Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Ramsey Stewart naznaczył moją duszę tak, że czas jej nigdy nie uleczy.
Mając dwanaście lat, zostałam jego dziewczyną.
W wieku trzynastu skradł mi pierwszy pocałunek.
Jako szesnastolatkowie zakochaliśmy się w sobie. Zaplanowaliśmy wspólne życie i z optymizmem patrzyliśmy w przyszłość.
Przecież miłość nigdy nie zawodzi, prawda? W przypadku Ramseya – nie do końca.
Miłość go zawiodła.
Ja go zawiodłam.
Zawiódł go cały świat.
W wieku siedemnastu lat Ramsey został skazany za zabicie chłopaka, który mnie napadł.
„Nie czekaj na mnie”, napisał w swoim pierwszym i jedynym liście z więzienia.
„Zacznij nowe życie”, zachęcał.
„Już Cię nie kocham”, skłamał.
Ale w moim słowniku nie istnieje słowo „rezygnacja”. A już na pewno nie rezygnacja z Ramseya. Miłość mogła być naszym przekleństwem, ale on był mój.
Więc oto jestem, ponad dwanaście długich lat później, i czekam, aż mężczyzna, dziś zupełnie mi obcy, wyłoni się zza bramy więzienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog - Thea
1 - Thea
2 - Thea
3 - Thea
4 - Thea
5 - Thea
6 - Ramsey
7 - Thea
8 - Thea
9 - Ramsey
10 - Thea
11 - Ramsey
12 - Thea
13 - Thea
14 - Ramsey
15 -Thea
16 - Ramsey
17 - Thea
18 - Ramsey
19 - Thea
20 - Ramsey
21 - Thea
22 - Ramsey
23 - Thea
24 - Ramsey
25 - Thea
26 - Ramsey
Epilog - Thea
O autorce
Uwolnienie
DYLOGIA UWOLNIENIE
TOM 1 - UWOLNIENIE
TOM 2 - ODZYSKANIE
Dwanaście lat, osiem miesięcy, trzy tygodnie, cztery dni, dwanaście godzin i trzydzieści siedem minut.
Tyle czasu minęło, odkąd moje serce biło ostatni raz bez palącego bólu przeszywającego klatkę piersiową.
Tyle czasu minęło, odkąd przyszłość, którą planowaliśmy, rozsypała się w drobny mak, a ja padłam na kolana, zagubiona w tym, co zostało.
Tyle czasu minęło, odkąd go widziałam.
Oderwałam wzrok od zegarka, gdy samochód Nory zwolnił i zatrzymał się przy budce strażników. Funkcjonariusz więzienny przeglądał nasze prawa jazdy, a przyjaciółka beztrosko odpowiadała na pytania o cel wizyty. Pytania zawsze brzmiały tak samo. Znałam je bardzo dobrze po…
Dwunastu latach, ośmiu miesiącach, trzech tygodniach, czterech dniach, dwunastu godzinach i trzydziestu ośmiu minutach.
Mężczyzna nacisnął przycisk, aby podnieść szlaban, a my skręciłyśmy za róg do drugiej budki strażniczej. Na tym kończyła się moja znajomość procesu związanego z dostaniem się do więzienia. Bo nigdy nie wpuszczono mnie dalej, mimo że co tydzień spędzałam dwie godziny, siedząc w samochodzie na parkingu. Tym razem było jednak inaczej. Nora nie przyjechała tu z wizytą. A ja nie przyjechałam, żeby rozgrzać chłód w żyłach dzięki świadomości, że on znajdował się gdzieś w pobliżu.
– Oddychaj – nakazała Nora po tym, jak strażnik polecił jej objechać budynek.
Nie mogłam tego zrobić. Moje serce ledwo biło, nie potrafiłam zaczerpnąć tchu. Czynności życiowe nie były już mimowolne, przypominały raczej żmudne zadanie, a przy każdej próbie wdechu czułam się, jakbym pchała głaz pod górę.
On tam był. Ramsey, chłopak, który naznaczył moją duszę w taki sposób, że czas nie umiał jej uzdrowić.
Łzy przesłoniły mi widok, gdy wyobrażałam sobie siedemnastolatka z brązowymi oczami i potarganymi włosami. Ramsey już tak jednak nie wyglądał. Teraz miał niemal trzydzieści lat i z pewnością ten wiek odcisnął na nim swoje piętno. Lecz w moich snach nadal był wysokim, chudym chłopcem, który kiedyś trzymał mnie w ramionach i kochał całym sercem.
Miłość oznaczała dla nas pierwotne sześcioliterowe słowo.
Chodziliśmy do piątej klasy, gdy po raz pierwszy usłyszeliśmy: „Ramsey i Thea siedzą na drzewie i się C-A-Ł-U-J-Ą”. Powiedziano nam, że najpierw przychodzi miłość, potem małżeństwo, a następnie pojawia się dziecko w wózku. Nikt nie wspomniał, że miłość okaże się też najbardziej niszczącą emocją, jakiej doświadczymy.
Kiedy dorosłam, usłyszałam, jak ludzie głoszą, że miłość jest cierpliwa i łaskawa. I mogłabym się na to nabrać, gdyby wśród tych biblijnych wersetów nie przejawiało się największe kłamstwo ze wszystkich: miłość nigdy nie zawodzi.
Ramseya zawiodła.
Ja go zawiodłam.
Cały cholerny świat go zawiódł.
Miłość była przekleństwem. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Moim przekleństwem okazał się Ramsey. I nic nie mogło tego zmienić. Nawet dwanaście lat, osiem miesięcy, trzy tygodnie, cztery dni, dwanaście godzin i czterdzieści min… Nie, czterdzieści jeden minut.
Odkąd sędzia opuścił swój młotek, odliczałam każdą straszliwą minutę poprzedzającą ten moment. Teraz, kiedy w końcu nadszedł, umierałam z przerażenia. Niewiedza związana z naszym ponownym spotkaniem była niczym najgorsze koszmary, od których nie mogłam uciec.
Wierzyłam jednak w szczęśliwe zakończenie. Łączyło nas z Ramseyem coś niezwykłego, czego nie dało się tak po prostu wymazać. Nasza więź została wszyta w tkaninę naszych żyć. Thea Hull nie istniała bez Ramseya Stewarta. I nie był to skutek jakiejś pokręconej obsesji, którą dzieliliśmy.
Nie potrzebowałam go, by oddychać.
Nie potrzebowałam go, by się uśmiechać.
Nie potrzebowałam go, by być szczęśliwa.
Ale do tego wszystkiego nie potrzebowałam również lewego ramienia.
Pragnęłam Ramseya przy sobie każdego ranka, gdy pierwszy promień słońca ogrzeje moją skórę.
Pragnęłam, by jego zaraźliwy śmiech odbijał się echem w samochodzie, kiedy będziemy jechać na łąkę – czasem po to, by się obściskiwać, a czasem po to, by posiedzieć razem w niewiarygodnie przyjemnej ciszy.
Pragnęłam podróżować z nim po całym świecie, zanim się ustatkujemy i założymy rodzinę, tak jak zawsze planowaliśmy.
Każda rzecz, jakiej chciałam w życiu, wiązała się z Ramseyem. Był rodziną. Najlepszym przyjacielem. Yin dla mojego yang. Powodem, dla którego biło mi serce. Ale w trakcie tych lat spędzonych przez niego w zamknięciu wszystko to trwało w zawieszeniu. Dorosłam. Poszłam do college’u. Założyłam własny biznes. Żałowałam jednak, że nie mogłam doświadczać tego razem z nim.
Nie tak miało być.
Zamierzaliśmy wyjechać z Clovert i ramię w ramię zwiedzać świat. Zamiast tego zostałam zmuszona do czekania przez dwanaście lat, osiem miesięcy, trzy tygodnie, cztery dni, dwanaście godzin i czterdzieści dwie minuty, aż wreszcie zaczniemy nasze wspólne życie.
Żołądek mi się ściskał, a dłonie drżały pod wpływem wyjątkowej mieszanki żalu, poczucia winy i czystej radości. W ciągu ostatnich lat nazwałam to triadą Ramseya Stewarta. Przez długi czas te uczucia dręczyły mnie za każdym razem, gdy ktoś o nim wspomniał. A jako że mieszkałam w miasteczku w stanie Georgia, ludzie, nie mając nic lepszego do roboty, wspominali o nim bez przerwy.
Słyszeli, co się wydarzyło. Gadali. Osądzali. Kłamali.
Ja jednak wiedziałam, jaka była prawda, bo znałam Ramseya lepiej niż ktokolwiek inny.
Razem z Norą wiodłyśmy spokojne życie. Kupiłyśmy dom jakieś pół godziny drogi od naszej starej okolicy. Ona z dumą pracowała jako nauczycielka klas pierwszych, a ja otworzyłam odnoszące sukcesy internetowe biuro podróży z siedzibą tuż obok salonu fryzjerskiego mojego ojca. Byłyśmy dwiema niezależnymi kobietami i żadna z nas nie potrzebowała współlokatorki. Ale odkąd obie straciłyśmy połowę naszych serc, Nora Stewart nigdy mnie nie opuściła.
Udawałam, że to dlatego, że straciła starszego brata i chciała mieć w pobliżu kogoś, na kim mogła polegać, lecz tak naprawdę to ona opiekowała się mną. Niemal codziennie powtarzałam jej, że nie musi tego robić. Ignorowała moje słowa. To samo uczyniłby jej brat.
Kiedy wjeżdżałyśmy pod górę, naszym oczom ukazał się kompleks brązowych budynków otoczony płotami i drutem kolczastym.
Był tam.
O mój Boże, był tam.
– Thea, przestań. Przez ciebie się denerwuję – powiedziała Nora, zatrzymując auto na niemal pustym parkingu.
– Nie potrafię przestać. Ramsey wraca do domu.
