Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatni tom bestsellerowego cyklu, w którym kozacka fantazja autora ożywia magię minionych epok. Gdzie na cios szablą odpowiada się chińskim granatem!
Maj, Anno Domini 1560. Gdańzona, stojąca nad grobem Hanza walczy o przetrwanie, jednak jest jeszcze w stanie ująć i ukarać tego, kto złamał jej prawa.
Staszek czuwa nad śmiertelnie ranną Helą. Nie widzi zaciskającej się pętli. Niebawem kolejny wilczy ogon zaznaczy śmierć kolejnego przyjaciela. Pomoc nie nadejdzie - Marek strzeżony przez hanzeatyckich zabójców podejmuje desperacką decyzję... Już za późno na intrygi. Rozbitkowie z innych czasów są w tym świecie anomalią. Los się ich nie ima i nie będą mieli przyszłości. Uczepieni nadziei na przetrwanie desperacko poszukują mitycznego Oka Jelenia - artefaktu z zapisem duszy Obcego. Jest ceną za ich życie i istnienie świata!
Wstęgi ludzkich losów łączą się jak w sferze armilarnej: Ty trzymasz w ręce swój świat i ja trzymam świat w ręce. Jak mówi stare kozackie przysłowie - kto jest durniem, niech umrze jako niewolnik.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
Cykl Oko Jelenia:
Droga do NidarosSrebrna Łania z VisbyDrewniana TwierdzaPan WilkówTriumf lisa ReinickeSfera ArmilarnaVisby, 6 maja 1560 r.
Doktor Hulier Hansavritson czekał na pomoście w południowej części portu. Niewielki okręt przycumował wreszcie. Załoga zarzucała liny na pachołki, z pokładu po trapie zszedł wysoki, szczupły mężczyzna. Ramiona okrył szeroką włoską peleryną, a u boku zawiesił szablę. Worek podróżny z szarego żaglowego płótna przerzucił przez ramię.
– Witam w Visby, panie Rip. – Medyk powitał go kordialnym uściskiem. – Jak podróż minęła?
– Trochę sztorm dokuczył, a i Duńczycy na cieśninach zażądali myta, ale poza tym dobrze – odparł przybysz. – Dopiero tu spotkało nas trochę kłopotów. Już myślałem, że statek utknie na łasze...
– Port jest z roku na rok coraz mocniej zamulony – westchnął Hulier, ruszając w stronę miasta. – W zeszłym roku wykonano ogromną pracę, wydobyto cztery duże wraki, inne rozpiłowano pod wodą. Podnoszono z dna basenu portowego kamienie balastowe i wyczerpywano piach. Wszystko na nic. Zbyt wiele nadal leży tam na dnie... Zważcie, panie, że wróg spalił i zatopił nam niemal pół setki dużych okrętów. To zmieniło kierunek prądów morskich, które od tysięcy lat żłobiły skały. Przegrywamy tę walkę. Także dlatego, że brak nam dziś pieniędzy, by ludzi nająć.
Gość otaksował wzrokiem rozległy basen portowy. Naturalna zatoka w zamierzchłych czasach osłonięta została falochronem. Teraz, dla poprawienia cyrkulacji wody rozebrano go w kilku punktach. Nawet z pomostu, na którym się znajdowali, widać było, że jest bardzo źle. Z wody tu i ówdzie sterczały resztki nasmołowanych wręgów. Nanoszony piach utworzył miejscami wysepki.
– To robota dla kilku setek ludzi na parę lat – powiedział. – Widzieliście może, panie, model machiny pogłębiającej, który zbudował Marius Kowalik?
– Owszem – przyznał doktor. – Wielce ciekawa konstrukcja, ale do darcia z dna ciężkich głazów nieprzydatna.
Przeszli wąską bramę w starym kamiennym murze oddzielającym nabrzeże od miasta.
– Brak nam funduszy, by Holendrów wprawionych w tej robocie nająć. A więźniów zdatnych do tak ciężkiej katorgi niewielu w lochach zamku siedzi. Przyjdzie chyba port porzucić i nowy w mniej dogodnym miejscu czynić.
– Z dala od magazynów... To i trudność będzie towar transportować. – Gość pokręcił głową. – Nie ma co. Celnie was ugodzili...
Nie minął kwadrans i stanęli przed domem Hansavritsonów. Brama prowadziła na dziedziniec. Drzwi obok – bezpośrednio do wnętrza.
Przybysz obejrzał z uwagą jedno i drugie.
– Nie ma śladów wyłamywania siłą – zauważył. – Ani też rygli chyba nie ruszano, bo kryte i dostępu z piłą do nich nie ma...
– Też zwróciłem na to uwagę. Niczego nie zmienialiśmy, tyle że mieszkam w jednym pokoju, a w kuchni służąca sypia i obiady gotuje.
– Wielce słuszna to decyzja, doktorze, bowiem ślad zadeptany niewiele wart... – mruknął Rip.
Długo i w zadumie kontemplował kolejne pomieszczenia. Zanotował na karcie kilka spostrzeżeń. Zatrzymali się w saloniku.
– Dokonał tego ktoś, kogo Peter znał i komu ufał – powiedział wreszcie.
– Z czego to wnosicie, panie?
– Proszę spojrzeć. – Wskazał stół. – Morderca przyszedł tu wieczorem. Siedli do kolacji. Potem służąca talerze zabrała i spać legła, oni zaś pozostali przy winie. Wypili go naprawdę sporo. – Wskazał brodą w kierunku resztek dwu roztrzaskanych dzbanów. – Zabójca wstał, niby to udając się na stronę. Poszedł jednak do drzwi i otworzył je, wpuszczając do środka kompanów. A może poczekał, aż Petera sen zmoże?
