41,18 zł
Czas wyjść ze świątyni i po łokcie zanurzyć ręce w brudzie, który niesie życie.
Wyprawa wybrańców, poszukujących ratunku dla swego ludu została zdradzona. Tylko troje przeżyło, dzięki pomocy bogini Nefem. Troje dzieciaków, mierzących się w bezludnych lasach i dzikich górach z niebezpieczeństwami, jakich nawet kapłani nie są w stanie przewidzieć. Cała nadzieja w tym, że Tańcząca w Deszczu nigdy nie wysyła nikogo na śmierć. Oby wybrańcy pamiętali, że trzeba ufać w pomoc bogów, ale nie liczyć na cuda. Wytężać własne siły. Oby pamiętał o tym Ash, który nie może zrobić nic, by pomóc bratu i dziewczynie, którą pokochał. Może jednak zmierzyć się z własnym losem, który powoli odkrywa przed nim kolejne tajemnice. Nadchodzi czas decyzji, które rzucą swój cień daleko poza terytorium Tess.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 393
Ast obudził się kilkadziesiąt czori przed wschodem słońca. Niebo za oknem już jaśniało. W pokoju było zimno, żar w małym piecyku dawno wygasł. Chłopak długą chwilę zmagał się ze sobą. Żal mu było opuszczać wygrzane łóżko. Wreszcie przemógł się. Odchylił grubą derkę i opuścił stopy na posadzkę. Miał wrażenie, że kamienne płyty ukąsiły go w podeszwy. Po chwili dopiero odnalazł łapcie. Przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu stawy. Rozprostował nogi. Ta chora zareagowała lekkim ostrzegawczym bólem. Ast spojrzał odruchowo na puste posłanie brata.
Gdzie jesteś, Dave? – pomyślał. Co się dzieje z tobą i z Tyrą? Nie ma was od tak wielu dni... Brakuje mi was obojga.
Westchnął i przesunął opuszkami palców po wargach, przypominając sobie pożegnalny pocałunek dziewczyny. Uśmiechnął się mimowolnie. Zapalił kaganek i postawił go na półce poniżej starożytnej rzeźby bogini Nefem. Jak przez mgłę pamiętał dzień, w którym dziadek wrócił z wypasu owiec i dumnie zaprezentował rodzinie to znalezisko. Chłopak uderzył po ramionach pierścieniami pokuty. Skropił palce olejem i narysował na czole znak przyjścia. Potem przewiązał dłonie szarfą modlitewną.
– Witaj, Pani Dobrego Poranka! – szepnął. – Tańcząca w Deszczu, wesoła bogini, czcigodna opiekunko... O Pani Plonów, zesłałaś mi dziewczynę, która stała się światłem mojego życia. Cudem radości dziejącym się na moich oczach. Stoję teraz w pokorze i błagam o kolejną łaskę. Tyra i mój brat Dave są w drodze. Prowadź, Pani, ich oboje swoimi ścieżkami! Chroń od niebezpieczeństw czyhających na dalekich szlakach. Daj nam radość ponownego spotkania. Krnąbrna bogini, proszę o to w pokorze, daj mi jakikolwiek znak pozwalający spojrzeć w nieprzeniknioną dal. Najmniejszy okruch, który uspokoi moje rozedrgane serce i ochłodzi umysł trawiony gorączką.
Ochlapał twarz w misce z wodą. Przetarł szorstkim płóciennym ręcznikiem. Chłód panujący w pokoiku pozwolił mu się dobudzić. Ubranie wiszące na oparciu wysokiego krzesła było suche, ale zimne w dotyku. Chłopak, dzwoniąc zębami, naciągnął spodnie i czystą koszulę. W szafce odszukał parę grubych wełnianych skarpet. Zasznurował wysokie buty z miękko wyprawionej wołowej skóry. Narzucił na ramiona płaszcz. Wreszcie podszedł, by zdmuchnąć płomyk kaganka. Spojrzał na posążek wyrzeźbiony w bryle steatytu. Dotknął złączonymi palcami jego podstawy, a potem czoła i serca.
Kamień był barwy jasnego miodu. Po znalezieniu rzeźby dziadek oczyścił ją i wypolerował mieszaniną oliwy, popiołu i najdrobniejszego piasku. Powierzchnia odzyskała dzięki temu połysk. Tylko wokół głowy bogini biegł rząd zielonkawych i czarnych plamek, a w kilku miejscach ciepły blask kamienia szpeciły smugi szarych przebarwień. Zapewne były to ślady diademu wykonanego z brązu i srebra. Dla odmiany rdzawe zacieki u podstawy mogły świadczyć, że posążek osadzono pierwotnie w jakiegoś rodzaju drewnianej kapliczce lub w niszy ściennej, mocując go za pomocą żelaznych sztyftów. Brakowało też koniuszka jednego z uszu. Ramiona Kociogłowej okrywał rzeźbiony płaszcz z deseniem przypominającym ptasie pióra. Kapłan archiwista, obejrzawszy znalezisko, na podstawie stylu i sposobu wykonania ocenił, że rzeźba mogła liczyć sobie około dwóch tysięcy lat.
Ciekawe, kim byli jej pierwsi właściciele, o co się modlili, próśb ilu pokoleń wysłuchała... – zastanawiał się Ast.
Spojrzał pod nogi, na wydeptane płyty posadzki, a potem na otaczające go ściany, spojone z kamiennych bloczków.
Żyjemy, na każdym kroku korzystając ze spadku po minionych pokoleniach, rozmyślał. Ocean czasu wyrzucił na nasz brzeg masę rozmaitego dobra. Ciekawe, czy Przodkowie spoglądają na nas czasem z tamtego świata? Mieszkamy w ich domach. Modlimy się za pośrednictwem rzeźb, które wykonali. Miedziane garnki, w których gotowali sobie jedzenie, pobieliliśmy cyną i nadal ich używamy. Z okruchów roztrzaskanego świata ułożyliśmy własną mozaikę. Tchnęliśmy w martwe gruzowiska nowe życie. Czy ci, którzy odeszli, w głębi serca uważają nas za łupieżców, śmieciarzy, czy może jednak za godnych spadkobierców?
Ast zdmuchnął płomyk lampki. Wsunął kule pod pachy. Noga w zasadzie go nie bolała. Nawet gdy oparł się na niej całym ciężarem, nie poczuł nic niepokojącego. Pchnął drzwi. Na zewnątrz było jeszcze zimniej. W dodatku od morza dął lodowaty i wilgotny jesienny wiatr. Niewielkie szare obłoczki pędziły po jaśniejącym niebie. Podmuchy chwilami wdzierały się nawet na osłonięte budynkami podwórze. Ast w pierwszej chwili chciał skrócić sobie drogę przez zasypany liśćmi dziedziniec, ale trawę pokrywały grube krople rosy, nie miało sensu moczyć butów.
Dom jeszcze spał. Tylko w kuchni przy świeżo rozpalonym piecu krzątała się babcia. Posypała mąką stolnicę, zagniotła ciasto w fasce. Najwyraźniej szykowała kluski na obiad. Chłopak przywitał się, ukroił pospiesznie pajdę chleba. Przysunął sobie garnczek. Posmarował kromkę odrobiną smalcu. Grzebnął potem głębiej, tam gdzie blisko dna drzemały skwarki z grubo pokrojonego boczku. Jeszcze szczypta soli... Odgryzł pierwszy kęs.
