Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
47 osób interesuje się tą książką
Prawda: z odległości ponad tysiąca sześciuset kilometrów obserwowałem na ekranie telefonu, jak dwóch mężczyzn morduje moją żonę. I nie mogłem jej uratować.
Pochłonięty nienawiścią i wściekłością przez cztery lata uciekałem od wspomnień.
Dopóki pewna kobieta nie dała mi powodu, bym przestał.
Cora żyła w koszmarze, ale siłą woli przemieniła go w coś pięknego. Jej uśmiech potrafił poruszyć najmroczniejszą duszę. I jednym spojrzeniem zniszczyła moją.
Kłamstwo: byłem tam tylko po to, by zacząć od nowa.
Kłamstwo: nie miałem pojęcia, w co się pakuję.
Kłamstwo: nie mogłem też nic zrobić, żeby ją uratować.
Ale tak już jest z kłamstwami, że prędzej czy później wychodzą na jaw.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog Penn
1 Cora
2 Cora
3 Penn
4 Cora
5 Penn
6 Penn
7 Penn
8 Cora
9 Penn
10 Cora
11 Penn
12 Cora
13 Penn
14 Cora
15 Penn
16 Cora
17 Penn
18 Cora
19 Cora
20 Cora
21 Penn
22 Cora
23 Penn
24 Cora
25 Cora
26 Cora
27 Penn
28 Cora
29 Penn
30 Cora
31 Savannah
DYLOGIA PRAWDA CZY KŁAMSTWO
tom 1 PRAWDA O KŁAMSTWACH
tom 2 PRAWDA O NAS
Minutę po tym, jak ją straciłem
– Lisa! – ryknąłem w swojej pustej sypialni. Telefon drżał mi w dłoniach, gdy ze zgrozą obserwowałem na pięciocalowym ekranie, jak kobieta uderza o podłogę, a z jej szyi tryska krew. Nie potrafiąc oderwać wzroku od tego obrazu, krążyłem po pomieszczeniu niczym zwierzę zamknięte w klatce. – Skurwysyny! – krzyknąłem. Wściekłość i agonia wypierały ze mnie resztkę ludzkich uczuć. – Zniszczę was, kurwa!
Nie mogli tego słyszeć – jej słuchawki nadal były podłączone do telefonu. Jednak wyrok i tak został wydany.
Serce mi stanęło, gdy Lisa zakasłała, krztusząc się krwią.
– O Boże! – Opadłem na kolana, jakbym dzięki temu mógł znaleźć się bliżej niej. To nie mnie zadano liczne rany kłute, ale czułem taki ból, jak gdybym płonął na stosie. – Już dobrze, kochanie. Jestem tu. Nic ci nie będzie. – Kłamstwa. – Tylko wytrzymaj. – Głos mi się załamał. – Jeszcze… kilka minut.
Leżała na boku, na którym często spała. Wyglądało to tak, jakbym mógł położyć się przy niej i zasnąć na resztę wieczności. Ramię Lisy spoczywałoby na mojej piersi, nogę zarzuciłaby mi na biodro, a jej klatka piersiowa byłaby przyciśnięta do torsu. I razem odpłynęlibyśmy w nicość.
Zrobiłbym to. Chętnie. Choćby po to, by przeżyć to z nią.
W umyśle gorączkowo przerabiałem tysiące scenariuszy. Za każdym razem ponosiłem klęskę. W żaden sposób nie mogłem przeniknąć przez telefon i zabrać Lisy w bezpieczne miejsce.
A racjonalne myśli? Rozdzierały mnie na kawałki.
Byłem mgliście świadomy obecności dwóch mężczyzn przekopujących się przez jej rzeczy i przewracających pokój do góry nogami w poszukiwaniu Bóg wie czego, ale adrenalina zalewająca moje ciało pozwalała mi się skupić jedynie na Lisie.
Nie przestawałem mrugać.
Nagle drzwi pokoju hotelowego stanęły otworem i dwóch policjantów z bronią w ręku wpadło do środka.
Wezbrała we mnie nadzieja. Zerwałem się na równe nogi, kiedy w głośnikach telefonu rozbrzmiały strzały.
Blondyn upadł od razu.
Ten we wstrętnym T-shircie rzucił się na policjantów, którzy znów otworzyli ogień.
Wydałem z siebie zwycięski okrzyk wojenny, gdy facet runął na kolana i przez chwilę kołysał się na boki, aż w końcu nóż wypadł mu z ręki. Potem przewrócił się na niego.
– Tak! – krzyknąłem, czując obezwładniającą ulgę. – Och, dzięki ci, Boże.
To już koniec.
Wreszcie, kurwa, było po wszystkim.
Policjanci zabezpieczyli ciała martwych mężczyzn, po czym uklękli obok Lisy. Gdy patrzyłem, jak sprawdzają jej puls, moje płuca płonęły z braku tlenu, serce dudnił w uszach, a żółć podchodziła do gardła.
Kręcili głowami, przycupnięci nad nią, i już wiedziałem, że ta historia nie skończyła się szczęśliwie.
Przez dwadzieścia dziewięć minut, oddalone od niej o ponad tysiąc sześćset kilometrów, moje serce biło w tym pokoju razem z nią.
A kiedy funkcjonariusz odezwał się do krótkofalówki na ramieniu, by poinformować dyspozytora, że Lisa nie żyje, moje serce również umarło w tym pokoju razem z nią.
– Nieee! – zawyłem, mając wrażenie, jakby dusza próbowała mnie opuścić.
Lisa nie mogła odejść. Musieli się mylić. Musieli się mylić!
Ściskałem telefon tak mocno, że moje palce pobielały.
– Nie. Nie. Nie – powtarzałem.
Desperacko pragnąłem, by ekran komórki zrobił się czarny i w końcu przestał pokazywać ten koszmar.
Pragnąłem, by żona oddzwoniła i wyśmiała mnie, że jestem zbyt opiekuńczy i przesadzam.
Pragnąłem przestać patrzeć na jej ciało leżące na hotelowej wykładzinie w kałuży krwi. Boże, tej krwi było tak wiele.
Wiedziałem jednak, czułem to aż w kościach, że jeśli przerwę połączenie, już nigdy więcej jej nie zobaczę. Zatoczyłem się na miękkich nogach w kierunku naszego łóżka i padłem na nie.
Nadal patrząc.
Nadal mrugając.
Nadal modląc się o cud, który nie nadejdzie.
Minuty mijały, a moje ciało zaczynało drętwieć, choć jednocześnie odczuwałem wielki ból. Nie sądziłem nawet, że człowiek może coś takiego przetrwać.
Gdy adrenalina opadła i dotarło do mnie, co się stało, nie byłem pewien, czy w ogóle chciałem przetrwać.
Cztery lata później.
– Cholera! – zawołałam, odrzucając kołdrę i wyskakując z łóżka. Z budzika po drugiej stronie pokoju dochodził nieprzyjemny dźwięk. Wiedziałam, że nie powinnam trzymać go na żadnej z szafek nocnych stojących obok łóżka. Notoryczne wciskanie „drzemki” było moim jedynym nałogiem. Ale wyglądało na to, że wreszcie opanowałam sztukę spania przy budziku. – Cholera – powtórzyłam, potknąwszy się o podręcznik do księgowości. Niejasno pamiętałam, jak upadł na podłogę, gdy odpłynęłam w trakcie nauki. Głupia. Głupia. Głupia. Nie mogłam sobie pozwolić na powtórzenie tego błędu. Co, jeśli…
Nie. Żadnego gdybania. Żyłam teraźniejszością. Nie przeszłością. Nie przyszłością. Teraźniejszością.
Stopą wsunęłam książkę pod łóżko na tyle głęboko, by prawie w ogóle nie było jej widać. Potem zdjęłam swój nowy turkusowy jedwabny szlafrok ze starego bujanego fotela, który służył mi jako wieszak na „czyste” ubrania, i zarzuciłam go na ramiona. Nie powinnam była go kupować. Kosztował małą fortunę, mimo że trafiłam na niego w dyskoncie. Nienawidziłam spać w czymś więcej niż podkoszulku i majtkach, ale wziąwszy pod uwagę wszystkie awaryjne sytuacje, z jakimi się zmagałam po nocach – w tym te, kiedy zapominałam, co mam na sobie i wybiegałam z mieszkania praktycznie nago – zdecydowałam, że nadszedł czas, aby zainwestować w coś, co przynajmniej zakryje mi tyłek.
Pospieszyłam do drzwi sypialni, wiążąc po drodze długie blond włosy w kucyk. Potrzebowałam dwóch rąk, żeby podważyć upartą zasuwkę i zsunąć łańcuch. Zapamiętałam w myślach, by kupić WD-40, dodając to do sekcji priorytetów na mojej liście rzeczy do zrobienia, w przybliżeniu wystarczająco długiej, by owinąć nią Ziemię – dwa razy.
Na bosaka ruszyłam przez krótki korytarz po twardej drewnianej podłodze. Nie była poddana celowemu postarzeniu mającemu nadać małemu mieszkaniu czarujący i rustykalny wygląd, świadczyła raczej o tym, że minęły co najmniej trzy dekady, odkąd ktokolwiek traktował ją inaczej niż z pogardą. Butelka oleju do drewna nie mogła wiele zdziałać. A przez dwanaście lat, odkąd tu mieszkałam, próbowałam prawie wszystkiego.
Przytrzymując szlafrok ręką, zapukałam do drzwi pokoju dziewcząt. Nienawidziły dzielić tak małej przestrzeni, ale po sześciu tygodniach wysłuchiwania kłótni miałam pewność, że ja nienawidzę tego bardziej. W dwupokojowym mieszkaniu o powierzchni siedemdziesięciu pięciu metrów kwadratowych nasze możliwości sypialniane były ograniczone.
– Dziewczyny, pobudka! Zaspałam. Spóźnicie się do szkoły.
Cisza. Gdzie ona, u licha, podziewała się o drugiej nad ranem, gdy dziewczyny nadal nie spały, bo kłóciły się o lokówkę?