– Wiem – wyszeptała, posyłając mi uśmiech, który tak bardzo przypominał uśmiech jej brata, że aż poczułam ostry ból w piersi. – Już prawie po wszystkim.
Wcale nie. Zwalniali go warunkowo ponad trzy lata wcześniej i przez kolejnych czterdzieści miesięcy będzie musiał ściśle przestrzegać określonych zasad.
Ale odzyska wolność.
I będzie mógł wrócić do domu.
I będzie mógł znów należeć do mnie. Po dwunastu latach, ośmiu miesiącach, trzech tygodniach, czterech dniach, dwunastu godzinach i czterdziestu trzech minutach w końcu znów będzie mój.
– Która godzina? – zapytałam Norę, nie mogąc oderwać spojrzenia od bramy.
– Wpół do pierwszej.
Jak ja zniosę kolejnych trzydzieści minut tortur? Wyczerpanie dawało mi się we znaki, a całe ciało bolało, jednak lada moment moje życie miało wreszcie wyjść ze stanu zawieszenia. Opuściłam samochodowe lusterko i zajęłam się wygładzaniem długich brązowych włosów. Zignorowałam cienie pod jasnozielonymi oczami, choć zrobiłam, co mogłam, aby zakryć je korektorem. Niestety nie dało to zbyt dużego rezultatu. Od kilku tygodni, odkąd dowiedziałam się, że Ramsey wraca do domu, sen nie chciał nadejść.
Nora westchnęła.
– Posłuchaj. Musisz się przygotować na…
– Nie kończ – wpadłam jej w słowo, składając lusterko.
Brązowe oczy przyjaciółki zalśniły w południowym słońcu.
– Nie rozumiesz. On się zmienił. I to bardzo.
– Jak wszyscy. – W niczym nie przypominałam już szesnastoletniej chłopczycy, z którą kiedyś się spotykał.
Do diaska, pewnie dostanie zawału, kiedy zobaczy mnie w długiej granatowej sukience. Wybrałam ją tylko dlatego, że opinała się we wszystkich odpowiednich miejscach. Ale i bez seksownej kiecki mój wygląd nigdy wcześniej nie był dla Ramseya najważniejszy i nie sądzę, żeby teraz to się zmieniło. – Musisz podejść do tego realistycznie – ostrzegła Nora.
Odwróciłam się w fotelu, by skupić na niej całą uwagę.
– Podchodzę.
– Thea…
– Przestań. Nie dzisiaj. Nie potrzebuję teraz kolejnego wykładu o tym, że nie jesteśmy już nastolatkami. Rozumiem to, okej? Pozmieniało się. – Stuknęłam palcem w pierś, w miejscu, gdzie biło serce. – Ale nie tutaj. Tutaj nic się nigdy nie zmieni. Więc proszę, odpuść i pozwól mi się cieszyć tym dniem.
– Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa – powiedziała łagodnie.
Uśmiechnęłam się do niej i po raz pierwszy od dawna poczułam, że dzięki tym kilku słowom robi mi się cieplej na sercu i przełamuję odrętwienie.
– Wiem, a to z pewnością jest najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Możemy się denerwować czy ekscytować, ale nie martwmy się już. Nic mi nie będzie. Od teraz nic nam nie będzie.
Uniosła lekko kąciki ust, choć wiedziałam, że zrobiła to bez przekonania. Kochała mnie jednak na tyle, żeby się nie kłócić.
Na tym nie kończyła się moja fantazja o długim i szczęśliwym życiu. Dla każdego z nas to będzie trudna zmiana. Kiedy Ramsey trafił do więzienia, Nora miała czternaście lat, ja szesnaście, a on siedemnaście. Troszczyliśmy się o siebie nawzajem i wydawało się nam, że jesteśmy niepokonani. Ale w ciągu ostatniej dekady podążaliśmy własnymi ścieżkami. A ja desperacko pragnęłam, by one ponownie się połączyły.
Gdy Ramsey wyjdzie na wolność, czas znowu ruszy dalej. Nie będzie więcej żadnego odliczania. Żadnych pustych sekund mijających bez niego przy moim boku. Żadnego chowania się pod naszym drzewem, płaczu i modlitw, by chłopak, który skradł mi serce, wreszcie do mnie wrócił.
Nie. To już przeszłość.
Jeszcze kilka minut i mężczyzna, którego nie znałam – ale kochałam – wyjdzie przez tę bramę. Byłam na to gotowa jak na nic innego w całym swoim życiu. Spojrzałam na zegarek, minuty ciągnęły się boleśnie wolno niczym tysiąclecia. Nora wierciła się obok mnie. Nie rozmawiałyśmy. Nie zostało już nic do powiedzenia.
Jakieś pół godziny i pięćset lat później naszą uwagę zwrócił ruch przy bramie.
I wtedy moje serce naprawdę stanęło.
Mogłabym żyć wiecznie, a i tak nigdy nie zapomniałabym momentu, kiedy brama się otworzyła, ukazując najwspanialszego mężczyznę, jakiego kiedykolwiek widziałam. Miało to więcej wspólnego z nim samym niż z jego faktycznym wyglądem.
Był wyższy, niż zapamiętałam. Dokładnie ogolony, z krótkimi włosami. Przez ramię przerzucił sobie worek na śmieci, przez co mogłam dojrzeć mięśnie rysujące się pod zwykłą białą koszulką. Niegdyś chude nogi teraz rozpierały dżinsy na udach, które tydzień wcześniej pomagałam wybrać Norze. Ale nic z tego, ani jedna cholerna rzecz nie sprawiła, że moje płuca i gardło się zacisnęły.
Uśmiechał się.
Był to firmowy uśmiech Ramseya Stewarta, za którym tęskniłam każdego dnia przez ponad dwanaście lat. Szloch wyrwał mi się z piersi, zatkałam więc usta dłonią i gapiłam się na ukochanego.
Żadnych kajdanek.
Żadnego więziennego uniformu.
Nie tkwił zamknięty za kratami.
Mój Ramsey w końcu był wolny.
Nora pierwsza wysiadła z samochodu, łzy płynęły jej z oczu. Dostrzegłszy ją, Ramsey uśmiechnął się szerzej. Odczytałam z ruchu jego warg „cześć”, kiedy ruszyła ku niemu. Padła mu w ramiona, a on zaśmiał się, przyciskając ją do piersi. Nogi Nory dyndały nad ziemią. Z ledwością pohamowałam zazdrość.
Wciągnęłam ostro powietrze, zebrałam się w sobie i dałam im chwilę prywatności. Gdy zobaczyłam go z nią, uśmiechającego się z dumą i uwielbieniem, natychmiast się uspokoiłam. Ale tęsknota stała się silniejsza. Kiedy nie byłam już w stanie dłużej czekać, otworzyłam drzwi i wysiadłam.
Zajęło mu kilka chwil zauważenie mnie. Ledwo odwrócił głowę, a ja od razu dostrzegłam zszokowany wyraz twarzy. Wyprostował plecy i przestał się uśmiechać. Zacisnął szczękę, a jego mina ukazywała teraz mieszaninę bólu, rozgoryczenia i wściekłości. Mogłabym się założyć, że była to triada Thei Hull.
– Co, do diabła? – warknął schrypniętym głosem, który rozpoznałabym wszędzie.
Głupol. Naprawdę myślał, że kiedy w końcu wyjdzie na wolność, nie pojawię się przy nim? Nic nie mogło mnie przed tym powstrzymać.
Ani jego pierwszy i zarazem ostatni list napisany z więzienia, w którym kłamał, że już mnie nie kocha, i kazał mi ruszyć dalej.
Ani ponad dwanaście cholernych lat, w czasie których ignorował moją korespondencję i odmawiał wizyt.
Ani przytłaczająca nienawiść, którą od niego poczułam, bo choć przysięgał, że nigdy tego nie zrobi, zniszczył nas.
Ani nawet to, że zostawił mnie, kiedy potrzebowałam go najbardziej.
Mimo wszystko byłam tu, dwanaście lat, osiem miesięcy, trzy tygodnie, cztery dni, trzynaście godzin i trzynaście minut później, czekając na niego, tak jak obiecałam. Bo w przeciwieństwie do Ramseya Stewarta ja dotrzymywałam słowa.
Tak że tak. Wściekałam się na tego dupka z gwałtownością kobiety ponad dekadę tkwiącej w piekle. A kiedy upuścił worek, odwrócił się na pięcie i próbował wrócić za bramę, w końcu zdobyłam się na wypowiedzenie słów, które paliły mnie od środka przez większą część życia.
– Ja też cię kocham, dupku!
Osiemnaście lat wcześniej
Pięćdziesiąt jeden… Nie, pięćdziesiąt dwie minuty. Tyle czasu minęło.
Powinnam płakać.
Po moich policzkach powinny płynąć łzy wielkie jak grochy.
Powinnam zatonąć w morzu żalu.
Tymczasem nie mogłam przestać gapić się na swój zegarek. Był cyfrowy i oprócz godziny pokazywał też datę. Potrafił odliczać pojedyncze sekundy, które mijały, by już nigdy nie wrócić. W dodatku miał z boku mały guzik i gdy go naciskałam, włączał się stoper. Mama zamówiła mi go kilka tygodni wcześniej. Powiedziała, że teraz będę mogła mierzyć sobie czas, kiedy popędzę rowerem po okolicy. Nie żebym miała jakichś przyjaciół, z którymi umawiałam się na przejażdżkę. Byłam osobą niecierpiącą sukienek, lalek i plotkujących, bawiących się włosami dziewczyn. Ale z racji tego, że sama byłam dziewczynką, chłopcy nie uważali mnie za wystarczająco fajną i nie chcieli spędzać ze mną czasu. Biorąc jednak pod uwagę wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy, nie miałam nic przeciwko samotnym wycieczkom. Lubiłam spokój i brak rozpaczy, która wisiała w moim domu niczym dusząca chmura dymu.