– Wcześnie wyskoczyłeś z łóżka – zauważyła babcia.
– Jego czcigodność arcykapłan Retti przysłał prośbę, żebym dziś rankiem stawił się w świątyni. Ma dla mnie jakieś ważne polecenia. Czy wujek Tok...
– Chyba też dostał jakieś polecenia, bo nie wrócił wczoraj do domu, nocował w świątyni. Wspominał, że do powrotu pana Nasha będzie pełnił funkcję dowódcy straży świątynnej. Zajdź potem do gołębiarza, może przyszły jakieś wiadomości od Dave’a?
– Byłem przedwczoraj, eee... dwa dni temu właściwie. Nerg twierdzi, że nie było żadnych wieści.
– Nerg?
– Starszy syn Mersha. On teraz prowadzi interes, gołębiarz z młodszym synem pojechali z naszymi na zachodnie Pobrzeże.
– Zapytaj w świątyni, może w międzyczasie arcykapłan dostał raport. Od tylu dni żadnych wieści, najwyższy czas, żeby dali znak życia. – Babcia zmarszczyła brwi z troską. – Wygoda z tą gołębią pocztą, a zarazem gdy człowiek narobił sobie nadziei i oczekuje na wieści z daleka, nagle okazuje się, że gołąb padł po drodze albo coś go pożarło.
– Też się martwię.
– A może martwimy się niepotrzebnie? – powiedziała staruszka bez większego przekonania. – Mają wprawdzie do przebycia szmat drogi, ale pan Nash to silny i sprawdzony człowiek. W dodatku doświadczony myśliwy. Poradzą sobie.
– No i zabrali Tyrę – dodała kuzynka Mefa, stając w drzwiach. – Z nią nie zginą.
– Tyra... – Babcia uśmiechnęła się na wspomnienie dzikuski. – Ta mała jest bystra i zwinna jak wiewióreczka. Wychowała się w lesie. Umie polować i rozpalić ognisko w czasie deszczu. Znajdzie drogę przez największy gąszcz.
– W pralni wiszą ubrania, które wczoraj wypraliśmy. Z pewnością już wyschły. Weź tę lepszą koszulę i nową kapotę. – Mefa obrzuciła młodszego kuzyna krytycznym spojrzeniem. – Arcykapłan to przyjaciel klanu, ale nie zapominaj, że to ważna osobistość i przywódca naszego ludu. Trzeba się godnie zaprezentować. Buty wyczyściłeś?
– Jeszcze wczoraj. Koszula też świeżo prana i rozwiesiłem ją na kiju, żeby rozprostować.
– Kiedy masz się stawić u arcykapłana? – zapytała babcia.
– Sto czori po tym, jak rozlegnie się poranny gong.
– Ruszaj zatem. – Staruszka spojrzała przez okno. – Już czas. Mefa, dziecko drogie, powiedz mi: kiedy wybierasz się do swojej przyjaciółki Miliwanny?
– Była przez ostatnie dwanaście dni w Domu Noży, kapłani chcieli wypróbować na niej jakąś nową kurację. A właściwie nie nową, tylko starą, z czasów Przodków. Znaleźli opis w księgach.
– Kurację na nogi? – zainteresował się Ast.
– Z tego, co słyszałam, zbudowali maszynę, dwie tarcze z drewna wyłożone miedzią i bursztynem. Wirowanie tarcz wzbudza w nich rodzaj niewidzialnej siły. Od nich biegnie miedziany drut zakończony stalową igłą w drewnianej oprawce. Gdy dotknie się nią ciała, następuje mocny i bardzo nieprzyjemny skurcz mięśni.
– I to ma pomóc? – zadumała się babcia. – Pierwobylcy leczą różne choroby swoją własną metodą. Polega na tym, że wbijają w ciało cienkie szpile, pokryte srebrem i niezwykle ostre. Ale patrząc, ilu z nich przychodzi po pomoc do Domu Noży i składa za leczenie ofiary w naszej świątyni, nie jest to chyba sposób przesadnie skuteczny.
– W każdym razie – Mefa wróciła do tematu – przyjaciele dali mi znać, że Miliwanna od dwóch dni jest już w domu. Myślałam, że dzisiaj do niej zajrzę, jeśli nie będzie zbyt wielu obowiązków. Czy mam jej coś przekazać?
– Zaniesiesz dziewczynie parę motków tej nowej czerwonej włóczki. A dla jej babki ze dwie gomółki sera, tego wędzonego. I zapytaj, czego potrzebują. Jej krewni chyba jeszcze ciągle na pastwiskach. – Babcia spojrzała odruchowo na szczyty gór widoczne ponad dachami. Mokre dachówki, przed wiekami pokryte glazurą, lśniły w blasku wstającego słońca.
Ast dopił, odstawił kubek i ruszył do świątyni.
*
Wsparty na kulach, wdrapał się po wielkich schodach. Z góry widział port i ogromną połać dolnego miasta. Pierwobylcy najwyraźniej już wstawali, rozpalali w piecach, krzątali się przy śniadaniu. Nad kominami unosiła się mgiełka porannych dymów. Górna dzielnica, zamieszkana przez wyznawców Kociogłowej, też już się obudziła. Skrzypiały i łomotały otwierane lub rozsuwane okiennice sklepów, jadłodajni i warsztatów. Na ulicach turkotały pierwsze wózki. Otwierano bramy. Ast odwrócił się i wszedł między kolumny świątyni.
Główne wrota jak zwykle były zamknięte na noc. Przez chwilę chłopak obawiał się, że nie wejdzie, ale boczne drzwi ustąpiły, gdy nacisnął klamkę. Owionął go znajomy zapach kadzidła i dymu ogni ofiarnych. Na siedzisku za sadzawką oczyszczenia czuwał jak zwykle jeden z kapłanów. Mimo panującego w świątyni półmroku Ast rozpoznał Beretta, archiwistę. Wymienili słowa powitania.
– Jego czcigodność arcykapłan Retti wyznaczył mi spotkanie – zaczął chłopak.
– Wiem. Wasza rozmowa się opóźni. Nocą straż świątynna pochwyciła szpiega. Możesz poczekać w lapidarium, aż jego czcigodność będzie wolny, albo iść do arsenału. Twój wuj już tam jest.
– Dziękuję. – Ast skłonił głowę i postukując kulami, ruszył w lewo. Przeciął niewielki dziedziniec.
Na placyku przed arsenałem stało kilku kapłanów. Z tłumu wyróżniał się Retti. Starzec założył odświętną białą szatę haftowaną czerwoną nicią. Obok niego stał wujek Tok w szarym uniformie naczelnika straży świątynnej.
Dopiero po chwili Ast spostrzegł jeńca. Pochwycony szpieg miał może osiemnaście lat. Ubrał się w kapotę podobną do tych używanych przez pierwobylców żyjących w dolnym mieście. Strój był w kilku miejscach rozdarty. Przez dziury w tkaninie można było spostrzec typową dla Węży czarną skórzaną koszulę, ściśle przylegającą do ciała. Zapewne stawiał opór przy zatrzymaniu, bo jego twarz pokrywały sińce i rosnąca w oczach opuchlizna. Dłonie skuto mu stalowymi kajdanami.