– River. Savannah. Wstawać. Natychmiast! Jeśli nie zdążycie na autobus, zostaniecie w domu, ponieważ dziś nie dam rady was zawieźć. – Zastukałam głośniej, ale miały trzynaście i szesnaście lat, więc mogłabym wpaść do ich pokoju na kuli do burzenia budynków niczym Miley Cyrus, a one by to przespały. – No już, dziewczyny. Wstawajcie i ubierajcie się. – Złapałam za gałkę drzwi, która bez problemu się przekręciła.
Skóra mi ścierpła i ogarnęła mnie panika, gdy drzwi stanęły otworem.
Żadnej blokady. Żadnej zasuwy. Żadnego łańcucha.
Nic nie chroniło tej dwójki niewinnych dzieci przed potworami, które czaiły się wokół nas.
Ze ściśniętym gardłem wpadłam do pokoju. Widok ciemnych włosów River rozrzuconych na poduszce i różowego policzka ledwie wystającego spod kołdry w kropki na chwilę mnie uspokoił.
Jednak drugi materac leżący na podłodze był pusty.
– Gdzie ona jest?! – Zerwałam nakrycie z River. Zawinięta w nie jak burrito potoczyła się po podłodze.
– Jezu, Coro – marudziła, ocierając duże brązowe oczy.
Kucnęłam i jedną dłonią ścisnęłam River za policzki. Zmuszając ją, by na mnie spojrzała, powoli powtórzyłam:
– Gdzie… ona… jest?
Zerknęła na materac Savannah, a potem w jej oczach pojawiło się to samo przerażenie, które sama czułam.
– Nie… Nie wiem.
– Czy ktoś tu wchodził?
Pokręciła głową.
– Jesteś pewna?
– Tak – pisnęła. Od dawna nie brzmiała tak dziecinnie. – Myślisz, że on…
Nie musiała więcej mówić. I tak wyobrażałam sobie za wiele.
Wciągnęłam głęboko powietrze z nadzieją, że mnie to uspokoi, i próbowałam skupić się na znalezieniu najbardziej logicznego wyjaśnienia.
Ale w naszym życiu nic nie bywało logiczne. Codzienność budziła strach i odstawała od normy.
Savannah mieszkała ze mną od sześciu tygodni, ale już nie pierwszy raz się wymknęła. I, Boże, modliłam się, żeby chodziło tylko o to.
– Będzie dobrze – uspokoiłam River kłamstwem.
Jej długie czarne rzęsy zatrzepotały, gdy kiwnęła głową.
– Pewnie włóczy się po pierwszym piętrze.
Świetnie. Teraz ona uspokajała mnie.
Poklepałam ją po policzku i wstałam.
– Ubierz się. Pójdę jej poszukać. Spakuj lunch dla was obu, dobrze?
– Tak – szepnęła zamiast kłócić się jak zwykle.
Po krótkim postoju na wyciągnięcie zapasowych kluczy do budynku z pancernego sejfu znajdującego się w szafie wyszłam na zewnątrz. Zimny beton gryzł moje stopy, gdy zbiegałam po schodach. Dotarłam ledwie na drugie piętro, gdy jedna z nowych dziewcząt, której imienia jeszcze nie pamiętałam, spróbowała mnie zatrzymać.
– Cora!
– Nie teraz – odparłam.
Wychyliła się przez metalową balustradę.
– Woda kapie z sufitu w moim pokoju.
Skrzywiłam twarz w grymasie. Budynek już i tak się rozpadał, nie potrzebowaliśmy zalania, żeby przyspieszyć ten proces.
– Zadzwoń po Hugona! – rzuciłam, nie zwalniając.
– Nie ma czasu, naprawia klimatyzację Kerri.
– Walić klimatyzację. Jeśli Hugo gołymi rękami nie utrzymuje tej rudery w pionie, zalanie jest ważniejsze niż reszta.
– Jasne – parsknęła, po czym znikła.
Tak się spieszyłam, że przy zejściu na pierwsze piętro wykonałam zbyt ciasny skręt i balustrada wbiła mi się w bok. Nawet mimo opalenizny, którą zawdzięczałam wiosennej fali upałów, siniak będzie widoczny. Ale ból nie stanowił dla mnie niczego nowego. Niestety zasinienia też nie.
– Cora! – zawołała Brittany, gdy w pędzie mijałam otwarte drzwi do jej mieszkania.
– Później – odparłam.
Ruszyła za mną biegiem.
– Ava nie dotarła jeszcze do domu.
Zerknęłam na drzwi na końcu korytarza i rzuciłam:
– Ten bogaty Latynos zaprosił ją do siebie na noc.
– Co?! – wrzasnęła. – Czemu mi o tym nie powiedziała?
Przewróciłam oczami.
– Eee… Bo wspomniany bogaty Latynos kilka tygodni temu zabrał cię na noc i nie poprosił o ciebie ponownie we wczorajszym mailu do Marcusa.
– Pieprzona suka!
Spojrzałam na nią przez ramię – stała jak wryta na środku przejścia, mocno zaciskając usta.
Wspaniale.
– Pogadamy o tym później – obiecałam i zabębniłam pięścią w drzwi mieszkania sto osiem. Zapach zioła wydobywający się przez szczelinę na dole rozbudził we mnie nadzieję. – Chrissy, otwórz. – Zaczęłam grzebać w swoim komplecie kluczy w poszukiwaniu właściwego.
Angela dumnym krokiem wyszła ze swojego mieszkania obok i oparła się ramieniem o drewnianą futrynę. Nadal była ubrana w króciutką spódniczkę i crop top, w których wczoraj pracowała.
– Wszystko w porządku, Coro? – zapytała.
Walnęłam ponownie w drzwi Chrissy, pytając jednocześnie Angelę:
– Widziałaś Savannah?
– Nie, ale wróciłam do domu ledwie chwilę temu. – Jej wydatne czerwone usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – Nie nudziłam się ostatniej nocy.
Szukała aprobaty. Czegoś, co zwykle dawałam za darmo, choć przyprawiało mnie to o mdłości. Teraz zwyczajnie nie byłam w stanie pochwalić jej w połowie załamania nerwowego.
Znalazłszy właściwy klucz, otworzyłam drzwi i wpadłam do środka. Cóż, prawie. Drzwi zabezpieczono łańcuchem, przez co wyrżnęłam w drewno.
– Kur…! – wrzasnęłam, unosząc dłoń do twarzy. Z nosa kapała krew. Bez namysłu otarłam ją rękawem mojego nowiutkiego szlafroka.
Zaje-kurwa-biście.
Zakrwawiona i wkurzona jak nigdy wrzasnęłam w szparę:
– Chrissy! Otwórz te cholerne drzwi!
W wąskiej przestrzeni pokazała się brudna twarz.
– Na litość boską, nie można mieć odrobiny spokoju… Och, cześć, Coro – zamruczała Chrissy protekcjonalnie, odsłaniając w uśmiechu dwa rzędy pożółkłych zębów.
Zacisnęłam dłonie w pięści, ogarnięta pragnieniem zapoznania jednej z nich z jej facjatą.
– Jest z tobą Savannah?
Kobieta uniosła dżointa do ust, wzięła bucha, po czym wypuszczając dym, spytała:
– Co ci się stało w nos?
– Nie mam ochoty słuchać bzdur, Chris. Jest z tobą?
Jej ochrypły głos palaczki stał się przesadnie słodki.
– Nie powiedziałaś, że nie mogę się z nią więcej zadawać.
„Co za suka”.
– To żadna odpowiedź – wycedziłam.
Spokój to moje drugie imię. Kiedy jesteś opiekunką ponad trzydziestu pracujących dziewcząt, których liczba zmienia się w ciągu dnia, uczysz się nie brać udziału w bezsensownych utarczkach. Zginęły pieniądze? Wchodzisz. Zginęła szminka? Trzymasz się z daleka. Walka kociaków o klienta? Pozwalasz, żeby same to rozstrzygnęły. Walka kociaków o klienta, w której jedna kobieta wyciąga nóż rzeźniczy i goni drugą po budynku? Traktujesz pannę wodą z węża.
Byłam przyzwyczajona do kociaków. Szczególnie do Chrissy. Ale w tamtej chwili bardzo niewiele dzieliło mnie od wybuchu. Nie miałam czasu na jej gierki. Skoro jednak chciała się zabawić… zamierzałam wygrać.
– Jeśli w ciągu dwóch sekund nie powiesz mi, czy ona tam jest, dzwonię do Dantego.
To nie była groźba. To wyrok śmierci. I to taki, którego bym nie lekceważyła. Lecz dla Savannah mogłam posunąć się niemal do wszystkiego.
Kobieta zamrugała, jej uśmiech zniknął.
– Przyszła w środku nocy. Co miałam robić?
Odetchnęłam z mieszanką ulgi i gniewu.
– Wpuść mnie – zażądałam.
– Cora, serio, nie…
Uciszyłam ją spojrzeniem.
– Nie każ mi się powtarzać.
Drzwi się zamknęły, usłyszałam dźwięk przesuwanej zasuwy, po czym stanęły otworem.
Celowo potrąciłam ją barkiem, wchodząc do środka. Boże, co za syf. Żadnego z piętnastu mieszkań w tym trzypiętrowym budynku nie można by uznać za ładne, mimo to większość dziewczyn była dumna z tego, co miała, i przekształciła swoje kwatery w coś nadającego się do życia. Ale nie Chrissy.
Wątpiłam, czy kiedykolwiek umyła podłogi. Nie wspominając o kuchni czy, Boże broń, łazience.
Żołądek mi się skręcił, gdy paskudna woń marihuany i brudu wypełniła moje nozdrza.
A potem zrobił to samo z zupełnie innego powodu.
Na kanapie, kiedyś brązowej, lecz teraz tak wytartej, że widać było białą siateczkę, spała Savannah otoczona puszkami po piwie i opakowaniami po fast foodach. W dłoni ściskała fifkę.
