Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Każda dziewczynka marzy o życiu jak w bajce. Takiej, w której rycerz na białym koniu ratuje ją z opresji. Potem zakochują się w sobie, na świat przychodzą ich dzieci i wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Według tej definicji moje życie też powinno być bajką.
Miałam osiem lat, gdy Caven Hunt uratował mnie przed najgorszym rodzajem zła, jakie istnieje na ziemi. Zakochałam się w swoim wybawicielu i… na tym moja bajka się skończyła.
Ciemność pochłonęła mnie do tego stopnia, że wszystko przestało się liczyć, a jedyny promyk słońca, który pojawił się pewnego dnia w moim życiu, zniknął, nim miałam szansę nacieszyć się jego ciepłem.
Po latach walki ze swoimi demonami postanowiłam wrócić i odzyskać to, co straciłam.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 298
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
1 - Caven
2 - Caven
3 - Caven
4 - Caven
5 - Caven
6 - Caven
7 - Caven
8 - Hadley
9 - Caven
10 - Caven
11 - Hadley
12 - Caven
13 - Caven
14 - Hadley
15 - Caven
16 - Hadley
17 - Caven
18 - Hadley
19 - Caven
20 - Hadley
21 - Caven
22 - Caven
23 - Hadley
24 - Caven
25 - Hadley
26 - Hadley
27 - Caven
28 - Hadley
O autorce
DYLOGIA PODWÓJNY ŻAL
TOM 1 - PISANE Z ŻALEM
TOM 2 - PISANE Z TOBĄ
Jamie, żałuję, że nie poradziłam Ci, byś żył chwilą. Żałuję, że częściej ich z Tobą nie dzieliłam. Najbardziej jednak żałuję, że nie będę już miała okazji się z Tobą śmiać. Leć wysoko, Jamison.
Kocham, Sassy Sasquatch
– Przysuńcie się do siebie – rozkazała moja siostra.
Przy oku trzymała mały aparat fotograficzny, który dostałam na ósme urodziny. Był jednorazówką z kliszą na trzydzieści pięć klatek. Szczerze mówiąc, liczyłam na coś innego, gdy prosiłam rodziców o prezent. Nie powstrzymało mnie to jednak przed wykonaniem wspaniałych zdjęć przyjaciół, szkoły, naszej iguany Hermana i nawet strzeleniem z ukrycia paru fotek Bradowi Harrisowi, łamaczowi niewieścich serc z trzeciej klasy.
Zawsze uwielbiałam fotografię – w każdym razie podobało mi się to, co mogłam zrobić z analogowym aparatem mamy zawierającym trzydziestopięciomilimetrową kliszę. Na innych sprzętach się nie znałam. Błagałam o cyfrówkę, jedną z tych, które widywałam w sklepie z elektroniką, ale nigdy jej nie dostałam. Rodzice byli staroświeccy do szpiku kości. Jeśli nie mieli czegoś, gdy dorastali, to my też mogliśmy się bez tego obyć. A biorąc pod uwagę, że dziadkowie zachowywali się równie staroświecko, oznaczało to brak telewizora, komputera i telefonu komórkowego. Przypominaliśmy amiszów, na tyle, na ile to możliwe w Watersedge w stanie New Jersey, na sennych przedmieściach Nowego Jorku.
Ojciec prowadził piekarnię przy Times Square, ale według niego niebezpieczne miasto nie było odpowiednim miejscem do założenia rodziny. Dzieci, które widywaliśmy okazjonalnie na sobotnich piknikach w Central Parku, raczej by się z nim nie zgodziły, lecz moich rodziców nie dało się przekonać do zmiany zdania.
Tata objął ramionami mamę i mnie, żeby przyciągnąć nas do siebie.
– Jeszcze trochę, a stopimy się w jednego wielkiego potwora.
Przewróciłam oczami, a ojciec wyciągnął dłonie z wykrzywionymi na podobieństwo szponów palcami i zaryczał. Kochałam go, choć bywał strasznym głupolem.
Mama zachichotała cichutko.
– No dalej, cyknij tę fotkę, kochanie – powiedziała. – Na pewno wyjdzie świetne.
Nie było na to szans, biorąc pod uwagę kąt, pod jakim moja siostra trzymała aparat. Pewnie w ogóle nie zmieszczę się w kadrze, ale cóż, widocznie taki miała plan. W końcu od tego są starsze siostry, żeby ci dokuczać.
Nieważne. Nieszczególnie mi na tym zależało. Zgodziłam się na zdjęcie pośrodku strefy gastronomicznej w galerii handlowej tylko po to, by dokończyć film. Wywoływanie fotek z kliszy to dziedzina sztuki na wymarciu, zaś jedynym miejscem w Watersedge, gdzie można to jeszcze zrobić od ręki, było Sześćdziesiąt Minut. A wierzcie mi, gdybyście mogli zobaczyć Brada Harrisa, zrozumielibyście, dlaczego tak się śpieszyłam do zdobycia tych zdjęć.
– Uśmiech! – zawołała śpiewnie mama, bez wątpienia robiąc uroczą minę.
Olśniewała tak bardzo, że ludzie przystawali, żeby się na nią pogapić. Nie jak na obiekt seksualny. Keira Banks była klasyczną pięknością i wszyscy podziwiali jej urodę. Na szczęście wraz z siostrą odziedziczyłyśmy po niej rude włosy i zielone oczy. Przez większość czasu nienawidziłam tych ognistych kędziorów, ale mama obiecywała, że pewnego dnia zamienią się w bursztynowe fale, jakie miała ona sama. Nie byłam pewna, czy jej wierzę, lecz w głębi duszy liczyłam na to, że tak się kiedyś stanie.
Wykrzywiłam się do aparatu, by mieć już to głupie zdjęcie z głowy.
– To ma być uśmiech? – Ojciec zaczął mnie łaskotać. – Postaraj się bardziej, kwiatuszku.
– Tato, przestań – burknęłam.
To były ostatnie słowa, jakie do niego skierowałam.
Najpierw upadł z dziurą w głowie, a dopiero potem do moich uszu dotarł dźwięk wystrzałów. Sekundę później rozpętał się chaos. Kakofonia krzyków i płaczu odbiła się echem od ścian, podczas gdy nieprzerwany huk broni palnej robił za linię basu.
Ludzie biegali. Wszędzie. We wszystkich kierunkach. Rozmywali się obok mnie w niewyraźne kolorowe pasma. Chciałam się ruszyć, dołączyć do nich, ale jakiś pierwotny instynkt w głowie krzyczał, bym padła na podłogę. Spanikowana popatrzyłam na mamę. Będzie wiedziała, co robić.
Stała zaledwie kilka kroków dalej i nasze spojrzenia spotkały się w chwili, gdy coś gwałtownie szarpnęło jej ciałem. Najpierw ramiona, potem klatka piersiowa, na końcu odskoczyła głowa. A potem matka upadła na martwe ciało ojca.
– Mamo! – krzyknęłam, rzucając się w jej stronę.
Strzały nie milkły nawet na chwilę. Padłam na kolana i wzięłam ją za rękę.
– Mamo, mamo, mamo – powtarzałam, czując gorące łzy spływające po policzkach.
Krew plamiła jej jasnoróżowy sweter, a w oczach błyszczała zgroza. Miałam tylko osiem lat, dokoła rozgrywało się piekło, ale i tak bez problemu odgadłam wyraz twarzy matki. Wiedziała, że umiera, i zdawała sobie sprawę, że nie potrafi nic zrobić, by nie spotkał mnie ten sam los.
Nagle strzały ucichły, a ja odwróciłam głowę, by poszukać wzrokiem siostry. Zamiast niej ujrzałam tylko śmierć i zniszczenie. Zatłoczona strefa gastronomiczna zmieniła się w cmentarzysko. Wszędzie leżały ciała, strumienie krwi zlewały się ze sobą w olbrzymie kałuże, a kałuże tworzyły morze. Krzyki przeszły w jęki i łkanie. Kilkoro pozostałych przy życiu ludzi kryło się pod stolikami albo klęczało nad rannymi ukochanymi, jak ja.
Gdy znów spojrzałam na mamę, nie była już ranna. Tylko martwa. Ramiona zadrżały mi gwałtownie, a bezgłośny szloch wyrwał się z gardła. Chciałam biec, uciec stąd, ale strach i poczucie beznadziei paraliżowały moje ciało. Oparłam czoło o czoło mamy w ten sam sposób, w jaki robiła to mnóstwo razy w przeszłości, by uspokoić mnie po koszmarze. Pragnęłam, aby to naprawiła, nieważne, że jej oczy były szkliste, a ręce nieruchome. Marzyłam, żeby tata wstał, bym mogła ukryć się w jego silnych ramionach, gdzie nic by mnie nie zraniło. I chciałam zobaczyć siostrę, która chwyciłaby moją rękę i dogryzłaby mi, że przesadziłam z reakcją. Błagałam, aby to wszystko nie działo się naprawdę.
Nagle jakiś człowiek poderwał się i rzucił biegiem w stronę podwójnych szklanych drzwi. Pojedynczy strzał posłał go na podłogę. Mój krzyk złączył się w jedno z płaczem i szlochem innych osób uwięzionych w strefie wojny. Zdesperowana rozejrzałam się w poszukiwaniu pomocy.
Więcej śmierci.
Więcej krwi.
Więcej beznadziei.