– Witaj, nasz nieznany przyjacielu z dalekich stron! – uśmiechnął się arcykapłan. – Doniesiono mi właśnie, że niezwykle interesują cię sprawy związane z wojskiem, wojną i obronnością. A nawet zechciałeś poczynić notatki obejmujące grubość naszych murów, sposób ryglowania bram, liczbę studni i tak dalej. Cenię sobie ludzi ciekawych świata, zatem wysłałem swoich podwładnych, żeby zaprosili cię do naszej świątyni na rozmowę. Przez cztery dni usiłowali cię pochwycić w dolnym mieście, ale mimo pomocy straży naszych sąsiadów nie udawało się. I cóż za niespodzianka, nie wóz do konia, to koń do woza... Najwidoczniej źle szukali. Nie tam, gdzie trzeba. Chyba od razu powinni zacząć na terenie naszej dzielnicy. Albo i świątyni.
– Darujcie sobie, panie, te szyderstwa – odburknął więzień. – Dałem się głupio wyśledzić i schwytać. Zabijcie mnie i miejmy to z głowy.
– W Tess nie nawykliśmy karać ludzi żądnych mądrości. – Retti uśmiechnął się krzywo. – Wręcz przeciwnie, goście tacy zazwyczaj mogą liczyć na wszelaką możliwą pomoc i opiekę. Choć oczywiście są też uzasadnione wyjątki. Zatem pogadajmy sobie, nasz nieznany przyjacielu... Oglądając urządzenia służące do obrony tak miasta, jak i naszej dzielnicy, można wyrobić sobie pewien ogólny obraz tych spraw. Ale sam przyznasz, najważniejsze i najciekawsze są szczegóły niewidoczne na pierwszy rzut oka. A do głównego kompleksu nie udało ci się wejść?
– Nie. Świątynia jest dobrze strzeżona. Dopiero tej nocy wspiąłem się po murze.
– Używając czterech noży – uzupełnił Tok. – Dwa miał przywiązane do butów, a dwa trzymał w rękach. To cieniutkie klingi, wykute z wyśmienitej stali i zahartowane. Mógł wsuwać ostrza w spoiny pomiędzy blokami kamienia.
– Lata i stulecia pędzą jak szalone, od dawna przydałby się generalny remont – pokiwał głową arcykapłan. – No cóż, drogi gościu... Jak wspomniałem, szanujemy poszukujących wiedzy. Może chciałbyś zwiedzić nasz arsenał?
– Eeee...? – zdumiał się szpieg.
– Zatem zapraszamy.
Zazgrzytały klucze w zamkach, dwaj strażnicy otwarli okutą żelazem bramę. Zebrani weszli do wnętrza przysadzistego budynku wymurowanego z granitowych bloków. Ast, postukując kulami, zamykał pochód. W arsenale panował półmrok. Okrągłe okienka umieszczono wysoko, niemal pod sufitem korytarza, i oszklono grubymi płytami miki. Wpadało przez nie niewiele światła. Po lewej i po prawej otwierały się półłukowo sklepione kawerny. Ich wnętrza tonęły w niemal całkowitym mroku. Strażnicy zapalili świece magnezjowe. Upiorny biały blask momentalnie rozproszył ciemności. Szpieg wytrzeszczył oczy, a na jego twarzy odmalował się wyraz bezbrzeżnego zdumienia i zarazem jakby chorobliwej fascynacji.
– W tej sali przechowujemy kusze – wyjaśnił kapłan Oneh, przełożony arsenału. – Po lewej są takie gorsze, z drewnianym łuczyskiem, po prawej ze stalowym. Sam widzisz, drogi gościu, że drewnianych zostało nie więcej niż trzy setki, od kilku lat sukcesywnie przerabiamy je lub wymieniamy na lepsze. Kusze ustawione są w trzech grupach. Nasamprzód lekkie, zasadniczo wykorzystujemy je do polowań na drobną zwierzynę i zawodów. Używają ich też nasi pasterze, choć wilki w tych stronach były tępione regularnie i dziś należą do rzadkości. Ciężkie kusze mogą już przebić zbroję lub kolczugę. Przed zimą, gdy robimy zapasy mięsiwa, pozwalają z dużej odległości powalić jelenia czy dziką kozę. Mamy w tej kategorii także kusze z podwójnym łuczyskiem, pozwalające oddać bardzo szybko nie jeden, ale dwa strzały. Nie jest to szczególnie poręczny model, dlatego wykonaliśmy ich tylko dwie setki. Do trzeciej grupy zaliczają się kusze specjalne, naciągane korbą. Są trochę nieporęczne, ale ta niedogodność rekompensowana jest przez ich zalety. Weźmy jedną z nich, gość z pewnością chciałby zobaczyć je w działaniu.
Jeden ze strażników zdjął urządzenie ze stojaka i zarzucił na ramię. Przeszli kolejne okute żelazem drzwi. Ast był w tej sali tylko raz, kilka lat temu. Rozglądał się wokoło nie mniej zaciekawiony niż złapany szpieg.
– Tu mamy bełty – teraz objaśniał dla odmiany Retti. Na jego twarzy malował się wyraz udawanej powagi. – Powiązaliśmy je niczym snopki zboża po pięćdziesiąt. Dzięki temu łatwiej liczyć. Wymagają oczywiście przechowywania w odpowiednich warunkach, dbamy o właściwą temperaturę i żeby nie było tu zbyt wilgotno ani zbyt sucho. Przyjęliśmy proporcję, żeby na każdą kuszę przechowywaną w pierwszym magazynie przypadało minimum sto... Tu zaś spoczywają sakwy na szklane kulki. – Wskazał beczki stojące długim rzędem. – Tak po prawdzie identycznymi bawią się dzieci, ale to, co w ręku dziecka jest zabawką, dla dorosłego może stanowić śmiercionośną broń. Szklana kulka wystrzelona z ciężkiej kuszy wbija się w ciało i uderzywszy o kości, pęka na drobne ostre odłamki, które tną mięśnie i narządy wewnętrzne. Do tego przejrzyste szkło bardzo trudno wypatrzyć przy próbach oczyszczenia rany. Mamy ich dużo. Naprawdę dużo. Prawdę powiedziawszy, nie pamiętam ile.
Ruszyli dalej amfiladą sal. Szpieg w milczeniu spoglądał na setki hełmów, skórznie i kolczugi wiszące na stojakach, naręcza mieczy i szabel, pęki włóczni z grotami o różnym kształcie. Wreszcie wyszli na boczny dziedziniec. O mur oparto stare drewniane drzwi okute blachą.
– To typowe drzwi z jednego z kupieckich składów – powiedział kapłan Oneh. – Grubość cztery i pół cala. Płycinę tworzą trzy warstwy dębiny ułożone poziomo, na skos i pionowo, nasączone klejem pozyskanym z wołowych kości i przez wiele dni trzymane pod prasą, żeby drewno jakby zrosło się w jedność. Całość wzmacniają drewniane kołki i okucie z cienkiej żelaznej blachy. No i oczywiście ćwieki o dużych płaskich łebkach. O ile przerąbanie blachy nie jest szczególnie trudne, to jednak miecz czy siekiera tępią się na niej błyskawicznie.