Nie byłam jej matką. Taka scena jawiłaby się jako największy koszmar dla każdego rodzica. Dla mnie jednak widok dziewczyny bez nowych śladów podobnych do tych, z którymi przyjechała, a jedynie pijanej i naćpanej, stanowił wielkie zwycięstwo. Cholera, przez chwilę rozważałam urządzenie jej imprezy powitalnej, kiedy się obudzi. Przynajmniej dopóki nie zauważyłam czarnej wyszywanej cekinami sukienki – tak małej, że ledwie zakrywała jednocześnie piersi i tyłek, oraz czerwonych szpilek na podłodze.
Krew zadudniła mi w uszach i odwróciłam się do Chrissy.
– Zabrałaś ją na ulicę?
Machnęła ręką i zgasiła dżointa w popielniczce.
– Powiedziała, że chce na własne oczy zobaczyć, jak wygląda praca profesjonalistki.
Błyskawicznie ogarnęła mnie furia.
– Na własne oczy? Jaja sobie robisz? Na własne oczy mogłaby zobaczyć, jak siedzisz na dupie i czekasz, aż Marcos napisze do ciebie z jakimś zleceniem. Od dekady nie stałaś na ulicy.
Posłała mi złowrogie spojrzenie.
– Nie. Ale wszystkie tam zaczynałyśmy. Z nią nie będzie inaczej.
Podeszłam bliżej i ryknęłam Chrissy w twarz:
– Ona ma szesnaście lat! Powinna chodzić do szkoły, a nie puszczać się za kasę!
Kobieta przechyliła głowę i wybałuszyła oczy, wyginając kpiąco wargi.
– Cóż, dobra wiadomość: jedynie stała na ulicy, księżniczko Coro. Nie pracowała.
Zaczęłam się gotować. Cięgi, jakie zebrałam po tym, jak Marcos dowiedział się, że wykradłam Savannah z domu Dantego, były nieziemskie. Jednak podczas sześciu tygodni, w trakcie których urządzała mi piekło, nie żałowałam niczego. Miałam dwa lata na osiągnięcie nieosiągalnego i uratowanie czegoś, czego nie dało się uratować. I prędzej mnie szlag trafi, niż pozwolę, żeby Chrissy zaprowadziła Savannah prosto do piekła tylko dlatego, że brakuje jej towarzystwa.
– Ile razy mam powtarzać, że Savannah jest nietykalna?
– A kto tak twierdzi? Bo na pewno nie ona. Zakrada się do mnie każdej nocy i błaga, żebym wzięła ją do pracy. Powinna mieszkać na pierwszym piętrze, Coro, a nie w tej twojej wieży z kości słoniowej na trzecim.
Wszystkie dziewczyny tak myślały. Zakładały, że nie muszę mierzyć się z tymi samymi problemami co one. Nic z tego. Nie potrzebowałam się kurwić, żeby dostać wypłatę, jednak byłam niewolnicą Guerrerów tak samo jak one.
Chociaż Chrissy miała trochę racji. Pod wieloma względami przypominałam księżniczkę, ale tylko dlatego, że bezpośrednio kontaktowałam się z królem. Za każdym razem musiałam za to zapłacić. Dużo. Lecz dla Savannah…
Odwzajemniając wyzywające spojrzenie Chrissy, zawołałam w kierunku otwartych drzwi:
– Hej, Angela!
– Tak, Cor? – odezwała się natychmiast, a ja już wiedziałam, że nasza dzisiejsza kłótnia będzie tematem plotek.
– Pomogłabyś mi zabrać Savannah do mnie?
– Pewnie, żaden problem – zaćwierkała usłużnie.
Posyłając Chrissy ostatni uśmiech – i naprawdę miałam na myśli to, że był ostatni – wyszłam z mieszkania, po raz pierwszy od tygodni czując się lżejsza na duchu.
Zdołałam przejść ledwie dwa kroki, gdy ktoś zawołał:
– Cora, woda mi cieknie z sufitu!
A potem jeszcze ktoś:
– Cora, Hugo nie odbiera telefonu!
I jeszcze ktoś:
– Cora, niech ta cholerna kłamliwa suka Ava zniknie z mojego mieszkania!
– Cora…
– Cora…
– Cora…
Z zamkniętymi oczami zaczęłam wspinać się po schodach, w myślach segregując te dramaty według priorytetu. Kolejność zawsze była taka sama: najpierw bezpieczeństwo, potem sprawy związane z domem, na końcu zdrowie psychiczne. Jako że niczyje życie nie znajdowało się w niebezpieczeństwie, najpierw powinnam zająć się zalaniem.
Z westchnieniem zapytałam dziewczyny:
– Gdzie jest Hugo?
Odpowiedziały mi trzy jednocześnie:
– U Kerri.
Któraś dodała:
– Choć ja bym tam nie szła, jeśli nie chcesz zobaczyć z bliska włochatego dupska Hugona.
Zamarłam w pół kroku, a imadło w mojej piersi zwiększyło uścisk, kiedy się odwróciłam.
– Słucham?
Nowa dziewczyna – Christ, naprawdę musiałam zapamiętać jej imię – wyszła przed szereg i odparła:
– Serio, Coro? Nie jestem tu długo, ale widzę to czy tamto. Nikomu nie działa klimatyzacja. I myślisz, że Hugo ruszył swoją leniwą dupę o siódmej rano, żeby naprawić tę u Kerri? Wybacz. Wiem, że moje mieszkanie zostało zalane i w ogóle, jednak prędzej wyhoduję sobie płetwy i skrzela, niż uklęknę przed tą tłustą, spoconą świnią.
Miałam dwadzieścia dziewięć lat i pracowałam w branży erotycznej od trzynastu. Nic nie powinno mnie już szokować. Szczególnie nie mężczyźni manipulujący kobietami, żeby zaliczyć. To było oczywiste. Mimo wszystko zapytałam:
– Czemu, u licha, miałabyś klękać?
Zerknęła na pozostałe dziewczyny.
– Eee… Ponieważ tylko tak można go zmusić do naprawy czegokolwiek.
Spojrzałam na nie totalnie zszokowana.
Odpowiedziały spojrzeniami, które wyrażały zszokowanie moim szokiem.
Cholera. Sądziły, że o tym wiedziałam. I, co gorsza, że na to pozwalałam.
Tlen w płucach stał się trujący i zaczęło mnie łupać w głowie.
Każdego dnia.
Każdej nocy.
Takie było moje życie.
Stres, odpowiedzialność, porażki.
Ciężar bycia wszystkim dla wszystkich strasznie przytłaczał. Desperackie pragnienie, by się poddać, męczyło mnie każdego poranka. Ale nie mogłam po prostu zrezygnować z tego życia. Bóg świadkiem, że próbowałam.
Ściskając nasadę nosa, wpatrywałam się w balustradę, błagając o pomoc, która miała nigdy nie nadejść.
W każdym razie nie dla mnie.
– Cora?
Otworzyłam oczy i ujrzałam na schodach River, wyciągającą w moją stronę kubek z kawą.
– Ze ściany w naszej kuchni kapie woda – rzuciła. – Podłożyłam trochę ręczników. Ale lepiej, żebyś wezwała Hugona.
Spojrzałam w jej oczy, szukając jakichkolwiek oznak tego, że wiedziała, że u tego bydlaka płaciło się obciąganiem. Na szczęście żadnych nie znalazłam.
Robiłam, co mogłam, by trzymać ją z dala od tego syfu, lecz daleko jej było do niewinności. Brązowe włosy związała w niechlujny kok, na ramiona zarzuciła plecak. Założyła stylowo postrzępione dżinsy i luźną koszulkę z napisem „Naprawdę mam to gdzieś”. Tę młodą, uroczą dziewczynę wychowywali ludzie, których większość Amerykanów nazwałaby marginesem społeczeństwa. Dziwki. Kurwy. Prostytutki. Jakkolwiek by o nich powiedzieć. Ale byłyśmy istotami, które utknęły w gównianej sytuacji, i nie miałyśmy na kim polegać.
Tyle że one wszystkie polegały na mnie.
Nagle przypomniało mi się, czemu codziennie poświęcałam swoją duszę.
Bo liczyłam, że one nie będą musiały.
Po wzięciu głębokiego oddechu, który zdziałał cuda nie tylko na płonące płuca, lecz także na determinację, wzięłam kubek z ręki River i poinformowałam:
– Savannah nic nie jest.
– Słyszałam. – Jej wzrok powędrował ponad moim ramieniem w kierunku rozchodzących się kobiet. Ich problemy nadal pozostawały w większości nierozwiązane, ale tak już bywało.
Wskazałam brodą na schody.
– Chodź. Odprowadzę cię.
River uniosła ciemną brew.
– A kuchnia?
– Och, błagam. Zanim Hugo zawlecze swoją dupę na górę, minie co najmniej pięć minut. Mam czas.
Zacisnęła usta i patrząc w dół na swoje czarne trampki, zaczęła schodzić ze schodów.
– Dlaczego krwawisz?
Dotknęłam nosa wolną ręką. Na szczęście okazał się suchy.
– Chcesz prawdę czy kłamstwo?
– Prawdę.
– Wpadłam na drzwi. Ale gdybyś wolała kłamstwo, powiedziałabym, że dostałam z łokcia, tarzając się z Chrissy po podłodze na chwilę przed tym, jak ją obezwładniłam i użyłam jej włosów jako mopa, żeby posprzątać to obrzydliwe mieszkanie.
Zaśmiała się cicho, wychodząc razem ze mną na zewnątrz. Przystanęłyśmy przy betonowej ścianie, która oddzielała nasze piekło od reszty świata. Gdy dziewczyna odchyliła głowę, by spojrzeć mi w oczy, uśmiech na jej oliwkowej twarzy został zastąpiony przez niepokój.
– Hej – odezwałam się łagodnie, ściskając jej ramię. – Co się dzieje?
– Wiesz, że Chrissy nie przestanie – wyszeptała. – Inne nie zaczepiają Savannah. Ale Chrissy…
Imadło w mojej piersi niemal połamało żebra. River nie powinna się martwić takimi osobami jak Chrissy. Tak jednak wyglądało jej życie, niezależnie od tego, jak bardzo mi się to nie podobało.