Zauważyłam mężczyznę mniej więcej w wieku mojego ojca. Kulił się za przewróconym stołem i z całej siły przyciskał dłonie do uszu, kołysząc się w przód i w tył. Z gęstą brodą oraz wytatuowanymi muskularnymi ramionami wyglądał na kogoś, kto umie się bronić i nie boi się byle czego. Lecz panika na jego twarzy sprawiała, że wydawał się bardziej bezbronny ode mnie. Od razu wiedziałam, że nie mam co na niego liczyć.
Mój żołądek fiknął koziołka, gdy rozległ się kolejny wystrzał, a po nim łoskot ciała uderzającego o podłogę. Mogłabym przeżyć całe życie i nigdy się nie dowiedzieć, jaki dźwięk wydaje trup upadający na posadzkę pełną krwi, a teraz ten odgłos będzie mnie prześladował do końca moich dni.
– Ktoś jeszcze chce się stąd wyrwać? – zapytał jakiś facet głębokim, chrapliwym głosem.
Nie widziałam, gdzie stał, ale to nie miało znaczenia. Ostro wciągnęłam powietrze i rozpłaszczyłam się na podłodze z nadzieją, że nie zauważy, że ciągle żyję. Po jego pytaniu zapadła złowieszcza cisza. Jedynym dźwiękiem oprócz łomotu mojego serca było skrzypienie butów mężczyzny za każdym razem, gdy się odwracał. Stawiał powolne kroki, jakby nieśpiesznie podziwiał swoje dokonania. A może przechadzał się tak w poszukiwaniu kolejnej ofiary?
Wnętrzności skręcały mi się za każdym razem, gdy dźwięk rozlegał się bliżej. Potem drżałam z ulgi, bo niknął w oddali. Lecz to tylko kwestia czasu. Moi rodzicie nie żyli, możliwe, że siostra również. Będę następna. Zdecydowanie.
Starając się leżeć nieruchomo, zamknęłam oczy i po raz pierwszy w życiu zaczęłam się modlić. Nie chodziliśmy do kościoła i nigdy nie uczestniczyłam w lekcjach religii, jednak wiedziałam, że Bóg istnieje. Tylko dzięki Niemu mogłam przetrwać to piekło.
Myśląc o tym wszystkim, ujęłam dłoń mamy. Ona mnie ochroni albo – jak się chwilę później okazało – wyśle kogoś, kto to zrobi.
– Kiedy powiem „teraz”, zaczniesz biec – usłyszałam szept.
Uniosłam powieki i odnalazłam spojrzeniem piętnasto-, może szesnastolatka z ciemnymi włosami i niesamowicie niebieskimi oczami. On też leżał na brzuchu, z policzkiem opartym o zimną posadzkę i czerwoną bejsbolówką zakrywającą część twarzy. Nie miałam pojęcia, jak się tutaj znalazł.
Pokręciłam głową tak szybko, że aż poczułam zawroty.
Wytrzeszczył oczy.
– Słuchaj, mała. Gość krąży w określony sposób. Teraz jest w pobliżu wyspy z mrożonymi jogurtami. Po kolejnym okrążeniu będziemy mieli około minuty, żeby przedostać się do Pizza Crust. Mają tylne wyjście, przez które możemy zwiać, tylko musisz się mnie trzymać.
Zamrugałam zdezorientowana. Co to za chłopak? W przeciwieństwie do wytatuowanego gościa był chudy i nie wyglądał na silnego. Ale może potrafił się bić? – Słyszałaś? – zapytał, nie doczekawszy się mojej odpowiedzi. – Kiedy powiem „teraz”, pobiegniesz za ladę w Pizza Crust.
– On… On nas zastrzeli – wydusiłam.
– Dlatego musimy być szybcy. – Uniósł głowę i rozejrzał się ostrożnie. – Cholera – wymamrotał, z powrotem przyciskając policzek do podłogi i zamykając oczy. Przez kilka sekund patrzyłam na jego drgające rzęsy i zastanawiałam się, czy powinnam mu zaufać. Nie znałam go, ale miałam tylko jego. Pomoc ze strony tyczkowatego nastolatka była lepsza niż nic. Niespodziewanie wyciągnął rękę i dwoma palcami przejechał po moich powiekach, zmuszając mnie, bym je przymknęła.
– Będzie dobrze – wyszeptał tak cicho, że gdyby nie leżał tuż obok, pewnie bym go nie usłyszała.
Po raz pierwszy, odkąd zobaczyłam, jak tata pada na posadzkę, poczułam iskierkę nadziei. Może rzeczywiście będzie dobrze. Rozpłaszczyłam dłoń na zimnej podłodze i sunęłam nią z wolna, dopóki nie natrafiłam na rękę chłopaka. Kroki były coraz bliżej, ale on i tak położył wskazujący palec na moim, czym sprawił, że do oczu napłynęły mi łzy. Nie mógł chyba zrobić niczego bardziej słodkiego dla przerażonej, udającej trupa dziewczynki. Dzięki jego nikłemu dotykowi nie czułam się już samotna. Nie wiedziałam, kim był ani skąd się wziął, ale nie miałam żadnych wątpliwości, że kiedy powie „teraz”, pójdę za nim wszędzie.
Czternaście lat później
– Chciałbym móc powiedzieć coś więcej. Cóż, tak szczerze, to chciałbym, żeby Ian powiedział coś więcej. Ale jakimś sposobem zawsze udaje mu się czmychnąć, kiedy przychodzi do przemówień.
– Nieprzypadkowo! – krzyknął, wywołując salwę śmiechu.
– Wygląda na to, że pozostaje mi tylko z całego serca podziękować wszystkim, którzy pomogli nam się tu znaleźć. A zwłaszcza tym, którzy wątpili w nasze powodzenie. – Z uśmiechem uniosłem butelkę. – Za Kalejdoskop!
Korek wystrzelił z hukiem, a szampan chlusnął spienionym strumieniem na podłogę. Tuzin moich przyjaciół, ich dziewczyny oraz kilku dupków, których nie znosiłem, ale udawałem, że jest odwrotnie, wiwatowało, kiedy przechyliłem butelkę za siedemset dolców, żeby się napić. Wytarłem usta rękawem koszuli.
– Przystopuj, bo do niczego się dzisiaj wieczorem nie przydasz – zamruczała Veronica, przyciskając drobne ciałko i wielki biust do mojego boku.
Jej złote włosy, miękkie niczym jedwab, spływały falami na nagie ramiona, a obcisła czerwona sukienka nie pozostawiała wielkiego pola do popisu dla wyobraźni. Ale jako że laska przez cały wieczór pieprzyła mnie wzrokiem, raczej nie chciała nic przede mną ukrywać.
Z krzywym uśmieszkiem objąłem ją w talii. Od miesięcy bawiliśmy się w kotka i myszkę. Ona się na mnie rzucała, ja udawałem, że nie chcę jej przelecieć. Ale po tym, jak umowa została sfinalizowana, a pieniądze wpłynęły na konto, oficjalnie stałem się wolnym człowiekiem. Nie żebym wcześniej nim nie był. Przez większość życia cieszyłem się błogą samotnością i poświęcałem się pasji, lecz odkąd poznaliśmy się z Veronicą trzy miesiące wcześniej, musiałem się pilnować, by nie położyć łap tam, gdzie nie trzeba. Veronica pozostawała poza moim zasięgiem jako asystentka Stana Gothama – miliardera, właściciela giganta technologicznego Copper Wire. Tak się złożyło, że była to firma komputerowa, która właśnie kupiła mój założony w college’u start-up za sześćset osiemdziesiąt sześć milionów dolarów.
Czekajcie. Powtórzę.
Sześćset.
Osiemdziesiąt.
Sześć.
MILIONÓW.
Dolarów.
Żadna laska na świecie nie była warta spieprzenia takiego interesu.
Gdy z moim przyjacielem Ianem Villą osiem lat temu zakładaliśmy Kalejdoskop, nie mogliśmy nawet namówić jego rodziców, żeby zainwestowali w nasze oprogramowanie do rozpoznawania twarzy. Firmy takie jak Google czy Facebook wyprzedzały nas o lata świetlne, lecz nigdy nie lekceważcie dwóch młokosów, którzy postanowili za wszelką cenę uniknąć roboty od dziewiątej do siedemnastej. Okazuje się, że niechodzenie do pracy jest najtrudniejszą pracą. Miałem wrażenie, że od lat jesteśmy niewyspani, zostaliśmy jednak multimilionerami w wieku dwudziestu dziewięciu lat, więc było warto.
Kalejdoskop stał się rewolucyjnym narzędziem i używały go władze federalne oraz lokalne, a także setki prywatnych firm. Dwadzieścia pięć pikseli – to wszystko, czego nasz system potrzebował do zidentyfikowania osoby. Jeśli obraz lub film istniał w sieci lub na komputerze podłączonym do niej, nasze wyszukiwarki go znajdowały. Ludzie maczający paluchy w branży porno, a teraz ubiegający się o nową pracę, raczej by nam za to nie podziękowali, lecz dla setek ofiar, których oprawcy nie tylko zostali zidentyfikowani, ale także skazani, było to cudowne narzędzie. Gotówka z umów licencyjnych płynęła szerokim strumieniem, a na horyzoncie widniało mnóstwo kolejnych interesów. Wraz z Ianem myśleliśmy, że to dopiero początek Kalejdoskopu.