Skinął ręką. Jeden z lepiej zbudowanych kapłanów podszedł do drzwi, dzierżąc ciężki drwalski topór. Zamachnął się zza głowy i uderzył z całej siły. Żelazo wgryzło się w dębinę.
– Jak widzisz, przyjacielu – arcykapłan zwrócił się do szpiega – pokonanie ich standardową techniką jest możliwe, ale wymaga nie lada krzepy, zajmuje czas i czyni wiele hałasu. A teraz zobaczmy, jak poradzi sobie z nimi odpowiedni grot.
Na dziedziniec wyszła młoda kapłanka. Dziewczynka mogła liczyć sobie nie więcej niż trzynaście lat. Ujęła kuszę podaną jej przez strażnika. Drugi zaznaczył nożem krzyżyk pośrodku drzwi. Mała dłuższą chwilę kręciła korbką, aż łuczysko wygięło się, a cięciwa zaczepiła o hak spustu. Oparła ciężką broń o rozwidloną tyczkę. Złożyła się do strzału. Bełt z głuchym odgłosem wbił się w drzwi i prawie w całości je przebił, wychodząc po drugiej stronie. Wszyscy mogli spostrzec, że dziewczynka trafiła niemal idealnie w wyznaczony punkt.
– Jak widzisz, przyjacielu, fantastyczny model, doskonała celność, ogromna donośność i siła przebicia. W dodatku broń bardzo łatwa w obsłudze. Nawet dziecko sobie z tym poradzi. Szkoda wielka, że mamy takich zaledwie siedemset... Kończymy już naszą wycieczkę. Wszystko jest jasne? Zapamiętałeś, ile czego? A może chcesz jeszcze o coś zapytać?
– Dziękuję, że pokazaliście mi to przed śmiercią. – Szpieg ukłonił się. – Obiecałem dowódcy dołożyć wszelkich starań, żeby się tu przedostać i poznać wasze sekrety. I choć nie przekażę zdobytych wiadomości, liczę, że w krainie zmarłych Czarny Nauczyciel i Bóg Wąż nagrodzą mnie za wypełnienie rozkazu!
– Przed śmiercią? Czyją śmiercią? – Retti udał zdziwienie. – Tu wszyscy są przecież zdrowi.
– Nie kpijcie, panie.
– Ależ, przyjacielu, nikt tu nie zamierza kpić sobie z człowieka ciekawego świata i pożądającego wiedzy. Oto brama naszej świątyni. Odejdź w pokoju, a my, jako ludzie życzliwi, pomodlimy się jeszcze dziś wieczorem, żebyś porzucił wiarę w swoich fałszywych bogów.
Strażnik rozpiął kajdany i wskazał uprzejmym gestem wyjście. Szpieg przez chwilę patrzył na nich z niedowierzaniem, a potem rzucił się do panicznej ucieczki.
– Wychowanie młodych ludzi w państwie Węży stoi jednak na bardzo niskim poziomie – westchnął kapłan Oneh jakby z ubolewaniem. – Okazaliśmy mu gościnę, zapewniliśmy rozrywkę, pokazaliśmy tyle fantastycznych rzeczy, a on się z nami nawet nie pożegnał.
– Może dlatego, że o poczęstunku i napitku zapomniałem – zakpił Retti. – Ech, starość nie radość.
Zebrani z trudem ukryli rozbawienie. Arcykapłan odszukał wzrokiem Asta.
– Dobrze, że cię widzę, chłopcze. Przyjaciele, wy jesteście wolni. – Ukłonił się pozostałym kapłanom i strażnikom. – Wracajcie do swoich zajęć. Tok, ty, niestety, musisz nam przez chwilę jeszcze towarzyszyć. Ast, czy chcesz o coś zapytać? Dostrzegam głęboką konfuzję na twojej twarzy.
– Wasza czcigodność kazał puścić go wolno. Nie bardzo rozumiem – bąknął Ast.
– To proste, drogi chłopcze. Wysłano go tu na przeszpiegi. Nie był pierwszy. Trzech poprzednich po torturach powiesiliśmy na murze z rozciętymi brzuchami. Kupcy z ich ludu z pewnością rozpoznali ciała i przekazali wieści. My już wiemy, że planują nas napaść, i oni też domyślają się, że my wiemy. Dlatego wpadłem na pomysł, żeby kolejnego schwytanego potraktować inaczej. Wpuściliśmy go do arsenału, żeby mógł policzyć to wszystko i zameldować swoim władcom. Niech wiedzą, że jesteśmy uzbrojeni po zęby i w razie ataku stawimy zdecydowany opór. Sam widziałeś, ile tego wszystkiego zgromadziliśmy. Mamy w świątynnych magazynach tysiąc osiemset kusz, kilkanaście tysięcy bełtów i prefabrykaty do produkcji kolejnych, a do tego balisty i katapulty w częściach do szybkiego montażu.
– Wasza czcigodność, nie chciałbym podważać tego pomysłu, ale... Mimo wszystko odsłoniliśmy się. Wiedząc, ile i czego mamy, mogą przygotować się do ataku znacznie lepiej – powiedział Ast, spuszczając głowę.
– Owszem. Liczę się z tym, że widok takich ilości uzbrojenia mimo wszystko nie odstraszy Węży. Dlatego na wszelki wypadek nie pokazałem mu zasobów trucizny do bełtów, zbiorników z palnym olejem, katapult złożonych w częściach, kusz o maksymalnym zasięgu i wielu innych drobiazgów zebranych w kolejnych salach. Jeśli Węże zrezygnują ze swoich planów, to dobrze. A jeśli nie zrezygnują, mamy dla nich długi szereg wyjątkowo niemiłych niespodzianek. Pozwól do lapidarium. Starość nie radość – powtórzył Retti. – Muszę usiąść.
Słońce stało już wysoko. W niewielkim ogrodzie między murem świątyni a głównym budynkiem było ciepło i zacisznie. Róże pięły się po murach i drewnianych pergolach. Ast lubił to miejsce. Od chwili gdy ich lud osiadł w Tess, zgromadzono tu dziesiątki uszkodzonych rzeźb, potrzaskanych reliefów i kamiennych tablic lub tylko ich fragmentów. Pośrodku na czterech głazach umieszczono tarczę starego zegara słonecznego. Któryś z poprzednich arcykapłanów nakazał przenieść tu kilka marmurowych siedzisk z ruin amfiteatru. Ustawiono je wokół zaimprowizowanego stolika. Młoda kapłanka postawiła pośrodku czajnik z naparem i trzy kubki. Ukłoniła się i odeszła. Arcykapłan gestem zachęcił, by usiedli. Druga dziewczyna przyniosła paterę z ciasteczkami. Wujek Tok pierwszy pociągnął z kubka.
