, nawet we własnej rodzinie. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że wkroczyliby do akcji dla kogoś nieznajomego.
Mógłbym zadzwonić do mamy. Może jeśli uzna, że dzieciakom grozi niebezpieczeństwo, zawiadomi kogo trzeba. Ale czy Nora by tego chciała? Gdy sprawa trafia na policję, trudno ją wyciszyć. A czy gliniarze w ogóle zrobiliby cokolwiek?
Kiedy ruszyłem tamtej nocy do domu dziadków, ojciec Nory nadal nie wrócił. Jej brat i ta dziewczyna, Wróbelek, siedzieli na ganku, trzymając się za ręce i rozmawiając, jednak Nory nigdzie nie było widać. Wyglądała całkiem dobrze, kiedy wchodziła do domu z torbą zakupów wciąż owiniętą wokół nadgarstka, ale podejrzewałem, że tej nocy nie uda jej się zasnąć.
Bóg świadkiem, że ja nie dam rady tego zrobić.
Ramsey obudził mnie tuż przed ósmą, żeby zapytać, czy chciałabym spędzić dzień w towarzystwie jego i – oczywiście – Thei. Ojciec jakimś cudem nad ranem dotarł do domu, a brat stanowczo odmówił zostawienia mnie z nim po wydarzeniach minionej nocy. Szczerze mówiąc, takie zachowanie to nic niezwykłego. Ojciec i Ramsey awanturowali się bez przerwy.
Nie rozmawialiśmy o tym.
Nie zostało już nic do powiedzenia. To było okropne, paskudne i złe na wielu poziomach.
Ale żyliśmy w tym piekle.
Nie podobało mi się, że Ramsey musiał się tak o mnie martwić. A jeszcze bardziej nie podobało mi się, że tak naprawdę tego potrzebowałam.
Kiedy myłam twarz i zęby, w międzyczasie opowiadałam bratu o pracy u pana Leonarda. Zrywał boki ze śmiechu, kiedy dowiedział się, że cały dzień zbierałam robaki. Strategicznie nie wspomniałam o cholernym Camdenie Cole’u. Gdyby się wydało, że spędzałam czas z chłopakiem, którego nie znam, Ramsey zadałby milion pytań – a na żadne nie chciałam odpowiadać. Zresztą po tym, jak się rozstaliśmy, nie byłam pewna, czy Camden jeszcze się pokaże. Zeszliśmy z Ramseyem do kuchni, żeby zrobić śniadanie. Znaleźliśmy w niej napoczęty chleb, którzy zdążył już sczerstwieć. Szynka leżała na blacie Bóg jeden wie jak długo, a ojciec spał w fotelu z niedojedzoną kanapką na piersi. Jedzenie było warte tylko cztery dolary, ale świadomość, że się zmarnowało, okazała się druzgocząca. Nie miało znaczenia, jak często nam to robił – za każdym razem bolało tak samo. Łzy napłynęły mi do oczu, lecz nie pozwoliłam sobie na płacz, świadoma, że Ramsey stał tuż za mną. To nie jego wina, jednak jeśli zorientowałby się, co czułam w tej chwili, zadręczałby się cały dzień.
Ramsey obiecał, że tego wieczoru to on przyniesie kolację do domu. Przykleiłam na twarz uśmiech i przypiekłam dwa kawałki czerstwego chleba, które potem posmarowałam resztką masła orzechowego. Jeden z nich podałam bratu.
Tak wyglądał zwyczajny poranek w domu Stewartów.
Nie zastałam Camdena nad strumieniem, kiedy dotarłam na miejsce, a fala rozczarowania, która mnie zalała, okazała się dość zaskakująca. Uzbrojona w cierpliwość i poczucie winy, z obrazem niebieskich oczu w pamięci, doszłam do wniosku, że nie mam prawa się złościć na Camdena. Gdyby role się odwróciły, też nie powiedziałabym mu, gdzie znalazłam zagłębie robaków. Jakby nie patrzeć, był moją konkurencją.