Wszystko zmieniło się kilka miesięcy wcześniej.
Nie, Kalejdoskop nie był doskonały. Zdychaliśmy z nerwów, gdy badanie DNA oczyściło z zarzutów człowieka podejrzanego o morderstwo, a nasze oprogramowanie dopasowało rozmazany film z kamer monitoringu do jego profilu na Facebooku. Zdecydowanie ten moment nie należał do najlepszych w naszym życiu. Jednak zyskaliśmy w oczach opinii publicznej, gdy dwa tygodnie później kandydat na prezydenta połączył się z niezabezpieczoną siecią Wi-Fi, a nasz system znalazł nagie zdjęcia zaginionej nieletniej dziewczyny na jego twardym dysku. Została odnaleziona wraz z trzema innymi nastolatkami u handlarzy żywym towarem w Chicago.
W świetle tego, że żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary, tych kilka zdjęć zmieniło na zawsze oblicze Kalejdoskopu. Pod koniec miesiąca razem z Ianem zostaliśmy wezwani do złożenia przed Kongresem przysięgi w stylu tej, jaką musiał złożyć Zuckerberg. W ten sposób rozpoczęła się największa debata na temat etyki i prywatności, jaką nasz kraj kiedykolwiek widział. Stacje informacyjne na całym świecie nadawały informacje o Kalejdoskopie. Ludzie odrywali się od pracy, aby wyrazić poparcie dla programu i pochwalić jego sukcesy w dochodzeniach kryminalnych. Inni protestowali z widłami w dłoniach i żądali skazania nas na karę więzienia za stworzenie tak potężnej broni. W tym tygodniu Caven Hunt i Ian Villa stały się powszechnie znanymi nazwiskami. To był również tydzień, w którym zdecydowaliśmy, że nie nadajemy się do polityki, i przyjęliśmy od Stana Gothama ofertę zakupu firmy.
Ani trochę nie chciałem sprzedawać Kalejdoskopu. Niegdyś był naszą pasją, lecz mieliśmy związane ręce. Proces prowadzony przez Sąd Najwyższy doprowadziłby najprawdopodobniej do wyłączenia naszych wyszukiwarek na dobre, a zatem perspektywa bycia bogatym i pozbycia się firmy wydawała się lepsza niż bycie spłukanym właścicielem bezwartościowej firmy. I tak oto świętowaliśmy sfinalizowaną sprzedaż oraz dziewięciocyfrowe saldo na naszych kontach bankowych. Wreszcie mogłem zatracić się w ramionach pięknej kobiety.
Podałem Veronice szampana.
– Do czego miałbym ci się dziś przydać?
– Nie drażnij się ze mną. – Z uśmiechem przyłożyła butelkę do ust i upiła łyk.
– Ja? – Totalnie się drażniłem, sunąc dłonią po jej tyłku.
Przysunęła się i szepnęła kusząco:
– Co ty na to, żebyśmy olali imprezę i poszli do mnie?
– Do ciebie? To kompletna strata czasu, biorąc pod uwagę, że moje łóżko znajduje się po drugiej stronie korytarza.
– Twoje mieszkanie to nora, Caven.
Skrzywiłem się, rozglądając się dookoła.
– Ahaaa, naprawdę to aż taka nora?
Zamrugała niewinnie długimi, zapewne sztucznym rzęsami.
– Wczoraj? Nie. Ale teraz, kiedy jesteś ustawiony? Straszna.
Jak na standardy większości ludzi byłem „ustawiony”, odkąd ruszył Kalejdoskop, lecz nie spędzałem w domu na tyle dużo czasu, by usprawiedliwić wywalenie góry kasy na mieszkanie, które traktowałem niczym hotelowy pokój. No cóż, kiedy twój szef jest trzecią najbogatszą osobą w Ameryce, moje jednopokojowe lokum, nieważne, jak czyste i przestronne, prawdopodobnie zrobi na tobie wrażenie nory.
– Jutro zacznę szukać nowego.
Veronica wyszczerzyła zęby w słodkim uśmiechu.
– Mądrze.
Kręcąc głową, odwróciłem się i zauważyłem smukłą sylwetkę Iana zmierzającego w naszą stronę. Zręcznie manewrował między rozmawiającymi gośćmi, wbijając we mnie pełne dezaprobaty spojrzenie. Przedkładałem kawalerskie życie nad związki, on natomiast praktykował… nudziarstwo. Naprawdę uwielbiałem tego faceta. Ale podczas gdy ja weekendy spędzałem na spotkaniach towarzyskich, on siedział w domu z książką w jednej ręce i – jeśli jego brak kobiecego towarzystwa w ciągu ostatnich kilku lat był jakąkolwiek wskazówką – penisem w drugiej. Zatrzymał się przed nami, wsunął dłoń do kieszeni granatowych spodni i wymownie skierował wzrok na miejsce, gdzie czerwone paznokcie Veroniki bawiły się guzikiem mojej niebieskiej koszuli.
– Nie marnowaliście czasu.
– Kupa kasy trafiła na moje konto wiele godzin temu, a oboje wciąż jesteśmy ubrani. – Mrugnąłem do Veroniki. – Powiedziałbym, że to bezprecedensowy przejaw samokontroli. Ian wywrócił oczami, Veronica zachichotała, a ja odetchnąłem głęboko, jakby to był pierwszy dzień mojego życia.
Przyjaciel wziął ode mnie szampana i spojrzał na etykietę.
– Chryste, łoisz doma w stylu vintage? Za tę butelkę można by opłacić czynsz w college’u.
– Nie słyszałeś? – Nachyliłem się, żeby wyszeptać mu do ucha: – Jesteśmy teraz ustawieni.
Nie odrywając wzroku od szampana, rozciągnął wargi w szerokim uśmiechu.
– Ach, walić to. – Podniósł butelkę i pociągnął długi łyk.
Ryknąłem śmiechem, czując w głowie lekkość, która nie miała nic wspólnego z alkoholem. Było po prostu… dobrze. Życie nigdy nie wydawało się równie łatwe. Chaos podążał za mną niczym ciemna chmura, unosząc się nad horyzontem, rzucając swój cień na ścieżkę, którą kroczyłem. Po takim dorastaniu jak moje, kiedy szczęście stanowiło jedynie przywilej, wiedziałem, że lepiej nie wierzyć, że ta chwila będzie czymś więcej niż ulotnym mgnieniem.
Kilka sekund później wszechświat udowodnił, że mam rację. Dzwonek do drzwi odciągnął moją uwagę od Iana. Ludzie wchodzili i wychodzili przez cały wieczór, nie zawracając sobie głowy obwieszczaniem tego. Dogadałem się też z parą mieszkającą pode mną, żeby nie dzwoniła na policję, jeśli zrobi się zbyt głośno. Zegarek pokazywał dopiero dwudziestą pierwszą i było w miarę cicho jak na tego typu imprezę. Tym bardziej jeśli wziąć pod uwagę, że Veronica nadal miała na sobie ubranie.
Ta myśl sprawiła, że wyszczerzyłem do niej zęby i zerknąłem na pokaźne cycki.
– Otworzę – powiedział Ian. – I tak planowałem się zwijać.
– Dlaczego? – Poderwałem głowę. – Przecież dopiero co przyszedłeś.
– No, a teraz wychodzę. Chociaż patrzenie, jak się upijasz przed wymknięciem się na dymanko, jest bardzo interesujące. Wolałbym raczej stracić słuch niż dalej słuchać Brandona pieprzącego o możliwościach inwestycyjnych. Swoją drogą czeka na ciebie z propozycją stworzenia miejsca łączącego grę w piłkę z browarem w Milwaukee.
– Brzmi koszmarnie.
– To samo pomyślałem. A teraz wychodzę, więc to ty go o tym poinformujesz. Przysięgam na Boga, Caven, jeśli rano znajdę na mailu mock-upy z logiem Browaru Szybka Piłka, dopadnę cię i…
– Tak, tak. Wiesz, może jednak serio powinieneś już iść. – Odebrałem mu szampana i przekazałem go Veronice, po czym wskazałem drzwi. – Mam do rozwalenia sześćset milionów dolców.
Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest twój głos rozsądku.
– Trzysta – burknął. – Tylko połowa kasy jest twoja, dupku.
– Święta racja. Postaram się o tym pamiętać, kupując piłki w kształcie słodu jęczmiennego.
W drodze do drzwi kumpel posłał mi przez ramię złowrogie spojrzenie, lecz drgnienie warg jak zwykle go zdradziło. Choć mieliśmy marzec, w miasto uderzył zimny front, pokrywając je cienką warstwą śniegu, którego przez noc miało przybyć. Podczas gdy Ian zakładał płaszcz, szalik i rękawiczki, otworzyłem drzwi, żeby sprawdzić, kto dzwonił. Korytarz był pusty. I wtedy to usłyszałem: dźwięk, który zmienił nie tylko całe moje obecne życie, lecz także przyszłość. Na początku było to tylko chrząknięcie, ale w chwili, gdy zdałem sobie sprawę, na co patrzę, rozległ się rozdzierający płacz. Zaskoczenie uderzyło we mnie niczym piorun, sprawiając, że cofnąłem się o krok i przytrzymałem framugi, żeby zachować równowagę. Przede mną leżało zawiniątko z żółtego koca, z którego wyzierała bladoróżowa buzia.