– To jest najgorsze w starości – mruknął poirytowany Retti, grzejąc dłonie o ścianki naczynia. – Człowiek widzi, jak opuszczają go siły, a ciało, niegdyś silne i krzepkie, coraz częściej odmawia posłuszeństwa. Ale nie o tym chciałem mówić. Ast z klanu tkaczy... – Popatrzył na chłopaka w zadumie. – Jedna z największych zagadek mojej posługi, a może nawet mojego życia. Nadawałem święte imiona setkom dzieci. Wypowiadałem je nad ich głowami, stojąc przed posągiem bogini. Słyszałem je ja, słyszało dziecko, słyszeli bogowie. Nikt więcej. Zapamiętywanie i zapominanie to pewnego rodzaju naturalna i wrodzona umiejętność. Ćwicząc, można rozwijać pamięć. Mało kto wie, że podobnie można opanować umiejętność zapominania. Nasza wiara mówi, że święte imię mają znać tylko bogowie. Wyrzucałem zatem nadane imiona ze swojego umysłu, tak jak mnie tego nauczono, a dzieci są z reguły zbyt małe, żeby zrozumieć obrzęd i zapamiętać wypowiedziane słowa. Nigdy nie miałem z tym problemu. Wypowiadałem, zapominałem. Setki i tysiące razy. Z jednym wyjątkiem. Twoje święte imię zostało przy mnie. Nie dało się wyrzucić z mojego umysłu. I przez te wszystkie lata nie zatarło mi się w pamięci. Nie rozumiem tego.
– Z jakiegoś powodu bogowie zostawili w rękach waszej czcigodności władzę nade mną? – zdziwił się Ast.
– Na to wygląda. Kompletnie nie wiem, po co, ale odpowiedź na to dręczące mnie pytanie zapewne przyniosą czasy, które dopiero nadejdą. Przyszłość, która gdy byłem młody, jawiła mi się jak blask odległego klejnotu, a której dziś z każdym dniem obawiam się bardziej i bardziej.
– Człowiek, który usłyszy swoje święte imię, wie, że przemawia do niego bóg albo ktoś oświecony działający w jego imieniu. Wykona się wtedy każdy rozkaz? – zapytał Tok.
– Tak mówią księgi zawierające opis wielu cudów zamierzchłej przeszłości. Jeśli bogowie ujawniają człowiekowi czyjeś święte imię, dzielą się z nim cząstką swojej niezmierzonej władzy. W kilku starożytnych relacjach wspominano takie zdarzenia. Wszystkie były zgodne. Człowiek wezwany w ten sposób dobędzie wszelkich sił, żeby wykonać polecenie. Nie będzie też czuł strachu, jego umysł zobojętnieje na ból. Jeśli trzeba, poświęci życie z ochotą i bez wahania. Można tej straszliwej władzy użyć tylko raz i wyłącznie w sprawach szlachetnych i najwyższej wagi. Święte imię wypowiedziane przez oświeconego opuszcza go na zawsze.
– Wasza czcigodność... – zaczął chłopak – czyli bogowie przeznaczyli mnie do wykonania w przyszłości zadania kompletnie szalonego, może niezwykle ryzykownego albo nawet samobójczego, od którego wykonania będzie zależał na przykład los naszego miasta? A ty, panie, wydasz mi wówczas ten rozkaz?
– Dopuszczam taką myśl – westchnął Retti. – Co gorsza, rosnąca, a przy tym jednoznacznie wroga aktywność Węży skłania mnie do przypuszczenia, że nastąpi to w ciągu najbliższych lat, a może nawet i miesięcy. – Zacisnął wargi.
– A gdybyś, panie, wypowiedział je, a potem rozkazał, żebym pofrunął jak ptak ku zachodniemu Pobrzeżu? Moglibyśmy dzięki temu nawiązać kontakt z poselstwem – wyrwało się chłopakowi.
– Hmmm... – zadumał się arcykapłan, a w jego oczach zapaliły się iskierki humoru. – Mała Tyra. Rozumiem twoją tęsknotę.
Ast zaczerwienił się.
– Obawiam się, że efekt byłby inny, niż się spodziewasz – spoważniał Retti. – Zapewne szybko byś zginął, usiłując pofrunąć z okna lub z murów świątyni. Lepiej zostawmy tak wielkie cuda naszym bogom.
– Brak wieści od członków wyprawy jest istotnie niepokojący – przyznał Tok. – Ale gołębie mogły po drodze paść ofiarą drapieżników. Można by wprawdzie ruszyć za naszymi przyjaciółmi, ale nie wiem, czy jest sens. Mają wiele dni przewagi. Nie pójdziemy ich śladem, bo mogli z różnych przyczyn zboczyć z drogi lub jej nadłożyć.
– Jeśli w ciągu trzech dni nie pojawi się żaden gołąb, rozważymy ten wariant. – Arcykapłan pociągnął długi łyk naparu. – Nash chciał przejść przez starożytny most na Wielkiej Rzece. To wiemy na pewno. Potem chciał zbadać ruiny sanktuarium, które odwiedził w młodości. Ich odnalezienie wydaje mi się już znacznie trudniejsze. I przede wszystkim wziął dobre konie i niewiele bagażu. Liczył, że będzie się poruszał szybko i dziennie zrobi dystans dwukrotnie większy niż kupcy przemierzający drogi Przodków. Ma ogromną przewagę. Czy w ogóle możemy go dogonić?
Ponownie przyłożył kubek do ust. Poszli w jego ślady.
– Zostałem wezwany, bo wasza czcigodność ma dla mnie zadanie – Ast odezwał się pierwszy. – Skoro nie padło dotąd moje święte imię, zgaduję, że nie jest szczególnie szalone ani ważne.
– Owszem. Nie jest tak szalone, choć może się okazać ważniejsze, niż się w pierwszej chwili wydaje. Wyruszysz w góry – polecił Retti. – Trochę na południe od szlaku do Dysy na szczycie Guul znajdowało się w dawnych czasach niewielkie sanktuarium wzniesione przez Przodków. Gdy byłem młody, osiadło w nim kilku kapłanów pustelników. Postanowili pościć i modlić się z dala od ludzi, w miejscu, gdzie nikt nie zakłóca spokoju. Warunki były bardzo ciężkie, dokuczał im brak wody i opału. Gnębiły zimno, samotność i straszliwa jałowość okolicy. Żywność i drewno trzeba było dowozić z Tess. Nawet kozy górskie pojawiały się w tamtych stronach sporadycznie. Pustelnia przetrwała tylko kilkanaście lat i została porzucona. Mocne słońce, chłód i ostre powietrze okazały się niezdrowe. Pustelnicy zaczęli chorować na płuca, skóra im spierzchła, a oczy, choć chronione przyciemnianymi szkłami, utraciły ostrość spojrzenia. Nawet dorośli mężczyźni, gotowi dla służby bogom poświęcić wszelkie wygody życia w mieście, musieli poddać się w obliczu surowości natury. Byłem tam z inspekcją chyba sześć lat temu, w środku lata. Pojechaliśmy konno z wnuczką. Mniemam, że od tamtej pory nie postała tam noga człowieka. Pomyślałem o stworzeniu w tym miejscu niewielkiej stanicy. Kilku obserwatorów zmieniających się na kolejnych wachtach. Ten szczyt to najwyższy punkt w okolicy. Widać stamtąd szmat oceanu i wierzchołek wulkanu leżącego na południu. Drugą stanicę umieściłbym wiosną na zboczach samego wulkanu. Też kilku ludzi. Ktoś powinien obserwować brzeg i morze na południu. Dzięki temu, gdyby Węże coś knuli, nie damy się zaskoczyć.