Spór pana Leonarda ze starym Lewisem nie potrwa wiecznie. Ale dopóki się nie skończy, razem z Camdenem spędzimy kolejne dni, każde po swojej stronie strumienia. Dzięki komuś, z kim można porozmawiać, ta żałosna praca stanie się nieco mniej okropna.
Podczas gdy się zastanawiałam, jak przeprosić Camdena, aby aż tak bardzo się nie upokorzyć, chrabąszcz na tyle duży, że mógł być spokrewniony z wiewiórkami, zaatakował mnie znienacka. Głośny krzyk wyrwał mi się z gardła. Już samo jego echo wystarczyło, by ogłuszyć każdego w promieniu kilku kilometrów.
Schylając się i lawirując między kamieniami, pobiegłam na skraj wody i gorączkowo przetrząsałam włosy. Poprzedni dzień okazał się nauczką i dziś rano zaplotłam je w warkocz. Przeklęty warkocz, w który mój napastnik wplątał odnóża i utknął. Byłam o krok od wyskoczenia z własnej skóry i przeżycia reszty życia jako szkielet.
– Spadaj! – krzyknęłam, energicznie klepiąc po włosach. Panika gwałtownie wzrosła, gdy usłyszałam brzęczenie przy uchu.
Cholernym uchu.
Wyeksponowanym, odkrytym i zapraszającym uchu, do którego ten latający potwór mógł wpełznąć.
Umrę.
Tu i teraz.
Jeśli ten chrabąszcz dostałby się do środka, ktoś musiałby mnie dobić, tak samo jak zrobiono to z psem Tiffany Martin w zeszłym roku, gdy potrącił go samochód.
Rozgorączkowana i spanikowana, dokonałam wyboru. Przez resztę dnia będę mokra i nieszczęśliwa, ale chrząszcze nie potrafiły pływać, prawda?
Pomimo niewielkiej ilości wody w tej części strumienia rzuciłam się do przodu i zanurzyłam twarz. Szorując głowę niczym dzikuska, obiema rękami myłam gęste włosy. Skały pod moim brzuchem i klatką piersiową były porowate, jednak kilka zadrapań i siniaków to niewielka cena za uwolnienie się od owada. Wciąż niepewna, czy się go pozbyłam, zaczęłam się przekręcać na plecy.
Nagle czyjeś ręce złapały mnie w talii.
– Podnieś się – powiedział wybawiciel, po czym usiłował pomóc mi wstać. – Po prostu oprzyj się na stopach. Nie jest aż tak głęboko.
Cholerny Camden Cole. Oczywiście. Taplałam się w wodzie niczym idiotka. Jaki bardziej żenujący moment mógłby wybrać, żeby wreszcie się pojawić?
Nie miałam czasu martwić się tym, co sobie pomyślał, kiedy w moich włosach nadal tkwił żywy, oddychający insekt.
– Puszczaj! Jestem atakowana! – wrzasnęłam i dalej chlapałam wodą na włosy i twarz.
– Mogłabyś stanąć, do cholery, i przestać próbować się utopić? – warknął. Odciągnął mnie na brzeg, po czym bezceremonialnie rzucił na ziemię i upadł obok, sapiąc i ciężko dysząc.
Wyglądał inaczej niż poprzedniego dnia. Jego krótkie piaskowe włosy i niebieskie oczy pozostały bez zmian, ale obcięte dżinsy oraz czarny T-shirt z oderwanymi rękawami bardzo różniły się od spodni khaki i koszuli. W brudnych podróbkach converse’ów, które zastąpiły jego głupie mokasyny, przypominał każdego innego dzieciaka z Clovert. Mogłabym nawet posunąć się do stwierdzenia, że wyglądał jak jeden z tych uroczych chłopców, których było tak niewielu i którzy znajdowali się zbyt daleko stąd. No dobra, zdecydowanie mogłabym tak stwierdzić. I, cholera, czy to nie pech, biorąc pod uwagę, że leżałam mokra, ubłocona i wciąż niepewna, czy w ogóle się do siebie odzywamy?
Camden podniósł się na kolana i oparł na dłoniach, łapiąc oddech.