– Co, do diabła? – sapnąłem, rozglądając się po korytarzu. Czekałem, aż ktoś wyskoczy i zacznie się śmiać, ale kiedy nikt się nie odezwał, zrobiłem krok do przodu i powtórzyłem: – Co, do diabła?
Nie byłem w stanie przetworzyć absurdu tej sytuacji. Oczywiście znałem fakty. To było dziecko. Na wyciągnięcie ręki. Samo. Ale dlaczego się tam znalazło, pozostawało dla mnie niewiadomą.
– Eee… – wyartykułował Ian, zerkając ponad moim ramieniem. – Dlaczego na twoim progu leży dziecko?
– Nie mam, kurwa, pojęcia – wydusiłem z siebie, patrząc na wrzeszczące zawiniątko. – Było tu, kiedy otworzyłem drzwi.
Ian odepchnął mnie na bok, żeby lepiej widzieć.
– Zgrywasz się, nie?
– A wyglądam, jakbym się zgrywał?
Powiódł wzrokiem ode mnie do malucha i z powrotem.
– Jak to się tu znalazło?
Byliśmy dwoma niesamowicie inteligentnymi mężczyznami, którzy z niczego stworzyli imperium technologiczne. Ale najwyraźniej żaden z nas nie potrafił ogarnąć kwestii dziecka. Wyciągnąłem rękę i wskazałem na nie.
– Nie mam, kurwa, pojęcia, ale zakładam, że nie złapało taksówki.
W oczach przyjaciela pojawił się błysk zrozumienia. Poruszył się pierwszy, przeszedł nad płaczącym niemowlakiem i pośpieszył korytarzem, by zajrzeć za róg, gdzie znajdowały się windy, jednak wrócił sam.
Za moimi plecami impreza trwała w najlepsze, ale chociaż drzwi stały otworem, głośne rozmowy nie były w stanie zagłuszyć przeraźliwych wrzasków rozbrzmiewających w korytarzu. Nagle tuż obok mnie pojawiła się Veronica. Widziałem, jak sztywnieje na widok żółtego kocyka.
– Czy to… dziecko?
– Cofnij się – rozkazałem, blokując dziewczynie drogę ramieniem, jakby niemowlę miało niespodziewanie zmienić się w dzikie zwierzę. A bądźmy szczerzy, nie wiedziałem o dzieciach kompletnie nic. Wszystko było możliwe.
Ian przykląkł, by podnieść zawodzące zawiniątko. W międzyczasie ja stałem jak idiota, sparaliżowany ciężarem tego, czego jeszcze nie rozumiałem.
– Dzwoń po poli… – urwał i sięgnął pod kocyk. – O cholera – wyszeptał, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami, w których malowała się panika.
– Co? – zapytałem, podchodząc bliżej.
Ale to nie niemowlak w ramionach Iana sprawił, że serce mi stanęło, a w gardle urosła gula. W ręku przyjaciela dostrzegłem kartkę, którą ktoś wetknął pod kocyk. Wyglądała zwyczajnie. Niebieskie linie i poszarpane brzegi świadczyły o tym, że została wyrwana z kołonotatnika. Nawet złożono ją krzywo. Jednak moje imię niechlujnie nabazgrane czarnym tuszem czyniło ten papier całkowicie niezwykłym.
Wyrwałem Ianowi kartkę z dłoni i rozłożyłem ją, czując, jak serce zaczyna mi walić, a krew łomocze w uszach.
Caven,
przepraszam. Nie chciałam, żeby do tego doszło. To nasza córka Keira. Zawsze będę ją kochać. Dbaj o nią najlepiej, jak potrafisz.
Piszę to z żalem.
Hadley
Korytarz zaczął wirować. Miałem wrażenie, że krew całkiem odpłynęła mi z ciała. Dudnienie w uszach ucichło, a szum rozmów gości, którzy nagle pojęli, że coś wydarzyło się przy drzwiach, przybrał na sile.
I wtedy chaos znów mnie odnalazł, a wydarzenia z przeszłości zaczęły przelatywać mi przed oczami. Znałem Hadley, o ile to jej prawdziwe imię. Albo raczej… poznałem Hadley – na jedną noc. Spotkaliśmy się w barze. Była olśniewająca, z gęstymi rudymi lokami, które zwróciły moją uwagę, gdy tylko przestąpiłem próg. Kiedy podszedłem bliżej, uświadomiłem sobie, że to zielone oczy czyniły z niej najbardziej hipnotyzującą kobietę, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie były jak te jasne tęczówki, które nawiedzały mnie każdej nocy w snach, przez co budziłem się zlany zimnym potem. Wydawała się trochę oschła i poważna, ale miała dość ostre, sarkastyczne poczucie humoru. Fizyczne przyciąganie było wzajemne, a dwa drinki później wylądowaliśmy w moim mieszkaniu, nago, i pieprzyliśmy się, aż niemal zapadliśmy w śpiączkę.
A przynajmniej ja prawie w nią zapadłem.
Hadley natomiast zostało tyle energii, że dała radę splądrować mieszkanie, zanim uciekła z laptopem, iPadem, telefonem komórkowym i portfelem. Tym samym portfel, w którym znajdowała się jedyna rzecz, jaka została mi po matce. Gdy tylko dotarło do mnie, co zrobiła, zadzwoniłem po policję, ale jeśli nie liczyć kilku rudych włosów pozostawionych na poduszce, Hadley wyparowała.
I aż do dzisiaj nie dawała znaku życia.
– Caven! – zawołał Ian. – Co tam jest napisane?
Wciągnąłem powietrze i spojrzałem na dziecko, które trzymał w ramionach. Kocyk zsunął się na tyle, by odsłonić kosmyk włosów bardziej ognistych niż włosy matki niemowlaka. Nie miałem żadnych wieści od Hadley od ponad dziewięciu miesięcy. Cóż za wygodny zbieg okoliczności, że podrzuciła mi rzekomo moje dziecko teraz, kiedy stałem się obrzydliwie bogaty i każdy o tym wiedział.
– Zadzwoń po policję – powiedziałem, a potem odwróciłem się i zostawiwszy Iana z dzieckiem Hadley w ramionach, wszedłem do mieszkania. Przepchnąłem się przez tłum zatroskanych gapiów prosto do ustawionych na blacie butelek z procentami. Nie zawracałem sobie głowy lodem ani nawet szklanką. Po prostu przechyliłem flaszkę wódki z wielką nadzieją, że palenie alkoholu pomoże mi uśmierzyć panikę krążącą w żyłach.
Tymczasem dziecko ani na moment nie przestawało płakać.
Ma pan jakiekolwiek powody, by sądzić, że dziecko jest pańskie? – zapytał starszy, siwy policjant.
Unikając jego spojrzenia, wbijałem wzrok w ekran laptopa, czekając, aż Kalejdoskop się uruchomi. Przez cały czas walczyłem z chęcią puszczenia pawia lub wyrwania się z własnej skóry i ucieczki jak najdalej od tego miejsca. W sumie najchętniej zrobiłbym jedno i drugie.
W ciągu dwudziestu minut, które minęły, odkąd znaleźliśmy dziecko, nieustannie myślałem o nocy z Hadley. Nie byłem idiotą. Jako że moje życie seksualne kręciło się wokół jednorazowych numerków lub okazjonalnych powtórek, pamiętałem o zabezpieczeniu. Dużo pracowałem i nie tylko nie miałem czasu na związek, ale nie miałem go także na leczenie opryszczki czy opiekę nad dzieckiem. Zakładałem prezerwatywę za każdym razem, gdy lądowałem w łóżku z kobietą. Tej nocy z Hadley zużyłem co najmniej cztery.
Ale był też jeden raz, kiedy obudziłem się i zobaczyłem, jak mnie ujeżdża, co w tej chwili nie dawało mi spokoju.
Jeden raz. Jeden pieprzony raz.
– Panie Hunt? – odezwał się policjant.
Zaciskając powieki, zwiesiłem głowę.
– Nie wiem. Może. – O Boże. „Może”.
– No dobrze – mruknął. – Pamięta pan nazwisko Hadley?
Skrzywiłem się.
– Gdybym pamiętał, pewnie bym o nim wspomniał podczas zgłaszania kradzieży.
Spojrzałem na zespół ratowników medycznych stłoczonych wokół kanapy i przyglądających się dziecku. Wciąż wrzeszczało tak głośno, aż bałem się, że zaraz łeb mi pęknie.
Chryste. Jakim cudem zamiast dalej pić szampana i świętować wielomilionową transakcję biznesową słucham wydzierającego się wniebogłosy dziecka, które może – ale nie musi – być moje?
Wszyscy, włączając w to Veronicę, wyszli. Jak się okazuje, znalezienie na wycieraczce niemowlaka może zepsuć najlepszą imprezę. Został tylko Ian. Oparty o ścianę klikał coś w telefonie, co jakiś czas pytając, jak się trzymam. Nie miałem ochoty rozmawiać. Byłem zbyt zajęty ponownym szukaniem Hadley. Kiedy kilka miesięcy temu podwędziła mi portfel, nie dałem rady jej wyśledzić. A bardzo się starałem. Mały bar, w którym się spotkaliśmy, nie posiadał żadnych kamer. Spędziłem mnóstwo czasu, próbując znaleźć jakiekolwiek nagrania przedstawiające nas wracających do domu, ale zabrałem się za to już po upływie dwudziestu czterech godzin od zdarzenia i dwie firmy, których monitoringi działały tamtej nocy, zdążyły wykasować filmy. W budynku, w którym mieszkałem, nie było ani jednej sprawnej kamery. To jak jakiś popieprzony koszmar. Ta kobieta zgarnęła prawie dziesięć tysięcy dolarów w elektronice, lecz chętnie pozwoliłbym jej zatrzymać to wszystko, gdyby tylko zwróciła mi portfel.