Pięćdziesiąt trzy minuty. Niemal godzina.
Czy ona nadal tam leżała? Czy dom pogrzebowy odebrał już jej ciało? Czy ojciec zmusi mnie do założenia sukienki na pogrzeb? Czy przyjadą moi upierdliwi kuzyni? Czy moje życie będzie jeszcze kiedyś normalne?
Pięćdziesiąt cztery minuty.
Skrzyżowałam nogi w kostkach i oparłam się o drzewo. Dlaczego to nie jest prostsze? Chorowała już tak długo. Od miesięcy przygotowywaliśmy się na ten dzień. W każdym razie robił to mój ojciec. Ja udawałam, że nic się nie dzieje. A teraz, kiedy nadszedł ten przerażający moment, ukrywałam się pod drzewem na świeżo skoszonej łące za naszą dzielnicą, żałując jak diabli, że też się na to nie przygotowałam.
Pięćdziesiąt pięć minut.
Liczby ciągle się zmieniały. Sekundy tworzyły minuty, których ona już nigdy nie doświadczy. Minuty…
– No dobra, na co się tak gapisz? – usłyszałam z bliska chłopięcy głos.
Poderwałam głowę, ale ujrzałam jedynie pustą łąkę.
– Kto tam? – zawołałam.
– Czy to jeden z tych zegarków z grami i innymi bajerami? Kevin ze szkoły taki ma. Grał na nim w tetrisa na matmie. Gra sama w sobie jest głupia, a na takim małym ekranie to już w ogóle bije rekordy głupoty. Ale on też jest głupi, więc pewnie wszystko się zgadza.
Wychyliłam się za drzewo, próbując ustalić, skąd dochodził głos. Możliwe, że cierpiałam na halucynacje. Podobne rzeczy przytrafiały się ludziom, którzy doświadczyli emocjonalnej traumy. A przynajmniej tak się działo w filmach. Tylko dlaczego słyszałam głos chłopca zamiast mamy? I czemu, u licha, gadał o tetrisie i jakimś Kevinie?
– Gdzie jesteś? – zapytałam.
– U góry.
Odchyliłam głowę i ujrzałam go siedzącego na drzewie. Ręce trzymał nad głową i ściskał gałąź, która wyglądała, jakby miała lada moment pęknąć, ale spojrzenie ciemnych oczu utkwił we mnie. Posłał mi szeroki uśmiech, po czym wyciągnął w moją stronę czerwono-zieloną paczuszkę, jakby zapomniał – albo celowo ignorował fakt – że dzieliło nas jakieś cztery i pół metra.
– Chcesz gumę?
– Co… – sapnęłam, przyglądając się mu. Nie kojarzyłam go ze szkoły, choć wyglądał na mojego rówieśnika, ewentualnie był z rok czy dwa starszy.
Nosił wyblakłe dżinsy, a jego buty pamiętały lepsze czasy. Na pewno zostały kupione podczas promocji lub w lumpeksie, bo wiele rodzin w okolicy, włączając w to moją, tylko na tyle mogło sobie pozwolić. Jednak w tej chwili nie ciekawiło mnie najbardziej, kim był, lecz jak dostał się na górę. Drzewo zostało pozbawione gałęzi do połowy wysokości, aby umożliwić przejazd traktorom. Nawet niedźwiedzie miałyby problem wspiąć się na nie. Pomijając fakt, że w Clovert w stanie Georgia nie było niedźwiedzi. Ale widziałam w telewizji filmy z tymi zwierzętami i wiedziałam, do czego są zdolne.
Wstałam, otrzepując szorty z kurzu.
– Co tam robisz?
Po raz ostatni potrząsnął opakowaniem w niemej propozycji, po czym wzruszył ramionami. Balansując niepewnie, wypuścił na chwilę gałąź, by odpakować gumę, włożyć ją sobie do ust, a potem schować paczuszkę z powrotem w tylnej kieszeni.
– Siedzę – odparł z uśmieszkiem.
– Na drzewie?
– O ile gra w tetrisa za bardzo cię nie pochłonęła, zauważyłaś pewnie, że dziś jest piekielnie gorąco. Przysięgam, tylko tu był jakikolwiek cień. – Potargane brązowe włosy, które kręciły się na końcach, opadły na czoło chłopaka. Wargi drgnęły mu lekko, gdy odsunął kosmyki od oczu.
– Byłeś tam cały czas? – spytałam oskarżycielskim tonem. Siedziałam pod tym drzewem… Zerknęłam na zegarek. Pięćdziesiąt osiem minut.
Cóż, minus trzy minuty, które zajęło mi przybiegnięcie tutaj po tym, jak pielęgniarka z hospicjum poinformowała, że mama odeszła. Słowo „odeszła” sugerowało, że udała się w inne miejsce, a w rzeczywistości rak pożarł ją od wewnątrz, aż jej płuca wypełniły się płynem i przestała oddychać.
Pięćdziesiąt dziewięć minut.
– Nie żebym cię szpiegował czy coś – odparł obronnym tonem. – Miałem zamiar odezwać się wcześniej, ale byłem ciekaw, co właściwie robiłaś.
Co robiłam? Chowałam się? Stosowałam uniki? Trzymałam się teorii, że nieświadomość jest błogosławieństwem? Wiedza, że mama umarła, to jedno. Po dniach wypełnionych odgłosami jej duszenia się i krztuszenia tak naprawdę okazała się ulgą. Ale zobaczenie, że wynoszą ją z domu na noszach, zupełnie jak za pierwszym razem, gdy straciła przytomność po chemii… Nie potrafiłam tego znieść. Tym razem wszelka nadzieja, której mogłabym się uczepić, odeszła na zawsze. Musiałam to przeczekać. Wkrótce wszystko wróci do normy. Niedługo jej szpitalne łóżko stojące od trzech miesięcy w naszym salonie zniknie.
Dopiero wtedy wrócę do domu.
– Jak się tam dostałeś? – zapytałam.
– Wspiąłem się.
– Wow, okej. Super. Dzięki za wyjaśnienie.
– Jakich szczegółów ci trzeba?
– Cóż, może wyjaśnij, jak to zrobiłeś. Drzewo nie ma na dole żadnych gałęzi.
Uśmiechnął się po raz kolejny – szeroko, pokazując zęby – i strzelił z gumy.
– No nie? Na początku nie sądziłem, że mi się uda. Próbowałem przez jakieś dwadzieścia minut, zanim dotarło do mnie, że mam pasek.
Zamrugałam szybko, jakby był idiotą. Zaczynałam myśleć, że faktycznie mam do czynienia z jakimś bezmózgiem. Kto w ogóle się tak często uśmiecha? Nie ja. W każdym razie już nie.
– A co ma z tym wspólnego pasek?
– Nie oglądałaś nigdy w telewizji zawodów drwali? Używają paska do wspinaczki. Nie sądziłem, że bez butów z kolcami się uda, ale oto jestem.
Kolejny uśmiech.
Kolejny balon z gumy.
Kolejne potrząśnięcie głową w celu odgarnięcia włosów wpadających do oczu.
– Wiesz już, jak zejdziesz?
Wzruszył ramionami.
– Jeszcze nie. Może ty masz jakieś pomysły?
Biorąc pod uwagę, że nadal nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak się tam dostał, mogłam szczerze przyznać, że nie miałam zielonego pojęcia, jak powinien zejść. Nie wspominając o tym, że nie byłam pewna, czy mu w tym pomagać. Jaki dziwak ukrywa się na drzewie i obserwuje kogoś z góry przez… Spojrzałam na zegarek.
Sześćdziesiąt minut. Godzinę.
Wreszcie mogłam przestać liczyć minuty i zacząć odliczać godziny. Było ich tylko dwadzieścia cztery, a osiem należało przeznaczyć na sen. Potem zmienią się w dni. Miesiące. Lata. Nim się zorientuję, ledwo będę ją pamiętała.
Z tęsknotą myślałam o chwilach spędzonych z mamą. Kochałam ją. Nie chciałam, żeby umierała. Pragnęłam tylko, by przestało boleć.
Godzina i jedna minuta.
Zastanawiałam się, czy tata zauważył moje zniknięcie, czy nadal tkwił zgięty nad jej łóżkiem, tuląc ją, jakby mógł sprawić, że wróci do życia. W głębi duszy cieszyłam się, że nie potrafił tego zrobić.
– Świetnie, widzę, że ostro główkujesz – rzucił chłopak, gdy nie odpowiadałam.
Powinnam odejść. Zostawić tego podglądacza, żeby wysechł tu na wiór. Ale dokąd miałabym pójść? Mama nie żyła, tata się załamał, lecz świat nadal się kręcił, a ludzie wiedli swoje życia, jak gdyby zupełnie nic się nie stało. Cóż, wszyscy oprócz tego pajaca na drzewie. Bo w pewnym sensie on utknął tak samo jak ja.
– W zasadzie kilka rzeczy przyszło mi do głowy. Głównie to, że nie powinieneś szpiegować ludzi ani wchodzić bez pozwolenia na czyjąś posesję.
– Posesję? Jaja sobie robisz? Nie ma tu żadnego płotu, znaku ani nic. Tylko to cholerne drzewo pośrodku niczego.
– Cóż, należy do Wynnów.
– Proszę cię. Zwisa im, czy wspiąłem się na ich drzewo.
– Nie wiesz, kim oni są, prawda?
– Oczywiście, że wiem. – Jego uśmiech zmienił się w coś, co zapewne miało być grymasem, ale miał zbyt delikatne rysy twarzy, żeby osiągnąć odpowiedni rezultat.
– W takim razie jak im na imię?
– Phi. – Uciekł spojrzeniem w bok. – George i… Hm, Betty. Wiadomka.
– Pudło! Mason i Lacey.
Ponownie na mnie popatrzył.
– Cóż, takie mają pseudonimy. Wszyscy wiedzą, że ich prawdziwe imiona to George i Betty Lynn.