– Hmmm... Brat mój nie pijał wiele, a głowę miał mocną.
– Ten człowiek bywał tu już wcześniej i to nie raz. Rygle w drzwiach są złożonym mechanizmem, a on musiał je wysunąć cicho i po ciemku. Potem zapewne wrócił do kapitana Petera i zabawiał go rozmową, aż do chwili, gdy mordercy opanowali dom.
– Zabili wszystkich, bo są w Visby znani i bali się rozpoznania? – zadumał się Hulier.
– Kto wie... Jeśli w maskach wystąpili, mord nie był konieczny. Ale wydaje mi się, że zabijali i niszczyli wszystko z dzikiej żądzy lub wedle ścisłych wskazówek. No i to... – Wskazał ogon wilka przybity nożem do ściany.
– Znak. Przesłanie. Niczym podpis wydrapany na kamieniu...
– Tak.
– Jeśli do mnie ta wiadomość, to jej nie zrozumiałem. Choć domyślać się mogę nadawcy. A w każdym razie wiem, skąd nasi dziadowie piękne wilcze skóry przywozili.
– Mnie zaś się zdaje, że symbol ten rozumiem... Czy goście z tego kraju odwiedzali Visby ostatnimi czasy?
– Z tego, co wiem, nie. I jeśli pominiemy znanych wam Borysa i Sadkę, żaden nie przebywa w mieście stale. Przyjaciół mego brata podejrzewałem i na ile się dało, próbowałem ustalić, co robili dnia tego. Ale niewiele wskórałem.
– Ten trop jest chyba nazbyt zimny... Wspominaliście w liście, że służąca kapitana Petera przeżyła?
– Tak. Za słabo uderzyli ją obuchem. Umarła jednak kilka dni temu w malignie. Nic nie powiedziała.
– Umarła powiadacie?
– Przyczyny jej śmierci nie budzą wątpliwości. Nikt jej nie dobił.
– Nie możemy zatem zakładać, że szajka nadal przebywa na Gotlandii – rozważał przybysz.
– Nie ma po temu żadnych przesłanek.
– To bardzo dobrze, gdyż potwierdza pewne konstrukcje logiczne, które sobie wykoncypowałem. Ruszam zatem do Gdańska – powiedział Holender.
– Sądzicie, panie, że tam właśnie zdołacie odnaleźć wyjaśnienie zagadki?
– Nie jestem pewien, ale... W Visby mordercy uderzyli raz. W Rydze raz. Natomiast w Gdańsku co najmniej trzykrotnie. To może oznaczać, że mieści się tam sztab główny spisku. A jeśli nie, być może zdobędę kolejny kamyczek do mojej układanki.
– W Gdańsku żelazną ręką rządzi justycjariusz Grzegorz Gerhard Grot. Bystry człowiek, dociekliwy. Wiele trudnych dochodzeń przeprowadził, wielu złoczyńców pochwycił. Co więcej, ma licznych informatorów.
– Rozumiem. Też o nim słyszałem. Ale czasem przyda się ktoś, kto spojrzy z zewnątrz. Ktoś, kto nie poprzestanie na grzebaniu w komórkach, kloakach i rynsztokach, ale spróbuje sięgnąć głębiej... Mój okręt odpływa pojutrze. Przejdę się jeszcze po mieście i powęszę. Może akurat na jakiś trop natrafię?
Byłem w drodze już trzeci dzień. Na ile mogłem się zorientować, wiatr nam wyjątkowo nie sprzyjał. „Srebrna Łania” sunęła niespiesznie wzdłuż brzegu, czasem, gdy żagle wisiały niczym mokre szmaty, tylko leniwie dryfowała. Nie zawijaliśmy do portów. Od czasu do czasu mijały nas inne okręty. Wieczorami załoga rzucała kotwicę. Na masztach, dziobie i rufie wywieszano wówczas lampy sygnałowe i staliśmy aż do świtu.
Nie spieszą się, dumałem. Czekają na coś? Na kogoś? Ktoś ma dołączyć? Może nas dogonić?
Dochodziłem do siebie. Spodziewałem się, że psi smalec z rodzynkami, którym mnie obficie raczono, wywoła totalną biegunkę, ale, o dziwo, mój organizm znosił obrzydliwą kurację z wyjątkowym męstwem. Hans karmił mnie także smażonym łososiem i miodem. Nie powiem, smakowało, a i siły odzyskiwałem. Kaszlałem też mniej, a we flegmie nie pojawiała się już krew.
Przez pierwsze dwa dni prawie cały czas leżałem. Nie miałem wiele do roboty, przestudiowałem gruby kajet znaleziony w worku. Staszek opisał mi dość szczegółowo swoje przygody w Szwecji oraz co działo się, gdy gniłem w lochu. Dołączył swoje przemyślenia na temat Hanzy i łasicy. Dołożył też moje kartki, na których spisywałem zimą relację o śmierci księdza Jona. Przejrzałem je sobie i uzupełniłem o kilka szczegółów. Trzeciego dnia poczułem, jak wstępują we mnie nowe siły. Nadal dręczyły mnie zawroty głowy, lecz nie były już tak dokuczliwe jak na początku. Kołysanie okrętu w ogóle mi nie przeszkadzało. Wyszedłem na pokład. Wiatr wciąż był marny. Wokół, na rozległym morskim przestworzu, widziałem co najmniej kilkanaście innych jednostek. Niektóre płynęły kursem zbliżonym do naszego. Inne szły ku lądowi lub na pełne morze.
– Zbliżamy się do jakiegoś portu? – zagadnąłem Hansa, który siedział na stołku i zręcznie machając szydłem, szył żagle.
– To Königsberg, czy jak Polacy mawiają: Królewiec – wyjaśnił chłopak.