– Jezu, Nora. Na śmierć mnie wystraszyłaś. Biegłem aż od drogi po tym, jak usłyszałem twój krzyk. Myślałem, że zaatakował cię kojot czy coś w tym stylu.
– Blisko – odparłam z pełną powagą. – Miałam owada we włosach.
– Owada? – Jego ton był zarówno pytający, jak i oskarżycielski. – Jakiego owada? Pszczołę? Osę?
– Wydaje mi się, że chrabąszcza. Ale nie sprawdzałam.
Przechylił głowę.
– Właśnie miałaś atak i niemal nie utonęłaś z powodu cholernego chrabąszcza?
Oburzające, jak mało się przejął.
– Nie lubię robali, okej? To paskudne stworzenia i nawet nie wiem, gdzie są ich nosy. Poza tym mają takie małe oczy, dodatkowe pary nóg i w ogóle. No serio, komu potrzeba tyle odnóży? Potrafisz sobie w ogóle wyobrazić, jaki to dźwięk, jak coś takiego wpadnie ci do ucha?
Na jego twarzy odmalowała się zgroza.
– Jasna cholera, wpadł ci do ucha?
Skierowałam na niego palec.
– Nie, ale rzecz w tym, że mógł. Nie wiesz, co sobie myślał. Insekty są nieprzewidywalne. Nie muszą kąsać ani gryźć, ani nawet pełzać na swoich licznych odnóżach. Kiedy zobaczą otwarte usta lub ucho i do nich wlecą, już jest po tobie.
Wzdrygnął się i pokręcił głową.
– Jezu, jak o tym mówisz, zwykły chrabąszcz wydaje się przerażający.
– Witaj w moim świecie.
Westchnęłam teatralnie, lekko wzruszając ramionami, wstałam i podeszłam do strumienia. Umyłam w nim dłonie, a jako że byłam już przemoczona, chlapnęłam na siebie wodą, by pozbyć się błota z czarnych sportowych spodenek. Pochodziły z przerażającej kolekcji chłopczycy Thei. Musiałam wykazać się kreatywnością przy farbowaniu i cięciu, żeby koszulki po niej nie wyglądały, jakbym ukradła je bratu, ale przynajmniej nadawały się do użytku.
– Jeśli tak się boisz insektów i innych pełzających stworzeń, czemu podjęłaś się takiej pracy?
– Potrzebuję pieniędzy. – Odwróciłam się i zobaczyłam, że ściąga mokre buty i skarpetki. Cóż, jeśli to coś na jego lewej nodze w ogóle dało się nazwać skarpetką. Miała tyle dziur, że służyła raczej jako dekoracja kostki. Hmm, okej. Może jednak Camden Cole nie był bogatym dzieciakiem. – A skoro już o tym mowa. – Sięgnęłam do kieszeni po przemoczony dziesięciodolarowy banknot i wyciągnęłam go w stronę chłopaka. – Proszę.
Gapił się na moją dłoń, a jego błękitne oczy błyszczały w porannym słońcu, podczas gdy pojedyncza kropla wody wisiała na idealnym loku pośrodku czoła.
– Co to?
– Twoja kasa za robaki. – Wciąż trzymałam banknot w dłoni, Camden zaś się odsunął, jakbym próbowała mu wręczyć granat.
– Czemu mi ją dajesz? Dopiero co mówiłaś, że potrzebujesz pieniędzy.
– Eee, bo to twój zarobek? Nie martw się. Przypisałam sobie wszystkie zasługi. Pan Leonard powiedział, że jeśli dalej będę się tak świetnie spisywała, mogę liczyć na bonusowe dwa dolary co tydzień.
To przykuło uwagę Camdena.
– Dwa dolary? Mnie nie zaoferował bonusów, a przyniosłem tyle samo robaków co ty.
Zatrzepotałam rzęsami.
– Tak, ale ja jestem dziewczyną. Nie wolno mi grać w piłkę ani sikać na stojąco, ale od czasu do czasu to się opłaca.
– Bezsens – wymamrotał.