– Wynn – poprawiłam.
– Tak powiedziałem – odparł, po czym rozciągnął wargi w szerokim uśmiechu.
Przewróciłam oczami.
– Nieważne. Prawdopodobnie ci się upiecze. Mason wychodzi na pole z bronią jedynie w niedziele. A, chwila, to dzisiaj.
– Zamknij się. Ściemniasz.
– Tak sądzisz?
Na jego twarzy odmalowała się panika i jeśli byłabym w stanie poczuć cokolwiek innego oprócz bólu w piersi, zaśmiałabym się. Mason Wynn zbudowałby pod tym drzewem plac zabaw, gdyby okoliczne dzieci go o to poprosiły. Nie przejmował się, że ktoś spędzał czas na jego ziemi. Ale ten chłopak nie musiał o tym wiedzieć.
– Cofnij się. Schodzę.
Osłaniając dłonią oczy przed słońcem, patrzyłam, jak nieskutecznie próbuje znaleźć oparcie dla buta na korze. Przykucnął niżej i spróbował jeszcze raz. A potem znowu. A potem ostatni raz, aż w końcu się wyprostował i znów chwycił gałąź.
– Kurde. Będziesz musiała mi pomóc zejść. Jeśli zostanę postrzelony w ciągu pierwszego tygodnia pobytu w tym mieście, ojciec da mi szlaban na resztę życia.
– Serio bardziej martwisz się tym, że dostaniesz szlaban, niż tym, że zostaniesz postrzelony?
– Szlaban oznacza siedzenie w pokoju i rozrywkę w postaci głupich książek. Nie wszyscy mają zegarki z tetrisem. A teraz się cofnij. Zeskoczę.
– Nie możesz zeskoczyć! Złamiesz sobie nogę.
– No to złamię. Co cię to obchodzi?
To było naprawdę dobre pytanie. Przecież nie wiedziałam nawet, jak nazywał się ten oszołom. Bóg mi świadkiem, że i bez niego miałam wystarczająco dużo zmartwień. Jeśli chciał zeskoczyć z drzewa, niby z jakiej racji go powstrzymywałam? Niech skacze.
Jak się okazało, nie o jego nogę powinnam się martwić.
Ledwie cofnęłam się o krok, puścił gałąź. Uderzył obiema stopami w ziemię, po czym poleciał do przodu, jakby wylądował na trampolinie. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie, gdy na mnie wpadł. Kończyny się zaplątały i poczułam ból eksplodujący w nodze, która ugięła się pod naszym wspólnym ciężarem. Oboje padliśmy na trawę.
– O cholera! – zawołał, błyskawicznie się podrywając. – Wszystko w porządku?
Nic nie było w porządku, w żadnym względzie.
Moja mama nie żyła.
Tata się załamał.
A moja noga została złamana.
Uznałam, że ten dzień nie może być już gorszy, a Bóg najwyraźniej potraktował to bardziej jak wyzwanie niż prośbę o pomoc.
Krzyknęłam, a agonia, jakiej nigdy wcześniej nie czułam, promieniowała na całe ciało. Kostka płonęła. Nie umiałam inaczej tego opisać słowami. Z gardła wyrwał mi się przeciągły jęk, gdy przeturlałam się na bok, trzymając się za nogę w obawie, że ból rozprzestrzeni się dalej.
– Przepraszam. Przepraszam… O Boże! – wrzasnął pajac, odsuwając się ode mnie. Zakrztusił się, a potem wypluł gumę z oczami wlepionymi w moją kostkę. Co za przeklęte chłopaczysko! – Twoja… Twoja… Stopa. To… O Boże. Proszę, powiedz, że masz sztuczną nogę.
– Nie stój tak, idioto!
Wciągnął głęboko powietrze.
– Gdzie mieszkasz? Pobiegnę po twoją mamę.
Moją mamę.
Moją MAMĘ.
Ból w piersi niemal przyćmił ten w kostce.
– Ona umarła – wykrztusiłam.
– Co?
– Umarła! – wrzasnęłam, czując, jak to słowo rozdziera mnie na pół. – Nie możesz po nią pobiec! Nikt nie może tego zrobić!
Pokręcił głową i zapytał:
– A co z twoim tatą?
Zacisnęłam powieki.
Miałam idealnych rodziców. Zeszli się jeszcze w szkole. Wzięli ślub w wieku osiemnastu lat. Doczekali się mnie, mając po dwadzieścia pięć. Nie kłócili się ani nie sprzeczali. Byli dziwakami, którzy zostawiali miłosne liściki ukryte w każdym kącie domu i tańczyli w kuchni, kiedy myśleli, że jestem w łóżku. Kochali się tak bardzo, że nie widzieli świata poza sobą. Z tego, co mi wiadomo, nie spędzili osobno żadnej nocy.
Tę jednak spędzą. Tę i wszystkie kolejne.
Mama utożsamiała serce i duszę naszej rodziny. Bez niej ojciec nie przetrwa. Co prawda będzie oddychał i wstawał każdego ranka. Od czasu do czasu może nawet się uśmiechnie. Ale wraz z jej śmiercią jego życie się skończyło. A co to oznaczało dla mnie?
Samotność. Całkowitą samotność.
Sądząc jednak po wyrazie twarzy chłopaka i tak okropnym bólu w nodze, że zaczynałam widzieć tunelowo, nawet mój biedny, załamany ojciec pomoże mi bardziej niż ten chłystek.
– Ma na imię Joe. Mieszkamy pod numerem 319 na Leaning Oak Drive – wydyszałam. – Musisz minąć duży kanał…
– Wiem, gdzie to jest. Zaraz wracam. Nie ruszaj się, okej?
Słuchałam, jak puścił się biegiem, i leżałam, gapiąc się w niebo z nadzieją, że mnie pochłonie.
Duchowo. Fizycznie. Emocjonalnie.
Byłam tak bardzo obolała. Ale mimo wszystko nie płakałam.
Bo po co?
Cztery dni, trzy śruby w kostce, jedną operację i neonowy żółty gips później udałam się, jadąc na wózku, na pogrzeb mamy. Wzdrygałam się, słuchając nieustających jęków i szlochów mojego ojca. Nie spojrzał na mnie ani nie zapytał, czy wszystko w porządku. Wydawał się nie przejmować faktem, że miałam dziesięć lat i straciłam matkę. On stracił żonę – jedyną miłość. I dla niego to było najważniejsze.
Gniew i uraza targały mną, zamieniając się we wściekłość. Siedziałam na wózku inwalidzkim, słuchając kaznodziei, który opowiadał, jak moja matka patrzy na nas teraz z nieba, i nie mogłam przestać żałować, że to nie ojciec umarł.
A szkoda.
Szkoda, że to nie on zachorował na raka.
Szkoda, że to nie on męczył się przez trzy miesiące.
Szkoda, że to nie był jego głupi pogrzeb zamiast jej.
Popatrzyłam na tę namiastkę ojca. Zalewał się łzami i nie odrywał oczu od trumny, jakby potrafił przeniknąć przez nią wzrokiem. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że on pewnie też żałował, że to nie ja w niej leżałam.
Chciałam po prostu wrócić do domu. Mieć już to z głowy.
Szpitalne łóżko i sprzęt medyczny zostały usunięte z salonu. Wypożyczalnia odebrała je niedługo po jej śmierci. Dom na powrót wydawał się ciepły i przyjazny, wypełniony zdjęciami uśmiechniętych ludzi i obrazami w jasnych kolorach. Poręcze w łazience oraz w przedpokoju, które zainstalował ojciec, kiedy mama była jeszcze na tyle mobilna, że mogła się poruszać, stanowiły jedyny dowód na to, że w ogóle chorowała.
Ale wspomnienia tych nocy, gdy słuchałam, jak walczyła o przetrwanie, zostaną ze mną na zawsze.
Sąsiadki codziennie przez tydzień przynosiły nam obiady. Tata nie miał apetytu, przez co wkrótce skończyło nam się miejsce w lodówce. Czasem je wyrzucałam. Czasem zamrażałam. Nigdy nie będę w stanie ponownie zjeść spaghetti, nie czując nieświeżego, zgniłego odoru śmierci mamy.
Desery jednak mi smakowały, a ponieważ nie mogłam uciec z tego domu rozpaczy z powodu unieruchomionej nogi, spędziłam ostatni tydzień wakacji przed oknem, z łyżką w dłoni, trzymając na kolanach czekoladowy przysmak, który akurat został dostarczony tego dnia.
Wtedy go zobaczyłam. Chłopca z drzewa.
To był pierwszy raz, odkąd tata przyniósł mnie na rękach z łąki Wynnów. Chłopak poszedł za nami do samochodu, non stop powtarzając, że przeprasza. Za bardzo niepokoiłam się faktem, że moja stopa wygięła się pod dziwnym kątem, abym przyjęła jakiekolwiek przeprosiny – lub zaplanowała zemstę.
W tym momencie jednak ujrzałam go przed naszym domem jadącego na rowerze z dziewczynką, która tak bardzo go przypominała, że musiała być jego siostrą. Miał na sobie te same wyblakłe dżinsy. Te same sponiewierane buty. Te same rozczochrane włosy. Na pewno też tak samo źle się zachowywał. Cieszył się końcówką lata, podczas gdy ja utknęłam w domu z nogą w gipsie, objadałam się ciastem czekoladowym i potrzebowałam pomocy nawet w pójściu do łazienki.
I to wszystko. Z jego. Winy.
Nic, nawet dwie szklanki cukru nie byłyby w stanie osłodzić takiej goryczy.
– Hej! – wrzasnęłam, waląc pięścią w szybę.
Chłopak gwałtownie zatrzymał rower na końcu podjazdu, przez co dziewczynka niemal na niego wpadła.