Nie byłem szczególnie sentymentalny, ale trzymałem w nim naszyjnik, który w wieku dziesięciu lat ukradłem z szyi leżącej w trumnie mamy. Po miesiącach patrzenia, jak rak miażdży jej ducha, a ostatecznie i ciało, ojciec nawet nie czekał na pogrzeb z pozbyciem się wszystkich należących do niej rzeczy. Mój starszy brat Trent powiedział, że to część procesu żałoby taty. Lecz kiedy podczas nabożeństwa pojawiła się kobieta z U-Haul, pomyślałem, że szybkie sprzątanie miało więcej wspólnego z nią niż ze stratą żony.
Gdy więc zobaczyłem mamę – bladą, leżącą w trumnie bez życia – pochyliłem się nad nią pod pretekstem pożegnalnego pocałunku i szepcząc przeprosiny, zerwałem jej z szyi srebrny łańcuszek z serduszkiem, z którym się nigdy nie rozstawała. Jeśli nie liczyć dwóch zdjęć mamy, które udało mi się schować przed ojcem pod materacem, miałem po niej tylko ten naszyjnik. Wściekłem się, kiedy Hadley go ukradła. Ale teraz myślałem, że może to było szczęście w nieszczęściu, bo po tamtym zdarzeniu zamontowałem kamery z przodu budynku. Jedna wyraźna fotka i byłbym w stanie raz na zawsze ją zidentyfikować. A potem, miejmy nadzieję, zmusić do powrotu.
Wrzuciłem nagranie do Kalejdoskopu i przejrzałem kilka ostatnich godzin. Na szybkim przewijaniu obserwowałem wchodzących i wychodzących przyjaciół oraz mieszkańców budynku. Ani śladu ognistorudych włosów Hadley. Zanim się zorientowałem, na ekranie pojawiła się policja i tak wróciłem do punktu wyjścia.
Sfrustrowany jeszcze raz przewinąłem poprzednią godzinę. Nie wiedziałem, kiedy weszła do budynku. Mogła się tam ukrywać cały dzień, czekając na swoją chwilę, by zarzucić na mnie sieć kłamstw.
– Panie Hunt – rzekł policjant. – Proszę się skupić na naszej rozmowie.
Dziecko nadal płakało, a moje ciśnienie rosło z każdą minutą, przez co odpowiedziałem bardziej szorstko, niż planowałem:
– Ktoś musi znaleźć tę kobietę.
Facet sięgnął ponad wyspą oddzielającą salon od kuchni i łagodnym ruchem zamknął mojego laptopa.
– Proszę na mnie spojrzeć.
Moja cierpliwość była na wyczerpaniu. Cały się spiąłem, aż mięśnie zaczęły mi pulsować.
– Niech pan więcej nie dotyka tego komputera. Może pan zadawać swoje cholerne pytania, ale łapy precz od moich rzeczy, zrozumiano?
Ian oderwał się od swojej komórki i podszedł bliżej.
– Wyluzuj. Oni chcą tylko pomóc.
Jeśli wziąć pod uwagę wrzaski dziecka, od których pękały mi uszy, miałem problemy z wyluzowaniem. Patrząc policjantowi prosto w oczy, otworzyłem laptopa. Lepiej dla niego, żeby się nie kłócił.
– Proszę posłuchać, rozumiem, że wykonujecie swoją pracę, zapewniam jednak, że mogę znaleźć tą kobietę przed wami.
– Być może, ale użycie Kalejdoskopu w dochodzeniach kryminalnych nie jest już legalne.
Zacisnąłem zęby.
– W takim razie sugeruję, żeby zamknął pan oczy.
Gliniarz przeniósł wzrok na Iana w bezgłośnym ostrzeżeniu, jakby kumpel był moim cholernym opiekunem. Lecz nie zawracałem sobie głowy reakcją najlepszego przyjaciela. Miałem robotę do wykonania.
Ponownie kliknąłem „play”.
– Jest. – Ian wskazał na ekran.
Zatrzymałem nagranie, po czym powiększyłem obraz brunetki w krótkiej czarnej spódniczce, niosącej dużą ciemną torbę. Nawet jeśli założyła perukę, to jej nos był zbyt duży, nogi za krótkie, a skóra za bardzo opalona.
– To nie ona.
Ian przesunął palec na torbę.
– Może to nie Hadley, ale ma dziecko.
Wyprostowałem się, a potem nachyliłem nad laptopem. Bez dwóch zdań z torby wystawał żółty kocyk. Poczułem wyrzut adrenaliny do krwi. Jeśli to nie była Hadley, może to wcale nie jest jej dziecko. A co najważniejsze, jeżeli to nie jej dziecko, nie mogło być też moje.
Wypuściłem drżący oddech. Miałbym na to kompletnie wywalone, gdyby cały ten cyrk okazał się próbą wymuszenia. W zasadzie nawet bym się cieszył, że ktoś próbował mnie oszukać dla pieniędzy. Bo po prostu nie mogłem być tatą. Pamiętając o tym, jakiego drania miałem za ojca, dla wszystkich byłoby najlepiej, gdyby moje geny nigdy nie zostały przekazane.
Czternaście lat wcześniej
Palec dziewczynki drżał pod moim. Nie powinienem był się do niej zbliżać. Narażałem ją tylko na większe niebezpieczeństwo. Z drugiej strony ten cholerny maniak nie przestawał krążyć. Gdyby przeszedł obok i zobaczył, że ona żyje, bez wahania wpakowałby jej kulkę w głowę.
Wcześniej zauważyłem, że zabijał każdego, kto jeszcze się ruszał. Nie mogłem zostawić tej małej. Za bardzo przypominała mi mnie, kiedy kuliła się na podłodze, płacząc za zmarłą matką. Sam tego doświadczyłem i nigdy nie zapomnę wrażenia z dotykania stygnącego, pozbawionego życia ciała. Czułem się wtedy, jakbym sam umierał, a nie było tam nawet żadnego szalonego strzelca.
Wstrzymałem oddech, gdy jego kroki rozbrzmiały bliżej. Na razie znajdował się blisko drzwi wyjściowych i nie wchodził między stoliki strefy gastronomicznej, dlatego nas nie zauważył. W końcu jednak zabraknie mu ofiar, a kiedy to się stanie, będę pierwszym do odstrzału, zaś ruda dziewczynka z wielkimi zielonymi oczami poleci jako następna. Potrzebowałem dosłownie kilku minut. Niedługo powinna zjawić się policja. Gdybym zdołał ukryć siebie i tę małą, mielibyśmy jakąś szansę wyjść z tego żywi.
Rozległa się kolejna seria strzałów i dziewczynka krzyknęła cicho ze strachu, a potem podpełzła bliżej i znalazła się przy moim boku.
– Przestań się ruszać – syknąłem i objąłem ją tak, by zakryć ramieniem jej głowę. Dopiero wtedy otworzyłem jedno oko.
Płakała w milczeniu, z całej siły zaciskając powieki, a usta jej drżały, jakby walczyła z krzykiem – który mógł zabić nas oboje. Wykorzystałem chwilę, kiedy rozbrzmiały kolejne strzały, by szepnąć:
– Już dobrze. Po prostu bądź cicho. To prawie koniec.
Te słowa miały dla mnie taką samą wartość jak dla niej. Jedynym dźwiękiem równie głośnym co huk wystrzałów było moje serce łomoczące tak, jakby chciało rozwalić mi żebra.
Wszystko znów ucichło. Jednak tym razem zrobiło się naprawdę cicho.
Żadnych więcej płaczów.
Żadnych westchnień.
Żadnych jęków.
Żadnych oznak życia, z wyjątkiem dziewczynki płaczącej tuż obok. Drżała cała, czekając, aż zabiorę ją w bezpieczne miejsce. Takie, którego nie byłem pewien, a do którego chciałem zaprowadzić nas oboje.
Do cholery, miałem zamiar spróbować. Podniosłem głowę i rozejrzałem się dookoła, ledwo dostrzegając plecy szaleńca, gdy wykopywał sobie ścieżkę między martwymi ciałami. Był na tyle daleko, że mógłby nas nie zauważyć, gdybyśmy zachowywali się dostatecznie cicho.
Spojrzałem na dziewczynkę. Jeszcze trochę, a rozpłacze się na głos. Musiałem ją stąd wyciągnąć. I to jak najszybciej.
– Już czas – powiedziałem.
Uniosła powieki, a w jej zielonych oczach dostrzegłem strach.
– Uda nam się – zapewniłem, modląc się gorąco, by tak się stało. – Zdejmij buty, żeby nie narobić hałasu.
Zmarszczyła brwi, ale posłusznie spełniła polecenie.
– Kiedy powiem „teraz”, pobiegniesz ile sił w nogach, ale po cichutku. Rozumiesz?
Kiwnęła głową, choć nie wyglądała na przekonaną. Nie wiedziałem do końca, czy faktycznie to zrobi. Jeśli nie ruszy za mną, nikt już jej nie pomoże. Jeżeli zawaha się nawet na chwilę, będę musiał ją zostawić. Mieliśmy tylko jedną szansę, by dostać się do pizzerii i uciec tylnymi drzwiami. Należało ją wykorzystać i liczyłem, że ona zrobi to razem ze mną.
Obejmując małą w pasie, wciągnąłem powietrze i zmówiłem ostatnią bezgłośną modlitwę, ale nie do Boga, lecz do mamy. A potem wypuściłem oddech i wyszeptałem:
– Raz, dwa, trzy… Teraz!
W ciągu trzech godzin nadzieja zgasła. Policjanci wyśledzili Marinę Chapen, znaną w okolicy dziwkę. Powiedziała im, że rudowłosa kobieta przekazała jej dziecko i zapłaciła za dostarczenie go do mojego mieszkania. Miała wręczyć mi je do rąk własnych, ale spanikowała, gdy usłyszała zgiełk dochodzący ze środka. Wystarczyło pięćdziesiąt dolców, żeby ktoś podrzucił ci niemowlaka na próg. Prawdziwa okazja, biorąc pod uwagę, że Marinie groziły teraz zarzuty związane z narażeniem dziecka na niebezpieczeństwo, a ja czekałem, aż mój prawnik, biorący osiemset dolarów za godzinę, spotka się ze mną na komisariacie. – Co, jeśli to dziecko jest moje? – zapytałem, krążąc po niewielkiej salce konferencyjnej.
– Wtedy… się nim zajmiesz? – zasugerował Ian z lodowatym spokojem, opierając się na krześle i zakładając nogę na nogę.
– Jaja sobie robisz?
– Masz uczulenie na pieluchy czy co?
Zatrzymałem się i podparłem się pod boki.
– To nie jest żaden cholerny żart. Dobrze wiesz, z jakiej rodziny pochodzę. – Zacisnąłem szczęki, czując w piersi skurcz utrudniający oddychanie. – Nie mogę wychować dziecka. Po prostu nie mogę.
– Nie jesteś swoim ojcem – odparł przyjaciel z powagą.
Miał rację, ale nie to mnie przerażało.
– Nie przekażę nikomu jego genów. Umrą razem ze mną. Tyle w temacie.
Dawno temu ojciec był wspaniałym człowiekiem. W każdym razie takim mi się wydawał. Pamiętam, jak bawiłem się z nim w parku albo grałem w piłkę na trawniku za domem, kiedy on grillował burgery. Ale potem mama zachorowała i wszystko się zmieniło. A mówiąc: „wszystko”, mam na myśli całe moje życie. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Na początku uśmierzał ból alkoholem, niestety stał się przez to agresywny. To głównie Trent przyjmował na siebie uderzenia jego ciężkiej ręki, ale i mnie się obrywało. Gdy wóda przestała mu wystarczać, przerzucił się na piguły. Nigdy nie zapomnę dźwięków, jakie wydawała mama, wymiotując z bólu w łazience. W tym czasie ojciec zgonował na kanapie po tym, jak naćpał się jej lekami. W końcu zaczęła je ukrywać. Strasznie go to wkurzało. Nieraz wrzeszczał, że ona i tak umrze niezależnie od tego, czy będzie brała lekarstwa czy nie. To on zostanie sam z dwoma bezwartościowymi gówniarzami na głowie, dlatego wszystkie prochy należą się jemu. Matka była tak słaba, że z trudem chodziła, lecz to nie przeszkodziło ojcu dusić jej niemal do nieprzytomności, dopóki nie zdradziła mu, gdzie schowała leki.
Szczerze mówiąc, ulżyło mi, gdy zaczął znikać na całe dnie. Z tamtych czasów mam kilka najlepszych wspomnień, jak choćby siedzenie przy łóżku mamy i rozmowy o wszystkim. Po jej śmierci ojciec nie przestał się nad nami znęcać. Można nawet powiedzieć, że było jeszcze gorzej. I w zasadzie nie skończył, dopóki pewnego dnia, siedem lat temu, nie zginął.
Poprzysiągłem sobie, że nigdy nie spłodzę dziecka. Żadna cząstka tego człowieka nie powinna zostać przekazana dalej. Wystarczająco złe było to, że musiałem nosić w sobie jego geny. Przynajmniej nie wyglądałem jak on. Trent nie miał tyle szczęścia, ale dzięki Bogu jabłko padło dość daleko od jabłoni. Gdyby to maleństwo okazało się moje, każdego dnia zadręczałbym się myślą, że jest częścią zbutwiałego drzewa genealogicznego.
Splotłem palce, żeby ukryć drżenie rąk, i oparłem je na czubku głowy.
– Nie mogę tego zrobić.
– Może nie będziesz musiał – powiedział Ian, strzepując niewidoczne kłaczki z nogawki spodni.
Boże, dlaczego coś takiego nie przytrafiło się jemu? To on był tym odpowiedzialnym. Cholera, jak go znam, urządziłby pokój dziecięcy następnego dnia po tym, kiedy zdał sobie sprawę, że nie użył prezerwatywy. Tak na wszelki wypadek.
Ja taki nie byłem. Co najwyżej poprosiłbym lekarza o pakiet badań na choroby weneryczne. Do głowy by mi nie przyszła myśl o dziecku.
Spojrzałem na kumpla ponuro.
– W tej chwili panikujemy, wyobrażając sobie, co się stanie, jeśli dziecko okaże się moje. Nadążasz?
Westchnął.
– Wyluzuj i przez chwilę pomyśl racjonalnie.
– Nie ma w tej sytuacji niczego racjonalnego! – krzyknąłem tak głośno, że głos odbił się echem od ścian. – Jeśli dziecko jest moje, czemu nie dała znaku życia przez ostatnich dziewięć miesięcy? Przecież znała adres. Mieszkanie może nie robi wrażenia, ale wiedziała o Kalejdoskopie. Wiedziała, że mam kasę.
– Okradła cię. Pewnie sądziła, że zadzwonisz po gliny, gdy znów się pojawi.
– Oczywiście, że bym to zrobił. Lecz proste „zaciążyłam, dziecko jest twoje” rzucone podczas aresztowania pozwoliłoby mi uniknąć załamania nerwowego.
Ian parsknął śmiechem, lecz mnie cała ta sytuacja nie bawiła.
– Nie pomagasz – warknąłem.
– Obaj możemy martwić się tym, że prawdopodobnie zostałeś ojcem.
Żołądek mi się przekręcił, gdy padło słowo na „o”.
– Wyluzuj, Caven. Weź głęboki oddech. Nikt nie umarł ani nie umiera. To dziecko. Nie jest idealnie, ale też nie ma powodu, żebyś dostawał zawału.
Wciągnąłem powietrze spróbowałem się uspokoić.
– Masz rację. Nawet nie wiemy, czy jest moje.
– No i proszę. Co ci podpowiada intuicja?
– Meksyk. Zacznij nowe życie, Caven, kup destylarkę do tequili i nigdy nie oglądaj się za siebie.
Wybuchnął śmiechem. Gdyby tylko wiedział, że wcale nie żartowałem…
Rozległo się pukanie, a potem do środka wszedł ubrany po cywilnemu policjant o okrągłej twarzy i szpakowate brodzie, a za nim mój adwokat Doug Snell.
Rzuciłem się w ich stronę.
– Co się dzieje? Znaleźli Hadley?
Doug pokręcił głową. Wiedząc, że nic więcej nie doda, odwróciłem się do policjanta.
– Ale szukacie jej, prawda?
Na moim ramieniu wylądowała ręka Iana.
– Cav, przestań i pozwól im mówić.
Nie potrafiłem przestać. Musieli znaleźć Hadley. A ona musiała wrócić i oznajmić, że tylko sobie żartowała i nie jestem ojcem dziecka. To maleństwo naprawdę nie mogło być moje. Zajęli miejsca przy niewielkim stole konferencyjnym. Tylko ja jeden wciąż stałem. Serce waliło mi, jakbym brał udział w maratonie, a w głowie miałem gonitwę myśli. Nie było mowy o wyluzowaniu.
– Szukamy, okej? – powiedział policjant, który przedstawił się jako detektyw Wright. – Według lekarza mała wygląda na zdrową, ale na wszelki wypadek chciałby ją zatrzymać na kilkudniową obserwację. To nam daje trochę czasu na rozwiązanie tej sytuacji.
Mała? Czyli to była dziewczynka. Dobry Boże, naprawdę nie mogłem tego znieść.
– Ile ma?
– Lekarz zakłada, że urodziła się dziś rano.
Ian zaklął pod nosem, a ja zacisnąłem zęby i pokręciłem głową. Nie chciałem przyznać, że z nerwów żołądek dosłownie zawiązał mi się w ciasny supeł. Wolałem w ciszy przetworzyć słowa gliniarza i buzującą w środku złość. Kto, do cholery, porzuca noworodka?! Biedny dzieciak mógł umrzeć na tym chłodnym korytarzu lub zostać nadepnięty przez dowolną liczbę osób opuszczających moje mieszkanie.
Pieprzona Hadley. A była taka piękna, co za strata.
– Sprawdzamy szpitale i ośrodki porodowe w okolicy, ale sądząc po odcięciu pępowiny, nie znajdziemy tam raczej żadnych odpowiedzi.
– Co to znaczy?
Wright wymienił spojrzenia z Dougiem.
– To znaczy, że powinieneś pogodzić się z tym, że nigdy nie znajdziemy tej kobiety. Bez zdjęcia czy nazwiska posiadamy niewiele opcji.
– A co z odciskami, które zebraliście w moim mieszkaniu po tym, jak mnie okradła?
Detektyw westchnął.
– Było trzynaście kompletów odcisków, w tym pańskie. Dopiero co się pan tam wprowadził. Mogły należeć do poprzednich lokatorów i ich rodzin.
– Albo do cholernej Hadley! – zagrzmiałem, zupełnie tracąc cierpliwość.
Doug przerwał mój wybuch:
– Znalezienie jej nie rozwiąże problemu. Potrzebujesz testu DNA. Zakończ to, zanim jeszcze się zacznie. Mam ustawione laboratorium. Zgodzili się, żeby to przyśpieszyć, więc uzyskanie wyników zajmie około trzydziestu sześciu godzin.
Z trudem przełknąłem ślinę i przygotowałem się do zadania pytania, na które nie chciałem znać odpowiedzi:
– I co potem?
– Cóż – wycedził prawnik, poprawiając się na krześle. – Jeśli badania potwierdzą, że dziecko nie jest twoje, zostanie przekazane opiece społecznej i policja się tym zajmie. – A co, jak… no wiesz… okażę się ojcem? – Chryste, ledwie byłem w stanie wypowiedzieć te słowa.
– Jeżeli zdobędziemy dowód ojcostwa przed wypisaniem dziecka ze szpitala, zostanie ci przekazane bez zbędnych formalności. Ponieważ nie mamy nawet nazwiska tej kobiety, które moglibyśmy wpisać w akcie urodzenia, będziesz miał nad małą wyłączną opiekę. Nie spodziewam się żadnych kłopotów.
W tym momencie zrozumiałem, że Ian się mylił. Wraz ze słowami „wyłączna opieka” imadło ścisnęło tak mocno moją klatkę piersiową, że nie miałem wątpliwości: umrę… albo pęknę na pół. Zrobienie dziecka z kobietą, której się nie znało, wydawało się złe. Zrobienie dziecka z kobietą, która cię okradła, a potem wymknęła się z twojego mieszkania, było jeszcze gorsze. Ale zrobienie dziecka z kobietą, która podrzuciła ci je pod drzwi, a potem się ulotniła, zostawiając ciebie – mężczyznę niemającego nawet pojęcia, jak trzymać niemowlę – byś sam się nim opiekował, stanowiło zdecydowanie najgorszy scenariusz.
A dzięki cholernej Hadley tylko jedno badanie DNA dzieliło mnie od doświadczenia tego wszystkiego.
Oczy miałem przekrwione i padałem z wyczerpania, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. Wiedziałem. Nie musiałem nawet otwierać. Ostatnich trzydzieści kilka godzin spędziłem na liczeniu pęknięć w suficie, rozważając wszystkie możliwe zakończenia tego koszmaru.
Moim ulubionym było to, w którym Doug dzwonił, by głosem Maury’ego Povicha oznajmić, że nie jestem ojcem. Po przyswojeniu tej cudownej wiadomości zamierzałem zrobić wazektomię, a potem kupić jacht, popłynąć w rejs i świętować każdy wschód słońca bez dzieci, stojąc nago na dziobie i wrzeszcząc: „Wolność!” w stylu Mela Gibsona. Nie żeby był goły w tej scenie. Ale podczas bezsennej nocy doszedłem do wniosku, że nie ma lepszego sposobu na świętowanie statusu bezdzietnego kawalera niż rozebranie się do naga.
W scenariuszach zakładających, że jestem ojcem, wymyślałem wszystkie możliwe sposoby na schrzanienie dziecku życia w ciągu następnych osiemnastu lat. Zaczęło się od zwyczajnych obaw. Na przykład może stałaby się seryjną morderczynią, ponieważ cały czas bym pracował, a ją wychowywałyby złe, nienawidzące dzieci nianie. To sprawiło, że wyszukałem w Google kilka agencji opiekunek i zostawiłem im na automatycznych sekretarkach pozbawione sensu wiadomości z prośbą o statystyki dotyczące liczby ich byłych klientów, którzy siedzieli teraz w więzieniu lub uciekali przed prawem. Nic dziwnego, że nie otrzymałem żadnych odpowiedzi.
Potem przeszedłem do fazy egoistycznej. Obsesyjnie rozmyślałem o utracie zmysłów podczas całodziennego słuchania krzyków dziecka, o żonglowaniu pracą i brudnymi pieluchami, o zabawkach walających się po mieszkaniu i o niemożności uprawiania seksu. Poświęciłem tak żałosnym myślom mnóstwo czasu.
Pomiędzy tymi maniakalnymi stanami pojawiło się dużo moralnych rozważań, bo zastanawiałem się też nad oddaniem dziecka do adopcji. Przecież istniały porządne małżeństwa desperacko pragnące dzieci. Z drugiej strony byli też tacy jak mój stary – prawdziwe wilki w owczej skórze. Jak miałbym odróżnić jednych od drugich? Może nie nadawałem się na dobrego ojca, ale przynajmniej chciałem mieć pewność, że małej nic złego się nie stanie. To o wiele więcej niż otrzymałem ja, gdy dorastałem.
Ten proces myślowy doprowadził do tego, że o czwartej nad ranem wysłałem do Iana SMS-a, w którym zaoferowałem mu sto milionów dolców za adopcję, jeśli dziewczynka okaże się moją córką. Drań nawet nie próbował negocjować, odpisał tylko: „Nie”.
Stwierdzić, że czuję się skołowany, to jak nie stwierdzić nic. Większość mężczyzn dostała cholerne dziewięć miesięcy na pogodzenie się z myślą o posiadaniu dziecka. Bóg nie był idiotą. Wiedział, że potrzebujemy każdej minuty, żeby się przygotować. Ale najwyraźniej miał też posrane poczucie humoru, ponieważ ja otrzymałem tylko trzydzieści sześć godzin. W tym czasie przeszedłem przez każdy z siedmiu etapów żałoby. Zdałem sobie z tego sprawę, dopiero gdy dotarłem do akceptacji. Twardo obstawałem przy tym, by nie przekazać dalej genów ojca, lecz to oznaczało, że nigdy też nie podzielę się żadną z pięknych i dobrych cech, jakie posiadała matka. Nie, o opiece nad dzieckiem nie wiedziałem absolutnie nic. Ale świadomość, że jakaś malutka cząstka mojej mamy mogła leżeć w szpitalu, żyć i oddychać, niewyobrażalnie mnie wzruszała. Od ponad dwudziestu lat o tej cudownej kobiecie przypominały mi tylko dwa zdjęcia i naszyjnik, który ukradła Hadley.
A teraz pojawiła się ta dziewczynka.
O ósmej rano czas, jaki miało laboratorium genetyczne, się skończył. Nikt nie dzwonił ani nie wysłał SMS-a, ale ja już wiedziałem. Złe wieści najlepiej dostarczać osobiście.
Żołądek ścisnął mi się boleśnie, a ciężar w klatce piersiowej zaczął mnie dusić, gdy pukanie do drzwi rozległo się znowu. Nie poruszyłem się. Nie drgnął ani jeden mój mięsień. Ubrany, wykąpany i ogolony, z portfelem i telefonem leżącymi przede mną na stoliku kawowym, nie czułem się gotowy na to wszystko.
Ale z życiem jest tak, że najlepiej dać mu się wziąć z zaskoczenia. Nie miałem żadnego wyboru, żadnych możliwości czy drogi ucieczki. Byliśmy tylko ja i dziewczynka, która nie wiedziała, w jak kiepskich okolicznościach przyszła na świat.
Gotów czy nie, nie mogłem dłużej czekać. Wciągając głęboko powietrze, podniosłem się, wsunąłem portfel i telefon do tylnej kieszeni dżinsów, po czym skierowałem się do tych samych drzwi, pod którymi wszystko się zaczęło. Nie wiedziałem nic o pieluchach, kołyskach czy butelkach. Jednak w głębi duszy nie wątpiłem, że okażę się lepszym rodzicem niż Hadley. Opierałem to przekonanie tylko na fakcie, że postanowiłem być przy tej dziewczynce.
Za drzwiami stali Ian i Doug. Ich poważne miny potwierdziły tylko to, do czego sam już doszedłem.
– Hej – zaczął Ian. – Musimy…
Nie dałem mu skończyć. Chciałem wiedzieć tylko jedno.
– Kiedy mogę ją odebrać?
Byłem pewien na dziewięćdziesiąt procent, że personel szpitala brał mnie i Iana za homoseksualną parę adoptującą pierwsze dziecko. Zdychałem z nerwów, podczas gdy przyjaciel pozostawał niewzruszony. Trzeba mu jednak oddać, że nie opuścił mnie ani na chwilę – nawet kiedy zaprowadzono nas do małego pokoju z czterema nowymi mamami w szpitalnych piżamach i zmuszono do obejrzenia filmiku, który sprowadzał się do rad w stylu: „Nie potrząsaj dzieckiem i zawsze umieszczaj je w foteliku samochodowym”. Ian i przynajmniej dwie matki cały czas przeglądali coś w telefonie. Z kolei ja nigdy nie oglądałem żadnego filmu z równym zaangażowaniem. Potrzebowałem każdej pomocy. Po tym, jak cudem zdałem test zrobiony po obejrzeniu nagrania, zaprowadzono nas do pustej sali szpitalnej i wręczono stos dokumentów większy niż ten, który podpisywaliśmy przy sprzedaży Kalejdoskopu. Jak na dobrego męża przystało, Ian wyjął długopis, usiadł na jedynym krześle i zajął się papierkową robotą. I tak wiedział o mnie wszystko, łącznie z numerem ubezpieczenia społecznego i panieńskim nazwiskiem matki.
Podczas gdy on robił coś pożytecznego, ja kręciłem się nerwowo, nie mogąc usiedzieć na miejscu. A to przysiadałem na brzegu łóżka, a to na zmianę krzyżowałem i prostowałem nogi, aż w końcu się poddałem i zacząłem krążyć po sali. Nie potrafiłem zliczyć, ile razy wyglądałem na korytarz, żeby sprawdzić, czy pielęgniarka idzie z dzieckiem, jak obiecała. To było w sumie najdziwniejsze. Mój żołądek zwinął się w milion ciasnych supłów, ale nie nazwałbym tego, co czułem, ekscytacją. Przypominało raczej złowieszczy strach.
Strach przed tym, co miało się wydarzyć.
Strach wywołany myślą, że musiałem czekać na to, co się zaraz wydarzy.
Strach, że to wszystko wreszcie się skończy, a ja przez kolejnych osiemnaście lat lub dłużej będę odczuwał konsekwencje swojego jednorazowego wyskoku.
Rozważałem właśnie, czy nie wyskoczyć z piątego piętra, gdy drzwi nagle się otworzyły i weszła pielęgniarka, ciągnąc za sobą niewielki wózek. Serce mi stanęło, a płuca zapomniały, jak przetwarzać tlen. Widziałem tę dziewczynkę w ramionach Iana, ale działo się to, zanim dowiedziałem się, że naprawdę jestem jej ojcem. Tym razem było inaczej. To bardzo ważna chwila. I cholernie przerażająca.
– Proszę bardzo, tato. Przyjechała mała księżniczka – oznajmiła pielęgniarka z uśmiechem, zatrzymując wózek przede mną.
Ręce trzęsły mi się jak w delirce. Była malutka – mniejsza niż zapamiętałem – zawinięta w kocyk jak burrito, z niebiesko różową czapeczką na głowie. Chłonąłem spojrzeniem maciupkie powieki, pyzate policzki i wydęte usteczka, które mlaskały cichutko, jakby poszukiwały czegoś do ssania.
Nie była do mnie podobna. Ani do Hadley. Wyglądała po prostu jak dziecko.
– Chce pan ją potrzymać? – zapytała pielęgniarka.
– Eee… Na razie chyba nie. W zasadzie może obejrzałbym jeszcze raz tamten film.
– Oj, niech się pan nie boi. Ona nie gryzie.
Spojrzałem na nią zaskoczony.
– A inne gryzą?
Śmiejąc się cicho, kobieta wzięła dziecko na ręce, przytuliła je i szepnęła mu do ucha:
– Twój tatuś jest taki zabawny.
Tatuś… Jezu! Co, do diabła, się tu działo?!
– Śmiało, proszę sobie wygodnie usiąść, a ja podam małą. Dopiero co jadła, więc pewnie zaraz zaśnie.
Posłałem Ianowi ostatnie błagalne spojrzenie z nagłą nadzieją, że przemyślał moją ofertę adopcji, ale w odpowiedzi jedynie wskazał brodą na szpitalne wyrko. Cholera… Okej, zrobię to. Dam radę. Jestem w końcu dorosły. To tylko małe dziecko. Drobniutka dziewczynka. Mogło być gorzej. Mogła być jednym z tych, które gryzą.
Kobieta przewróciła oczami z lekkim uśmiechem.
– Po prostu proszę wygodnie usiąść.
Zerknąłem jeszcze w stronę okna, a potem spełniłem jej prośbę. Przysięgam na Boga, ledwie dotknąłem plecami zagłówka, pielęgniarka ułożyła mi dziecko na piersi. Jedna ręka samoistnie powędrowała pod pupę małej, a druga podparła tył jej głowy, ale na tym kończyły się moje instynktowne reakcje.
– Halo! – zawołałem, gdy kobieta ruszyła do wyjścia. – Co mam teraz zrobić?
Uśmiechnęła się szeroko.
– Poznać swoją córkę. Jak już uporamy się z papierologią, będziecie mogli się zbierać. Przed waszym wyjściem lekarz jeszcze raz obejrzy małą. A gdybyście czegoś potrzebowali, wciśnijcie brzęczyk.
Gdyby nie to, że obiema rękami przytrzymywałem dziecko, od razu nacisnąłbym odpowiedni guzik. Popatrzyłem na Iana.
– Tak po prostu nas zostawi?
Przyjaciel parsknął śmiechem.
– A myślałeś, że pojedzie z tobą do domu?
– Słuszna uwaga. Idź spytaj, jaką ma stawkę, i zaproponuj, że zapłacę podwójnie.
Z politowaniem potrząsnął głową i podszedł do łóżka, a potem dwoma palcami pogładził policzek dziecka.
– Na pewno ty ją zmajstrowałeś? Jest taka słodka.
Spojrzałem na dziecko, starając się przechylić w bok tak, by zobaczyć rumianą buźkę, jednocześnie zbytnio się przy tym nie poruszając. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Że jakieś utajone ojcowskie emocje nagle wypłyną na powierzchnię, gdy dotknę ciałka, do powstania którego się przyczyniłem? Jeśli tak, to niczego nie poczułem. Co według mnie było jasnym dowodem na to, że zupełnie nie nadawałem się na rodzica.
– Czuję się, jakbym trzymał cudze dziecko.
Ian wrócił na krzesło i z powrotem zajął się wypełnianiem papierów.
– To się zmieni.
W pokazie czystego optymizmu odpaliłem:
– A co, jeśli nie? Jestem całkiem pewny, że własny ojciec nigdy mnie nie kochał. Może mam to we krwi.
Przyjaciel podniósł głowę i zamrugał.
– Caven, nie będę marnował czasu na komentowanie wyczynów twojego starego. Nie możesz opierać swojej zdolności do kochania córki na podstawie zachowania tego dupka. Słuchaj, będę szczery. Może i nie masz szczególnych zadatków na rodzica, ale jakoś sobie z tym poradzisz. Jesteś porządnym facetem i masz dobre intencje. A na tym właśnie opiera się rodzicielstwo. Więc przestań się stresować, czy będziesz ją kochał, i zacznij się martwić tym, że kiedyś stanie się nastolatką i urosną jej cycki. To wydaje mi się o wiele bardziej przerażające. Zaśmiałem się, ale szybko ucichłem, gdy dziecko drgnęło, jakby wystraszone. Zamilkliśmy obaj, Ian wrócił do papierów, a ja popatrzyłem na córkę.
Jasna cholera, na córkę!
To było totalnie surrealistyczne. W ciągu kilkudziesięciu godzin moje życie zmieniło się tak drastycznie, że przestałem je rozpoznawać. A to dopiero początek zmian. Ona nie pozostanie dzieckiem na zawsze. Pewnego dnia wyrośnie na kobietę, która trzymając na rękach własne maleństwo, pomyśli o swojej przeszłości. Nie miała matki, ale mogłem dać jej coś wartego zapamiętania. Mogłem być ojcem, którego DNA zechce przekazać dalej i z którego będzie dumna. W najbliższej przyszłości na pewno popełnię mnóstwo błędów, ale niech mnie cholera, jeśli z całych sił nie postaram się zapewnić jej dobre życie.
– Jak ma mieć na drugie imię? – zapytał Ian.
Poderwałem głowę.
– Na drugie? A co z pierwszym?
Zmarszczył brwi.
– Założyłem, że nazwiesz ją Keira. Tak było w liście.
– Jebać list – syknąłem.
Walcząc z grawitacją, podniosłem się wraz z małą, a jej główka znalazła się tuż pod moim podbródkiem. Przeciągając dłonią po drobnych pleckach, powiedziałem ściszonym głosem: – Hadley ją opuściła. Takiego wyboru dokonała, ale to ostatnie, o czym mogła zdecydować. Dziecko jest teraz moje i wcale nie będzie mieć na imię Keira
Przyjaciel uśmiechnął się z dumą.
– No dobrze. To jak chcesz ją nazwać?
Głośno przełknąłem ślinę i trąciłem nosem czubek czapeczki. Tylko jedna kobieta zasługiwała na przywilej nazwania tego dziecka, niestety zmarła, kiedy miałem dziesięć lat. Pokochałaby tę dziewczynkę – bezwarunkowo i bez żadnych osądów. Powitałaby ją w naszej rodzinie z otwartymi ramionami i szerokim uśmiechem, a jeszcze trzepnęłaby mnie w tył głowy za to, że tak długo zwlekałem z pokazaniem jej tego maleństwa. Poczułem przypływ ogromnego żalu jak w dniu, w którym ją straciłem. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie twarz mojej matki. Wszystkie szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa wiązały się wyłącznie z nią.
– Rosalee – wyszeptałem. – Ma na imię Rosalee.