– Wiem. Też sądzę, że strzelanie goli szłoby mi świetnie. – Jako że nie wykonał żadnego ruchu, żeby sięgnąć po pieniądze, schyliłam się i wsadziłam je do jego porzuconego buta. – W każdym razie przepraszam za to, że wczoraj na ciebie nakrzyczałam.
Usiadł z bosymi stopami, mokra koszulka kleiła mu się do kościstej piersi.
– Nie musisz przepraszać. Ja też trochę pokrzyczałem.
Kucnęłam i zabrałam się do pracy, zapominając na chwilę, że moje uszy po raz kolejny są wystawione na pastwę zabójczych chrząszczy.
– Racja, ale dopiero kiedy ja wydarłam się na ciebie, więc wychodzi na to, że wina leży po mojej stronie. Tak czy owak miałam kiepski dzień i tak jakby wyżyłam się na tobie. – Spuściłam głowę i dodałam: – Wybacz.
Kątem oka widziałam, jak szura stopami.
– Dlaczego miałaś kiepski dzień? Co się stało?
– W tym momencie zwalam to na łagodny udar słoneczny, ale musiałam spędzić zbyt dużo czasu na dotykaniu robali, więc możliwe, że to był prawdziwy udar.
– Dziś jest już lepiej?
Westchnęłam i dalej zgarniałam, a potem przesiewałam maleńkie kupki ziemi.
– Przeżyłam paskudny atak chrząszcza i jestem mokra, więc jeszcze nie wiem.
– A teraz? – Jego wiaderko pojawiło się nagle na linii mojego wzroku. I niech mnie licho. Robale. Było pełne cholernych robali. Nie zdążyłam jeszcze strawić śniadania, a Camden już zarobił jakieś dwadzieścia dolców.
Odchyliłam głowę, by popatrzeć na niego.
– Skąd je bierzesz?
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Obiecujesz, że nikomu nie powiesz?
– Mówiłam, że nie jestem kapusiem.
– To brzmi jak coś, co powiedziałby kapuś na chwilę przed tym, jak pobiegłby na mnie donieść.
– Słuchaj, oddałam ci dziesięć dolarów. To musi coś znaczyć, prawda? Daj mi kredyt zaufania. Mogłam je przecież zatrzymać.
– Powinnaś je zatrzymać. Ale dobrze. Wierzę ci. – Usiadł obok mnie, skrzyżował chude nogi i zaczął skubać liść. – Więc słuchaj tego: wracając wczoraj z kościoła do domu, znalazłem na chodniku banknot dziesięciodolarowy. – Urwał i spojrzał na mnie. Był tak blisko, że widziałam ciemne plamki szafiru na jego błękitnych tęczówkach. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, uśmiechając się, jakbym mogła czytać mu w myślach.
Zdenerwowana faktem, że oddychamy tym samym powietrzem, rzuciłam przeciągle:
– Iii?
Podniósł z trawy kolejny liść i zaczął go obdzierać.
– Nieźle, co? Wracałem do pracy tutaj z nadzieją, że zarobię dziesięć dolców, a one po prostu leżały na chodniku, błagając, żebym je podniósł. Nie jestem specjalnie religijny ani nic z tych rzeczy, ale udało mi się przebrnąć przez kazanie wielebnego Lyona i nie zasnąć, więc może to była nagroda od Boga.
O czym, do cholery, mówił ten dzieciak?
– Aha – powiedziałam, choć tak naprawdę na usta cisnęło mi się: „Do rzeczy”. Zmusiłam się do czegoś, co, jak miałam nadzieję, przypominało uśmiech. – Kościoły raczej tak nie działają. Bóg zajmuje się sprawami ważniejszymi niż nagradzanie osób, które nie zasnęły w trakcie nabożeństwa. No ale jasne, pewnie. A teraz wróćmy do robaków. Po południu ma być z milion stopni i naprawdę chciałabym złapać choć kilka, zanim się rozpłynę.
– Oj, nie możesz dziś łapać robaków.
– Co? Czemu nie?