– Wynoś się stąd! – krzyknęłam, udając, że strzelam z łyżeczki, dzięki czemu ubabrałam koszulkę czekoladą. – Wracaj do domu! Nikt cię tu nie chce!
Założyłam, że mnie nie słyszał, bo szarpnął głową, żeby pozbyć się włosów z oczu, a potem posłał mi uśmiech, żując gumę, i pomachał. Na migi zapytał o moją kostkę. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo podskakiwał na jednej nodze, wskazując na stopę.
Miałam ochotę go kopnąć.
– Wyglądasz jak idiota! – krzyknęłam.
Uniósł kciuki i znów uśmiechnął się szeroko. Szpiegował mnie, złamał mi nogę w dniu śmierci mojej mamy, zniszczył resztę wakacji, a teraz pokazywał uniesione kciuki. Mógł sobie je wsadzić w…
– Thea? – odezwał się tata, wchodząc do pokoju.
Podskoczyłam i niemal zrzuciłam resztę ciasta na podłogę.
Nie był w swoim salonie fryzjerskim, odkąd mama umarła. A jeśli nie liczyć wizyt u lekarzy, od czasu pogrzebu właściwie nie opuszczał sypialni.
– Hej – odparłam, przyglądając się spodniom od piżamy i niepasującej koszulce, które wisiały na jego chudym ciele. W krótkim czasie stracił sporo na wadze. Dokładniej mówiąc, w ciągu dziewięciu dni. Jeszcze nie przestawiłam się na liczenie czasu jej nieobecności w tygodniach. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.
Była martwa od tygodnia. A właściwie od ponad tygodnia.
Nie. Nie. Wolałam liczenie w dniach. Wydawało się bardziej precyzyjne i mniej bolesne. Jak odliczanie upływających sekund na zegarku.
Zerknęłam na ojca, gdy podchodził do okna. Zarost na jego twarzy urósł na tyle, że można go było uznać za brodę, do tego śmierdział potem i brudem. A może taki odór wydzielał smutek? Nie miałam pewności. Mimo wszystko wydawało się to przerażające. Kiedy mama żyła, rzadko widywałam tatę w czymś innym niż wyprasowane spodnie i białe koszule. Zawsze był gładko ogolony, a włosy miał starannie ułożone. Właśnie takiego lubiła go mama. Więc tak się nosił.
Przełknęłam z trudem ślinę, zastanawiając się, czy on też odejdzie. Czy ludzie naprawdę umierali z powodu złamanego serca? Ostatnio nie myślałam o nim zbyt ciepło, ale to przecież jedyny rodzic, jaki mi pozostał. Obserwowanie śmierci jednego było wystarczająco przykre i bolesne.
– Wszystko u ciebie w porządku? Słyszałem twoje krzyki – powiedział.
– Tak, jasne. Ten chłopak, który złamał mi nogę, jest na zewnątrz.
– Ramsey?
Ramsey? Co za głupie imię. I powiedziała to Althea Floye Hull. Ale jakoś jego wydawało się gorsze.
– Wiesz, jak się nazywa? – zapytałam.
– Kilka tygodni temu zamieszkał z rodziną dwa domy od nas. – Mój zombie ojciec uniósł rękę w pozdrowieniu, a ja popatrzyłam przez okno w samą porę, by dostrzec, jak Ramsey je odwzajemnia. Ten gest wyczerpał energię taty, udał się więc prosto do swojego pokoju, mamrocząc: – Miły dzieciak. Powinnaś wyjść z domu i spytać, czy nie chce pojeździć z tobą na rowerze.
Zacisnęłam zęby, przełykając słowa, których nie wolno mi było powiedzieć.
– Tak. Zaraz to zrobię.
Zamknął za sobą drzwi, nie dodając już nic więcej.
I przez kolejne trzy dni nie odezwał się ani razu.
– No dalej, do diaska – wymamrotałam, usiłując zastrugać ołówek, podczas gdy balansowałam wsparta na kulach. Nie powinnam ich jeszcze używać. Lekarz kazał mi odczekać trzy tygodnie, by się upewnić, że kostka zagoiła się na tyle, że nic się nie stanie, jeśli przypadkiem oprę na niej ciężar ciała. Miałam już jednak dość wózka. Kuśtykanie z pewnością było lepsze od ciągłego siedzenia.
Tego ranka wsiadanie do autobusu i wysiadanie z niego przypominało koszmar. Nie wiem nawet, jak tata wyobrażał sobie dotarcie do szkoły na wózku inwalidzkim. Nie żebyśmy o tym rozmawiali. Nie mówił już za wiele. Kiwał głową.
Mruczał na znak, że coś usłyszał.
Czasem się uśmiechał, gdy sądził, że tak trzeba.
Ale był skorupą mężczyzny, z którym dorastałam.
Minęło piętnaście dni od odejścia mamy i choć wrócił do pracy, działał jak automat.
Zostałam kompletnie sama, tak jak się tego obawiałam w dniu jej śmierci.
Osoby z klasy paplały, chcąc lepiej poznać swojego sąsiada z ławki. Ja nie musiałam tego robić. Nawet nie chciałam. Znałam Josha Caskeya i nienawidziłam go od czasu, gdy oboje nosiliśmy pieluchy.
– Thea! – zawołała pani Young.
Spojrzałam na nią i moje życie znów całkiem się zmieniło.
Oddech uwiązł mi w płucach na widok Ramseya, cholernego szpiega i łamacza nóg, stojącego obok nauczycielki. Zaczynaliśmy piątą klasę, a on już był od niej wyższy. Rękę trzymał w kieszeni, a przydługie włosy ciągle wpadały mu do oczu.
W szkole obowiązywało wiele zasad. Grzecznie siedzieć. Nie hałasować. Nie biegać po korytarzach. Ale wszyscy wiedzieliśmy, że tylko jedną naprawdę egzekwowano.
Żadnego żucia gumy.
A jednak stał tam, żując ją beztrosko, gdy posłał mi uśmiech i pomachał.
Nie odwzajemniłam powitania i miało to niewiele wspólnego z tym, że potrzebowałam obu rąk do zachowania równowagi.
Niechętnie oderwałam wzrok od swojej wroga numer jeden i odpowiedziałam, patrząc na nauczycielkę:
– Tak, proszę pani?
Kobieta się uśmiechnęła.
– Słyszałam, że znacie się z panem Stewartem.
– W takim razie ktoś panią okłamał.
Ramsey przechylił głowę.
– Więc skąd masz ten gips?
Sądząc po drżeniu jego warg, drażnił się ze mną.
Sądząc po piekielnym ogniu szalejącym w moim wnętrzu, byłam o krok od wybuchu, a on stał zdecydowanie zbyt blisko tykającej bomby.
Również przechyliłam głowę i odparowałam:
– Jakiś idiota spadł na mnie z drzewa.
Ciemne oczy błyszczały w świetle jarzeniówek.
– Chwila, chwila. „Spadł” czy „zeskoczył” po tym, jak powiedział ci, żebyś się odsunęła?
Popatrzyłam na niego morderczym wzrokiem.
– Odsunęłam się.
Odwzajemnił spojrzenie, głupio się uśmiechając.
– Najwyraźniej nie dość daleko.
– Byłabym wystarczająco daleko, gdybyś zatrzymał się w miejscu, w którym wylądowałeś.
Wzruszył ramionami.
– Nie mówiłem, że jestem gimnastykiem.
– Zabawne, nie mówiłeś też, że jesteś idiotą.
– Wydawało mi się, że to widać.
– Cóż, źle ci się wydawało, idioto.
Pani Young weszła między nas.
– Okej, okej. Wystarczy tych wyzwisk. Ramsey, jako że jesteś nowy, Thea zostanie twoją oficjalną przewodniczką po Szkole Podstawowej w Clovert. A ty, Thea, w ciągu najbliższych miesięcy będziesz potrzebowała pomocy przy wsiadaniu i wysiadaniu z autobusu, więc Ramsey zostanie twoim osobistym tragarzem. Myślicie, że dacie radę to dla mnie zrobić, nie łamiąc przy tym już więcej nóg?
– Tak, proszę pani – odparł natychmiast Ramsey, schowawszy gumę pod językiem.
Oboje spojrzeli na mnie wyczekująco. Wolałbym raczej posłuchać jednej z porywających historii Josha Caskeya o oskórowaniu jelenia lub zabijaniu wiewiórek, niż zgodzić się na tę durną propozycję. Ale rzeczy w moim życiu działy się niezależnie od tego, czy ich chciałam czy nie, i teraz miało być tak samo.
– Mam jakiś wybór?
Nauczycielka pokręciła głową.
– Nie za bardzo.
Posłałam Ramseyowi marny i totalnie nieszczery uśmiech.
– Dobrze. Niech będzie. Ale nic nie obiecuję, jeśli chodzi o połamane kończyny.
Zaśmiał się głośno, jakby to był żart, a nie groźba. A co gorsza, jego śmiech sprawił, że również zapragnęłam się roześmiać.
Popatrzyłam na niego spod byka.
On oczywiście spapugował moje spojrzenie, szczerząc się jak idiota.
Boże, co za beznadzieja.
– No dobrze, poznajcie się lepiej i bądźcie dla siebie mili. – Pani Young odeszła, by pomóc Joshowi przenieść jego rzeczy do wolnej ławki po drugiej stronie klasy.
O rany, miałam też siedzieć z Ramseyem? Co za tortury.
– Świetnie. Teraz jesteśmy na siebie skazani – wymamrotałam pod nosem, ale i tak usłyszał.
– Wcale nie. Poprosiłem o ciebie.
Przydługie brązowe włosy musnęły mój policzek, gdy gwałtownie przekręciłam głowę, żeby spojrzeć na chłopaka.
– Że co?!
Zabrał mi ołówek i temperówkę, po czym zaczął go strugać.
– Jesteś jedyną osobą, którą tu znam.
– Przestań powtarzać, że się znamy. To nieprawda.
