Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Akcja toczy się w południowo-wschodniej Rzeczypospolitej w I połowie XVII wieku. Po klęsce pod Cecorą ziemie te są regularnie najeżdżane przez hordy turecko-tatarskie. Głównym bohaterem jest Hanusz Bystry, syn kupca. Kiedy jego ojciec ginie bez wieści w czasie wyprawy kupieckiej na ziemie tureckie, Hanusz postanawia udać się tam i go odszukać. W tym samym czasie w jego ręce trafia cenny przedmiot – diament o nazwie Oko proroka, który powierzył mu kozak Semen Bedryszko. Podczas wędrówki, chłopca tropią złoczyńcy, pragnący wykraść mu cenny klejnot. Tagi: przygodowa, historyczna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Władysław Łoziński
***
Oko proroka
czyli Hanusz Bystry i jego przygody. Powieść historyczna z XVII w.
ISBN: 978-83-63625-78-8
Tekst z domeny publicznej publikowany przez fundację Nowoczesna Polska
Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Copyright MASTERLAB, 2013
Zdjęcie na okładce: sxc.hu
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków Strona www: masterlab.pl E-mail: [email protected]
Było święto Trzech Królów. Ojciec mój ubrał się od święta, przywdział kopieniak podbity lisami, bo mróz był mocny, a nim się jeszcze matka zebrała, aby z nim pójść do kościoła, wziął z półki kredę święconą, wyszedł z izby na dwór i nad drzwiami kowanymi, na ocapie, wypisał ciężką ręką, bardzo dużymi a nie bardzo foremnymi litery:
K + M + B
1614
Owoż ten tu wypisany rok Zbawienia Pańskiego 1614 to jest najdawniejszy czas żywota mego, jaki zapamiętałem. A miałem tego czasu rok szósty. Jako zaś potem się działo i co ze mną było i z rodzicami, i co Bóg dawał złego i dobrego, to mi to już tak w pamięci się chowa, jakoby w zamczystej skrzyni, gdzie wszystko bezpiecznie leży, że kiedy i po mnogich leciech odewrzesz, wszystko znajdziesz, jako było. Jeno że to wszystko było jeszcze jakoby w samym oku, a nie w rozumie; aż dopiero, kiedy rozum z laty przyszedł, to zaczął czytać w pamięci jak w księdze, co już dawno drukowana była, nimeś ty czytać się nauczył.
Ta wieś, gdzie moi rodzice żyli i gdziem się ja rodził, nazywa się Podborze, a leży przy samym trakcie głównym, który wiedzie w rozmaite dalekie strony i kraje bożego świata, boś nim jechał i do Węgier na Sambor, i do Wołoszy na Stryj, i do Krakowa na Felsztyn i Przemyśl, a także do Lwowa i dalej, na Ukrainę albo do Turek nawet. Pisze się ta wieś na Ziemię Przemyską, a na ekonomię samborską; należy do królewszczyzny i nie ma dziedzica, a siedział w niej za moich najmłodszych lat podstarości, a raczej wiernik tylko pana wojewody Jerzego Mniszcha, a podstarościm to go tylko zwano, bo tak chciał i kazał, wydając się z pychy za zacniejszą osobę, niżeli był po prawdzie.
Ojciec mój nie był poddanym chłopem, bo siedział na sołtystwie. Ale i sołtysem też nie był takim, jako bywają inni, bo ani ludzi nie sądził, ani czynszów i danin królewskich nie wybierał, ani na wojnę nie chadzał i pachołka w pole nie stawiał. Ale grunt ojca mojego, półtora łana niespełna, to było kiedyś sołtystwo dawniejszymi czasy, a teraz już tylko wolnictwo, a ojciec wziął te grunta w macierzystym spadku i miał wolność na nich, tak jakby był szlachcicem, tylko do ekonomii samborskiej płacił czynszu i żyrowszczyzny 20 złotych, a na św. Marcin i na św. Wojciech po równej połowie. Gdyby bezpieczno siedział na tym wolnictwie, byłoby mu dobrze, bo chleba ono dać mogło dostatek — ale cóż, kiedy mu przeczono prawa posesji i ruszyć go z niego chciano koniecznie, jako się o tym później powie.
Gospodarstwem na roli to się mój ojciec nie bardzo parał, jeno matka, jako że go mało było w domu, bo był dostatkowym furmanem i kupieckim rozwoźnikiem, i co roku przez kilka miesięcy był w drodze. Wyuczył się wprawdzie mój ojciec ciesielskiego rzemiosła, ale że ciesielka nie dawała mu dosyć zarobku, a do furmaństwa go bardzo ciągnęło, tedy ciesielkę cale był zarzucił. Już dziad mój był furmanem solnym, jako to zowią u nas prasołem; bo tu wszędy około w samborskiej i drohobyckiej krainie żupa na żupie: i w Starej Soli, i w Lacku, i w Drohobyczu, i w Truskawcu, Modryczu, Stebniku i w Kotowie, a zewsząd kwotnicy wysyłają beczkami sól na końce świata, aż do Kijowa, na daleką Ukrainę, hen aż po Dzikie Pola, bo chleba zbytek, ale soli nic, choćby na zaprószenie oka.
Furmańskie rzemiosło przeszło tak z dziadka na mego ojca, tylko że ojciec nie woził już soli, ale wziąwszy nieco grosza po dziadku, zabrał się do furmanki kupieckiej. To był sowity zarobek, ale ciężki; rzemiosło zyskowne, ale niebezpieczne, a czasem i bardzo stratne, jeśli tego nieszczęście chciało. Boś jechał jak na wojnę i chyba to Bóg miłosierny wiedział, kiedy wrócisz, i czy żyw i cały wrócisz, i w jakiej fortunie na swoim domowym progu staniesz. Wyjechać możesz pięknym kowanym wozem w cztery konie, opasany pełnym trzosem, a powrócić pieszo i boso, o proszonym chlebie, z gołym jeno biczyskiem w ręku za cały dorobek i rad tylko, żeś głowę przyniósł. Wszędy drogi niebezpieczne, wszędy siła opryszków i hultajów, łakomych na grosz kupiecki i bogaty towar; już jak do Wołoszy czy do Węgier z towarem jedziesz lub stamtąd wracasz, strachu i biedy najesz się często do syta, a cóż rzec wtedy, kiedy droga wiedzie aż do Turek, w pogańskie strony, szlakiem tatarskim?
Owoż wiedzieć macie, że ojciec mój właśnie aż do Turek furmanił, a tak tedy w samą paszczę zbójecką. Miał ojciec mój u Ormian lwowskich wielką łaskę i zachowanie, bo był wierny, trzeźwy i śmiałego serca, a Ormianie wielkie handle prowadzą z tureckimi krajami, wywożą tam moc złota i kosztownego towaru, a stamtąd do Polski wracają z jeszcze większymi skarbami w bławatach, złotogłowiach, korzeniach zamorskich, a nierzadko i w perłach, koralach i kamieniach takich drogich, że i korona królewska by się ich nie powstydziła, a za jeden taki kamyk i pańskie dziedzictwo kupić można. Dwa razy mój ojciec był aż w Stambule samym, stolicy Turków, gdzie sam ich cesarz czyli sułtan siedzi, oba razy szczęśliwie i z dużym zarobkiem wrócił, ale zarzekał się, że już trzeci raz nie pojedzie. Tymczasem pojechał, bo musiał, a to przez to właśnie sołtystwo, z którego niecnotliwi ludzie wyścigać go chcieli.
Ojciec był prawowitym posesorem tego wolnictwa, bo było dziedziczne, ale że nie po męskiej głowie poszło na ojca, jeno po białogłowskiej, więc ów nasz podstarości podborecki, o którym już wspomniałem, p. Bałczyńki, koniecznie je chciał ojcu wydrzeć, jeśli się nie okupi. Na zamku ojca nigdy o to nie turbowano, byle czynsz w ekonomii samborskiej zapłacił, a sam pan wojewoda Mniszech jeszcze nieboszczykowi dziadkowi mawiał, jako może być cale bezpieczny o swoje posiadanie. Ale od czasu, kiedy pan wojewoda wydał córkę swoją za owego cara moskiewskiego Dymitra, co z państw swoich gołe życie unosząc o Sambor się był oparł, i wraz z nim do Moskwy z wojskami się wyprawił, aby go na carskim tronie osadzić, już na zamku inne rządy nastały. Po roku 1611 nastał p. starosta Daniłłowicz, a jakoś w cztery lata znowu p. Samuel Koniecpolski — i do tego czasu p. Bałczyński coraz to ostrzej naścigał, ojca mojego nękał, rumacją groził, tak że ojciec i prosić się, i opłacać musiał, a tylko pomocy Bożej i ludzkiej czekał.
Zdało się też, że mu ta pomoc przyszła, i to potężna, bo owo kiedy Król Jegomość, panujący wtedy szczęśliwie w Polsce Zygmunt, w roku 1621 do Lwowa za wojskiem jechał, ojcu memu, że miał wóz duży dostatkowy i cztery konie rosłe i mocne, kazano z zamku stawić się w Gródku do podwód królewskich za opuszczeniem czynszu. Z niemałym strachem ojciec jechał, bo to był czas wielkiego ciągnienia na wojnę turecką, bał się tedy bardzo, aby go z chudobą gdzieś aż do obozu nie wleczono, albo do wiezienia armat ze Lwowa nie wzięto. Ale kiedy musiał, tedy, acz z płaczem, pojechał. Tak się zdarzyło, że na bardzo złej drodze po wielkich dżdżach jesiennych, bo to było jakoś pod dobrą jesień, kolasa królewska za wsią Zalesie, niedaleko Janowa, ugrzęzła w trzęsawisku. Woźnica królewski siłą mocą chciał się wydobyć, śmignął batem zanadto; konie ogniste jako lwy, a było ich sześć w zaprzęgu, kiedy się nie zepną i nie wyskoczą jak szalone, tak owo jednej chwili zrobił się z tego wszystkiego jakoby tylko jeden kłąb poplątany i okrutna trzaskająca wierzganina, że aż woda z trzęsawiska bryznęła do góry jakoby z sikawek; forysi pospadali z siodeł, lejce się porwały, orczyki potrzaskały, rzemienie poplątały, że ani weź, ani przystąp. Kolasa królewska bardzo się przechyliła; tylko patrzeć, kiedy się cale wywróci; sam Król Jegomość na szwankowanie zdrowia narażon.
Było przy królu dużo ludzi, dworzan, dragonii, szlachty, a wszystko to konno jechało; jak się tedy zwali gęstą kupą na ratunek, to jeszcze gorzej, bo ten chwyta za to, ten za owo, ten szarpie tędy, ten owędy, ten sobie krzyczy, a ten sobie — owo hałas, trzask, zamieszanie, że chyba siekierą się przerąbiesz do kolasy. Tak się zdarzyło, że wozy dworskie, co szły przed królem, odsadziły się daleko naprzód, a z wozów skarbnych, co jechały z tyłu, ojcowski był najbliższy. Przybieżał tedy ojciec mój już z samej ciekawości, widzi, jako jeden z dragonów, co pozsiadali z koni, aby zaprzęg znowu przywrócić do ładu, padł jak nieżywy od kopyta, a drugi nieboraczek pod kołami jeno dysze; nie namyślając się zatem długo, zuchwałym sercem skacze ojciec między konie, podsadza się pod cug dyszlowy i nożem wielkim krakowskim, co go także tulichem zowią, rzeze postronki i rzemienie. Ledwo się z życiem wybiegał i bez szwanku ojciec mój z tej niebezpiecznej roboty — ale teraz to już z łatwością rozplątano konie. Kolasa została w miejscu, a konie, zhukane i znarowione, a który i skaleczony, rzuciły się strzałą w pole. Wysadził się naprzód ku wozom skarbnym jeden starszy dworzanin i woła:
— Masz tam który dobre konie?
Ojciec mój podbiegł do swojego wozu i mówi:
— Mam, panie.
— Dawaj sam, a duchem!
Ojciec w mig wyprzągł swoje konie i kazano mu je założyć do kolasy królewskiej. Mówił potem ojciec matce, jako go strach wielki ogarnął, kiedy pomyślał, że nuż nie wywlecze kolasy królewskiej z trzęsawiska, a tak i wstyd, a może i co gorszego go spotka. Polecił się tylko Najśw. Pannie i św. Jerzemu, co jest niebieskim patronem furmanów, popatrzył tak miłosiernie na swoje szkapy, jakżeby je prosił, aby go w tym ciężkim terminie nie opuszczały, a potem biorąc się cały jakby w kupę, nie bacząc już na nic, ani nawet na majestat królewski, jak nie trzaśnie z bicza, jak nie huknie z całej mocy: „Au! Aju! Hyj!!!”, a konie, jakżeby zrozumiały, że tu idzie o dobrego pana i o własny ich honor, jak się nie wypną gdyby pałąki, jak się nie wysadzą całe garbate, jak nie szarpną z miejsca — i oto kolasa królewska już na twardej drodze i jeno wio! dalej!
Tak podwiózł ojciec króla do Janowa, a niedaleko już było do tej stacji, i tu dwór zatrzymał się. Kiedy ojciec koniska udręczone wyprzągł, aby wracać po swój wóz, co został w tyle na drodze, każą mu do króla. Stanął ojciec truchlejący przed majestatem pańskim po raz pierwszy w życiu, a i po raz ostatni, a oczu nawet podnieść się nie ważył na oblicze królewskie. Mówi król Zygmunt:
— A jako się zowiesz?
— Marek Bystry, Miłościwy Królu!
— Wierę, Bystry — król na to — boś też i chłop bystry. A skąd ty?
— Z Podborza, z ekonomii samborskiej, Miłościwy Panie.
— Tedy z Rusi, a mówisz dobrze po polsku.
— Bom ja jest Polak i łaciński.
A trzeba wam wiedzieć, że wśród Rusi samborskiej jest dużo osad jakoby mazurskich, to w całych osobnych gromadach, to z Rusią pomieszanych: Powtórnia, Powodowa, Strzałkowice, Biskowice, Radłowice i tak dalej, które to osady, jako ludzie opowiadają, jeszcze ongi dawnymi laty stara królowa, co się Bona zwała, pono znad Wisły tu na Ruś sprowadziła po wielkim powietrzu, kiedy Ruś miejscami całkiem wymarła; to i ojciec mój z takiej osady pochodził.
— Masz tobie, Bystry; jedźże z Bogiem — rzecze dalej król i rzuca ojcu do czapki czerwony złoty ze swoim wizerunkiem.
Łaskawość Króla Jegomości dodała ojcu serca; powiadał potem, że mu się tej chwili przypomniało owo mądre przysłowie: „Chwytaj okazję z przodu, bo z tyłu łysa”. Jak tedy stał, tak padł plackiem pod stopy króla, wołając:
— Najmiłościwszy Królu! Błagam ja pokornie miłosierdzia Waszego, biedny pachołek!
Król wstać mu kazał i pytał, czego by chciał? Ojciec jednakowoż nie wstał; tylko w klęczki się podniósł i tak klęczący suplikować zaczął o konfirmacją na sołtystwo, którego mu źli ludzie przeczą, a w żebraka obrócić by go radzi.
Król słuchał chwilę cierpliwie, a potem, wskazując na jednego z dworzan swoich, rzekł:
— Opowiedz to temu. — I uśmiechając się dodał: — Słyszcie, Solski! Miejcie tam na baczeniu, co za sprawę ma ten człowiek, bo to przecież jest nasz furman królewski, auriga regius.
Stanąwszy we Lwowie, ojciec mój przypomniał się pokornie p. Solskiemu, któremu król prośbę jego poruczył, a ten go znowu odesłał do innego, a ten inny do drugiego, a ten drugi do trzeciego, i tak go posyłali od Annasza do Kajfasza, aż nareszcie podpisek kanclerski zapisał sobie, o co rzecz chodzi, i rzekł ojcu:
— Jedź ty, człeku poczciwy, do domu, przyjdzie tobie dekret królewski na grunt; wyprawi się pisanie do zamku w Samborze.
Rad nierad, ojciec na tej obietnicy poprzestać musiał, bo gdzież to ubogiemu chłopu niebodze napychać się takim panom, przez drabanty, pokojowce, pajuki, łokciami się przeszturchiwać, a to jeszcze i w bardzo niesposobnym czasie, kiedy wszyscy mieli nabite głowy wojennymi sprawami, bo właśnie królewicz naonczas, Władysław, a dziś miłościwy nasz monarcha, wojował Turków, i kto żyw był we Lwowie, tylko o tej wojnie mówił i o nią się frasował. A też i niebezpieczno bawić się było we Lwowie — raczej uciekaj, człecze, bo ci do Chocimia z armaty każą. Ale przecież ojciec mój wrócił wesół i dobrej myśli do domu, a moc ciekawości matce i mnie opowiadał o królu, chwalił się przed sąsiady i przed podstarościm, i przed wujem kantorem, że go Król Jegomość jakoby furmanem swoim mianował, a nawet sobie spamiętał słowa łacińskie auriga regius, co właśnie tyle znaczy po polsku, co woźnica królewski. Jam wtedy miał lat 13, a brat matki mojej, sługa kościelny albo jak go zwano kantor, wuj Walenty, nauczył mnie po trosze czytać i pisać. Tedy ja, kędy trzeba i nie trzeba, na drzwiach, na skrzyniach, na stole, wypisywałem to kredą, to węglem grube i krzywe litery, układając owe łacińskie słowa: AURIGA REGIUS — a tak mi się zdało, jakoby to tyle znaczyło, co hetman nad furmany.
Ale tym dobrym myślom wrychle miał być koniec markotny, bo miesiąc mijał za miesiącem, a ona konfirmacja królewska na ojcowskie wolnictwo, co miała przyjść na zamek, jak nie nadchodziła, tak nie nadchodziła. Podstarości, kiedy ojciec wrócił taki bezpieczny obiecaniem królewskim, schował był trochę rogi, ale teraz następować zaczął na ojca coraz to ciaśniej, a miał za wspólnika Węgrzyna pewnego, hajduka i wielkiego niegdyś ulubieńca pana wojewody Mniszcha. Ten Węgrzyn, Kajdasz nazwiskiem, jeszcze pacholęciem wzięty był na dwór pański, a teraz w Podborzu przy podstarościm jakoby na łaskawym chlebie siedział, i on to niby miał dane sobie od starego pana sołtystwo nasze. Tedy obaj przypiekali ojcu, turbując go groźbami: „albo się po dobremu wynoś, albo cię wytrzęsiemy z tego wolnictwa, bo my już wygrali sprawę na zamku”; a było to kłamstwo niecnotliwe, bo dekretu nie mieli, a nawet sami w sobie nie bardzo byli bezpieczni, czy wżdy naprawdę owa królewska konfirmacja nie przyjdzie. Owoż tak stały rzeczy, że obie strony się bały — ojciec: nuż go skrzywdzą? — podstarości i Kajdasz: nuż konfirmacja będzie? Kiedy się jeden i drugi boi, łacno się godzić.
— Zapłacisz ty nam 200 złotych, a już cię zaniechać obiecujemy dla miłości ludzkiej — mówił Bałczyński.
— Nie macie wy miłości ludzkiej ani boskiej — mówił ojciec — żeście się tak sromotnie na zniszczenie moje nasadzili. Za grzechy moje dam 100 złotych, ale już mnie raz zaniechajcie i na wieczność kwitujcie, i niech was Bóg sądzi za mnie, biednego pachołka!
— Dawajże zaraz, choćby i sto; z miłosierdzia tylko czynimy.
Ojciec grosza tyle nie miał, tedy po długich namowach tak stanęło, że ojciec się na tych sto złotych do przyszłego św. Michała zapisał, a za poczekanie dać musiał lichwy tego dukata, który od Króla Jegomości w Janowie dostał. Kiedym ja, małe chłopię, patrzył na to, jako w oczach płaczącej matki ów dukat królewski zapadł jakoby w głęboką studnię w skórzany mieszek Bałczyńskiego, tak mi się serce skrajało i tak krzywda ona mojego ojca padła mi cała ciężka i paląca na duszę, jako kiedybym w piersiach miał żywy ogień, że dnia tego i godziny całego żywota mego nie zapomnę, i choć potem jeszcze okrutniejsze dopuszczenia Boże spadły na naszą chatę i na nasze głowy, tej najpierwszej żałości mojej nie przytłumiły, tak jako dzwon, kiedy raz pęknie, już nie jęczy, choć weń jeszcze z większą mocą uderzysz, aniżeli wtedy, kiedy się spadał.
Miał ojciec mój tej zimy słabo zarobku, a jakoś blisko wiosny roku Pańskiego 1622 wyjechał do Lwowa z solą, choć już nierad sól woził, owszem cale już był prasolstwo zarzucił, jako się to rzekło, ale musiał jechać raz dla zarobku, wziąwszy sobie na głowę taki dług ciężki do św. Michała, a także i dla widzenia się z kupcy ormiańskimi, czy go gdzie z towarem w zyskowniejszą jaką drogę nie poszlą. Wróciwszy, mówi do matki jakoś nieśmiało, jakoby bał się ją utrapić:
— Nie będzie tego roku wielkich frachtów ani do Krakowa, ani do Węgier, ani do Wołoszy, a co w tę stronę iść ma, na to się już inni furmani ujednali. Dla mnie to nic z tego nie zostało i musiałbym chyba wozić Żydom samborskim wosk i skórę na spław do Sanu. Ale pan Krzysztof Serebkowicz wyprawia za pięć niedziel ze Lwowa karawanę…
— Do Turek! O ja nieszczęśliwa! — zawołała moja matka, nie dając ojcu dokończyć.
— A jużciż, że do Turek — rzecze ojciec — bo p. Krzysztof tylko z tureckimi kupcy ma swoje handle. Ale nie tak głęboko do samych Turek, bo nie aż na sam Konstantynopol, jeno do Jędrna i Warny, nad morze, bo tam okręty z towarem p. Krzysztofa przybić mają. Ujednałem się tedy z p. Krzysztofem, a jak na mój rachunek, to aby z pomocą Bożą, tam i nazad po 100 talarów zarobię.
Dużo było płaczu i lamentu w domu dla tej wyprawy ojcowskiej w dzikie i niebezpieczne kraje, aż nad Czarne Morze, które, jako mi się naonczas w głowie moje zdało, musiało być takie czarne jak sadza, a całe pełne straszliwych bestyj i smoków, tako samo czarnych, jako i one głębiny bezustannie nocujące, w których ani boże słoneczko, ani księżyc, ani gwiazdy przezierać się nie mogły; nie tak, jak w naszym Dniestrze, na którego dnie modre niebo się kładło jakby w zwierciadle, a chmury płynęły pod wodą jak ryby. Płakała matka, że ojciec się puszcza co wiedzieć na jakie przygody; płakał ja, ale nie za to, że jedzie, jeno iż mnie z sobą wziąć nie chce, a tak w niemałej żałości czas ubiegał. Tymczasem ojciec milczący gotował się do jazdy, a ja, wtedy już otrok dość rosły, pomagałem, jak umiałem.
Tedy zaczęliśmy koniom dawać owsa na dwie niedziele przed wyjazdem, bo dotąd sieczkę tylko i siano gryzły i bardzo były posłabły i pochudły — a było ich już tylko trzy, same brożkowe, duże, jeden wrony, którego ojciec zwał Dżumbas, bo go od handlarza Turka kupił, a takich handlarzy dżumbusami nazywają, drugi cisawy, Kłus, trzeci podżary, bo ani całogniady, ani całowrony, i ten był najpiękniejszy, a zwał się Sudany; pochodził z bardzo zacnej stadniny pańskiej, ale był bardzo stary i na jedno oko ślepy. Potem zaczął ojciec wóz opatrywać i oprawiać, wszystko z osobna i z wielkim baczeniem od największej do najmniejszej rzeczy, od kół, osi, obręczy, do najmarniejszego gwoździa i śrubki, a była to pałuba okrutnie duża, cała setnie kowana, z ogromnym koszem łubianym i przykoszkami, z poklatem na obręczach, który wyglądał jak duża buda, że w niej chyba i mieszkać by można jakby w izbie, a pokryty był grubym a gęstym cwelichem wrocławskim, że i człek, i towar bezpieczny był od deszczów, jak pod dobrym dachem. A tyle było na tym wozie żelaza, tyle łańcuchów, że, bywało, jak po twardej drodze ojciec puści konie rysią, to taki brzęk, taki łoskot, taki tętent i dzwonienie, a przy tym tak huczy, jakoby w kotły bito, co zawsze było z podziwieniem ludzi, jako że w tych stronach ruskich, a osobliwie pod górami, mają chłopy wózki mizerne, że w nich i jednego ćwieczka żelaznego nie masz na pokazanie, a wszystko to piszcze i skrzypie, i trzeszczy, że kiedy z gór długim żurawiem z klepkami ku spławom jadą, to na milę słyszysz tę muzykę.
Dużo by pisać, jak opatrznie ojciec na tę drogę się wybierał, jak osobno zładował woreczek owsa święconego na dzień św. Szczepana Męczennika, aby go po drodze do karmy dosypywać dla odżegnania złego od koni, jak dobierał ziela na różne choroby końskie: lulkę, lipkę, wilżynę, kopytnik itd., jak robił zapas smarowidła na rzemienie: z wódki, sadła i sadzy gdańskiej; jak w osobny skórzany mieszek wkładał naczynie przygodnie: młot, obcęgi, dłuto, szydła, kopę całą ufnali; jak czyścił topór, samopał i szeroką szablę multankę, bo bez tego ani ruszaj się z domu, skoro cię droga prowadzi w takie dalekie a dzikie krainy. Tymczasem matka ładowała odzież i bieliznę, a i o strawie na drogę pamiętała: chleba, jagieł, słoniny, gomółek, choćby tyle, aby nie od razu z gotowego grosza żyć, ale na swoim jaki tydzień i drugi poprzestać. Dał ojciec na mszę księdzu plebanowi, wysłuchaliśmy jej w wielkim nabożeństwie; ojciec się wyspowiadał i Przenajśw. Sakrament przyjął, pożegnał się z wujem kantorem i znajomymi na wsi; w skruszeniu serca po Sakramencie nie zapomniał nawet o podstarościm i hajduku Kajdaszu, choć za ich to sprawą musiał się hazardować i tam jechać, gdzie się już jeździć zarzekał, bo się tym pogańskim szlakiem człek wyprawia jak na wojnę, niepewny jutra i życia.
Nazajutrz rano jeszcze słońca nie było na niebie, a już pałuba zaprzężona stała gotowa, konie parskały żwawo, jakby na dobrą wróżbę i grzebały ziemię kopytami, tak im przybyło ochoty i gorąca po dwuniedzielnym obroku. Ojciec przeżegnał znakiem krzyża św. matkę i mnie, a matka jego, obłapił i ucałował nas oboje, zrobił biczem znak krzyża świętego przed końmi, siadł na kozioł, trzasnął z bicza… „Aju! Hyj!” Zaturkotał wóz po suchej drodze, a mnie i matce się zdało, że te jego kowane koła po sercu nam przejechały.
Wkrótce po tym wyjeździe mojego ojca stało się u nas wielkie zamieszanie i jakoby trzask okrutny, jeno że bardzo niewesoły. Wracały wojska z wojny tureckiej, a wracały biedne, chude, odarte i głodne, a w onej biedzie własnej niepamiętne biedy ludzkiej. Rozsypał się żołnierz szeroką siecią; zawadził i o ekonomię samborską, jako że to była królewszczyzna, a tedy najbardziej na gospody żołnierskie wystawiona. Napatrzyłem się wonczas i buty, i nędzy wojackiej do syta. Najpierw zaczęła się przewijać szlachta, wracająca do dom z pospolitego ruszenia, ale tej spieszno było do własnego komina, a podobno mało tam który z niej widział żywego Turka, bo się to wszystko zaraz po chocimskiej potrzebie jeszcze spode Lwowa wróciło, nie zażywszy obozu i nie powąchawszy prochu. Ale za nią posypał się dopiero prawdziwy żołnierz najrozmaitszej broni, jeszcze jakoby mokry od krwi pogańskiej, a i od swojej własnej, kurzem bitwy okryty, czarny od wiatrów i słońca — często chory, często ranny i okaleczały, a zawsze głodny; odarty i prawie że dziki. Napatrzyłeś się wtedy, bracie, co to wojna umie!
Husaria, pancerni, dragonia, rajtaria, piechota łanowa, kozacy, i Bóg tam wie jaki jeszcze lud zbrojny, bo byli między nimi i Wołosi, i Węgrzyni, i Niemcy — wszystek ten żołnierz to mijał, to się zatrzymywał, a najczęściej tak bywało, że ledwie jedni się osadzą, a już drudzy ich spędzają z gospód siłą mocą, tak że bez trzasku szabel i bez strzelaniny często się nie obyło. A wszystko z uciskiem i ze łzami ubogiego ludu, bo żołnierz długo był niepłatny; tym żył, co mu dano, a raczej tym, co sam wziął. Były między nimi szarpacze, że ano nie wiesz, czy to swój, czy nieprzyjaciel; z Tatarem stali za jedno. Gdzie był jaki kogut, to go zjedli; cielęta rżnęli, płótno babom wydzierali, ziarnko żyta i źdźbło słomy nie zostało po nich w stodole.
Tak i u nas w Podborzu działo się z wielkim strachem moim, a z niemałym płaczem mej matki. A ta jedna tylko była pociecha dla mnie, że zaraz pierwszego dnia żołnierze okrutnie zbili podstarościego i hajduka Kajdasza za to, że ich do dworu puścić nie chciano, każąc im na nas, ubogich chłopkach, poprzestawać. Za zmiłowaniem Bożym poszli nareszcie, albo raczej wyścigano ich z całej okolicy, zaś na ich miejsce przyszły roty husarskie, a między nimi i rota p. kasztelana Samuela Koniecpolskiego, który po panu Daniłłowiczu trzymał starostwo samborskie. Podstarości z hajdukiem Kajdaszem pisali dla nich gospody, a jako chata nasza była najdostatniejsza we wsi i była przy niej duża stajnia, to nas najpierwszych pisali. We dworze, w którym tylko podstarości Bałczyński siedział, stanął sam pan chorąży husarski z kilku towarzyszami, a na naszą zagrodę przypadły trzy konie z jednym czeladnikiem służebnym.
Pamiętam, było to już pod wieczór, a wrota naszego podwórza były przywarte, kiedy siedząc w izbie, słyszę mocne wołanie:
— Hej, ho! Hej, ho!
Wychodzę ja i spojrzę: przed wrotami stoją trzy konie; dwa z nich wyniosłe i szumne, całe czerwonymi suknami nakryte, bardzo pańskie i harde, żem takich pięknych jeszcze nie widział, zaś trzeci o wiele mniejszy, chudy i bardzo na oko niepoczesny, a na nim siedzi młody człek, jakoby wyrostek dopiero, w kaftanie z cielęcej skóry, na której sierść była zostawiona, w czapce baraniej wysokiej i spiczastej, przegiętej na lewy bok, z długą spisą i przy szabli, a na plecach i przy boku wiszą mu trzy jakoby sakwy, jedna bardzo długa, druga krótsza, trzecia jakby okrągła, a wszystkie trzy mocno kudłate, bo z koziego kożucha szyte.
— Hej, ho! Hej, ho! — woła na mnie patrzącego — a odewrzesz ty wrota, kotiuho!
Idę otwierać, a tymczasem wyszła i matka, już zła bardzo, cała czerwona i chmurna, z zaciśniętymi od gniewu ustami, bo już jej były te gospody żołnierskie dojęły do żywego i tak nas zniszczyły, że i chleba suchego w domu nieraz nie było, że pamiętam, matka zwykła była mówić: przyszedł jeden, wziął sukmanę; przyszedł drugi, wziął koszulę; przyjdzie trzeci, to chyba skórę z ciała zedrze.
Ale ten nowy gość w cielęcym kaftanie jakoś tak nie wyglądał, jakoby nas ze skóry miał łupić. Choć mnie przed chwilą nazwał kotiuhą, teraz kiwnął mi głową i uśmiechnął się wesoło, zeskoczył z konia, zdjął czapkę, pokłonił się pięknie matce, pocałował ją w rękę i rzekł:
— Sława Bohu! Daj Boże zdrowie, pani matko!
Kiedy zdjął czapkę i grzecznie nas pozdrowił, my oboje jeno gęby pootwierali od zdziwienia, bo ano ten człowiek miał całą głowę ogoloną, a na wierzchu jeno został mu długi kosmyk włosów, jakoby warkocz zapleciony, a ten sobie zawinął aż poza ucho. Pomiarkował to ten człowiek, że na niego jakby na dziw patrzymy i śmiejąc się rzecze:
— Ano, to wy, jako baczę, żywego Kozaka jeszcze nie widali?
Jam przecież widywał często kozaków starościńskich, bo z zamku samborskiego z listami jeździli, ale ci byli w barwie przystojnej i włosy tak strzygli, jak my wszyscy, i nie wieszali na siebie takich biesag kosmatych, i spis takich długich u nich nie widziałem, jeno szable i pletnie. Tak mu też powiadam.
— Bo tamto to sobie czeladź służebna, starościńska — rzecze on na to — a ja mołojec rzetelny, wolny, i z Kozaków „nieposłusznych”, zaporoskich.
— A kiedy wy nieposłuszny i niesłużebny, to czemu służycie i słuchacie? — mówi matka.
— Bo teraz muszę, ale mój ojciec nie musiał i ja przody nie musiał, i niezadługo to znowu nie będę musiał, jak Bóg da… U nas tak powiadają: Terpy, Kozacze, budesz otomanom!
Mówił po rusku, lubo umiał także po polsku, ale my i po rusku dobrze go rozumieli, jako żeśmy między samą Rusią i porodzili się, i wychowali.
— A ciebie jak wołają? — pyta mnie ten Kozak.
— Hanusz — odpowiadam, bo na imię było mi Jan, ale ojciec z miejska Hanusz mnie wołał, i pytam: — A was jak?
— Ja się nazywam Semen Bedryszko, spod Czerkas, assawułów syn.
Zawiódł konie do stajni, a już mu było ze dworu obroki przystawiono, ustawił w przeworynach, uwiązał, nasypał jeść, założył siano, a przed tym jeszcze długą spisę i owe kosmate biesagi w kącie złożył. Potem z jednej biesagi wydobył luk, z drugiej łubie ze strzałami, a z trzeciej kobzę kozacką z dereniowego drzewa, i wszystko to obok siodła i dwóch pistoletów, które miał w olstrach kulbaki, porządnie na kołkach porozwieszał.
Ja przez cały czas chodziłem za nim oczami w ciekawości wielkiej, a kiedy wyszedł ze stajni, pobiegłem i ja, czekając, rychłoli, tak jak inni żołnierze, weźmie kląć na matkę, wołać: „Dawaj, babo, jeść!” — Matka była właśnie na podwórzu z siekierą w ręku i zabierała się do rąbania drwa, bo sługi już wtedy nie mieliśmy, a tu Kozak skoczy do niej, odbierze jej siekierę i powie:
— Zostawcie; ja to lepiej umiem!
Narąbał drew, zaniósł do izby, wziął dwie próżne konewki i nie pytając nawet, gdzie we wsi studnia, bo ją po drodze widział, nanosił wody, a widząc, że matka nieci ogień na kuchni, podsunął się i sam go tak prędko rozniecił, że ja z matką z podziwieniem na to patrzyliśmy. Zobaczył garnek czysty, który matka nagotowała była, nalał doń wody, przystawił do ognia, a zrobiwszy to wszystko, siadł na ławce i mrugając do nas wesoło, mówi:
— Ogień jest, woda jest, ino waryty, koby buło szczo!
Tak się ten Semen grzecznie przymówił do wieczerzy, a że matka mu rada była za tę jego poczciwość, tedy miał i kaszę jaglaną z mlekiem, i trochę szperki do chleba się znalazło — a jadł jak wilk, taki był głodny.
Wziął nas od razu za serce ten Kozaczek i z każdym dniem milszy był mojej matce; ja zaś tom go tak polubił, jak gdyby to był mój rodzony. Nie był nam ciężki, owszem, niepomału pomocny; nie jadał nawet z nami, bo go jako czeladniczka p. kasztelana Koniecpolskiego podstarości we dworze żywić musiał, a matce, kiedy tylko mógł, to pomagał: drwa rąbał, wodę nosił, izbę zamiatał, na pole chodził, sieczkę rżnął, na żarnach mąkę mełł; co weźmie, to mu się pod ręką pali, taki żwawy robotnik, a wesoły, a śpiewający, aż w chacie miło.
Bywało weźmie wieczorem tę kobzę swoją i zacznie śpiewać, a przerwami na strunach przebierać, że ano i one śpiewają jakoby żywe, i zda ci się raz, że płaczą żałośnie, albo jak wesołe skrzypki do tańca wołają, że jeno podskocz z miejsca; to znowu szumią cicho jak wiatr w burzanach i giną gdzieś daleko, daleko, jakby to aż za górami, za borami było, że już nie do ucha gadają, ale do samej duszy człowieczej, i tak ci się robi, jak kiedyby coś bardzo dobrego i umiłowanego od ciebie uciekało, uciekało, a nareszcie całkiem uciekło i wrócić nie obiecało… Matce mojej zawsze się wtedy na płacz brało i zawsze jej stawał na oczach ojciec, biedny, samotny, wędrowny, w dalekich pogańskich krainach.
— Miły Boże — rzecze tak raz matka — co tam teraz mój porabia!
— Wasz? — pyta Semen i mówi dalej: — Ot, ja głupi, to ja myślał, że wy wdowa, a gdzież wasz?
— Pojechał z furmanką, z ormiańskim towarem… już temu kilka niedziel będzie.
— A gdzie pojechał? — pyta Kozak.
— Daleko, bardzo daleko, aż do Czarnego Morza.
Kozak klasnął w dłonie i woła:
— Czarne Morze! Znaju, znaju! Bywał ja na Czarnym Morzu, oj, bywał! Tak rok jeszcze bywał! Hej, hej, to jakby moja ojczyzna!…
A kiedy to mówił, to tak jak gdyby i radość, i żałość jakaś zarazem go zbierała, a oczy mu się zapaliły jak dwa żywe węgle.
— Nad Czarne Morze pojechał; ot, i patrzcie, a nic mi nie mówicie! Ale gdzie, na jaką stronę? Widzicie, Czarne Morze wielkie, wielkie jak świat! A po brzegach grody i sioła, i zamki, a od jednych do drugich daleko, daleko, znowu świat! Biłogród, Kilia, Sulima, Tarabozan, Synopa, Warna…
— Warna, Warna! — zawołała matka — do Warny z kupcami pojechał.
— Ot, co, tak i gadajcie, do Warny! Znaju, znaju! To nie tam od Zaporoża, gdzie nasz Dniepr, ani tam od Wołoszy, gdzie wasz Dniestr do morza wpada, to na dole, na dole…
— Jakoż to Dniestr? — rzekę ja z wielkim zdziwieniem, bo Dniestr płynął pod naszą wsią i ledwie go z okna naszego nie widać — to Dniestr płynie aż do Czarnego Morza?
— Co nie ma płynąć?… płynie aż do samego morza, a jakby ty, mołojczyku, wyszedł tu z Podborza, a szedł brzegiem, a szedł i szedł… tobyś do limanu, a z limanu do Czarnego Morza zaszedł, ot, co!
Zadumał ja się bardzo, a tymczasem matka mówi:
— A wy tam byli, Semen?
— Czemu ja nie miał być? Był ja tam, był ja i dalej. Kędy to Semen nie bywał z ojcem assawułą i mołojcami!…
— Tak piechotą, brzegiem dniestrowym? — pytam ja teraz.
— Widzisz go! Piechotą, brzegiem! Jeszcze ty durny mołojczyk jesteś! Na czajkach my tam byli.
I zaczął się śmiać bardzo ze mnie, a ja się już wstydziłem pytać, co to są czajki, bo znałem tylko czajki ptaki i słyszałem, że jesienią wybierają się za morze, ale matka pyta:
— A cóż to są czajki?
Tedy dowiedzieliśmy się od Semena, że to są takie duże czółna, żłobione z lipowych kłód, skórą w środku wybite, a dokoła trzciną, czyli oczeretem oplatane, na których i rzekami, i morzem chyżo płynie, kto wiosłowania dobrze świadom.
— A co wy tam robili, Semen, na Czarnym Morzu i w Warnie? — pyta matka.
— Co my tam robili? Hulali! W gościnie my tam byli, hej, w gościnie! Tylko że nam tam nie byli radzi, oj, nie byli, pewno nie byli!
I tu przerwał i nie chciał dalej mówić, jeno taki stanął, jakby go kto odmienił; coś mu takiego z oczu błysnęło, czego my przedtem nigdy w nim nie widzieli, tak jakoby w tym Kozaku jeszcze drugi jakiś człek siedział, ale zły i srogi, a dopiero teraz niby z jaskini na nas spojrzał. Ale to na chwilę tylko było, bo zaraz potem znowu był wesół.
Mieli my dużo pociechy z tego Kozaka, i ja, i matka, i sąsiedzi, a ja to już pewno najwięcej. Nauczył mnie na swej kobzie grać, nauczył z łuku strzelać, a był taki sprawny w tym strzelaniu i taką miał dziwną pewność w oku, że bywało ptaka w lot strzałą przeszyje; pokazał, jak mam sobie strugać wereszki na strzały, jak na nie nabijać ostre płoszczyki, jak robić zatrzaski, sidła i siatki na ptactwo i zwierzynę, jak wypłatać więciorki na ryby, jak w czystym polu lub w lesie rozeznać się, gdzie słonko wstaje, a gdzie się chowa, i gdzie na niebie południe a gdzie siewierz, a to nawet w nocy, wedle gwiazd, jak przykładać ucho do ziemi i nasłuchiwać, i poznać, czy kto jedzie z daleka i czy to wozy, czy konni ludzie, i czy ich mało, czy więcej — owo zgoła nauczył rozmaitych ciekawości, których u nas we wsi nikt albo cale nie znał, albo niedobrze wiedział. Z koniem swoim, chudym i na oko marnym, to był jakoby z przyjacielem albo z rodzonym bratem, mówił do niego jak do człowieka i powiadał, że koń jego rozumie, a on konia; jakoż była to szkapa osobliwa, jak dobrze chowany pies zmyślna i posłuszna, i jak pies do swego pana przywiązana. Pozwalał mi też na swego konia wsiadać, a kiedy tamte dwa konie husarskie prowadził na przekłuskę, pozwalał mi jechać na swoim, a sam jednego z husarskich dosiadał.
Jednego ranka wyjechaliśmy tak z końmi i wzięliśmy się drogą ku Samborowi. Ujechaliśmy może jaką ćwierć mili, kiedy się natkniemy na wóz mały, ale dobrze naładowany, tak jakby jakiś towar wiózł, z dwoma mocnymi końmi w zaprzęgu węgierskim i z furmanem ubranym nie po naszemu, bo u nas takich świtek z samodziału i takich czapek wysokich, spiczastych, a bardzo podobnych do tej, jaką Kozak Semen miał na głowie, nigdzie dokoła nie naszano. Jak go Semen zobaczył, to aż prawie podskoczył na koniu i zaraz do niego po rusku:
— Sława Bohu! A wy od Taraszczy?
— A od Taraszczy. Od Łebedynej Grobli.
— A skąd jedziecie?
— Aż z siedmiogrodzkiej ziemi.
— A dokąd Bóg prowadzi?
— Do Lwowa, a stamtąd, pomagaj Boże, do domu, na Ukrainę.
— A wóz i konie wasze?
— Gdyby moje! Ja czumak biedny. Nie moje, żydowskie…
— A jaki to Żyd?
— Chocimski, turski Żyd, Czarny Mordach.
— Czarny Mordach, co go po tursku Kara-Mordach nazywają! — krzyknął Semen i tak rzucił sobą na koniu, jakby go kto strzałą przebódł. — A gdzież on?
— Został w tyle — mówi furman — jedzie konno, na siwym bachmacie, ot, i słychać kopyta.
Patrzę ja w tę stronę i widzę: jedzie na siwym koniu chłop setny, w czarnej żupicy, przepasany szerokim rzemieniem z surowej skóry, z twarzą ciemną jakby u Cygana, z dużą czarną brodą i z małymi bystrymi oczyma, świecącymi jak u kota, ale kosooki, tak że tym zezowatym spojrzeniem brał cię jakoby we dwoje szydeł i chciał niby przekłuć człowieka brzydkimi ślepiami na wskróś z obojej strony.
Jak go tylko Semen zobaczył, poczerwieniał cały jak mak polny, żyły mu nabiegły krwią na czole, a oczy mu się zapaliły takim gniewem, że aż mnie samemu stał się straszny.
— Bóg mi jego dał! Bóg mi jego dał! — woła wielkim głosem i sadzi z koniem prosto na onego Żyda.
Żyd patrzył więcej na nasze konie niż na nas, dopiero gdy Samen tak krzyknął i tak do niego podjechał, że swoim kolanem prawie jego kolana dotknął, podniósł oczy na Kozaka.
— Kara-Mordach! Kara-Mordach! — krzyknął teraz Semen. — Pogański synu! Sobako! Znasz ty mnie? Znasz ty Bedryszkę?
Żyd się zatrząsł, pobladł i z nagłym strachem umknął się w zad konia, ale w tej samej chwili Kozak łap! go za gardło i tak okrutnie ścisnął, że małe oczka Żyda krwią nabiegły i wysadziły się na wierzch jak gałki. Żyd aż zacharczał, ale w tej chwili, jako miał pleciony kańczug w ręku, tak nim z całej siły uderzył konia, na którym Semen siedział. Świsnęła żydowska pletnia w powietrzu jak żmija, i jak żmija zwinęła się na koniu, a koń zapiszczał z bolu i strachu, i jak wściekły rzucił się wielkim skokiem na bok. Semen spadł na ziemię. Żyd zaciął pletnią swego bachmata i zaczął uciekać gwałtownym cwałem. Jak wicher rozmiatał za sobą kurzawę i przepadł z oczu jakoby w ciemnej chmurze.
Semen porwał się na nogi, strącił mnie z swojego kozackiego konia jak kluskę na ziemię, wspiął się w kulbakę i nie rzekłszy do mnie ani słówka, puścił się strzałą w pogoń za Żydem.
Tylem go widział i słyszał, co świszcz puszczony z łuku… Zerwał się w górę wysoko drugi tuman kurzu i zakrył i Semena, i konia. Zostałem sam na drodze, a konie husarskie tymczasem popędziły na pola. Nie wiedziałem, co czynić, czy łapać konie, czy czekać na Semena — stałem jak głupi od strachu i ciekawości, z oczyma wlepionymi w obłoki kurzu, które umykały coraz dalej, coraz dalej, aż opadły pod górami.
Minął dzień, a Semen nie powrócił. Konie, połapane w polu, dopiero pod wieczór przywiedziono do wsi, ale już ich nie postawiono w naszej stajni, tylko we dworze u podstarościego. Przyszedł hajduk Kajdasz do naszej chaty i kazał mi z sobą iść do dworu. Szedłem z wielkim strachem, jak kiedybym współwinny był w tym, co się stało z owym Żydem i Semenem. Pytano mnie surowo, a nawet chłostą grożono, abym wszystko powiadał, co jeno wiem, bez wszelkiego zatajenia; jam też wszystko powiedział, choć tego niewiele było i nikt z tego mądry być nie mógł. Całą noc tego dnia nie spałem; matka także; zawsze nam się zdawało, że Kozak wróci; a kiedy się tylko co ruszyło na podwórzu, wiatr czymś potrącił, pies gdzieś we wsi zaszczekał, wybiegałem z chaty, czy to nie Semen wraca.
— Niechajby już nie wrócił i niechbyśmy go już nigdy nie obaczyli — rzecze mi matka nazajutrz rano — byleby go nie złapano. Bo co wiedzieć, jako to było i co się stało? Może co strasznego; może rozbój jaki, zabicie tego czarnego Żyda…
Trafiła matka w samą prawdę, bo pod wieczór wuj kantor, który Semena u nas poznał i bardzo polubił, przybieżał do nas zadyszany i prawi:
— Jechali dziś solarze z Drohobycza; powiadali, że tam niedaleko Bronnicy znaleźli ludzie na polu jakiegoś turskiego Żyda, szablą srodze zrąbanego, że już znaku życia nie dawał. Złożyli go u Żyda kwotnika, co niedaleko mieszka, a balwierz, co go zawołano, jeszcze się w nim życia domacał, ale mówi, że mu śmierć pewna od rozłupanej czaszki.
— Od Semenowej szabli! — zawołałem prawie z uciechą, bo lubom z tej całej przygody nic nie rozumiał, przeciem na ślepo trzymał z Kozakiem przeciw Żydowi.
— Pewno, że nie inaczej — mówił na to wuj — ale kto tam wie, czy się i Semenowi nie dostało, bo Żyd ów prawie że jeszcze trzymał w ręce wystrzelony pistolet.
— Może i Semen zabity! — woła matka. — Może, postrzelony, powlókł się gdzie w las albo w pole i tam skonał. Nieszczęśliwy sierota!
— Toby jego koń został — mówię ja na to — a jak konia nie ma, to Semen pewnie zdrowo uszedł. Znam ja tego konia dobrze; nie odstąpiłby on swego pana na krok; tak by przy nim wartował, jak pies, i prędzej by zdechł, niżby go odbieżał.
Tak my i wszyscy we wsi gadali, i zachodzili w głowę, co to była za rzecz między Semenem a tym podróżnym Żydem turskim, a tymczasem znowu dzień minął bez słychu i wieści, i wszystko, jako nam było tajemnicą, tak i pozostało. Tej nocy ja znowu usnąć nie mogłem, ciągle myśląc o Żydzie i Semenie, a obaj stali mi tak w oczach, jak gdybym obu żywych miał przed sobą. Leżę tak w małej izbie z otwartymi oczyma — matka spała obok w świetlicy — i w głowie mi się kłębi od samych dziwnych rzeczy, jak gdyby w jakiej strasznej bajce, i patrzę w małe okienko naprzeciw mojego posłania, a noc była dość jasna, choć księżyc nie dochodził jeszcze do pełni — kiedy nagle widzę, że jakiś cień podsuwa się pod okno i słyszę jakoby lekkie pukanie. Nie wierzę zrazu ani oczom, ani uszom, myśląc, że to tylko przywidzenie, ale oto znowu i cień widzę wyraźniejszy, i pukanie słyszę głośniejsze. Zrywam się z posłania i w tej chwili przychodzi mi na myśl, że to chyba Semen być musi.
Ostrożnie, po cichutku, aby matki nie budzić, wymykam się do sionki, odsuwam zaworę, i z progu wyglądam na podwórze. Patrzę, a tu pod oknem stoi Semen. Zobaczył mnie zaraz i przystąpiwszy mówi do mnie szeptem:
— To ja, Hanusiku, ja. Semen. Gdzie moje pistolety?
— Schowałem je w izbie — odpowiem.
A trzeba wiedzieć, że najazutrz po zniknięciu Semena zabraliśmy z matką z pustej stajni wszystkie jego rzeczy: łuk, sajdak, pistolety, kobzę, do komory.
— Łuk i kobza niech będą twoje, na niezabudysz po Semenie, ale pistolety mi wynieś i sam się zbieraj, bo mi ciebie trzeba.
Wpadłem do chaty, ogarnąłem się prędko, po cichu z komory zabrałem pistolety i wykradłem się na dwór jak złodziej, aby matka nie słyszała. Kozak wziął pistolety, chwycił mnie mocno za ramię i tylko jedno słowo powiedział:
— Chodźmy.