– Bo pan Leonard powiedział, że nasz limit to jakieś pięćset tygodniowo i nie chce, żebyśmy tu przychodzili w weekendy. – Uniósł wiaderko. – Już mamy sto na dzisiaj.
Normalnie zerwałabym się teraz z pięściami i krzyknęła mu w twarz, że to nie w porządku, bo polowałam na robaki cały ranek i niemal umarłam w wyniku ataku chrabąszcza. Ale jedno słowo sprawiło, że trzymałam temperament w ryzach.
– Co masz na myśli, twierdząc, że mamy już sto?
Na jego twarzy po raz kolejny pojawił się szeroki uśmiech.
– Już mogę mówić dalej?
Zacisnęłam wargi. Jeśli Camden znów zamierzał mi wmawiać, że Bóg nagradza go dżdżownicami za to, że nie zasnął w kościele, to istniała spora szansa, że ponownie na niego nakrzyczę. Jednak w istocie mnie zaciekawił, wskazałam więc dłonią na usta i wykonałam gest zasuwania suwaka, po czym wyrzuciłam niewidzialny kluczyk za siebie.
– W każdym razie kiedy znalazłem te pieniądze w drodze powrotnej z kościoła, niemal zrezygnowałem z przyjścia tutaj. Ale potem wpadłem na pomysł. I niespełna piętnaście minut później wyszedłem ze sklepu wędkarsko-spożywczego Lewisa z setką robaków, a później spotkałem ciebie. Koniec.
Camden Cole bez dwóch zdań nie potrafił opowiadać historii, bo choć streszczenie tego wszystkiego zajęło mu dobre pięć minut, jego wersja bezsensownych wydarzeń zostawiła mnie z większą liczbą pytań niż odpowiedzi.
– Kupiłeś sto robaków od starego Lewisa?
Kiwnął głową.
– A, i jeszcze colę. Ale wypiłem ją, zanim cię spotkałem. Przyniósłbym ci jedną, gdybym wiedział, że tu będziesz. Wezmę następnym razem. – Wskazał na mnie palcem i zaśmiał się półgębkiem.
Zamrugałam. Ten chłopak nie był najbystrzejszy.
– Eee… Co?
Wzruszył ramionami.
– No co? To byłoby miłe. Wolisz sprite’a zamiast coli?
Nawet zirytowana nie zamierzałam rezygnować z darmowego napoju.
– Nie, cola brzmi świetnie. Ale po co kupowałeś robaki, żeby sprzedać je panu Leonardowi?
Miał czelność spojrzeć na mnie, jakbym to ja była idiotką.
– Eee, bo w sklepie wędkarskim sprzedają je po dziesięć centów za sztukę, a pan Leonard płaci dwadzieścia.
Poderwałam głowę tak szybko, że mało mi nie odpadła.
Zakręcił palcem przed moją twarzą, na której malował się szok, i uśmiechnął się.
– O tak. Wreszcie załapałaś.
Taa, załapałam. Dobry Boże, to było genialne. Cholerny Camden Cole okazał się geniuszem i nie wiedziałam dlaczego, ale poważnie mnie to zirytowało.
Wstałam i posłałam mu złowrogie spojrzenie, biorąc się pod boki.
– Nie możesz kupować robaków w sklepie wędkarskim. Pan Leonard się wkurzy, jeśli się dowie, że łowi na przynętę przeklętego Lewisa. – A niby skąd się dowie? Twierdziłaś, że nie jesteś kapusiem.
– Bo nie jestem! Ale… – urwałam, świadoma, że to, co robił, było złe, lecz niezdolna do sformułowania odpowiedzi z powodu zazdrości, że nie wpadłam na ten pomysł pierwsza.
– Ale nic – stwierdził, podnosząc się. Zerknął przez ramię na dom pana Leonarda, po czym zniżył głos. – Słuchaj, nie dowie się o tym. Nikt w Clovert mnie nie zna, więc wcisnąłem kit facetowi ze sklepu wędkarskiego, że mam na imię Cam i właśnie się tu przeprowadziłem. Zmyśliłem całą historię o łowieniu ryb z braćmi i powiedziałem, że potrzebujemy dużo robaków. To nie jest takie totalne kłamstwo.