– Okrętów jak w Gdańsku.
– Gdzie tam, jak się do Gdańska płynie, to widać wokół z mendel razy więcej... Tu morze nieomal puste.
Dmuchnęło mocniej, żagle załopotały. Cofnąłem się, chroniąc przed wiatrem. Świeże powietrze w nadmiarze szkodzi... Odkaszlnąłem flegmą za burtę. Przy głębszych wdechach świszczało mi trochę w oskrzelach. Zapalenie? Diabli wiedzą...
– Lato idzie – odezwał się Hans, nie przerywając roboty. – W sierpniu i na początku września to dopiero, panie, zobaczycie, o ile do tego czasu wrócicie do Gdańska. Jak spłynie Wisłą zboże z Rusi i Ukrainy. Co to się będzie działo...
– Jak niby z Ukrainy Wisłą spłynie? – zirytowałem się.
– Tego nie wiem, nie widziałem map tamtych stron – zadumał się na chwilę. – A co, Wisła tam nie płynie? Może Bug?
– Rzeki ukraińskie wpadają do Morza Czarnego.
– A to może wozami dostarczą do Bugu lub Wisły i spławią stamtąd? Ja w nawigacji na naszych morzach uczony. Krainy, które są w głębi lądu, znam słabo – dodał tonem usprawiedliwienia. – Daleko mi do waszej mądrości i obycia w świecie, panie – podlizał się.
Przymknąłem oczy rozleniwiony słońcem.
Głąb straszny, dumałem. A może nie? Piłem kawę z Etiopii, miałem radio zrobione na Tajwanie, Zuzannie kupiłem pierścionek z rubinem wydobytym w Birmie, jednak gdybym miał te kraje dokładnie umiejscowić na mapie, to kuso... Etiopia gdzieś na południe od Sudanu, Tajwan opodal Chin, Birma gdzieś na wschód od Indii... ale gdzie tak dokładnie? A przecież miałem w domu globus, mapy, atlas... A on? Czego od niego wymagam? To Niemiec. Wiem, gdzie leży Saksonia, wiem, gdzie szukać na mapie Bawarii i Zagłębia Saary. A na przykład taka Meklemburgia? Kojarzę Łabę i Ren, ale inne rzeki? Zbyt surowo go oceniam...
Minęliśmy Królewiec, nie zawijając do portu. Koło południa złapaliśmy lepszy wiatr. Załoga postawiła dodatkowe żagle. Hans nadal niestrudzenie ściubił ściegi dratwą po płótnie. Siedziałem w kącie. Było mi dobrze. Jakiś marynarz z przetrąconym nosem przyniósł mi obiad – michę klusek ze skwarkami w kamionkowej misce. Jadłem je, ignorując mewy, które latały nad pokładem, natarczywie domagając się poczęstunku.
– Umknąłeś z Bergen – zagadnąłem Hansa. – Co tam się działo? Po tym, jak „Łania” odpłynęła z zatoki Vågen. – Wolałem nie wdawać się w szczegóły.
– Pana Edwarda ubili. Gdy przyszli po niego, kilku trupem położył, ale nec Herkules... Mnie omal nie złapali, na szczęście pański przyjaciel Kozak się napatoczył i usiekł tych, którzy mnie pochwycili. A potem cóż... Przekradłem się do norweskiej części miasta, tam zaufani ludzie pomogli wyprawić się w drogę. Wiosną byłem już w Bremie... Nieciekawa historia z naszym kochanym Bergen. Kantor zlikwidowany. Powiadają, że syndyk Sudermann chciał zwołać hansatag i przegłosować wojnę, by odbić Bergen dla Hanzy siłą, ale miasta nie wysłały delegatów.
– Fatalnie – mruknąłem.
Zamyśliłem się. Gdyby Peter Hansavritson był wolny, czy Hanza zdołałaby podjąć działania dla odzyskania kantoru? Czy jego zniknięcie aż tyle znaczyło? Nie wiedziałem.
– Tak mi tam było dobrze – rozżalił się. – Robota lekka. Na kupca się uczyłem, spałem w cieple i jadłem dobrze. A dzięki wam, panie, i chodzić na tej chromej nodze coraz lepiej się udawało...
– A teraz co?
– Za chłopaka okrętowego robię. Może dobrze się wyszkolę, marynarzem zostanę, kapitanem kiedyś nawet, ale kupcem już nie będę. Tu trza wielkich pieniędzy i polecenia. To był cud, że pan Edward na naukę mnie przyjął. Nikt inny nie zechce...
– Może nie będzie tak źle? – próbowałem go pocieszyć.
Niemcy, rozmyślałem, spoglądając spod oka na krzątającą się załogę. Przejmuję się losem Bergen, bo mieszkałem wśród nich. Zżyłem się trochę, przez te kilka tygodni wrosłem w miasto. A przecież tak z czysto logicznego punktu widzenia, to co zrobił Rosenkrantz było słuszne. Hanza monopolizowała handel Norwegii z resztą świata. Dusiła, dławiła, narzucała swoje prawa, przejmowała zyski. Jak się to komuś nie podobało, jak ktoś jej podskoczył, zarzynała go jak prosię. Ot, choćby jak naszego starego znajomego lensmanna z Trondheim. No, powiedzmy, że temu akurat stryczek się należał jak sfinksowi obelisk. Ale Bergen? Namiestnik powiedział tyle, że skończyła się laba... A może nie treść, a forma, w jakiej to zrobił, mnie odrzuca?
– O czym myślicie, panie? – zagadnął Hans.
– O tym, po czyjej jestem stronie – wyjaśniłem.
– Skoro jesteście, panie, więźniem Hanzy, to oznacza, żeście naszym wrogiem albo przynajmniej przeciwnikiem – odparł rezolutnie. – Przyjaciół ani sojuszników przecież się nie więzi...
– Chyba masz rację – odpowiedziałem pogodnie.
Jednak wiedziałem, że to nie takie proste. Bo, co tu dużo ukrywać, podobała mi się Liga. Podobały mi się proste i surowe zwyczaje, wedle których żyli ci ludzie, podobała mi się ich zadziorność, nieustępliwa walka o swoje, dzielny opór przed złupieniem podatkami. Z drugiej strony... Prawo pięści, odrzucanie praw innych narodów na rzecz wymuszonych przywilejów.
To jak z korporacją adwokacką, dumałem. Wszyscy wkurzają się na system aplikacji i bariery dopuszczenia do zawodu, ale gdy już zostaną adwokatami pełną gębą, będą do ostatniej kropli krwi walczyć o zachowanie prawa do sekowania wszystkich, którzy, nie należąc do korporacji, marzą o wykonywaniu tego zawodu. Dobrze być członkiem Hanzy, bo to daje ogromną przewagę nad tymi, którzy nie są. Dobrze być kupcem, bo to daje możliwości, których nie mają inni.
Ty to jednak głupi jesteś, westchnął diabeł z ubolewaniem. Pół roku zajęło ci dojście do tak prostych wniosków. A mogłeś prościej zdefiniować. Hanza to przede wszystkim Niemcy. Musiałeś solidnie dostać pałą po łbie i batogiem przez grzbiet, żeby sobie przypomnieć, kto jest twoim odwiecznym wrogiem?
Przestań pieprzyć, wzruszyłem ramionami. Jaki tam z nich odwieczny wróg, skoro zachodnia granica między Koroną a Niemcami przez pięćset lat była najspokojniejszą i najbardziej stabilną granicą w Europie. Dopiero potem im zaczęło ostro odwalać.
Patrzyłem, jak Hans machinalnie przebija grube płótno szydłem i przeciąga szarą dratwę, tworząc równiutki, niemal maszynowy ścieg.
– Tak się zastanawiam... – Popatrzyłem na chłopaka. – Czy poza imieniem masz jakieś nazwisko?
– Tak, panie. Mój ród nosi miano Schickelgruber.
Nawet mojego diabła stróża totalnie zamurowało.
Staszek siedział w fotelu, wsłuchując się w równy oddech Heli. Ciemność rozjaśniał słaby poblask żaru dogasającego w piecu. W pokoju było przyjemnie ciepło, czasem tylko od okna przeszedł zimny podmuch. Nad Gdańskiem wstawał kolejny dzień. Czwarty od wyjazdu Marka. Piąty od chwili, gdy oszukał burmistrza, podając się za wysłannika syndyka Hanzy.
Boję się, myślał ponuro. Boję się jak chyba nigdy w życiu... Heinrich Sudermann jest w mieście. Zapewne przybył tu w sprawach Hanzy. Będzie się spotykał z władzami. Rozmawiał, może wydawał rozkazy. Wystarczy, że burmistrz go zapyta o przyczyny zwolnienia Marka. Sprawa się rypnie i po ptokach. Wezwą justycjariusza. Grzegorz Grot w ciągu najwyżej piętnastu sekund domyśli się, kto im ten figiel wyciął. Przyjdą po mnie. Rewolwer nie pomoże. Zresztą wiedzą, że jestem uzbrojony.
Wstał, podszedł do pieca i poruszył pogrzebaczem resztki polana, wpychając je głębiej w żar. Kaskada iskier posypała się do popielnika. Patrzył, jak gasną jedna po drugiej. Wrócił na swoje miejsce. Usiadł w fotelu. Poderwał się, jakby poduszka oparzyła go w pośladki, przeszedł kilka kroków i wrócił na siedzisko. Nie mógł nic na to poradzić, nosiło go tak, że miał ochotę wyć i biegać w kółko.
Jest szansa, jedna na sto... Że Sudermann załatwi, co miał załatwić, i odjedzie. Że nikt go o nic nie zapyta. Że nie będzie w ogóle rozmawiał z najważniejszym burmistrzem, że przyjechał tu w mniej istotnej sprawie... Boję się mniej niż wczoraj, skonstatował. Każda doba daje większą nadzieję, że sprawa jakoś przyschnie, rozejdzie się po kościach. Marek jest bezpieczny w drodze na Gotlandię. Ale ja...
Zagryzł wargi. Znowu się poderwał. Usiadł.
Uratowałem go. I być może zapłacę gardłem. Mogłem zginąć od razu, gdyby mój fortel się wydał. Dwa piętra z gabinetu do lochu. Dlaczego to zrobiłem? Ze szczeniackiej brawury czy dlatego, że po prostu było trzeba? Poczułem imperatyw moralny ochrony przyjaciela, czy jak to zwą?
– Trzeba było uciekać zaraz po wykonaniu zadania – szepnął. – Nadal trzeba! Gdyby nie ona...
Spojrzał na Helę. Spała nienaturalnym, dziwnym, niezwykle głębokim snem. Gęste, rude pukle włosów wiły się po poduszce niczym strumyki lawy. Pierś unosiła się nie częściej niż raz na minutę. Wychudła, ale wyglądała jakby zdrowiej niż poprzednio. Skóra zaróżowiła się. Dłoń, której dotknął, nie była już taka wiotka.
Nie mogłem jej zostawić, pomyślał z czułością i melancholią zarazem. Po prostu nie mogłem. Nie mogę. I nie chcę, uświadomił sobie. Gdy się znowu ocknie, będę przy niej...
Lęk napłynął kolejną falą. Staszek się wzdrygnął. Przypomniał sobie niedawną egzekucję katowej. Szafot, pieniek z nacięciem na głowę, cień oprawcy padający w punkt, gdzie za chwilę uderzy miecz. Chłopak poderwał się na równe nogi.
Uciekać? – myśli podjęły rozpaczliwą gonitwę. I co? Zostawię Helę? Przecież nie mogę... Obiecałem się nią zaopiekować. Raz już skrewiłem. Nie mogę zawalić po raz drugi. Dojdzie do siebie, wtedy wyjedziemy. Na razie trzeba cierpliwie czekać... Przyczaić się. Chciałem być jak lis Reinicke, to teraz muszę siedzieć. Niczym lis w norze. Przeczekać polowanie... Gówno tam przeczekam. Przyjdą tu jak po sznurku. Ukryć się? Gdzie?! W kościele? W klasztorze? Na prawach azylu?
Usiadł ciężko na poduszkach. Czuł, jak kołacze mu serce. Dotknął mostka. Do tej pory może dwa razy w życiu czuł podobny ból.
– Tego tylko brakuje, żebym z nerwów padł na zawał... Nie, to chyba niemożliwe. Nie w tym wieku.
Spojrzał na pierś przyjaciółki unoszącą się w równym oddechu.
Ile to jeszcze potrwa? – zamyślił się. Śpi bez żadnej przerwy po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przełyka podane płyny, ale prawie nie wydala moczu. Nie poci się. Co się dzieje z tą wodą? Zużywa się w jakichś procesach? Ciało ma chłodne, niższa temperatura spowalnia procesy życiowe albo po prostu siada krążenie... Nanotech łata uszkodzenia, czy może to normalne po takim postrzale? Czy mamy w sobie jakikolwiek nanotech, czy to tylko jedna z teorii Marka? Bez mikroskopu tego nie sprawdzę. A jeśli nie mamy żadnego wspomagania? Jeśli organizm musi poradzić sobie sam? Uczyli nas w szkole masy pierdoł, a anatomię człowieka i podstawy medycyny olali. Kuliśmy, jakie enzymy występują w żołądku, ale nikt nie mówił nam, jak leczyć ciężkie rany. Nie ma chyba zakażenia. Może jest aż tak odporna, może jej system immunologiczny jest wydajniejszy i zdusił stan zapalny. Ale przecież jelita nie zrosną się same... Gdyby chociaż pojawiła się łasica... Przy jej możliwościach wyleczyć podobne uszkodzenia to tyle co nic.
Kopyta konia wybiły poranne werble na bruku za oknem. Gdzieś w dali zaturkotał konny wóz. Miasto budziło się do życia. Pani Agata dotknęła jego ramienia. Spłoszony poderwał głowę. Nawet nie zauważył, że przysnął... Na zewnątrz słońce stało już wysoko.
– Ja... Przepraszam, zasnąłem... – bąknął, rzucając przerażone spojrzenie w bok.
Hela spała zupełnie spokojnie. Pierś unosiła się równo. Na policzkach pojawił się nawet mocniejszy rumieniec.
– Mam prośbę, na targ iść trzeba – odezwała się wdówka. – Czy zechcesz towarzyszyć Marcie, aby dźwigać kosza nie musiała? Artur coś niezdrów.
– Oczywiście. – Wstał i ukłonił się. – W mig będę gotów...
Jestem durniem, myślał, idąc przez hol. Nie powinienem pokazywać się w mieście. Ale jak niby mam odmówić? Zapewnili nam dach nad głową, opiekę dla mojej dziewczyny, wikt...
Wzuł buty stojące w sieni, zarzucił płaszcz na ramiona. Ściągnął pas o dwie dziurki. Kapelusz. Sprawdził, czy broń ma na podorędziu. Służąca zbiegła po schodach. Warkocz podskakiwał na jej plecach. Drobna, chuda nastolatka o spracowanych dłoniach. Założyła liche trzewiki. I mogli ruszać. Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem.
Najtrudniej wyjść na zewnątrz, pomyślał Staszek, robiąc krok nad progiem. Dom wydaje się bezpieczny... To oczywiście złudzenie. Przecież ceklarze nie muszą chwytać mnie na ulicy.
Poranek był chłodny, z daleka wiatr niósł woń mokrej ziemi. Nawoskowane cholewki poskrzypywały. Marta w swoich znoszonych bucikach zręcznie omijała lub przeskakiwała kałuże. Staszek rozglądał się wokoło. Wiosna. Przypomniał sobie swoją epokę. Dziewczęta w krótkich sukienkach, pastelowe barwy ubrań, radość wręcz kipiąca w powietrzu. Tu widział ciągle szarości odzienia, zmęczone i zafrasowane twarze tak dorosłych, jak i dzieci.
Dla nich ciężka pora roku, uświadomił sobie. Żywność jest bardzo droga. Zimowe zapasy powoli się kończą. W niejednej chacie i kamieniczce zagościł głód.
Rynsztoki cuchnęły z dnia na dzień coraz zjadliwiej. Zgniła kapusta, zdechłe szczury, odchody ludzkie i zwierzęce...
Co będzie latem? – zadumał się przybysz z przyszłości. Smród, że nos urwie. A kto wie, czy z tego syfu nie będzie jakiej epidemii. Czerwonka, tyfus, cholera, żółtaczka... Będę musiał bardzo uważać, co jem, co piję. Zatrucia pokarmowe co roku zabijają tu masę ludzi.
Początkowo, idąc ulicą, bał się każdego cienia. Z każdym krokiem strach mijał. Nikt za nimi nie szedł. Nie spotkali żadnego strażnika. Ale nadal czuł się niewyraźnie.
Nocne przemyślenia wracały niechciane. Zagrałem na nosie burmistrzowi... Jak to się stało, że wpakowałem się w tak niewiarygodną kabałę? Spirala śmierci. Od kiedy trafiłem do tej epoki, co rusz robię rzeczy, które mogą się skończyć zupełnie fatalnie! A Marek już pewnie w Visby. Najął pokój w jakimś zajeździe, posiedzi w cieple, będzie się dobrze odżywiał i wróci do zdrowia... Trzeba do niego jechać. Jak tylko Hela dojdzie bardziej do siebie. O ile dojdzie. I o ile w ogóle zechce mi towarzyszyć...
– Czemu pan taki smutny? – zapytała krocząca obok dziewczyna. – Troski odejdą, gdy tylko panna Helena z łoża wstanie. – Jej myśli wyraźnie obracały się wokół podobnych problemów.
– Chyba tak – mruknął. – Choć mam też inne zmartwienia.
– To wiosna – wyjaśniła z prostotą. – Gdy słońce przygrzewa, słabość członków na ludzi przychodzi i miast radości, senność i smutek się czasem pojawiają. Gdy jednak człek do światła i wiatru przywyknie, gorączka w żyłach zmartwienia wypędzi... Wina kieliszek humor poprawi.
Depresja wiosenna, przełożył sobie wywód Marty na terminologię medyczną swojej epoki. Alkoholem to leczyć? Jeszcze nie zgłupiałem!
Służąca dreptała przez błoto lekko, niemal radośnie, jakby tańczyła. Cieszyła się wiosną. Żadne smutki nie zaprzątały jej głowy. Staszek poczuł zazdrość.
Ma co jeść, ma gdzie spać. Traktują ją dobrze i to wystarczy, by była szczęśliwa, westchnął w duchu. Haruje jak wół, ciężej niż niejeden dorosły w moich czasach. A przyszłość? Ma trzynaście, nie, czternaście lat. To już próg dorosłości. Za rok lub dwa Ferberowie wydadzą ją za mąż. Może nie będzie to jakaś superpartia, ale z pewnością wybiorą kogoś porządnego i w miarę zamożnego. Dadzą posag. I będzie pędzić życie spokojne i w miarę bezpieczne. Urodzi szóstkę dzieci. Wojny ze Szwecją? Jest jeszcze czas.
Zagryzł wargi. Kolejny raz uderzyło go zwątpienie, zniechęcenie, zmęczenie tak straszliwe, że odbierające chęć do życia.
To teraz mój świat, pomyślał ze smutkiem. Cały ten syf, powszechna nędza, choroby, przemoc na każdym kroku... I tak mam nieprawdopodobne szczęście. Wygrzebałem tu sobie niewielką, w miarę bezpieczną norkę, jak robak w gnijącym jabłku. A jednak czuję, że to nie jest moje miejsce. Pewnie nigdy nie będzie. Zawsze już będę porównywał to, co jest, z tym, co przepadło.
Wyszli przed bramę na targowisko. Chłopi ściągnęli z bliska i daleka. Większość towarów przyniesiono w koszach na plecach, część sprzedawano wprost z furmanek i wózków. Na placu można się było zaopatrzyć w mięso o kolorach i zapachu, który przyprawiłby inspektorów sanepidu o zawał. Schab, szynka, pieczeniowe, ozory, wątroby, serca, ćwiartki łbów, ogony, racice. Wołowina, wieprzowina, cielęcina, jagnięcina, koźlina, ba, były nawet dwie wypatroszone foki! W klatkach z drewnianych prętów widział żywe kury, kaczki, gęsi, perliczki, króliki. Mijał kupki zwierzęcych kości, niedawno obranych z mięsa.
Na zupę czy co? – zdziwił się. A może dla psów?
Z daleka czuł ryby świeże, niezupełnie świeże, ale także wędzone, suszone i solone. Pośrodku królował sum gigant, długi na dobre dwa metry potwór. Były też jesiotry o zadartych pyskach i grzbietach ozdobionych kościanymi płytkami. W niedużych woreczkach i faskach można było ujrzeć rozmaite kasze, ziarna gorczycy, zboża.
Najbiedniejsi sprzedawali pęki łyka i rogoży, wiązki chrustu, siana i suszoną trawę morską na sienniki. Kilka chłopek prezentowało grube walonki uplecione ze słomy i wiklinowe kosze. Staszek widział drewniane łyżki, kubki, beczki, pudełka i skrzynie. Kilkoro sprzedawców na słomianych matach rozłożyło niewielkie bryłki bursztynu.
Wiosna, pomyślał. Morze po każdym sztormie wyrzuca...
Marta dała się porwać w wir zakupów. Staszek pilnował jej pleców. W koszu szybko wylądowały okazały jesiotr, ćwiartka koźlęcia, kilka brył wosku na świece, dwie gomółki sera. Zarówno klientka, jak i przekupnie odstawiali istny teatr, targując się. Słysząc ceny, dziewczyna łapała się demonstracyjnie za głowę, wynajdywała jakieś drobne wady. Sprzedawcy udawali śmiertelnie obrażonych. Ale od słowa do słowa ustalano, co ile ma kosztować.
Staszek mimowolnie rozglądał się wokoło. Chłonął atmosferę miejsca. Przez plac kroczył wysoki, szczupły mężczyzna odziany z niemiecka. W rękach trzymał plik obrazków świętych, odbitych z drzeworytu. W kącie koło szafotu pracował stomatolog. Rwał zęby kleszczami, aż krew bryzgała. Zebrany wokół tłum miał chyba niezły ubaw, widząc, jak kolejni nieszczęśnicy, kuląc się ze strachu, podchodzą celem odbycia „operacji”.
Na stoisku obok garncarz prezentował swoje wyroby. Staszek spojrzał na setki garnków i misek i poczuł przypływ natchnienia. Ujął jedną z nich w dłoń.
– Dwa szelągi – wyznaczył cenę rzemieślnik. – To jak za darmo – dodał, widząc Staszkowe wahanie.
– Poproszę eeee... czterdzieści.
– Służę waszmości!
Marta przyglądająca się zakupowi uniosła wysoko brwi. O nic nie zapytała, lecz w jej oczach zabłysło niewypowiedziane pytanie.
– Spróbuję zrobić specjalne lekarstwo dla Heli, a i nam się przyda w razie czego – wyjaśnił.
– Sztuka alchemiczna to domena wysoce niebezpieczna... – bąknęła z naganą.
– To nie będzie żadna magia ani alchemia. – Wzruszył ramionami. – Czysta farmacja, jakiej uczeni mężowie na chrześcijańskich uniwersytetach uczą – zełgał.
– Co jeszcze będzie niezbędne? – zapytała konkretnie.
– Z dziesięć sztuk kurzych skrzydełek...
Wreszcie można było wracać. W samą porę, bo niebo chmurzyło się wyraźnie. Staszek zarzucił ciężki kosz na ramię. Mięso, woreczek kaszy, pęczek świeżych wiosennych ziół. W domu są jeszcze przyprawy, sól, oliwa, mąka... Agata i kucharka z pewnością wyczarują na obiad coś smacznego.
Zjadłbym frytki, westchnął w duchu. Takie z zardzewiałej przyczepy, paskudne, w papierowej torebce, usmażone na starym oleju... Albo zapiekankę z pieczarkami.
Ulicą przejechało czterech konnych. Staszek mimowolnie pomyślał o Kozakach. Odjechali. Pochłonęła ich przestrzeń. Przemierzają teraz szerokie mazowieckie gościńce, a może dotarli już do Lublina? Albo i dalej?
Jeśli kiedyś zechcę odnaleźć Maksyma, jakie mam na to szanse? – zamyślił się znowu. A jednak oni potrafią się odszukać. Listy odnajdują kupców w dalekich portach. Zbiegłych złoczyńców chwyta się w obcych miastach i odstawia do domu, to znaczy na właściwy szafot... Nie ogarniam tej rzeczywistości. Po pół roku w tej epoce, wśród tych ludzi nadal czuję się całkiem zagubiony. A to przecież teraz mój świat.
– O czym pan tak ciągle duma? – Dziewczyna spojrzała na Staszka spod oka. – Troska o Helę widać umysł mąci. Ale ona do zdrowia już wraca. Jeszcze ze dwie niedziele i na nogi pewnie stanie.
– Obyś miała rację – westchnął.
– Bóg dopomoże... I ciało ma silne. Takiej byle co nie złamie! A ta sprawa z pierścionkiem ułoży się przecież.
– Gdzie tam. – Wzruszył ramionami. – Zachowałem się jak ostatni prostak. Rok może upłynąć, a ona nadal będzie się wściekać na samo wspomnienie. Wszystko zepsułem. Zaprzepaściłem! Tak głupio...
Marta westchnęła ciężko i z politowaniem. Podeszła, stanęła blisko i popatrzyła chłopakowi w oczy.
– Panie Stanisławie – powiedziała tonem wiekowej, doświadczonej życiowo matrony. – Niechże pan nie zwiesza smętnie głowy, tylko pomyśli chwilę. Co się stało z pierścieniem?
– Nic... Nadal ma go na palcu. – Spojrzał na towarzyszkę zdezorientowany.
– Gdyby się naprawdę obraziła, to przecież o ziemię by cisnęła. Albo i oknem, czy w żar na piecu. Albo do urynału może...
Co to jest, u diabła, urynał? – zdumiał się Staszek. A, jasne, nocnik...
– To znaczy, że...
– Oświadczyn nie przyjęła wprawdzie, ale też nie odrzuciła. Obraziła się, bo tak dziewicy czynić wypada, wszak źle to waść przeprowadził. Ale niebawem wszystko się po waszmości myśli ułoży... Pogniewa się jeszcze, bo tak cnotliwej pannie przystoi, i winę daruje. Wtedy zapewne da drugą szansę, chyba że jeszcze zechce się pobawić, jak kotka bawi się czasem schwytaną żywą myszą.
– To może jeszcze jeden pierścień kupię? Ładniejszy jakiś wybiorę...
– E, to chyba zbyteczne. Pierścionek wszak jest piękny... Klejnoty – westchnęła Marta. – U Anny na wieczernicy napatrzyłam się do syta, co panny z bogatych domów noszą. Pani Agata także ma piękne pierścienie, ten od męża, z brylantem, amsterdamskiej roboty... I ten drugi z rubinem koloru gołębiej krwi... I kolczyki z perłami, i bransolet kilka... A ja... jeden cienki srebrny łańcuch po matce.
Kupię jej ładną broszkę, postanowił. Za pomoc w zrozumieniu pokrętnej i zagadkowej psychiki kobiety. Bo sam bym sto lat kombinował, a nie wpadł, o co chodzi...
Zaraz po powrocie do domu wdówka zagoniła Staszka do pracy. Narąbał drewek, potem potłukł trochę kamieni mających posłużyć do wysypania dziedzińca, wreszcie, używając kawałka szmatki, naoliwił zamki i zawiasy drzwi.
Tu jednak jest wilgoć, dumał, patrząc na stalowe sztabki pokryte delikatną kaszką korozji. Zimno w tych murach, może para przez to łatwiej się skrapla na metalu?
Zjedli obiad. Po posiłku Staszek poszedł z Arturem do znajomego magazynu po drugiej stronie ulicy. Młodemu kupcowi coś nie zgadzało się w regestrach i postanowił zrobić kontrolny spis towarów, a przy okazji sprawdzić, czy myszy nie dobrały się do bel sukna. Dopiero przed wieczorem chłopak był wreszcie wolny.
Marta uwijała się po kuchni. Patrzył na nią przez chwilę. Szara płócienna sukienka, włosy związane grubą wstążką. Chodaki stukały cicho, gdy krzątała się przy stole, zagniatając kluski.
– Mam pytanie. – Uśmiechnął się. – Czy...
– Wszystko czeka. – Dygnęła, wskazując blat, na którym leżał stosik kurzych skrzydełek. – W mig się uwinę z robotą i mogę się brać do leków warzenia. Co trzeba z tego przygotować?
– Jeśli mogę cię prosić... Potrzebuję gęsty rosół, taki, który w chłodzie zetnie się w półpłynną galaretę. Tylko ugotuj go bez soli – dodał po chwili namysłu. – I bez przypraw.
Dziewczyna skończyła z kluskami i zakrzątnęła się przy drobiu. Namoczyli skrzydełka we wrzątku, a potem siedli na zydlach i, prawie parząc palce, oskubali z pierza.
Jak przyjemnie, pomyślał chłopak. Ciepło, towarzystwo miłej dziewczyny, praca... I same pożyteczne rzeczy dziś robię. Gdyby nie stan Heli, nic więcej nie potrzebowałbym do szczęścia...
Marta ustawiła na nalepie mały garnczek wody, obłożyła go chrustem i zaczęła gotować bulion.
– A mięso też będzie potrzebne? – zaciekawiła się.
– Zjemy na kolację. – Puścił do niej oko.
Zaczerwieniła się i spuściła wzrok.
– Przepraszam – bąknął.
Był wściekły na siebie. Znowu, setny już chyba raz, zrobił coś nie tak.
Nigdy się nie nauczę, westchnął w duchu. Zawsze będę dla tych ludzi chamem i dzikusem.
Na szczęście dziewczyna nie myślała się długo gniewać. Zebrała z garnka szumowiny. Niebawem bulion był gotów. Marta ujęła dziurkowaną łychę i wyłowiła rozgotowane skrzydełka. Potem, zręcznie posługując się widełkami, zdjęła garnek z nalepy.
– Mocne będzie to lekarstwo? – zapytała.
– Najlepsze na świecie. O ile się uda – westchnął. – Pomogę ci zanieść...
Pokręciła głową. Wolała sama. Otworzył drzwi kuchni. Przeszli do szopy. Na starym bukowym stole stało czterdzieści małych kamionkowych miseczek wielkości popielniczki. Marta ujęła drewnianą chochelkę i porozlewała zupę do zaimprowizowanych szalek.
– Trochę zostało – zameldowała. – Mogę dopić?
– Jak sobie życzysz...
– Tylko posolę...
– Tworzę historię – mruknął, patrząc na miseczki, gdy Marta wyszła. – Ernest Duchesne, Alexander Fleming i ja... – Zabrzmiało to tak patetycznie, że aż się zawstydził.
Dotknął powierzchni bulionu opuszką palca. Jeszcze chyba ciut za ciepłe... Wyjął z kieszeni fiolkę szarego pyłu. Zarodniki... Przypomniał sobie doskonale wyposażone chińskie laboratorium i zagryzł wargi. Tu miał do dyspozycji brudną szopę w kącie podwórza, stary stół o popękanym blacie, kilka misek i rosół z kury. Czy da się cokolwiek zdziałać w tych warunkach?
– A czemu nie? – zganił się. – Mam dobrą pożywkę, mam właściwy szczep grzybów. Uzyskam penicylinę czy inny antybiotyk, który wytwarzali! Co najwyżej nie wyjdzie mi krystaliczna postać, ale mocny roztwór to też sukces!
Wreszcie uznał, że rosół wystarczająco wystygł. Wyjął korek z fiolki i nabierając łyżeczką, odrobiną pyłu posypał bulion w każdej miseczce.
Do szopy zajrzał Artur.
– Marta wspomniała, że robisz lekarstwo. Jak ci idzie? – zaciekawił się.
– Pierwszy etap za mną – mruknął Staszek. – Teraz musimy poczekać kilka dni. W miskach wyrośnie lecznicza pleśń. Rosół zacznie się psuć, ale wokół skupisk pleśni pozostanie strefa czysta. Tam stężenie leku zabije bakcyle.
Książki Andrzeja Pilipiuka wydane nakładem Fabryki Słów
Kroniki Jakuba Wędrowycza (także w wersji do słuchania)Czarownik IwanowWeźmisz czarno kure...Zagadka Kuby RozpruwaczaWieszać każdy możeHomo bimbrownikusKuzynkiKsiężniczkaDziedziczki2586 krokówCzerwona gorączkaRzeźnik drzewAparatusNorweski dziennik–tom 1. UcieczkaNorweski dziennik–tom 2. Obce ścieżkiNorweski dziennik–tom 3. Północne wiatryOperacja Dzień WskrzeszeniaWampir z M-3Dobić dziada – komiksOko Jelenia. Droga do NidarosOko Jelenia. Srebrna Łania z VisbyOko Jelenia. Drewniana TwierdzaOko Jelenia. Pan WilkówOko Jelenia. Triumf lisa ReinickeOko Jelenia. Sfera ArmilarnaCOPYRIGHT©BYAndrzej PilipiukCOPYRIGHT©BYFabryka Słów sp. z o.o.,LUBLIN 2011
WYDANIE I
ISBN978-83-7574-575-7
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIAEryk Górski, Robert Łakuta
PROJEKT OKŁADKIPaweł Zaręba
ILUSTRACJERafał Szłapa
REDAKCJAKarolina Kacprzak
KOREKTABarbara Caban,Magdalena Grela-Tokarczyk
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail:[email protected]