– Widzę jeden problem – odezwał się Tok. – Gdyby obserwator spostrzegł flotę Węży, to przy dobrym wietrze przepłynie ona wzdłuż wybrzeża znacznie szybciej, niż on dojedzie konno, żeby nas ostrzec. Można jednak wyposażyć go w gołębie pocztowe.
– Niestety, to rozwiązuje tylko połowę problemu – westchnął arcykapłan. – Owszem, zostaniemy ostrzeżeni, ale gołąb leci tylko w jedną stronę: do gniazda. Nasi wysłannicy byliby zdani sami na siebie, my nie mielibyśmy możliwości podpytać ich o szczegóły obserwacji, ani też na przykład z jakiegoś powodu ich odwołać. Długo łamałem sobie nad tym głowę, ale rozwiązałem ten problem. A dokładniej: nie ja, tylko nasi Przodkowie. Obie grupy obserwatorów wyposażymy w heliografy.
– Heliografy – powtórzył Tok, marszcząc czoło. – Coś słyszałem... A raczej czytałem.
– Zapewne w młodości puszczałeś lusterkiem zajączki do dziewczyn, które ci się podobały?
– No ba... Jak my wszyscy. – Zawstydzony mężczyzna pochylił głowę.
Ast zaczerwienił się.
– Tak jak my wszyscy – powtórzył arcykapłan i uśmiechnął się do swoich wspomnień. – Heliograf działa na trochę podobnej zasadzie. Ale nie służy do płochych flirtów, tylko do przekazywania konkretnych informacji. To urządzenie wyposażone w zwierciadła i lunetę. Zwierciadła są lekko wklęsłe. Światło słoneczne pada na soczewkę, a ściślej rzecz biorąc, na rurkę, w której znajduje się cały zespół zwierciadełek i soczewek. Normalnego zajączka można przesłać na odległość, powiedzmy, kilkuset kroków. Potem ulega rozproszeniu, staje się niewidoczny. Heliograf na swój sposób skupia światło, pozwala wysłać rozbłysk na odległość mierzoną w całych dniach drogi. Oczywiście nie działa w nocy, w pochmurny dzień, podczas mgły... Operator musi nauczyć się specjalnego kodu do wysyłania sygnałów. Są i inne problemy techniczne.
– Czy dysponujemy takim urządzeniem, czy jedynie opisem?
– W magazynach świątyni odnaleźliśmy trzy sztuki. Dwa egzemplarze są niesprawne. Minie trochę czasu, zanim rozgryziemy zasady ich działania i naprawimy lub zbudujemy kopie. Na razie trzeba sprawdzić, czy w ogóle da się tam założyć posterunek.
– To będzie zadanie mojego siostrzeńca? – zapytał Tok. – Może powinienem mu towarzyszyć?
– Niestety, jesteś nam potrzebny tutaj. Pomyślałem, że Ast wyruszy w góry samotnie. Chcę, żebyś wykonał dla mnie ten rekonesans. Podołasz? – Retti przeniósł pytające spojrzenie na chłopaka.
– Tak jest, wasza czcigodność. Eeee... to znaczy dołożę wszelkich starań, żeby wykonać zadanie.
– Jak twoja noga?
– Wykonuję trzy razy dziennie zalecone ćwiczenia. Są dni, kiedy słucha mnie jak zdrowa. Są takie, kiedy lekko pobolewa, zwłaszcza rano, gdy wstaję. Kiedy dużo chodzę, wieczorem czuję ból i mrowienie. Ale od wielu dni nie było przypadku, żeby kolano nagle odmówiło mi posłuszeństwa.
Zaraza, której ofiarą padł w dzieciństwie Ast, dosięgła wielu. Tamtej tragicznej wiosny księgi Domu Noży odnotowały niemal trzy tysiące zachorowań. I osiem tysięcy wśród pierwobylców. Zazwyczaj następował kilkudniowy niedowład, a w poważniejszych przypadkach paraliż rąk lub nóg. Czasem niemoc porażała wszystkie kończyny jednocześnie. Bywało, że dotknęła mięśni w piersiach i chorzy podusili się, nie mogąc zaczerpnąć oddechu. Albo paraliżowała mięśnie wewnątrz ciała, co przynosiło straszną śmierć od kału zalegającego w jelitach. Część zmarła, bo serce przestało pracować lub biło zbyt słabo, żeby utrzymać normalne krążenie krwi. Nielicznym poraziło drobniutkie mięśnie wewnątrz oka, przez co źrenice otwarły się na całą szerokość i chorym bardzo przeszkadzało światło. U prawie wszystkich symptomy cofnęły się w ciągu kilkudziesięciu dni. Ale niektórych w mniejszym lub większym stopniu zaraza okaleczyła na lata. Kilkanaścioro chorych do dziś nie stanęło na nogi. Najgorsze było to, że nie znano żadnych metod leczenia. Wywary ziołowe zdawały się nijak nie wpływać na przebieg choroby.
– Ast... – Głos arcykapłana wyrwał chłopaka z zadumy. – Dostaniesz świątynnego konia, który był przyuczony do wędrówek po górach. Liczę, że jeśli wyruszysz świtem, wieczorem będziesz w pustelni. Jeden dzień na pobyt i zbadanie panujących tam warunków i jeden na powrót. Chyba że uwiniesz się szybciej, wtedy wystarczą dwa dni. Zapasy weź na wszelki wypadek większe.
– Wedle rozkazu.
– Oczywiście prowadząca tam droga mogła w międzyczasie zostać zasypana lawinami kamienia. Część trasy wiedzie skrajem urwiska. Jeszcze za wcześnie na śnieg, ale gdy rankiem patrzę na góry, widzę jasne plamy, które potem ciemnieją i znikają. Zakładam, że to połacie szronu. Gdybyś natrafił na poważne przeszkody, zawały albo lód, nie narażaj się i zawróć. Najgorszy jest ostatni odcinek. Droga biegnie granią. Tam przepaści otwierają się po obu stronach. Bacz, czy nawierzchnia nie spękała. Musisz też uważać na wiatry. Nagły podmuch w takim miejscu jest groźny. Miejmy nadzieję, że nie zaskoczy cię żadna burza. – Arcykapłan westchnął. – W dodatku mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie.
Wydobył z sakwy dwie czerwone szarfy. Ast na ten widok zbaraniał. Tok ukłonił się i odszedł, zostawiając siostrzeńca sam na sam z Rettim.
– Wasza czcigodność... To szarfy sekretu!? – wykrztusił chłopak.
– Tak.
– Tylko o nich słyszałem.
– Czasem zachodzi potrzeba powierzenia komuś tajemnicy najwyższej wagi. Odmawia się wówczas specjalną modlitwę, kreśli na czołach znak i wiąże dłonie, co symbolizuje, że żadne z wypowiedzianych słów nie zostanie zdradzone komuś spoza kręgu dopuszczonych do tajemnicy. Powierzę ci sekret, który zna tylko kilka osób. Nigdy nie poznasz tożsamości pozostałych.