Zamilkł na chwilę i spojrzał w niebo z zastanowieniem.
– Okej, nieprawda. To kłamstwo prawie od początku do końca. Ale białe kłamstwo. Nie mam żadnego rodzeństwa. Popytałem jednak w kościele i pan Leonard ma wielu braci, a także pięciu synów, z których każdy ma co najmniej jednego syna więcej, z których przynajmniej czterech lubi łowić ryby, co daje… – Uniósł rękę i zaczął liczyć na palcach, ale poddał się, gdy doszedł do dziesięciu. – Dużo ludzi, okej? I żaden z nich nie może już kupić przynęty w sklepie. Więc przy kawie tego ranka…
– Piłeś kawę z panem Leonardem? – zapytałam niegrzecznie, ale z Camdenem Cole’em jakoś nie potrafiłam inaczej.
Skrzywił się.
– Nie. On pił kawę, a ja poczęstowałem się cukierkami, którego jego żona trzyma w kryształowej misce. – Urwał. – Swoją drogą, nadal mam kilka w plecaku, jeślibyś chciała. Tylko ostrzegam, zostały jedynie te paskudne o smaku toffi.
Niech to. Najbardziej lubiłam toffi, ale bałam się, że jeśli wyciąganie cukierków z plecaka go rozproszy, nigdy się nie dowiem, o czym on, do cholery, mówił.
– Dzięki. Nie trzeba.
Wzruszył ramionami.
– Tak czy owak, zapytałem pana Leonarda, czy jest jakiś limit. Powiedział, że jakieś pięćset tygodniowo, bo to, czego nie zużyje jego rodzina, zamierzał sprzedawać na swoim podjeździe klientom Lewisa, nawet jeśli miałby na tym stracić.
Wow. Otis Leonard się nie patyczkował.
– Kupię je za dychę – ciągnął Camden – sprzedam mu za dwie i będę przychodził tu każdego dnia, by udawać, że je zbieram, żeby unikać dziadka przez osiem godzin. Same zwycięstwa.
Okej, może jednak potrafił opowiadać historie. Ta odpowiedziała na większość moich pytań, ale nijak nie pomogła na zazdrość.
– On nigdy ci nie uwierzy, że każdego dnia znajdujesz sto robaków.
– Wiem, dlatego dobrze się składa, że zatrudnił także ciebie. We dwoje spokojnie możemy zebrać po pięćdziesiąt robaków dziennie. Proszę tylko o to, żebyś oddawała mi połowę zysku na poczet zakupu kolejnych robali.
Po raz kolejny zacisnęłam usta. Matematyka nie była moją mocną stroną, ale coś tam potrafiłam. Jeśli Camden codziennie kupował robaki za dziesięć dolarów, miał tyle samo zysku. I zamierzał podzielić się nim ze mną? Z dziewczyną, której nie znał, a która dużo na niego krzyczała? Zagwarantować mi pięć dolców dziennie? Co daje dwadzieścia pięć dolarów w ciągu tygodnia? Sto za miesiąc? I to wszystko bez dotykania nawet jednego robaka?
– Dlaczego miałbyś na to pójść? – zapytałam podejrzliwie. – Nawet nie musiałeś mi o tym mówić, wiesz? Mogłeś po prostu zanosić codziennie pięćdziesiąt robaków i zarabiać pięć dolarów. Nie musiałam o niczym wiedzieć.
Na jego chłopięcej twarzy odmalowała się frustracja.
– I miałbym pozwolić, żeby drugie pięć dolarów się zmarnowało?
– Pewnie. Czemu nie? Nie znasz mnie.
Skrępowany spuścił wzrok na ziemię i przestąpił z nogi na nogę, a uśmiech, który niemal nie znikał z jego twarzy, zbladł.
– Możliwe, że znam cię lepiej, niż myślisz.
Poczułam się niepewnie.
– Co to niby miało znaczyć?
Potrząsnął głową i spojrzał na mnie.