– Zajmę się tym.
– Nie dzwoń do Marcosa, proszę.
Przewróciłam oczami.
– Wyluzuj. Nie mówiłam nic o Marcosie.
Przyjrzała mi się uważnie w poszukiwaniu kłamstwa. Nic nie znalazła, mimo że było tam, zręcznie ukryte pod powierzchnią, tuż obok góry obaw i żalów. Objęłam ją ramieniem i przytuliłam krótko – zbyt krótko dla każdej z nas. Lecz nic więcej nie mogłam jej dać.
– Leć, bo spóźnisz się na autobus. Zajmę się Chrissy. Ty zajmij się geometrią.
– Cooora – przeciągnęła ostrzegawczo.
– Riiiver – przedrzeźniłam, wypychając ją lekko w stronę brudnego parkingu.
Ruszyła tyłem.
– Będziesz tu, kiedy wrócę do domu, prawda?
– Jak zwykle.
– Do czasu – wymamrotała.
Poczucie winy zapłonęło w mojej piersi niczym ogień piekielny, ale uśmiechnęłam się mimo bólu.
– Do zobaczenia o trzeciej.
Popatrzyła na mnie.
Odwzajemniłam spojrzenie.
Milion słów padło podczas tej chwili ciszy: obietnic, próśb, przeprosin, wyjaśnień i wszystkiego pomiędzy.
Wszystko to było całkowitą prawdą.
I właśnie dlatego dwie łzy spłynęły po jej policzkach, gdy uniosła rękę, odwróciła się na pięcie i potruchtała na autobus.
– Chcę, żeby Chrissy zniknęła! – zażądałam, zanim wierzch dłoni Marcosa wylądował na moim policzku.
Savannah krzyknęła na kanapie. Głowa odskoczyła mi w bok i ból eksplodował w szyi, kiedy uderzyłam brodą w ramię.
Mężczyzna zgiął się, wykrzywiając potwornie twarz.
– W dupie mam, czego chcesz!
Dawno temu zachwycałam się urodą Marcosa. Jego prostymi czarnymi włosami i grubymi rzęsami ocieniającymi oczy tak ciemne, że nie było widać źrenic. Wszyscy bracia Guerrero prezentowali się wspaniale.
Dante, Marcos i Nicolás stanowili ucieleśnienie marzeń każdej biednej dziewczyny. Wysocy, szczupli, z wyraziście zarysowanymi szczękami i kształtnymi ramionami, które nie tylko były seksowne, lecz także emanowały mocą. Jeśli dodać do tego szpanerskie samochody, drogie ciuchy i niekończący się ciąg obietnic, wydawali się przepustką do lepszego życia. Ale ten blichtr zbladł szybko, gdy odkryłam zło, które narodziło się i rosło w ich wnętrzach.
Wszystkich oprócz Nica.
Złapawszy równowagę, wyprostowałam się.
– Nie będę się z nią dłużej męczyć. Ostrzegałam ją, Marcosie. Wielokrotnie. Albo zniknie dziś w nocy, albo…
Nie miałam szansy dokończyć. Złapał garść moich włosów. Poczułam się tak, jakby skóra stanęła mi w płomieniach. Stłumiłam płacz, gdy zmusił mnie do przekrzywienia głowy.
– Albo co? Co, kurwa, z tym zrobisz, Coro?
Nic. Nigdy nie mogłam nic zrobić.
Ale podobnie jak Marcos ciągnął mnie za włosy, ja mogłam pociągnąć za niektóre sznurki.
– Jak sądzisz, co powie Dante, gdy zobaczy Savannah na ulicy z Chrissy i zacznie zadawać pytania o to, jak się tam znalazła?
Zacisnął zęby i zmrużył czarne oczy.
Dante Guerrero stanowił dla wszystkich kartę przetargową. Dziewczyny używały jego nazwiska, by trzymać klientów w ryzach, Marcos używał go, żeby trzymać mnie w tym więzieniu, a ja używałam jego imienia, aby trzymać Marcosa w ciągłym napięciu.
Tak czy inaczej wszyscy baliśmy się Dantego. Łącznie z Savannah, która siedziała na kanapie z nogami przytulonymi do piersi i makijażem rozmazanym przez łzy, spięta na samą wzmiankę o tym mężczyźnie. Odkąd znalazła się na jego celowniku, Dante stał się dla niej szczególnie problematyczny. Rudowłosa piękność wpadła mu w oko i nie zważał na jej wiek.
Na szczęście tego człowieka otaczało wystarczająco wiele kobiet i narkotyków, by rozpraszały go do późnej starości. Dopóki trzymałam Savannah z dala od jego oczu, istniała szansa, że o niej zapomni.
Albo pokaże się pijany lub naćpany w środku nocy i znajdzie dziewczynę, kiedy będę sama, nie mogąc zrobić nic poza oglądaniem, jak ją gwałci.
Miałam dwa lata, by utrzymać Savannah poza zasięgiem Dantego. Dwa lata, nim stanie się dorosła w świetle prawa. Dwa lata, by zaszczepić w niej wiarę, że stać ją na więcej niż takie życie. Dwa lata na uniknięcie odesłania jej do rodziców, u których wcale nie miałaby lepiej. Dwa lata do momentu, w którym wreszcie się uwolni – co mnie nigdy nie było dane.
Marcos posłał mi krzywe spojrzenie. Choć obolała, odwzajemniłam je bez strachu.
Wiedział, że nie miałam tyle odwagi, by zadzwonić do Dantego. Ale wiedział też, jaka musiałam być zdesperowana, żeby posuwać się do takich gróźb.
– Kurwa! – ryknął, popychając mnie mocno, aż zatoczyłam się przez pokój.
Savannah zerwała się i złapała moje bezwładne ciało, zanim uderzyłam w ścianę.
– Cora – wyszeptała przez łzy.
Odzyskawszy z jej pomocą równowagę, uśmiechnęłam się, przez co rozwalona warga zapulsowała bólem.
– Już dobrze. Nic mi nie jest. Nie martw się.
Kiedy Savannah pokiwała głową, rozczochrane rude włosy musnęły jej ramiona. Mając prawie metr siedemdziesiąt wzrostu, przewyższała mnie przynajmniej o dziesięć centymetrów, jednak gdy odwróciłyśmy się obydwie do Marcosa, splotła palce z moimi niczym mała dziewczynka, co jeszcze bardziej złamało mi serce.
Nie ugięłam się ani odrobinę.
– Ona musi zniknąć, Marcosie. Nie dlatego, że ja tak chcę. Nie dlatego, że Savannah tego potrzebuje. Tylko po to, żeby reszta dziewczyn w tym budynku była bezpieczna.
Z westchnieniem złapał się za nasadę nosa.
– Na litość boską, Coro. Nie mam czasu na twoje bzdury.
– Wierz mi, gdybym sama mogła się tym zająć, nie dzwoniłabym do ciebie. Chrissy od dawna przekracza granicę i dobrze o tym wiesz. Czas, żebyśmy spisali ją na straty.
Przeniósł na mnie złowrogie spojrzenie, a temperatura powietrza nagle spadła, gdy wyszeptał:
– My?
Odetchnęłam głęboko. Słowa paliły moje wnętrze niczym ogień piekielny, mimo że jeszcze nawet ich nie wypowiedziałam. Już nie chciałam, aby były rzeczywistością. Od ponad dekady każdego dnia pragnęłam to zmienić.
Ale bez wątpienia żyłam tylko dzięki temu.
Przełknęłam żółć, a potem pozwoliłam, by brudna prawda ujrzała światło dzienne.
– Nazywam się Cora Guerrero, czyż nie?
Oczy mnie piekły, lecz wiedziałam, że lepiej nie pozwolić łzom płynąć. Płacz był dozwolony tylko w sypialni, z poduszką przy twarzy, tyłkiem na podłodze, plecami pod ścianą, krzesłem blokującym drzwi i zamkniętymi zamkami. Nikt – zwłaszcza Guerrero – nie mógł tego zobaczyć.
Gardło mi się ściskało, gdy ciągnęłam:
– Gdyby Nic ciągle żył, wiesz, co by zrobił.
Marcos ledwie dostrzegalnie drgnął.
Nie tylko to zobaczyłam.
Poczułam to.
I upajałam się tym.
Mógł mnie prać.
Mógł mnie kontrolować.
Mógł mnie więzić w tym świecie przez resztę życia.
Ale tą jedną sylabą byłam w stanie ciąć go do kości, nie kiwając nawet palcem. Minęło trzynaście lat od śmierci Nica, a nadal stanowił moją jedyną ochronę.
Marcos warknął głośno.
– Nie mieszaj w to Nica.
– Już jest wmieszany – odpaliłam.
Zacisnął szczękę, jego nozdrza zafalowały.
– Wiesz, że to mój młodszy braciszek zrekrutował Chrissy?
– Tak. I wiem, że mój mąż wyrzuciłby ją na zbity pysk za niewykonanie bezpośredniego rozkazu członka rodziny.
Marcos zbliżył się, przechylając głowę.
Schowałam Savannah za sobą. Serce mi przyspieszyło, adrenalina zaczęła krążyć w żyłach, lecz niczym się nie zdradziłam.
Zatrzymał się przede mną, pochylił i zrównał twarz z moją.
– Byłaś jego kurwą, Coro. Jedną z wielu. To, że włożył ci na palec obrączkę, nie czyni cię częścią rodziny.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo bym chciała w to uwierzyć.
Nagle odchylił się i ponownie podniósł rękę.
W środku się skuliłam.
W środku krzyknęłam.
W środku błagałam go, żeby wreszcie mnie uwolnił.
Ale na zewnątrz się odcięłam.
Ani drgnęłam. Nawet nie mrugnęłam. Każda okazana słabość zostałaby wykorzystana przeciwko mnie. Marcos mógł zadawać mi ciosy, aż rozpadnę się na milion kawałków, a kiedy będzie po wszystkim, znów powstanę, znajdę sposób, by się pozbierać i żyć dalej.