Opuszką palca sprawdził, czy rysik jest wystarczająco ostry. Uznawszy, że nie, z powrotem włożył ołówek do temperówki.
– Okej, dobra. Ujmę to tak. Wiem, że nazywasz się Thea Hull, twój tata ma na imię Joe, twoja mama umarła, mieszkasz dwa domy ode mnie i lubisz chować się pod drzewem Wynnów. Tak się składa, że ja lubię się chować na nim. Ciągle się o coś wściekasz. Nikogo w tej szkole nie znam tak dobrze, jeśli nie liczyć mojej siostry Nory. Więc kiedy nauczycielka spytała, czy chcę przewodnika, poprosiłem o ciebie.
Nie podobało mi się, że tyle o mnie wiedział. Nie podobało mi się, że wszyscy tak wiele o mnie wiedzieli. Rok temu byłam nikim. I nawet się z tego cieszyłam. Potem mama zachorowała, a wieści rozniosły się z prędkością światła po tym niewielkim mieście. Zarówno nauczyciele, jak i uczniowie patrzyli na mnie ze współczuciem. A teraz, kiedy mama umarła, ich uwaga niemal sprawiała, że się dusiłam. Miałam szczerze dość poklepywania po ramieniu i niezręcznych spojrzeń. Czułam, że jeśli jeszcze raz usłyszę od kogoś, że przykro mu z powodu mojej straty, oszaleję. We własnym domu nie mogłam uciec od przytłaczającego smutku. Sądziłam, że chociaż w szkole będzie inaczej.
Najwyraźniej się myliłam.
Tyle że kiedy Ramsey posłał mi krzywy uśmiech, przez który zaczęłam się zastanawiać nad zasadnością rzucenia szkoły w piątej klasie, zdałam sobie sprawę, że na jego głupiej – choć całkiem uroczej – twarzy nie było ani krzty litości. Z tego powodu postanowiłam nie używać kuli do podcięcia nóg jego krzesła, gdy będzie chciał na nim usiąść.
– Nie wściekam się ciągle o coś. Wściekam się ciągle na ciebie – odgryzłam się.
– Na mnie? A co takiego zrobiłem?
Znacząco spojrzałam na gips, a potem znowu na Ramseya.
– Żartujesz sobie?
– Oj, daj spokój. Jak długo będziesz mi to wypominać? To był wypadek. Przeprosiłem.
– Wypadkiem można nazwać wbiegnięcie pod rower albo przewrócenie mleka w trakcie lunchu, a nie roztrzaskanie kostki. Wiesz, że według lekarzy mogę do końca życia kuleć?
– W takim razie powinniśmy zacząć myśleć o twoim nowym przezwisku, żeby ubiec licealistów. Kaleka brzmi nieźle. Szczęka mi opadła. Przesłyszałam się. Na pewno nie…
– Albo nie. Jednonoga. – Uniósł palec do góry. – O, o, o! Wiem! Jak się nazywał tamten pirat? Kapitan Jack… – Rozciągnął wargi w niemożliwie szerokim uśmiechu, patrząc mi głęboko w oczy. – Sparrow.
Naprawdę kiepsko się składało, że tamtego dnia miałam na sobie ulubioną białą koszulkę, bo czułam, że głowa zaraz mi eksploduje i uwalę wszystko dookoła kawałkami mózgu.
Nachyliłam się i zniżyłam głos do szeptu.
– Słuchaj, Ramsey. Któregoś dnia pozbędę się tego gipsu. Może wyglądam niepozornie, ale jestem cicha, szybka i wiem, gdzie mieszkasz. Nazwij mnie Kaleką, Jednonogą albo nazwiskiem jakiegokolwiek pirata, a zwiążę cię, pogrzebię w rowie przy starym młynie, a potem będę pomagała ludziom szukać cię po całym mieście. Rozumiesz? To powinno oznaczać koniec. W każdym razie gdybym rozmawiała z normalną osobą szanującą własne zdrowie i życie. Ale ten dzieciak najwyraźniej miał je gdzieś.
Cholerny Ramsey Stewart spojrzał z uśmiechem na swoje buty i zakołysał się na palcach.
– Rany, Thea. Podrywasz mnie? Nie szukam dziewczyny, ale wydajesz się całkiem fajna.
O tak. Powiedział to. Tylko dziesięciolatek mógł zasugerować, że go lubię, gdy rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Nie cierpiałam tego gnojka.
Nie miałam innego wyjścia, jak wycofać się, zebrać myśli, znaleźć drzewo, zeskoczyć z niego i może tym razem złamać nogę temu idiocie.
– Proszę wszystkich o uwagę. Zajmijcie miejsca. Czas zaczynać! – zawołała pani Young.
Ramsey oddał mi ołówek z temperówką, po czym wyciągnął przed siebie rękę w szarmanckim geście pokazującym, żebym szła przodem. Przewróciłam oczami i zaczęłam wyczerpującą podróż o kulach przez zatłoczoną klasę.
Przysięgam na Boga, prawie zakrztusiłam się feromonami bijącymi od Tiffany Martin, blondynki z bujnymi lokami, i jej gangu wielbicielek błyszczyka, gdy gapiły się na nowego dzieciaka w klasie. Ale Ramsey nie dał niczego po sobie poznać, o ile w ogóle je zauważył. Szedł obok mnie, uśmiechając się jak głupek, którym najwyraźniej był. Pani Young zaczęła przypominać, jakie reguły obowiązują w klasie. Usiadłam na swoje miejsce i słuchałam uważnie tylko po to, by uniknąć przenikliwego spojrzenia chłopaka. Kiedy dotarła do zasad o cukierkach i gumie, popatrzyłam na niego twardo. Parsknął, nie próbując się nawet kryć.
Zajęłam się stosem zadań, jakie na naszych ławkach zostawiła nauczycielka, podczas gdy Ramsey bazgrolił piratów na kartce. Nie żebym obserwowała go kątem oka. Rozwiązywałam właśnie trzeci zestaw ćwiczeń z matematyki, a on rysował armatę i ludzików chodzących po statku, kiedy wyszeptał:
– Hej, Wróbelku.
Zacisnęłam zęby i wbiłam w niego wzrok.
– Co?
Figlarne iskierki zatańczyły w brązowych oczach, gdy śmiało zrobił balona z gumy.
– Skoro jesteśmy partnerami i w ogóle, dasz mi zagrać w tetrisa na swoim zegarku?
Tetris. Ten idiota chciał zagrać w tetrisa na moim zegarku.
Jakim cudem doszło do czegoś takiego?
Zamknęłam oczy, marząc o lepszych dniach.
Robiłam to już od dwóch tygodni, dwudziestu jeden godzin i sześciu minut.
* * *
Nigdy nie zapomnę pustki, jaką czułam pierwszego dnia po lekcjach, gdy udałam się na autobus. Nim wybiła piętnasta, byłam bliska załamania. Plecak mi ciążył, nogi odpadały, pachy paliły od kul, a ręce drżały od nieustannej walki o utrzymanie równowagi.
Powrót do pustego domu przyniesie tylko więcej bólu.
Rok temu mama czekała na mnie ze słodkościami i dumnym uśmiechem na twarzy.
Teraz będzie inaczej. Już zawsze będzie inaczej.
Ramsey gadał przez cały dzień. Poważnie, dzieciakowi nie zamykała się buzia.
Uśmiechał się też ciągle.
I żuł gumę.
Przytłaczało mnie to. A ponieważ chodziło o Ramseya, czułam się również poirytowana. Ignorowałam go najlepiej, jak potrafiłam, ale nie mogłam od niego uciec.
Tuż przed lunchem zostałam wezwana do gabinetu szkolnego psychologa. W życiu tak się nie cieszyłam, że przed kimś zwieję, nawet jeśli oznaczało to rozmowę o tym, co czułam po śmierci matki. Kiedy go zostawiałam, Ramsey pomachał wyciągniętą do góry ręką, przez co skojarzył mi się z wycieraczką samochodową. Wyglądał, jakby myślał, że znikam na dobre, a nie na pół godziny.
Minął zaledwie dzień, ale bycie jego jedynym przyjacielem musiało się skończyć. I to szybko.
– Z drogi – warknęłam na Tiffany Martin, która stała przy drzwiach autobusu, desperacko pragnąc zwrócić na siebie uwagę Ramseya.
Wyszłam z klasy najszybciej, jak tylko potrafiłam, zanim zdążył spakować plecak. Niezależnie od tego, co twierdziła pani Young, nie potrzebowałam pomocy.
– Słucham? – odparła.
– Powiedziałam „z drogi”.
Wykrzywiła różowe usta.
– Jaki masz problem?
– Z drogi! – zagrzmiał Ramsey, stając za moimi plecami.
Przewróciłam oczami. Nie musiał spieszyć mi na ratunek.
– O, cześć, Ramsey – zamruczała.
Udałam, że się krztuszę.
– Hej, Tiffany – odparł z roztargnieniem, zbyt skupiony na wyrywaniu mi lewej kuli, by spojrzeć na dziewczynę. – Co ty wyrabiasz? – warknęłam, odwracając głowę.
Oparł o siebie kulę, po czym złapał mnie za rękę i zsunął ramiączko plecaka. Potem powtórzył to samo z drugą stroną.
– Proszę – rzekł z pełnym satysfakcji uśmiechem, zarzucając go sobie na wolne ramię. – Może następnym razem zaczekaj na mnie zamiast próbować pobijać światowe rekordy prędkości.
Zabrałam mu kulę i spojrzałam na niego spod byka.
– Może następnym razem trzymaj łapy przy sobie.
– Może będę. – Wzruszył ramionami. – A może nie.
Jeśli wzrok mógłby zabijać, Ramsey straciłby już dzisiaj osiem żyć. Na szczęście dla niego i na nieszczęście dla mnie został otoczony polem siłowym, które uniewrażliwiło go na moje ataki.
Nienawidziłam go, ale też mu zazdrościłam. Sama chciałabym mieć takie pole.
Zanim poradziłam sobie z herkulesowym zadaniem, jakim okazało się wejście po trzech stopniach z Ramseyem, który próbował pomóc, popychając mnie od tyłu, autobus był pełny i zostało tylko jedno wolne miejsce do siedzenia – przerażająca miejscówka nieudaczników bezpośrednio za kierowcą. A ponieważ w ciągu mojego krótkiego dziesięcioletniego życia najwyraźniej w którymś momencie bardzo obraziłam czymś Boga, pani Perkins postanowiła tego dnia przydzielić miejsca w autobusie na resztę roku.
Ramsey się mylił. Pięć dni w tygodniu w autobusie i szkole – totalnie zostaliśmy na siebie skazani. I bez wątpienia była to najlepsza rzecz, jaka przytrafiła mi się tamtego roku. A może nawet w całym życiu.
Trochę czasu minęło, zanim zrozumiałam, jak ważny był dla mnie Ramsey. Szczerze mówiąc, przez jakiś miesiąc myślałam, że celowo się ze mną drażnił. Każdego dnia pytał, czy chciałabym wziąć wózek i przejechać się z nim po okolicy. Albo pojechać do drzewa Wynnów. Albo na stację benzynową po gumę.
Moja odpowiedź zawsze brzmiała: „Nie”. Jego odpowiedź, za każdym razem, gdy wyrywałam mu plecak i zatrzaskiwałam drzwi przed nosem, brzmiała: „No daj spokój, Thea. Nie bądź taką sztywniarą”.
Nigdy nie zniechęcał się odmową i kolejnego dnia wracał niezrażony. Śmiał się, próbował rozmawiać ze mną w klasie i przedstawiał mnie jako Wróbelka osobom, które dopiero co poznał, a które ja znałam całe życie.
Nienawidziłam tego przezwiska, ale byłam zbyt otępiała, by coś z tym zrobić.
Przez większość czasu ignorowałam Ramseya, udając, że to duch nosi mój plecak zamiast chłopaka, który stał się nowym obiektem westchnień. Nigdy nie dziękowałam, nie dotrzymałam też swojej części umowy i nie pokazałam mu szkoły, ale wydawało się, że za bardzo się tym nie przejął.
Chyba nie przeszkadzało mu również to, że niemal wszyscy w klasie nienawidzili nieszczęśliwej Thei Hull. Tych kilka osób, z którymi niegdyś się kolegowałam albo bawiłam w trakcie przerw, nie chciało mieć ze mną nic wspólnego. Szczerze mówiąc, nie winiłabym Ramseya, gdyby też mnie znienawidził. Bóg mi świadkiem, że sama się nienawidziłam.
Ojciec nadal zachowywał się jak zombie i długo nie wracał z pracy. Podejrzewałam, że w ten sposób próbował uciec od wspominania mamy, ale trudno było nie brać tego do siebie.
W lepsze dni kąpałam się i zakładałam do szkoły czyste ciuchy, gapiłam się w przestrzeń w trakcie lekcji i nikt mnie na tym nie przyłapywał. Wracałam do domu, odgrzewałam w mikrofalówce obiad, który akurat ojciec kupił, a potem oglądałam telewizję, dopóki nie zasnęłam na kanapie.
W gorsze dni zakładałam wczorajsze ciuchy, musiałam chodzić do gabinetu szkolnego psychologa, bo nie uważałam na lekcjach, wracałam do domu, zamykałam się w swoim pokoju i gapiłam w sufit, dopóki nie nadszedł sen.
Moje oceny poleciały w dół, a ojciec, pomimo trzech próśb pani Young o spotkanie, nie pojawił się na żadnym.
Ulżyło mi, że nie zależało mu na stopniach.
Za to pękało mi serce na myśl, że nie zależało mu na mnie.
Ale nieważne, czy miałam akurat lepszy czy gorszy dzień, Ramsey zawsze znajdował się przy mnie. Dlaczego? Nie wiedziałam. Jednak dla dziewczyny, która w zasadzie mieszkała sama w domu, był to najwspanialszy podarunek.
– A Josh wtedy: „Patrzcie na to”, i kopnął psa w brzuch. – Ramsey zaśmiał się głośno, a potem oparł głowę o siedzenie autobusu. Nie wierzyłam w to, co słyszałam.
– Co cię tak bawi? To wcale nie jest śmieszne, idioto.
– Bo nie widziałaś miny Josha, kiedy pies się odwrócił i capnął go w nogę. Wyglądało to zupełnie jak na jednym z pokazów gliniarzy, gdzie pies wgryza się i zaczyna rzucać głową. – Obnażył zęby, udając, że ma zamiar mnie zaatakować.
Położyłam dłoń na jego twarzy i odepchnęłam go.
– Świetnie. Josh sobie zasłużył.
– Jego mama mało zawału nie dostała. Wyleciała z samochodu, krzycząc coś o wściekliźnie, i błagała, żeby ktoś zadzwonił po pogotowie, choć doskonale wiedziała, że tylko ona ma komórkę. Mówię ci, bogaci ludzie są szaleni. Mnie musiałaby odpaść noga, żeby mój ojciec zadzwonił po karetkę.
Dotarliśmy do naszego przystanku i drzwi autobusu się otworzyły. Kiedy kilkoro dzieciaków wysiadło, zaczęłam się podnosić. Ramsey wyskoczył pierwszy i cierpliwie czekał, aż uda mi się wyjść. Jak prawie wszystko inne w naszej znajomości, uznawałam ten nawyk za wyjątkowo nieprzyjemny. Aż pewnego razu, kilka dni wcześniej, upadłam. Złapał mnie, zanim wylądowałam na chodniku, a ja musiałam sobie przypomnieć o wszystkich zasadach dobrego wychowania, które wpajała mi mama, żeby wymamrotać ciche podziękowanie.
Żałujcie, że nie widzieliście uśmiechu na jego twarzy.
Znałam Ramseya. Gadał tyle, że trudno się go ignorowało. Wystarczyło jednak jedno niechętne i przyziemne „dziękuję”, a on zaczął się zachowywać, jakbym podarowała mu górę złota. To trochę smutne. Był miłym dzieciakiem zasługującym na znacznie więcej niż mój źle ulokowany gniew. Tylko że wtedy nie zdawałam sobie sprawy z nieodpowiedniej lokalizacji własnych uczuć, dlatego zignorowałam ukłucie poczucia winy, gdy pospieszyłam na podjazd. Na szczęście Ramsey nie narzekał na moją niewdzięczność, kiedy wręczał mi plecak, a ja zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem.
No dobrze. Z tego powodu też zżerały mnie wyrzuty sumienia. Ale co, do licha, miałam zrobić? Zaprosić go do środka, sprzątnąć opakowania i tacki sprzed telewizora i spytać, czy chce coś do picia? W szklance, którą musiałabym umyć po raz pierwszy od Bóg wie kiedy? Tak naprawdę dokładnie wiedziałam od kiedy, bo nie przestałam odliczać.
Jeden miesiąc, dwa tygodnie, cztery dni, trzy godziny i dwadzieścia dziewięć minut.
– Ustalili, czyj to pies? – zapytałam, gdy obie kule wylądowały bezpiecznie na ziemi.
Ramsey upewnił się, że pewnie stoję, po czym się cofnął.
– Tak. Mój.
– Co? Przecież nie masz psa.
– Skąd wiesz? Szpiegujesz mnie, Thea?
Kącik jego ust uniósł się uroczo. To znaczy irytująco. Totalnie irytująco.
– Pff, jasne. To twoja robota. Ja nie tracę czasu na takie nudne zajęcie – skłamałam. Tak naprawdę nie robiłam nic innego, tylko non stop się nudziłam. W dodatku czekało mnie jeszcze sześć tygodni w gipsie, a na samą myśl o siedzeniu wtedy w tym domu rozpaczy dostawałam ataku paniki.
– Yhym – wymamrotał, odgarniając włosy z oczu.
Ruszyliśmy w kierunku mojego domu i jak zwykle Ramsey szedł po trawie, żebym mogła mieć chodnik tylko dla siebie.
– Więc jeśli to był twój pies, jakim cudem dostał się na szkolne boisko?
– Cóż, powiedziałem tylko, że to mój pies. Nie twierdziłem, że cały czas należał do mnie. Pojawili się hycle, ale psisko uciekło do lasu. Za ugryzienie Josha Caskeya zasłużyło na medal honoru, a nie na uśpienie. Więc wczoraj, kiedy zamulałaś, ukrywając się w domu, wziąłem trochę żarcia i pojechałem tam na rowerze, żeby znaleźć tego psiaka. Biedak był śmiertelnie przerażony. Ale kiełbasa bolońska pomogła mu stanąć na nogi. Chcesz wpaść i go zobaczyć?
Nie wiedziałam, co się właśnie stało. Może sprawdzało się stare powiedzenie, że czas leczył rany. A może chodziło o to, że zawsze marzyłam o psie, ale mama miała uczulenie na sierść. Cokolwiek to było, po raz pierwszy, odkąd pamiętałam, zapaliła się we mnie iskra podniecenia. Niewielka. Mimo to poczułam ją i po miesiącach bólu, który narastał niczym tornado, byłam gotowa zrobić wszystko, co musiałam, aby się tego trzymać. Nawet jeśli oznaczało to dobrowolne spędzanie czasu z Ramseyem.
– Tak – odpowiedziałam.
Jego uśmiech prawie mnie oślepił.
– Serio?
Kiwnęłam głową, a on nie tracił już czasu na rozmowę. Puścił się sprintem prosto do swojego małego ceglanego domu w stylu ranczerskim, a plecaki z książkami podskakiwały mu na ramionach.
Ciemnowłosa dziewczynka zajęła miejsce Ramseya przy moim boku, gdy dalej kuśtykałam chodnikiem. Boże, przypominała go tak bardzo… Różnili się jedynie wzrostem. Nora była drobna i delikatna. W dodatku nie nosiła sukienek ani nie używała błyszczyka, ale miała w sobie coś dziewczyńskiego, nawet gdy zakładała brudne dżinsy i podarte tenisówki. Dwa lata młodsza od nas zwykle znajdowała się tylko kilka kroków dalej od brata. Dotyczyło to także sytuacji, kiedy zbudował tandetną rampę rowerową z dwóch betonowych bloczków i kawałka sklejki, mniej więcej równie wytrzymałą jak pajęczyna. Nora skoczyła z niej zaledwie raz, zanim się złamała, i skończyła na ziemi z otartymi łokciami i zerwanym łańcuchem. Nie przestawała płakać, choć Ramsey próbował naprawić jej rower. Nawet z mojego punktu obserwacyjnego przy oknie widziałam, że to przegrana sprawa.
Zbyt dobrze wiedziałam, że brak roweru był do niczego. Więc tego wieczoru, kiedy wszyscy wokół rozeszli się do domów, udałam się na werandę Stewartów, dwukrotnie prawie skręcając kark, żeby zostawić tam swój rower. Do kierownicy przyczepiłam liścik z informacją, że go pożyczam. Miną miesiące, zanim znów na nim pojeżdżę. Ktoś powinien mieć z niego jakiś pożytek.
Następnego dnia Ramsey próbował mi dziękować jakieś siedemset razy.
Kazałam mu się zamknąć.
Uśmiechnął się.
Walnęłam go kulą.
A potem zaczął gadać o czymś głupim, a ja wróciłam do ignorowania go.
Dzień jak co dzień.
Widziałam Norę praktycznie codziennie, ale w ciągu tych wszystkich tygodni, w trakcie których moje uszy krwawiły od niekończącej się paplaniny Ramseya, nie odezwała się do mnie słowem. Aż do tamtej chwili.
– O co chodzi? – zapytała ze wzrokiem wbitym w plecy brata pędzącego do ich domu.
Rozejrzałam się, by zyskać pewność, że rzeczywiście mówiła do mnie, po czym wyjaśniłam:
– Chodzi o to, że Ramsey ma mi pokazać psa, którego wczoraj przyprowadził.
W jednej chwili twarz dziewczynki pojaśniała identycznie jak twarz jej cholernego brata.
– Boloniego? Jest słodziakiem.
– Nazwał psa Boloni?
– Ta. Próbowałam go przekonać, żeby dać mu na imię Oscar, jak Oscar Mayer, ale odmówił. Poza tym jest brązowy, dziwny i nikt go nie chciał, więc może Boloni pasuje. – Zachichotała szaleńczo i w tamtym momencie pozazdrościłam jej, że nadal potrafiła to robić.
Ja dawno straciłam tę umiejętność.
Dotarłyśmy na podjazd, a Ramsey wybiegł z domu z psem na smyczy. Cóż, wyglądało to na smycz. Kiedy zbliżył się do mnie i do Nory, zauważyłam, że zapiął na szyi kundla jeden z pasków ojca.
Zwierzak był brązowy i dziwny, tak jak mówiła Nora. Miał długie łapy, sterczące uszy i krótki pysk przypominający ten buldoga. Wyglądało na to, że stała przede mną krzyżówka różnych ras, co czyniło tego psa najbrzydszym, jakiego kiedykolwiek widziałam. Ale właśnie dzięki temu uważałam go za przeuroczego.
– Boloni, poznaj Wróbelka. Wróbelku, poznaj Boloniego.
– Nie nazywaj mnie Wróbelkiem. A jego Bolonim. To okropne imię – burknęłam, z trudem siadając na trawniku.
– W takim razie jak byś go nazwała?
Przyglądałam się psu przez dłuższą chwilę. Cholera. Wyglądał na Boloniego.
– Nieważne. To twój pies. Nazwij go, jak chcesz.
Sierściuch zbliżył się do mnie. Nie wiedziałam zbyt wiele o zwierzętach, ale ogon zawinięty między łapy nie mógł oznaczać nic dobrego.
Ramsey również usiadł na trawniku z lekkim uśmiechem.
– Jesteś pewien, że nie ugryzie mnie w buzię?
– Nie. Zdecydowanie woli nogi, a twoja schowała się pod gipsem, przynajmniej częściowo. Jesteś bezpieczna.
– Przecież mam drugą – przypomniałam, patrząc na niego spod zmarszczonych brwi, na co tylko uśmiechnął się szerzej. I tak szczerze, zrobiło mi się przez to cieplej na sercu.
– Trzymaj – powiedział, wyciągając z kieszeni kawałek mięsa. – Nakarm go, a zostanie twoim nowym najlepszym przyjacielem.
– Najpierw guma, teraz mięso. Jakie jeszcze skarby nosisz w kieszeniach?
Zaśmiał się.
– Zależy od dnia. Rozegraj to właściwie, a może kiedyś przemycę ci do szkoły cukierki.
– No jasne, skittlesy o smaku kiełbasy bolońskiej. Nie mogę się doczekać. – Urwałam kawałek mięsa, po czym wyciągnęłam w kierunku psa.
Natychmiast zaczął merdać ogonem i delikatnie wyjął jedzenie z mojej ręki zamiast capnąć je w całości. Ramsey w końcu odpiął pas, przekonany, że nie ucieknie. Zwierzak siedział z nami cierpliwie, dopóki nie pochłonął wszystkiego. A kiedy całkowicie się upewnił, że Ramsey nie miał już nic więcej, wpakował się między nas i położył głowę na moich kolanach. Pomimo szorstkiej sierści głaskałam go przynajmniej z pół godziny.
I przez pół godziny nie myślałam o mamie.
Ani o chorej nodze.
Ani o tacie.
Ani o swoim złamanym sercu wiszącym w piersi na włosku.
Po prostu tam siedziałam, ignorując upływający czas, głaskając psa i udając, że wszystko było w porządku.
W pewnym momencie Nora znudziła się paplaniną brata – totalnie ją rozumiałam – i weszła do domu. To chyba jakiś cud, ale kiedy zniknęła, Ramsey nie próbował mnie zagadywać i milczał. Czułam jedynie, że przyglądał mi się kątem oka.
Samochody przejeżdżały obok, a dzieciaki mijające nas na rowerach nawoływały Ramseya, ale on tylko machał ręką w geście zarówno pozdrowienia, jak i odprawy.
Siedzieliśmy razem na trawniku, świat kręcił się wokół nas i wtedy uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy od tygodni nie dobijała mnie samotność.
Bo on tam był.
Ramsey zawsze trwał u mego boku.
– Jest uroczy – wyszeptałam, podsuwając temat do rozmowy.
– Wydajesz się szczęśliwa – stwierdził Ramsey, drapiąc psa po grzbiecie. – Ładnie wyglądasz z uśmiechem.
Poderwałam głowę niemal tak szybko, jak zarumieniły się moje policzki. Czułam się wspaniale. Wszystko było wspaniałe. Pies. Siedzenie na trawniku. Fakt, że Ramsey uważał mnie za ładną. I to, że nadal potrafiłam się uśmiechać.
Tyle że miałam dziesięć lat i uznawałam się za najnieszczęśliwszą osobę na świecie, a chłopak, którego nienawidziłam, właśnie oznajmił, że ładnie wyglądam z uśmiechem. Nie mogłam puścić tego płazem. Szturchnęłam więc go ramieniem.
– Co, u licha, jest z tobą nie tak?
Boloni z ciekawością uniósł głowę, a ten głupek Ramsey po prostu się wyszczerzył.
– No co? – zaśmiał się, udając niewiniątko.
– Nie mów mi, że jestem ładna!
– Czemu nie? Jesteś.
– Przestań to powtarzać.
– Dobra. Jesteś trollem. Zadowolona?
Znów go szturchnęłam.
– Nie jestem trollem!
Przewrócił się na bok ze śmiechu. A jakby to nie było wystarczająco irytujące, Boloni wstał, żeby polizać go po twarzy. Poklepałam się po nogach i pies do mnie wrócił. Ułożył się przy moim boku, a ja ignorując jego właściciela, podrapałam go między uszami, wyobrażając sobie, że kopię Josha Caskeya w brzuch za to, co zrobił tej słodkiej psinie.
– Próbowałem tylko być miły, wiesz? Nie musisz się o wszystko wściekać.
– Nie wściekam się.
Ramsey potarł ramię.
– Serio? Zawsze wydajesz się taka marudna.
– Nie jestem marudna – wymamrotałam, gapiąc się na Boloniego.
Tym razem Ramsey szturchnął mnie i przysięgam, po moim kręgosłupie przebiegł dreszcz.
– Teraz może i nie, ale zazwyczaj…
– Nie jestem marudna – warknęłam.
– No oczywiście, że nie. W ogóle nie marudzisz.
Wstał, a ja niemal się przewróciłam ze strachu. „Jeszcze nie. Nie odchodź. Proszę, nie zmuszaj mnie do powrotu do domu”.
– Muszę przygotować Norze coś do jedzenia. – Złapał pasek i zapiął go na szyi Boloniego.
– Okej. I tak powinnam się już zbierać. – „Pusty dom może zacząć się martwić czy coś”, dodałam w myślach.
Ramsey, jak to Ramsey, pomógł mi się podnieść. Oczywiście udawałam, że go nie potrzebuję, cały czas próbując wymyślić, jak sprawić, by został.
Ostatecznie nic nie wymyśliłam.
– Na razie.
– Słuchaj, jeśli usłyszysz, że ktoś chce psa, daj znać. Tata nie pozwala mi zatrzymać Boloniego. Mówi, że jestem jedynym dzikim zwierzęciem, jakie może wykarmić. Zeszłej nocy musiałem go ukryć w swojej szafie i nie wiem…