– Wiem, że nie lubisz łapać robaków. Wczoraj widziałem, jak się krztusiłaś. Wiem też, że jesteś miłą osobą, która potrafi zwrócić komuś dziesięć dolców, nawet jeśli potrzebuje pieniędzy. I choć nie mam pojęcia, czy uwzględniłabyś mnie w swoich planach, gdybyś pierwsza na to wpadła, wierzę, że może jak już zostaniemy przyjaciółmi, zrobiłabyś to.
Nie zrobiłabym. Bałabym się, że mógłby na mnie naskarżyć, a wtedy miałabym kłopoty i straciłabym pracę – i nieważne, że jej nienawidziłam.
Wbiłam wzrok w swoje adidasy, byle tylko uciec od wyrzutów sumienia, które skręcały żołądek. Jeśli nie liczyć Ramseya i Thei, nie miałam zbyt wesołego życia. A kiedy przyjacielski chłopak o ślicznych niebieskich oczach proponował mi coś miłego, choć nie miał ku temu żadnego powodu po tym, jak go potraktowałam, te wyrzuty sumienia stawały się nieznośne.
– Zresztą – dodał – pomyślałem, że fajnie by było spędzać te dni nad strumieniem w czyimś towarzystwie. Wiesz, zostalibyśmy partnerami w zbrodni. To może być nasza mała tajemnica, ale jeśli nie jesteś zainteresowana…
Poderwałam głowę.
– Jestem zainteresowana.
– Tak? – Uśmiechnął się nieśmiało, jakbym to ja podarowała mu prezent, co tylko zwielokrotniło moje poczucie winy.
– Tak. Mnie też przydadzą się całe dni poza domem. Mój ojciec dużo krzyczy. Możliwe, że mam to po nim.
Camden otworzył szerzej oczy i przysięgam, że na chwilę zbladł. Szybko jednak zamaskował to uśmiechem.
– Nooo, to co będziemy dzisiaj robić?
– Nie wiem. A co byś chciał?
– Zagramy w łapki? – zasugerował, wyciągając ręce przed siebie, wnętrzem dłoni do góry.
– Och, weź. Nie chcę cię zawstydzać.
Zaśmiał się głośno.
– No dobra. Wziąłem trochę książek i przyborów do rysowania. Zabrałbym też radio, ale baterie się wyczerpały.
– Jakiego rodzaju?
– C. Ale potrzebuję ich z osiem, a kosztują fortunę.
– Przyniosę je jutro. Mam całe opakowanie. Tata dostał je w ostatniej robocie. – Prawdę mówiąc, ojciec ukradł te baterie podczas pracy w sklepie. Nic dziwnego, że został zwolniony następnego dnia.
Nigdy nie potrafiłam kłamać, więc poczułam ciepło na policzkach i bez wątpienia moja twarz przybrała uroczy odcień różowego neonu. Nie miałam zbyt wielu przyjaciół, bo łatwiej było unikać ludzi, niż patrząc im w oczy, łgać na temat swojego życia. Jednakże biorąc pod uwagę, że stawka wynosiła pięć dolców dziennie, wyglądało na to, że z Camdenem jesteśmy na siebie skazani.
– Nie! – Odwrócił się tak szybko, że potknął się o własną nogę. Na szczęście w porę odskoczyłam mu z drogi.
– Jezu, Cam!
Wyprostował się i spojrzał na mnie uważnie.
– Nie musisz prosić o nie taty. To nic takiego. Kupię jakieś w przyszłym tygodniu.
Hmm, serio, Camden był dziwny.
Przewróciłam oczami.
– Mój ojciec pewnie w ogóle o nich nie pamięta. Leżą w naszym garażu już z jakiś rok. Masz pojęcie, jak bezużyteczne są baterie typu C? Do niczego nie pasują. Z wyjątkiem twojego radia, jak widać.
– Okej – rzucił, ale nie było to ani pytanie, ani stwierdzenie, tylko dwie sylaby, które wypowiedział, by wypełnić ciszę.
– Ooo-kej – powtórzyłam, rozglądając się za czymś, co wybawiłoby mnie z tej niezręcznej sytuacji. – No. Moglibyśmy popływać. I tak jesteśmy już mokrzy, a na wysokości pnia drzewa woda jest nieco głębsza i…
Tyle zdołałam powiedzieć, nim Flash we własnej osobie śmignął obok mnie, wołając przez ramię:
– Kto ostatni, ten ciapa!
Niezdolna oprzeć się wyzwaniu popędziłam za Camdenem. Dobiegł przede mną, jednak się nie przechwalał. I pewnie tylko dlatego nie wciągnęłam go pod wodę przy pierwszej lepszej okazji.
Przez resztę popołudnia kąpaliśmy się i poznawaliśmy lepiej. Już na niego nie krzyczałam. Było to dość łatwe, bo gdy dało się mu szansę, cholerny Camden Cole okazał się supermiły.
Rozmawialiśmy o Alberton. Przyznał, że w mieście śmierdzi, po czym sprzeczaliśmy się, czy to bardziej smród martwego zwierzęcia czy zgniłych jaj. Kilkakrotnie podchodził do swojego plecaka, żeby przynieść mi cukierki o smaku toffi. Nie prosiłam go o to ani razu. I opowiedziałam mu o ludziach w Clovert. Głównie z kim rozmawiać, a kogo unikać. Słuchał cierpliwie i nie spuszczał ze mnie wzroku, co momentami było trochę niekomfortowe, ale ogólnie pasowaliśmy do siebie jak ser i szarlotka – dziwna kombinacja, jednak jakoś się sprawdzała.
Kiedy popołudnie zaczęło się zmieniać w wieczór, Camden wyskoczył z wody tak błyskawicznie, jak do niej wpadł. Jego dziadkowie byli bardzo restrykcyjni, jeśli chodziło o porę kolacji, więc musiał szybko wrócić do domu, aby jeszcze wykonać swoje obowiązki.
W minionych latach spędziłam dużo czasu sama, unikając ojca i chowając się przed ludźmi, którzy mogliby przejrzeć moją fasadę. Jednak tego dnia, kiedy obserwowałam Camdena biegnącego przez wysoką trawę, niosącego wiadro i plecak, podczas gdy woda spływała mu ze spodni, mogłam szczerze powiedzieć, że cieszyłam się z jego towarzystwa.
Niespiesznie wyszłam na naszą brudną plażę i ruszyłam prosto do swojego wiaderka. Jako młoda dziewczyna zbyt wiele razy skrzywdzona przez ludzi, których kochała, po części spodziewałam się, że zastanę je puste. Camden mógłby z łatwością zabrać jego zawartość, gdy nie patrzyłam, i spieniężyć wszystkie robaki. Z mojego doświadczenia wynikało, że kiedy coś brzmiało zbyt dobrze, aby mogło być prawdziwe, zwykle nic z tego nie wychodziło.
Ale nie z Camdenem.
Nigdy nie z Camdenem.
Wiaderko nie tylko zostało wypełnione robakami, lecz także wokół rączki owinięto dziesięciodolarówkę. Czarnym markerem u góry banknotu napisano: „Są Twoje. Uczciwie zarobione”.
Zdjęłam z ramion plecak i rzuciłam go na ziemię.
– Już jesteś.
– Ano. Nie wiedziałem, o której się zjawisz, więc wyszedłem zaraz po śniadaniu. Byłbym wcześniej, ale sklep wędkarski otwierają dopiero o siódmej.
– O siódmej? Jezu, dziadkowie zawsze każą ci tak wcześnie wstawać?
Pokręcił głową.
– Nie, lecz uznałem, że jeśli ty tu będziesz, to ja też chcę.
Cała się spięłam. Można powiedzieć, że nie najlepiej rozumiałam i przetwarzałam uczucia. W każdym razie te dobre. Poza Ramseyem i Theą nikt ich we mnie nie budził. Nie miałam więc pewności, co dokładnie stało się ze mną w tej chwili. Ale cokolwiek to było, sprawiło, że w gardle urosła mi gula.
– Zwykle przychodzę koło dziewiątej – wymamrotałam.