– Ja... dziękuję za zaufanie. Nie zawiodę.
Kapłan utoczył odrobinę oleju. Narysował znak na czole chłopaka, a następnie nakreślił taki sam na własnym. Przewiązali dłonie jak do modlitwy. Odmówili krótką litanię do Ojca Stworzyciela.
– Jak zapewne wiesz, wszystkie zapisy w księgach świątynnych są każdego wieczora dublowane.
– Tak.
– Jest to prawda, ale nie cała. Raz w roku sporządza się sumariusze, skrócone odpisy wszystkich najważniejszych akt. Potem ukrywa się je w tajnym archiwum. W razie gdyby przepadły księgi i ich kopie, nie stracimy naszej przeszłości.
– Rozumiem.
– Chcę, żebyś udał się w góry nie tylko dla zbadania stanu pustelni. W pobliżu świątyni znajduje się skrytka, w której przechowujemy pamięć naszego miasta. Otrzymasz sześć zalutowanych tubusów. Złożysz je w archiwum.
– Wedle rozkazu.
– Nie będzie to łatwe zadanie. Wymaga gibkości ciała, chłodnego umysłu, no i wiąże się z pewnym wysiłkiem. Czy cierpisz na lęk wysokości?
– Jestem w stanie nad nim zapanować. Kiedy miałbym wyruszyć?
– Dzisiaj lub jutro.
– W zasadzie jestem gotów. Nie przewidziano dziś dla mnie żadnych szczególnych obowiązków. Muszę tylko zajść do domu po garść przydatnych drobiazgów.
– Doskonale! W takim razie wyjaśnię ci szczegóły. Musisz wszystko zapamiętać, nie możesz sporządzić żadnych notatek.
*
Mefa lubiła tę uliczkę. Starożytny bazaltowy bruk wydeptały tysiące stóp. Po kamiennych ścianach niedużych parterowych domów pięły się pędy róż. Latem było tu czerwono od kwiatów, a w powietrzu unosiła się ich delikatna woń. Teraz gałązki czerwieniały obsypane drobnymi owocami. Perspektywę ulicy zamykała północna część muru otaczającego górną dzielnicę.
Dziewczyna zapukała do drzwi. Otworzyła jej staruszka. Przez chwilę mierzyła gościa półprzytomnym spojrzeniem. Potarła palcami skroń. Sądząc po minie, nie mogła sobie przypomnieć, kogo przed sobą widzi.
– Jestem Mefa – podpowiedziała dziewczyna.
Kobieta zmarszczyła brwi. Potem spojrzała na siwe pasmo znaczące skroń przybyłej. Wyciągnęła pomarszczoną rękę i dotknęła odbarwionych włosów. W oczach błysnęła iskierka zrozumienia. Postukała się palcami w czoło.
– A... Jaskółka! – przypomniała sobie. – Od, eee... tkaczy. Wejdź, dziecko! Gerta jest u siebie. Nie, nie Gerta... Miliwanna.
Zapomina już nawet imienia własnej wnuczki, uświadomiła sobie ze smutkiem Mefa.
Przez małą sień weszły do kuchni. Nad piecem wisiały pęczki ziół, pachniało niedawnym obiadem. Ale obierki kartofli leżały porozrzucane po całej podłodze, jakby kobieta nie przywiązywała już większej wagi do utrzymania porządku.
– Moja babcia przysyła w prezencie dwa sery – powiedziała Mefa, kładąc zawiniątko na blacie.
– Dziękujemy serdecznie. Pozdrów, proszę, babcię ode mnie. – Staruszka patrzyła teraz znacznie przytomniej.
Mefa zapukała do drzwi pokoiku.
– Proszę – dobiegło ze środka.
Dziewczyna nacisnęła klamkę. Miliwanna siedziała w wysokim fotelu i szydełkowała, czytając jednocześnie książkę otwartą na pulpicie. Stopy oparła na krześle. Chore oczy ukrywała jak zwykle za okularami o ciemnoniebieskich szkłach.
Na widok przyjaciółki odłożyła robótkę. Jaskółka odsunęła dłonią drążki na łańcuszkach podwieszone do niskiego sufitu i siadła na zydelku obok. Przywitały się serdecznie.
– Cieszę się, że znów jesteś w domu. Jak twoje nogi? – zapytała Mefa. – Słyszałam, że spędziłaś trochę czasu w Domu Noży. Ta dziwaczna kuracja pomogła?
– Bolało trochę, szczypało jakby, ale nie widzę na razie żadnych zmian – westchnęła Miliwanna. – Jednak kapłani twierdzą, że to może potrwać. Robili mi też bicze wodne.
– Coś słyszałam...
– Sieką skórę cienkimi strumykami wody, na przemian gorącej i lodowatej. To bardzo pobudza krążenie krwi w żyłach. Do tego odczytali mi ustępy ze starej księgi, w której opisano podobne przypadki sprzed wieków. Uważają, że obie metody na pewno nie zaszkodzą, a może przyspieszą proces powrotu do zdrowia. Bo cały czas idzie jakby ku lepszemu. Latem odzyskałam na dobre czucie w stopach, już nawet koniuszki palców są wrażliwe, ale kostki i kolana pozostają wiotkie. Z największym wysiłkiem jestem w stanie napiąć mięśnie i usztywnić je tak, że mogę przejść sześć, siedem kroków bez trzymania się rękoma drążków. A jak twój brat?
– Prawie wrócił do pełnej sprawności. Jedna noga czasem trochę go boli, na dalsze eskapady zabiera kule. Ciągle ćwiczy.
– Ja też wykonuję zalecenia kapłanów. Jak mówiłam, są efekty. Przełożony Domu Noży kapłan Kapet twierdzi, że to może się jeszcze całkowicie cofnąć. Wyobraź sobie, dopiero teraz ten nowy archiwista kapłan Berett natrafił na opisy podobnej zarazy w księgach sprzed przeszło pięciuset lat.
– O! To ciekawe.
– Były bardzo podobne objawy, straszna gorączka, pozbawiająca sił i często zabijająca. Zlewne poty. Bywało, że choroba porażała mięśnie w piersi i chorzy dusili się lub stawało im serce. Po ustąpieniu pierwszego ataku czasami następował drugi. A u wracających do zdrowia trafiały się odbarwienie lub wypadanie włosów, niekiedy ślepota albo częściowa utrata wzroku, paraliże i niedowłady.
– To by pasowało. U ciebie uszkodziło tę część oka, która odpowiada za zwężanie źrenicy. Mnie choroba zostawiła trwały ślad jedynie na włosach. – Mefa dotknęła białego pasma.
– Na szczęście utrata czucia z czasem zazwyczaj mijała – dodała Miliwanna. – Jeśli to ta sama choroba, to dobrze. Gorzej, jeśli tylko podobna. Zauważono też, że ludzie, którzy przeszli uderzenie gorączki, niekiedy zmieniali się. Nie mogli zebrać myśli, dzieci uczyły się z największym trudem. A ci, którzy byli z natury weseli, cichli i popadali w melancholię. Jakby wysoka temperatura trawiąca ich ciała psuła coś w samym mózgu.