Przez większość życia mogłam polegać jedynie na sobie. Już i tak zbyt wiele razy znalazłam się w emocjonalnym dołku. Mimo to żaden mężczyzna nie mógł mnie nigdy złamać.
Stałam tam więc, z Savannah trzęsącą się za moimi plecami, trzymając głowę wysoko i patrząc w demoniczne czarne oczy, gotowa zaakceptować gniew Marcosa, bo nie istniał inny sposób na przeżycie.
Tuż przed kontaktem z moim policzkiem jego ręka zamarła, a kącik ust uniósł się w złowieszczym uśmiechu. Marcos kiwnął na Savannah.
– Naprawdę uważasz, że ona jest warta tego wszystkiego?
Dziewczyna przywarła do mnie i mocno ścisnęła mi biodro. Pewnie przez całe życie nie miała nikogo, kto uważałby, że jest warta cokolwiek.
To dlatego, że przeżyła szesnaście lat zdana na siebie.
– Naprawdę.
Jej ramiona zadrżały od powstrzymywanego szlochu. Sięgnęłam do tyłu i poklepałam ją po udzie, nie odrywając spojrzenia od Marcosa. Przez kilka chwil patrzyliśmy sobie w oczy. Każde jego mrugnięcie było wyzwaniem – i rozkazem.
Ale nie błagałam.
Nie płakałam.
Nie próbowałam się targować.
Dałam mu jednak to, czego chciał.
Skierowałam wzrok na podłogę i zgarbiłam się, dotykając posiniaczonego policzka.
Choć to nie było wiele i nic mnie nie kosztowało, ten pojedynczy uległy gest wystarczył, by Marcos odzyskał kontrolę. Desperacko jej potrzebował.
Lecz niech nikogo to nie zmyli – zwycięstwo odniosłam ja.
Jego czarne lakierki, które kosztowały więcej niż cała moja garderoba, zniknęły mi z oczu, gdy ruszył do drzwi.
– Wyrzucam Chrissy – ogłosił stanowczym tonem, jakby sam wpadł na ten pomysł.
Poczułam ulgę i zrobiłam wszystko, żeby ukryć uśmiech.
– Okej.
A chwilę później, zdecydowanie zbyt szybko, nie miałam już czego ukrywać.
– Rozlokuj dziewczyny. W ciągu kilku dni wyślę dwie nowe na jej miejsce.
Żołądek mi się skręcił. Nowe dziewczyny oznaczają nowe problemy. Nowe kłopoty. Nowe kłótnie. A co najgorsze oznaczają, że wciągnie do tego piekła więcej kobiet.
Chociaż mnie to dobijało, nic nie poradzę na tę sytuacją. Mogłam jedynie trzymać głowę wysoko, nikogo nie oceniać i z otwartymi ramionami powitać je w świecie, z którego tak pragnęłam uciec.
Poza tym współczucie nie sprawi, że będą bezpieczne.
Co mi przypominało…
– Musisz znaleźć kogoś na miejsce Hugona.
Marcos odwrócił się do mnie z grymasem na twarzy.
– Nie przeginaj.
Wzruszyłam ramionami.
– Okej. Ale pieprzy dziewczyny w zamian za naprawy.
Drgnął, a potem mięśnie jego szyi napięły się przy kołnierzyku białej wyprasowanej koszuli.
Gdybym od tego zaczęła, nie miałabym szansy na poruszenie tematu Chrissy. Marcos nie przejmował się wykorzystywaniem żadnej z dziewczyn. Przejmował się jednak tym, że jego kuzyn rażąco łamał jedną z jego drogocennych zasad.
Dla Guerrerów duma i kontrola były wszystkim. A brak szacunku – czy to w rodzinie, czy poza nią – stanowił grzech śmiertelny.
Zająłby się Chrissy. Zostałaby „wysłana na zieloną trawkę”, jak często nazywał to Nic. Tak naprawdę wywalono by ją na ulicę i kazano nigdy nie wracać. Chociaż znając tę kobietę, zakładałam, że przed zachodem słońca dołączyłaby do innego domu. Ale Hugo… Cóż, jego życie zależało od tego, w jakim nastroju będzie Marcos tego popołudnia.
Mężczyzna wypadł z mieszkania w kilku długich susach. Na korytarzu ruszyło za nim czterech kolesi. Ludzie Marcosa zmieniali się na tyle często, że nie zawracałam sobie głowy zapamiętywaniem ich imion. Nie żebym miała po co. Nie rozmawiali ze mną.
– Pamiętaj o Chrissy! – krzyknęłam za nim.
Zamiast zwrócić się bezpośrednio do mnie warknął i kiwnął palcem w stronę muskularnego faceta po lewej, gdy schodzili pojedynczo po schodach.
– O mój Boże – sapnęła Savannah, kiedy znalazłyśmy się same. – Tak mi przykro, Coro. Nic ci nie jest?
– Nie, w porządku – odparłam automatycznie, zanim skupiłam się na swoim stanie. Głowa pękała, oczy piekły i latały mi przed nimi ciemne plamy, a warga nadal bolała w miejscu rozcięcia. Ale ogólnie było dobrze.
– Idź do swojego pokoju i zamknij drzwi – rozkazałam.
– J-ja… – zająknęła się.
Wygładzając jasnoróżową koszulkę, fuknęłam:
– Porozmawiamy później.
– Ale…
– Później – powtórzyłam. – A teraz idź.
Na szczęście nie próbowała więcej oponować. Odwrócona plecami słuchałam jej kroków. Rozległ się dźwięk zamykanych drzwi, a potem przekręcanego zamka, zasuwanej zasuwy i zakładanego łańcucha. Dopiero wtedy wyszłam z mieszkania.
Na korytarzu powitały mnie wrzaski. Zazwyczaj chaos działał mi na nerwy, ale po takim dniu stanowił muzykę dla uszu.
Krzyki Chrissy.
Przekleństwa Marcosa.
Kłamstwa Hugona.
Jak szalejące wiatry najwspanialszej burzy.
I niczym księżniczka, za którą mnie uważali, stałam przy zardzewiałej balustradzie wychodzącej na parking mojego zamku. Długie blond loki smagał mi wiatr, a ciało bolało, lecz nie tak bardzo jak serce. Odetchnęłam głęboko i pogrążyłam się w zamęcie panującym w tym posranym królestwie.
Nie czułam nic, gdy pięść Marcosa raz za razem lądowała na twarzy Hugona. Żałowałam tylko, że Hugo nie odwdzięczył się kilkoma swoimi ciosami.
– Cora! – krzyczała Chrissy, gdy człowiek Guerrera prowadził ją do samochodu, ciągnąc za włosy. – Cora, proszę!
Chciałam czuć się winna. Może niewystarczająco się starałam, żeby zrozumiała, jak poważnie traktowałam Savannah, ale nie pozwoliłam sobie na gdybanie.
Nie mogłam ocalić wszystkich, niezależnie od tego, jak dużo wysiłku w to wkładałam. Kobiety takie jak Chrissy były skazane na samozagładę, a ja nie zamierzałam stać z boku i pozwolić, by któraś z moich dziewczyn oberwała odłamkiem.
Bez żadnych emocji patrzyłam, jak wrzucają ją na tylne siedzenie czarnego mercedesa, a kilka sekund później nieprzytomne ciało Hugona jest bezceremonialnie wpakowywane do bagażnika. W trakcie tego zamieszania większość dziewcząt wyszła ze swoich mieszkań.
Żadna z nich się nie odezwała.
Żadna nie wstawiła się też za Chrissy.
Kilka, które widziałam na pierwszym piętrze, stanęło razem niczym drużyna w piżamach, ze związanymi włosami i niepomalowanymi twarzami.
Wszystkie kłótnie chwilowo zostały zawieszone.
Problemy zapomniane.
Z wrogów zmieniły się w siostry.
Gdy samochód odjechał w chmurze kurzu, straciłyśmy jedną z naszych, ale byłyśmy silniejsze niż kiedykolwiek.
W każdym razie one były.
– Cora! – zawołał ktoś.
– Cora! – rozległ się kolejny głos.
A potem jeszcze jeden:
– Cora!
Kręcąc głową, zignorowałam je i wróciłam do mieszkania, gdzie udałam się prosto do swojej sypialni. Zatrzasnęłam drzwi, zamknęłam trzy zamki, a potem – uważając, by Savannah mnie nie usłyszała – podsunęłam pod klamkę bujany fotel.
Dopiero kiedy wzięłam poduszkę z łóżka i ukryłam w niej twarz, tamy puściły.
Przywarłam do ściany, gdy moje ramiona trzęsły się wstrząsane szlochem. Umiejętnie go tłumiłam. Był dziki, lecz lata doświadczenia sprawiły, że całkowicie nad nim panowałam. Nagłe uwolnienie emocji przypominało agonię, a potrzebowałam chociaż chwili wytchnienia.
Każda łza, niczym małe trzęsienie ziemi, pochłaniała mnie i rozdzierała duszę.
Ale nadal po tak długim czasie niczego one nie zmieniały.
Nic nie miało takiej mocy.
– Penn – odezwał się Drew po drugiej stronie drzwi. – Jesteś gotowy?
Spojrzałem na wykładzinę pod swoimi bosymi stopami.
To był inny hotel, miałem wrażenie, że w innym życiu. Bóg świadkiem, że stałem się innym człowiekiem. Ale wykładzina zawsze wyglądała tak samo.
Brzydka. Obskurna. Chropowata.
Piękna, łamiąca serce…
Ona.
Ocierając pot, który wystąpił mi na czoło, zawołałem:
– Możesz wejść!
Zacząłem zakładać skarpetki, kiedy drzwi się otworzyły
i w progu stanął Drew.
Oparł szczupłe ciało o futrynę, trzymając w rękach dwa kubki z kawą.
– Spałeś coś?
Wstałem z łóżka i ruszyłem do słabo oświetlonej łazienki po buty.
– Kilka godzin w pick-upie.
– Mhm. Wyszła przed północą. Mogłeś wrócić…
– Nie potrafię spać w pokojach hotelowych. Żadna nowość. – Opadłszy na łóżko, wzuwałem brązowe skórzane buty, nie pozwalając, by mój wzrok znów zawędrował na wykładzinę. – Poza tym gdybym tu spał, trudniej by ci było zaliczyć połowę żeńskiej populacji Chicago.
Zaśmiał się i wszedł do środka. Zamknął nogą drzwi.
– Dwa ostatnie lata siedziałem za kratami, gdzie jedyne cycki, jakie oglądałem, należały do stuczterdziestokilogramowego faceta imieniem Bubba. Mam trochę do nadrobienia.
Przyjąłem od niego kawę i odstawiłem ją na szafkę nocną.
– Powinienem się martwić tym, że obczajałeś Bubbę pod prysznicem?
Zamarł z kubkiem w połowie drogi do ust.
– Jezu Chryste. To żart?
Skończyłem wiązać buty, a potem oparłem łokcie na udach i pozwoliłem rękom opaść między nogami.
– Nie wiem. To zależy od tego, jak bardzo podobały ci się te cycki.
Drew Walker przyglądał mi się z zachwytem przez kilka chwil, a potem uśmiechnął się swoim firmowym uśmiechem, ale oczy mu pociemniały.
– Cholera, dobrze znowu cię widzieć, bracie – wykrztusił z wyraźnymi emocjami w głosie.
Odwróciłem wzrok, by ukryć, jak dobiło mnie jego szczęście. Na pewno nie czułem się dobrze, gdy patrzyłem w lustro.
– Skoczę na jakieś śniadanie. O której mamy tam być?
Złapałem portfel i klucze, unikając kontaktu wzrokowego.
– Nie musisz tego robić, Penn.
Wbiłem w niego spojrzenie.
– Wiesz, że muszę.
Stanął mi na drodze.
– Wracaj do domu. Nadal masz dom, prawda?
Drew był ode mnie młodszy o dwa lata, ale gówniarz górował nade mną wzrostem.
Ja górowałem nad nim pod każdym innym względem.
Pchnąłem go mocno w pierś.
– Z drogi, dupku.
Pokręcił głową.
– Doceniam, że mnie odebrałeś, ale powinieneś wracać. Założyć nową firmę.
– Taką jak ta, którą straciłem? Zajebisty pomysł.
– Nie. Mam na myśli taką jak ta, z której zrezygnowałeś, gdy ona umarła.
Zacisnąłem pięść na jego koszulce.
– Zamknij się.
– Wiesz, że to prawda.
– Nie. Wiem, że potrzebuję cholernej pracy, Drew. Ty też jej potrzebujesz. A niespełna dwadzieścia cztery godziny temu mówiłeś, że twój ziomek z pierdla załatwił nam robotę. Nie pieprz mi teraz, żebym wracał do domu.
Jego brązowe oczy wpatrywały się w moje niebieskie, żaden z nas nie chciał się wycofać.
– To nie jest miejsce dla ciebie.
– Jak każde inne, do cholery! – ryknąłem, potrząsając nim mocno, po czym go puściłem.
Zupełnie jakbym został postrzelony, gniew uwolnił się z pęt odrętwienia i poczułem wszystko z taką samą intensywnością jak w dniu, w którym ją zawiodłem. Moja klatka piersiowa falowała, a serce obijało się o żebra. Zaplotłem palce na karku i wbiłem brodę w pierś, patrząc na tę pieprzoną wykładzinę.
Wdech. Wydech.
„Proszę!”, krzyknęła, kiedy srebrzyste ostrze noża zagłębiło się w jej brzuchu.
Wdech. Wydech.
„Nigdy nie będziesz sam”, przysięgła w dniu, w którym się pobraliśmy.
Wdech. Wydech.
„Wrócę, nim się obejrzysz”, uspokajała, kiedy patrzyłem, jak odjeżdża po raz ostatni.
Wdech. Wydech.
Zacisnąłem powieki i skupiłem się na pustce, która wypełniła moje pole widzenia.
Wdech. Wydech.
Powoli zaczynało mnie ogarniać znajome odrętwienie, dzięki czemu znów mogłem wznieść swoją tarczę i oddychać.
– Potrzebuję tego, Drew.
– Okej. Cholera, stary. Wyluzuj. Po prostu… To posada konserwatora w domu kurew, a ty masz tytuł inżyniera MIT. Wydaje mi się, że twoje kwalifikacje są nieco zbyt wysokie.
Otworzyłem oczy, kręcąc głową.
– Nie jestem już tym człowiekiem. Tamten facet zginął dawno temu. W gównianym hotelowym pokoju takim jak ten.
– Więc przywróć go do życia – odparł przekornie. – Jezusowi się udało.
Cholerny Drew.
Strzelając szyją, wziąłem głęboki oddech.
– Daruj sobie.
Wydął policzki i westchnął z rezygnacją.
– No dobrze. Rozumiem. – Ścisnął moje ramię. – Ale, tak dla przypomnienia… Gdyby Lisa zobaczyła cię w takim stanie, skopałaby ci tyłek.
– Wiem – wykrztusiłem. – Kurwa, wiem. Już czas.
Zgarnął moją kawę z szafki nocnej i podał mi ją po raz kolejny. Uniósł swoją w powietrze i uśmiechnął się – prawdziwym, szczerym uśmiechem, na jaki nie potrafiłem zdobyć się od lat – po czym wzniósł toast:
– Za nowe początki.
Stuknąłem swoim kubkiem w jego.
– Za koniec.
– Tak że tak, Hugo oficjalnie zniknął – powiedziałam do telefonu wciśniętego między ramię a ucho, wchodząc po schodach do swojego mieszkania. Torby ciążyły mi w rękach. Trzecie piętro było najbezpieczniejsze, ale, Boże, cotygodniowe wnoszenie zakupów spożywczych na górę nie należało do najprzyjemniejszych czynności.
– To zajebiście – odparła Catalina, a potem zapadła niezręczna cisza.
Wiedziałam, co zaraz nastąpi. Zdarzało się to za każdym razem, gdy na ekranie mojego telefonu pojawiał się nieznany numer. Sama nie mogłam się z nią skontaktować, miałam tylko adres i kod do skrytki na drugim końcu miasta, gdzie wrzucałam jej koperty z gotówką.
– Słuchaj, nie znoszę cię o to prosić, ale Isabel chorowała w zeszłym tygodniu i…
– Ile? – zapytałam cicho, rozglądając się dookoła, jakby ktoś mógł ją usłyszeć.
– Dwieście dolców lub coś koło tego – wyszeptała drżącym głosem. – Szczerze mówiąc, każda kwota będzie dobra.
Mogłam dać jej pięćset.
– Rozumiem. Żaden problem. Podrzucę je dziś, kiedy dziewczyny pójdą do łóżek.
Usłyszałam, jak wciąga powietrze. Z jej brązowych oczu bez wątpienia popłynęły łzy.
– Nie wiem, jak ci dziękować.
– Pozostań przy życiu. Tylko tyle mi trzeba.
– Kocham cię, Coro.
– Ja też cię kocham. – Nie miałam odwagi wypowiedzieć imienia Cataliny.
Uciekała od dnia, w którym zeznawała przeciwko swojemu ojcu Manuelowi Guerrerowi. Bracia Cataliny, Dante i Marcos, nigdy nie przestaną szukać siostry. Jej mąż, który kiedyś był blisko z Manuelem – ale później, jako prokurator okręgowy, wsadził go za kratki – również próbował ją znaleźć. Gdyby kiedykolwiek została wytropiona, oznaczałoby to dla niej wyrok śmierci.
Poza murami tego budynku stanowiła moją jedyną deską ratunku. Przeżyję, jeśli ona zdoła pozostać w cieniu. I zrobiłabym wszystko, by trzymać ją z dala od nich, łącznie z narażeniem życia w celu dostarczenia jej pieniędzy.
Ponieważ pewnego dnia dzięki niej wyrwę się z tego całego koszmaru.
Catalina przerwała połączenie, kiedy dotarłam na trzecie piętro. Wzięłam głęboki oddech i zamknęłam w sobie emocje, które towarzyszyły tej rozmowie. Gdybym zbyt długo o tym myślała, te chwile by mnie zniszczyły.
Zaliczając podnoszenie ciężarów na dziś, uniosłam dłoń – razem z toną toreb – aby zabrać telefon od ucha i kopnęłam w drzwi mieszkania.
– Halo, może ktoś zechciałby mi pomóc?
Zamki kliknęły, a potem Savannah otworzyła drzwi.
W moje nozdrza wtargnął zapach pleśni.
– Rany, ale tu cuchnie.
– Mówiłaś, że mam nie otwierać okien pod twoją nieobecność. – Zaczęła odbierać ode mnie zakupy.
Odkąd Chrissy została wyrzucona dwa dni temu, Savannah zachowywała się wzorowo. A biorąc pod uwagę, że połowie budynku trzeba było odciąć wodę z powodu zardzewiałych rur, nie zamierzałam narzekać. Z trzydziestoma kobietami dzielącymi dwie łazienki i dużą szansą na wytworzenie się pleśni na zalanych podłogach i płytach kartonowo-gipsowych, od czego dziewczyny mogły się poważnie rozchorować, potrzebowałam każdej możliwej pomocy.
Minęłam River. Nie podniosła głowy znad miski płatków. W przeciwieństwie do Savannah unikała mnie od czasu zniknięcia Chrissy. A dokładniej odkąd po raz pierwszy zobaczyła ogromny siniak, który Marcos zostawił na moim policzku.
Dobrze znałam to milczenie – i wiedziałam, jak się skończy.
Przez kilka dni nie będzie się odzywać, po czym zrobi domową lazanię i pieczywo czosnkowe. Ugnie się pod presją i zacznie przesiadywać w kuchni, gotując bez słowa, ale przestanie mnie unikać. A potem, kiedy nasze talerze opustoszeją i zaczniemy zapadać w śpiączkę po przyjęciu zbyt dużej ilości węglowodanów, wyzna mi prawdę: jak bardzo nie podobało jej się to, że chcąc ochronić inne dziewczyny, pozwoliłam, by Marcos mnie uderzył.
A wtedy powiem jej kolejne kłamstwo: że to był ostatni raz.
Prawda i kłamstwa – tak działałyśmy.
– Hej, Riv! – zawołałam, kładąc torby na blacie. – Mogłabyś przynieść wybielacz z bagażnika? I zostaw drzwi otwarte. Ta dziura strasznie cuchnie.
Bez słowa się podniosła, wrzuciła miskę do zlewu i wypadła z mieszkania.
– Okej, miło się rozmawiało! – krzyknęłam za nią. – Powinnyśmy robić to częściej.
Savannah natychmiast znalazła się przy moim boku, by pomóc rozpakować zakupy.
– Pogadam dziś z nią. Przejdzie jej. Obiecuję.
Zaśmiałam się, wkładając mleko do lodówki.
– Nie jestem pewna, czy powinnaś z kimkolwiek gadać.
Wyciągnęła w moją stronę dwie puszki groszku i spojrzała wściekle, unosząc idealnie nakreśloną kasztanową brew.
– Niby co to ma znaczyć?
Dalej zapełniałam lodówkę.
– To, że tamtego dnia nawet nie porozmawiałyśmy.
– Słuchaj, przeprosiłam.
– Tym razem „przepraszam” nie wystarczy – odparłam, chowając opakowanie miętowej czekolady za brokułami z nadzieją, że w nocy nadal tam będzie.
Savannah parsknęła.
– Czego jeszcze ode mnie chcesz?
Podeszłam do szafki i schowałam ciasteczka z kawałkami czekolady za pudełkiem granoli z rodzynkami, które tkwiło tam od co najmniej trzech lat.
– Cóż, na początek chciałabym, żebyś skończyła z tym gówniarskim zachowaniem.
– Nie zachowuję się gówniarsko!
Czułam, że moja cierpliwość słabnie, więc popatrzyłam na Savannah sceptycznie i pstryknęłam palcami, po czym wskazałam na groszek.
Włożyła mi puszki w dłonie.
– Nie wiem, czego oczekujesz. Nie myślałam, że Chrissy…
– W tym problem! – wykrzyknęłam.
Spięła się cała.
Z trzaskiem odstawiłam puszki – kolejna zasłona dla moich ciasteczek – a potem skupiłam się na dziewczynie. Jej oczy były szeroko otwarte i, co dla niej nietypowe, wypełnione łzami. Nie licząc dnia, kiedy widziała moją kłótnię z Marcosem, stanowiło to największy przejaw emocji, jaki u niej zobaczyłam.
Wykorzystałam to więc.
– Savannah, odkąd się tu przeprowadziłaś, myślisz tylko o sobie. Wykradanie się? Kłócenie ze mną? Nieustanne sprzeczki z River? Ciągle chodzi o ciebie.
– Nieprawda! Obwiniasz mnie za wszystko! Zacznijmy od tego, że wcale nie chciałam tu mieszkać.
– A myślisz, że ja chciałam? – Rozłożyłam szeroko ramiona i okręciłam się w niewielkiej kuchni, dotykając czubkami palców blatów po obu stronach. – Czy chociaż przez chwilę zastanowiłaś się nad tym, czy chcę tu być? To nasze decyzje, Savannah. Może nie zdecydowałaś konkretnie, aby tu przyjechać, ale decyzje, które podejmowałyśmy, doprowadziły nas do tego momentu. – Wycelowałam w nią palcem. – Zapominasz, że byłam tam, gdzie ty. W dniu, w którym wsiadłaś do samochodu z Dantem, dokonano wielu wyborów. Były to te same wybory, których dokonał dla mnie Nic. I wierz mi, oni wszyscy są okropni. Ale ja nie jestem Dantem. Nie jestem Marcosem. Nie jestem twoimi cholernymi rodzicami. A przede wszystkim… nie jestem twoim wrogiem.
Zrobiłam krok do przodu i ujęłam jej twarz w dłonie, zniżając głos.
– Nikt z nas nie chce tego paskudnego życia. Tylko że nie mamy lepszego. I choć wolałabym tego nie przyznawać, ja pewnie nigdy nie będę żyła inaczej. Ale ty? Ty masz szesnaście lat. Otworzyła usta, żeby się sprzeciwić, jednak nie dałam jej na to szansy.
– To nic złego. Masz czas. Nadal możesz się stąd wyrwać. Przysięgam na własne życie, że zatroszczę się o ciebie, dopóki ten dzień nie nadejdzie, ale musisz działać razem ze mną. Nie możesz wychodzić na ulice. Nie możesz się upijać i palić zioła z innymi dziewczynami. – Chwyciłam ją za ramiona i wskazałam na zabliźnione ślady. – Sprowadzi cię to z powrotem na drogę uzależnienia. Musisz tylko…
Nie mogłam dokończyć swojego wykładu, bo drzwi wejściowe trzasnęły.
– Cora! – River rozłożyła ręce na boki i oparła się o drzwi, jakby próbowała powstrzymać przed wtargnięciem watahę dzikich zwierząt.
A kiedy się odezwała, dotarło do mnie, że właśnie tak było.
– Przyjechali… – wysapała.
Nie musiała dodawać nic więcej. Jej prawie namacalny strach zdradzał, kogo miała na myśli. Odsunęła się od drzwi, żebym mogła wyjść.
Podeszłam do balustrady i wyjrzałam na parking.
Dwóch mężczyzn, których nie rozpoznawałam, wysiadało z poobijanego czerwonego pick-upa z wydłużoną kabiną.
Za nimi był Marcos w swoim czarnym mercedesie.
I…
– Kurwa – syknęłam.
Dante.
Rzadko nas odwiedzał, szczególnie w ciągu dnia, ale to się zdarzało.
Pospiesznie cofnęłam się do mieszkania i warknęłam na obie dziewczyny:
– Idźcie. Natychmiast.
Bez zwłoki ruszyły korytarzem. Wiedziały, co robić. Dyskutowałyśmy o tym długo w dniu, w którym Savannah się wprowadziła.
Zamykając powieki, zacisnęłam dłoń na srebrnej gwieździe wiszącej na mojej szyi. Dostałam ją od Nica wieki temu.
– Musisz mi pomóc, kochanie – skierowałam prośbę do niebios. – Naprawdę cię teraz potrzebuję, Nic.
Jak można się było spodziewać, mój martwy mąż nie odpowiedział. I po kilku głębokich oddechach zrobiłam to, co zawsze: wzięłam się w garść i wróciłam do rozpakowywania zakupów, spokojna i opanowana, jakby sam diabeł nie miał zaraz zapukać do drzwi.
– Dante – pozdrowiłam go kilka minut później z szerokim i totalnie nieszczerym uśmiechem.
Przesunął po mnie obleśnym spojrzeniem. Jak dla niego, mając duży biust, płaski brzuch, okrągły tyłek i pochwę, byłam do wzięcia. Nie obchodziło go, że należałam do Nica. Nigdy. Ani dzień po tym, jak dowiedział się, że wzięliśmy z Nikiem ślub, gdy zdarł ze mnie koszulę i wysłał na ulice, gdzie jego zdaniem było moje miejsce. Ani w dniu, w którym osaczył mnie w domu pogrzebowym i uderzył kolanem w brzuch tak mocno, że zwymiotowałam. A już na pewno nie w piątą rocznicę śmierci Nica, kiedy przeszedł do mojej sypialni, naćpany nie wiadomo czym, i stłukł mnie na kwaśne jabłko. To miała być kara za to, że przyczyniłam się do śmierci jego brata, a przynajmniej tak wybełkotał kilka godzin później.
Dante Guerrero był właścicielem świata, w którym żyłam. I od czasu do czasu lubił się pokazywać, by zyskać pewność, że o tym pamiętałam.
Nie drgnęłam nawet o milimetr, kiedy złapał jeden z moich loków.
– Cora, dawno się nie widzieliśmy – powiedział, gapiąc mi się na piersi. Usta wygiął w uśmiechu, który u każdego innego mężczyzny wyglądałby zniewalająco.
Zwalczyłam mdłości. Machając ręką, dałam krok w tył i moje włosy wyślizgnęły się z jego palców.
– Owszem. Wejdź.
Wchodząc, jedną dłoń schował do kieszeni, a drugą przesunął ray-bany na czubek głowy.
– Gdzie River?
Każdy mięsień w moim ciele się napiął, kiedy zerknęłam ponad ramieniem Dantego na Marcosa. Mężczyzna zaciskał usta w wąską linię, co nie wróżyło dobrze. Ledwie dostrzegalny ruch podbródka nakazujący odpowiedź też nie był dobrą wróżbą.
Dopiero za drugim razem udało mi się wypowiedzieć słowa:
– W swoim pokoju.
Dante mrugnął i ruszył korytarzem.
Poczułam strach, ale nie dałam nic po sobie poznać, gdy szłam za nim.
– Pewnie śpi.
Zignorował mnie, sięgając do drzwi, przekręcił gałkę i otworzył je szeroko, przez co zrobiło mi się słabo. Ale uznałam, że niekorzystanie z zamków będzie bezpieczniejsze – zabezpieczenia tylko by go wkurzyły.
– O, cześć, Dante – zaświergotała River, wyciągając z uszu jaskrawozielone słuchawki. Tak jak planowałyśmy, założyła workowatą bluzę, a włosy związała w niechlujny kok na czubku głowy. Odetchnęłam cichutko z ulgą na widok pustego materaca Savannah.
– Wyglądasz jak gówno – warknął.
Skrzyżowała nogi w kostkach i poruszyła stopami w brudnych skarpetkach.
– Cóż, gdy mieszka się w takiej posiadłości jak ta, nie trzeba ubierać się w sukienki. Poza tym żeby nie wyglądać jak gówno – rzuciła, robiąc w powietrzu cudzysłów – trzeba mieć pieniądze. A kiedy w wieku trzynastu lat twój jedyny potencjalny dochód może pochodzić od pedofilów, szybko przestaje ci przeszkadzać, że wyglądasz jak gówno.
Dante nadął się ze złości.
– Ty pieprzona…
– Hej! – zawołał Marcos, odpychając mnie. – Zostaw dzieciaka w spokoju. – Wyciągnął z tylnej kieszeni portfel, a potem rzucił w River garść banknotów. – Kup sobie cholerne ubrania. I na litość boską, wykąp się.
Przechyliła głowę i odparowała:
– Czy to oznacza, że naprawicie wodę? Czy mam kupić za tę gotówkę ubrania i wiadro, w którym się wykąpię?
Marcos spojrzał na nią z wściekłością.
Dante wypuścił wiązankę przekleństw.
Ja zacisnęłam zęby, w myślach zamykając River w pokoju na resztę życia.
Niewzruszona posłała im uśmiech, schyliła się, by zebrać pieniądze, wsunęła je do przedniej kieszeni bluzy, a następnie założyła z powrotem słuchawki. Przekrzykując muzykę, dodała:
– Miło było! Wpadajcie częściej!
– Mała suka – sarknął Dante, kiedy Marcos wyprowadził go z pokoju.
Moje ramiona opadły, gdy ruszyłam szybko do salonu z nadzieją, że pójdą za mną.
Jak najdalej od niej.
Jak najdalej od nich.
Zatrzymałam się gwałtownie na widok dwóch nowych mężczyzn stojących na łuszczącym się linoleum w korytarzu.
Wyższy z nich wyglądał jak każdy trzydziestoparoletni biały facet chodzący po Ziemi. Zwykłe brązowe włosy. Zwykłe brązowe oczy. Miał nos, usta, uszy, a w całej jego zwykłej twarzy nie dostrzegłam ani jednego godnego uwagi rysu. Założył zwykły biały T-shirt i zwykłe dżinsy. I – tak jest – zwykłe brązowe buty robocze. Prosty, skromny i zupełnie niegroźny. Od razu nie wzbudził mojego zaufania.
Gość obok niego to zupełnie inna historia. Chociaż nieco niższy od swojego kolegi, potężną sylwetką dominował przestrzeń. Opalona skóra, krótkie brązowe włosy pełne naturalnych miedzianych i kasztanowych refleksów, jakby pracował na słońcu. Niebieskie oczy, ale w odcieniu innym niż moje. Jego były ciemnoniebieskie – głębokie i puste. Nos rzymskiego gladiatora, wyróżniający się i lekko zakrzywiony, szczęka z ostrymi, królewskimi kątami widocznymi pomimo grubej warstwy zarostu. Składał się z miliona kontrapunktów, które w jakiś sposób tworzyły genialną całość. Miał na sobie podobne ubrania jak facet po trzydziestce, ale nie było nic prostego w sposobie, w jaki strój ten opinał jego mięśnie lub zakrywał zawiłe czarne tatuaże, które spływały wzdłuż ramion do grzbietów dłoni.
Był wspaniały. Nieco przerażający. I najprawdopodobniej znany jako więzień 401.
A co najciekawsze, żaden z tych dwóch facetów nie nazywał się Guerrero.
Mężczyźni nie mogli przebywać w tym budynku. Ściśle przestrzegano tej zasady, a ja się z nią wyjątkowo zgadzałam. Wystarczył jeden telefon do glin – prawdziwych, nie tych przekupionych przez Dantego – by większość mieszkańców została wyprowadzona w kajdankach, łącznie ze mną. A dla mnie byłby to trzeci wyrok. Nigdy więcej nie odetchnęłabym poza więzienną celą.
– Eee… Kim jesteście?
Dante usiadł na kanapie i zaczął robić kreski z koksu, który wyciągnął z kieszeni.
Marcos patrzył na niego z obrzydzeniem, ale nie upomniał brata. Odchrząknął i potrząsnął głową.
– Poznaj swoich nowych konserwatorów. Drew Walker i jego brat Penn.
Odwróciłam do niego głowę.
– Wybacz, ale czy przegapiłam jakąś plagę, która starła z powierzchni ziemi rodzinę Guerrerów?
– Rozkaz przyszedł prosto od taty. Wygląda na to, że zaprzyjaźnił się z Drew w więzieniu.
Ach, tak. Miałam rację: więzień 401.
Marcos skierował na mnie spojrzenie ciemnych oczu.
– Najwyraźniej Walkerowie pracowali kiedyś na budowie. Gdy tata usłyszał o… nieszczęśliwym wypadku Hugona, wysłał mi wiadomość, żebym ich tutaj przydzielił. – Przerwał i zacisnął szczękę tak mocno, że zaczęłam się obawiać o jego zęby. – Powiedział, że ufa Drew jak własnemu synowi.
Co tak naprawdę oznaczało, że Manuel Guerrero, więzień 402, ufał temu Drew bardziej niż swoim głupim synom. Nie było dla to mnie szokujące, tylko wyjątkowo zabawne. Bardzo się postarałam, żeby ukryć uśmiech – spojrzałam nawet na Drew i Penna, na wypadek gdyby drgnęły mi usta – i zdołałam tego dokonać.
– Pokaż im, z czym masz problem – rozkazał Marcos.
– Z czym mam problem? – powtórzyłam, bo serio, powinien doprecyzować. Lista moich problemów się nie kończyła.
Dante głośno wciągnął kreskę, a potem wyjaśnił:
– Twój pieprzony wyciek wody czy cokolwiek innego, przez co to miejsce cuchnie jak wysypisko. – Pstryknął palcami na mężczyzn i wskazał na korytarz. – Bierzcie się do roboty i ogarnijcie to.
Jak posłuszni paziowie jednocześnie ruszyli we wskazanym kierunku.
– Wyciek jest w kuchni – rzuciłam w stronę ich pleców.
Wyższy, przypuszczalnie Penn, odparł:
– Sądząc po wyglądzie ścian, źródło wycieku zapewne znajduje się w łazience.
O cholera. O cholera.
O. Kurwa. Jego. Mać.
Savannah.
Rzeczy, w których byłam dobra: matematyka, system dziesiętny Deweya i zarządzanie czasem.
Rzeczy, w których nie byłam dobra: ukrywanie szesnastoletnich dziewczyn przed psychopatami.
Długo tworzyłam plany na taką okazję. Za każdym razem, kiedy się pojawiał, Dante szedł do pokoju River. A do mojego pokoju przychodził częściej, niż chciałam przyznać – czy pamiętać.
Żadna z szaf nie miała drzwi, zaś nasze materace leżały na podłodze. Nie było gdzie się ukryć.
Jednak przez wszystkie lata, gdy mieszkałam w tym miejscu, Dante nigdy nie brał tu prysznica.
Po tym, jak ci dwaj stwierdzili, że problem leżał w łazience, wjechała moja stara, dobra znajoma – panika.
Biegnąc za nimi, zawołałam:
– Łazienka jest w porządku!
Szli dalej.
A ja wciąż odchodziłam od zmysłów.
– Poważnie, nie ma tam co oglądać.
Zerknęłam przez ramię. Na szczęście Marcos za nami nie poszedł.
Kiedy dotarliśmy do łazienki, serce mi tak dudniło, że pewnie mogłoby się załapać na odczyt w skali Richtera. Weszli przede mną: najpierw Penn, potem Drew.
Malutka łazienka ledwie mieściła naszą trójkę, ale wdarłam się do środka i strategicznie wcisnęłam między wytatuowane ciało Drew a prysznic.
– Może wyciekać za umywalką i spływać po ścianie na niższe piętra – zasugerował Penn.
Jego brat tylko burknął potwierdzająco.
– Umywalka! – Jak na tak małą przestrzeń powtórzyłam to trochę za głośno. – Dobry pomysł! – Cokolwiek, byle nie uznali, że to prysznic.
– Może też zaczynać się w rurach idących do prysznica – zasugerował jeden z nich, ale byłam zbyt zajęta przeklinaniem praw Murphy’ego, żeby zauważyć który.
– To nie prysznic! – wykrzyknęłam. Odwrócili się obaj, żeby na mnie spojrzeć. Penn wyglądał na zaskoczonego. Drew podejrzliwie zmrużył oczy.
Zaśmiałam się niezręcznie.
– Słuchajcie… Czy moglibyście wrócić za jakąś godzinę? Naprawdę muszę skorzystać z… Eee… Nie!
Drew szarpnął zasłonę, odsłaniając Savannah. Kolana miała podciągnięte do piersi, w jej oczach malowała się zgroza.
– Jezu, kurwa – wymamrotał Penn.
Drew zachował stoickie milczenie.
Nagle z korytarza napłynął głos Dantego razem z odgłosem kroków.
– Czego ta baba się tak drze?
Drżącymi dłońmi przesunęłam zasłonę i wyszeptałam:
– Proszę, nie mów mu o niej. – Złapałam za wytatuowane ramię i spojrzałam w puste ciemnoniebieskie oczy. – Zrobię wszystko, jeśli o niej nie wspomnisz. – Mogłam właśnie zaprzedać duszę diabłu. Jeden raz mnie nie zabije. W każdym razie nie fizycznie.
Szczególnie jeśli ocalę Savannah.
Kiedy nie odpowiedział, postąpiłam o krok do przodu, aż moje piersi otarły się o jego muskularną rękę.
– Drew, proszę.
Zupełnie jakbym go uderzyła, cały się spiął.
Zerkając na zasłonę kryjącą Savannah, a potem z powrotem na mnie, w milczeniu czekał na jakieś wyjaśnienie. Ale nie miałam nic do dania. Przynajmniej nic takiego, co mogłabym przekazać w trakcie kilku sekund, w ciągu których Dante do nas dotrze.
– Drew – syknęłam ponaglająco.
Mężczyzny nie powędrował wzrokiem do moich piersi, tak jak się spodziewałam. Nie zainteresowała go też obietnica zrobienia wszystkiego. Po prostu wpatrywał się we mnie, a ciężar jego spojrzenia sprawiał, że nie umiałam się ruszyć. I w końcu, chropowatym głosem, który był równie intrygujący, co onieśmielający, oznajmił:
– Mam na imię Penn.
Szczęka mi opadła. Bez kitu. To by oznaczało, że Pan Przeciętny siedział ze starym Guerrerem.
Zamrugałam.