– Mnie rodzina mówi, że przed chorobą byłam weselsza, czasem w stopniu męczącym dla otoczenia, a potem bardzo spoważniałam – zadumała się Mefa. – Może to od choroby, może tylko wyrosłam... Mnie uratowało zawijanie w prześcieradła moczone w lodowatej wodzie. Kilka dni byłam nieprzytomna. Dziadek zmarł wtedy i chyba właśnie gorączka go zabiła.
– Mnie też zawijali. À propos wody... Jeśli mogłabym cię prosić o pomoc... Powinnam się umyć.
– Jasne.
Miliwanna wstała i złapała się drążków. Wsunęła stopy w kapcie. Przestawiała nogi całkiem sprawnie, ale nie mogła mocniej się na nich oprzeć. Przeszły do łazienki. W kącie pomieszczenia znajdowała się spora miedziana beczka. Poniżej umieszczono starożytną wannę z cienkiej brązowej blachy. Kilka pęknięć zręcznie zalutowano cyną. Na ściankach wanna miała wygrawerowane sceny z polowania. Mefa dotknęła blachy zbiornika i odkręciła kranik, by sprawdzić temperaturę. Wewnątrz biegła rura prowadząca z kuchennego pieca do komina. Po porannym paleniu woda była przyjemnie ciepła. Eleganckie porcelanowe sitko prysznica także pochodziło jeszcze z czasów Przodków. Mefa pomogła przyjaciółce się rozebrać. Potem dużą gąbką wyszorowała jej plecy. Miliwanna chwilami stała w miarę pewnie, ale większą część czasu trzymała się kurczowo uchwytu.
Potem zawinięta w ręcznik usiadła na stołku, a przyjaciółka gęstym grzebieniem pomogła rozczesać jej piękne ciemne włosy. Osuszyła je drugim ręcznikiem i zabrała się do plecenia grubego warkocza.
– Jesteś piękna – powiedziała. – Ta burza włosów, ciało też nabrało kobiecych kształtów. Piersi masz ładniejsze niż ja... Pełne i kuszące. Niejeden chłopak na ten widok doznałby gwałtownego przypływu myśli natrętnych, a przy tym niekoniecznie czystych i szlachetnych.
– Na razie nawet nie myślę o chłopakach. – Miliwanna westchnęła, wciągając suknię. – Ale może jeszcze będę chodzić. Wtedy zastanowię się, kogo by tu skusić tymi kształtami. – Puściła oko.
– W moim klanie, niestety, przetrzebiło chłopców. Zostało czterech, są z moim stryjem i wujami na Koziej Wyspie. Dave by się dla ciebie nadawał. Niestety, po pierwsze, powędrował na zachód z rozkazu arcykapłana, po drugie, wzdycha do kapłanki Any.
– Ona wiosną zadecyduje, czy zostaje w świątyni, czy odchodzi?
– Tak. Jeśli zostanie, nie sądzę, żeby szybko zaczął myśleć o jakiejś dziewczynie. Ast też znalazł sobie obiekt westchnień. Pamiętasz? Mówiłam ci o tej małej dzikusce.
– Pamiętam.
Czepiając się drążków, Miliwanna wsunęła stopy w kapcie.
– Dziękuję ci za pomoc. – Pocałowała przyjaciółkę w policzek. – Liczę, że kiedyś ja będę mogła jakoś pomóc tobie. Bo na razie mogę ci tylko zrobić czapkę i szal na zimę. Przeklęte kalectwo.
– Miejmy nadzieję, że to minie.
Przeszły do kuchni. Miliwanna siadła na ławie pod oknem. Mefa zamiotła podłogę z obierzyn. Potem rozdmuchała żar i postawiła na blasze czajnik.
– Widzę, że źle się dzieje z twoją babcią. Dziś ledwo mnie poznała.
– Światło jej rozumu bezpowrotnie gaśnie – odparła Miliwanna. – Czasem zapomina zrobić śniadanie. Często mówi sama do siebie albo w kółko to samo. Bywało, że dyskutowała z krewnymi, którzy od dawna już nie żyją, o jakichś sprawach z czasów swojej młodości. Często myli mnie z moją siostrą albo z matką. A czasem nawet ze swoją siostrą Gertą, która zmarła wiele lat przed tym, zanim się urodziłam. Myli się, gotując potrawy, czasem pomiesza składniki, da za mało albo za dużo przypraw.
– Chyba zbliża się czas, gdy trzeba będzie zapewnić jej kogoś na stałe do pomocy.
– Tak mi się wydaje. Rodzina powinna wrócić z wypasu za jakieś dziesięć, może piętnaście dni. Jesienne trawy nie są zbyt wartościową paszą, ale trzeba korzystać, póki nie przykryły ich śniegi. Zima zapowiada się ciężka.
– Nasi też nadal na Koziej Wyspie – powiedziała Mefa. – Ale wypasane zwierzęta w większości nie są nasze. My ich tylko pilnujemy, a olejarz płaci wełną i żywnością. Dobry układ, wszyscy są zadowoleni. Też powinni już niedługo wracać.
– Wszystko bym oddała za możliwość uganiania się po górach za owcami – westchnęła chora. – Modlę się do Tańczącej w Deszczu za pośrednictwem wielkiej nauczycielki lekarzy, zesłanej nam przez bogów Kasji. Z ksiąg wynika, że za czasów Przodków nie raz przemierzała nasze ziemie, uzdrawiając ludzi mocą nadaną jej przez bogów. A gdy umarła, jej dusza nie odeszła na zawsze do krainy Ojca Stu Światów, ale wiele razy nawiedzała miejsca, gdzie ludzie toczyli bój z chorobami, kalectwem i śmiercią. Stara Tilafia, ta fryzjerka, opowiadała, że w dzieciństwie, gdy była jeszcze zupełnie mała, dotkliwie poparzyła sobie rękę. Rana nie chciała się goić, zaogniła się i groziła jej amputacja, ale pewnego dnia przyszła do jej domu kapłanka z Domu Noży i zostawiła im maść, po której w kilka dni wszystko się wygoiło. Tylko że gdy przyszli do świątyni podziękować i złożyć ofiarę, wszyscy kapłani byli zdumieni. Okazało się, że nikogo takiego do nich nie wysyłano, a opisanej kapłanki nikt nie zna.
– Słyszałam tę opowieść. Gdy przed zarazą przechodziłam kurs felczerski, opowiedział nam ją kapłan nauczyciel. Szkoda, że cuda dzieją się tak rzadko – stwierdziła Mefa. – Trzeba ufać w pomoc bogów, ale nie liczyć na cuda. Na co dzień musimy wytężać własne siły.
– Ćwiczę, ćwiczę... – zapewniła Miliwanna. – O, popatrz, potrafię zgiąć duże palce u obu stóp. Wiosną były jak martwy kawałek mięsa, a teraz je czuję i co więcej, znów słuchają moich poleceń.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Andrzej Pilipiuk COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2024
WYDANIE I
ISBN 978-83-67949-13-2
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
GRAFIKA NA OKŁADCE Piotr Cieśliński
PROJEKT I OPRACOWANIE OKŁADKI Szymon Wójciak
ILUSTRACJE Paweł Zaręba
REDAKCJA Magdalena Byrska
KOREKTA Agnieszka Pawlikowska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow