Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Inteligentne, majestatyczne i lojalne, żyją tyle, co my. Słonie to jedne z najwspanialszych cudów afrykańskiej dziczy. Lecz jeszcze w latach 70. i 80. XX wieku każdego roku w Zambii wyrzynano tysiące tych urzekających stworzeń. Zabijano je dla cennych kłów. Gdy biologowie Delia i Mark Owens, prowadząc w Afryce badania nad lwami, trafili w sam środek starć pomiędzy kłusownikami, opowiedzieli się po jedynej słusznej stronie - po stronie słoni.
"Oko słonia"opisuje wysiłki Owensów, by ocalić te niewinne zwierzęta przed zdziesiątkowaniem, ich podróże, podejmowane nie tylko po to, by zapewnić rdzennej ludności wsparcie ich wiosek, lecz także by nagłośnić w świecie kwestię ochrony słoni. Ta niezwykła opowieść, pełna śmiałych wyczynów niezadowolonych myśliwych, żmudnej pracy na afrykańskich równinach i barwnych opisów dzikich zwierząt, jest jednocześnie opowieścią przygodową, dziennikiem z podróży, wezwaniem do działania na rzecz ochrony przyrody i fascynującym badaniem zarówno ludzi, jak i zwierząt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Celem tej książki nie była krytyka dawnych metod ochrony przyrody w Zambii, lecz raczej wyrażenie nadziei co do przyszłości. Opisane tu wydarzenia miały miejsce za czasów rządów poprzedniej partii marksistowskiej. W 1991 roku naród zambijski wybrał prawdziwie demokratyczny rząd, który podjął pozytywne kroki w kierunku poprawy przepisów ochrony przyrody. Tylko dzięki tym zmianom politycznym możemy bez przeszkód opowiedzieć naszą historię. Naukowcy i działacze ochrony przyrody mają prawo i obowiązek ogłaszać swoje odkrycia. Mówiąc prawdę, nawet kontrowersyjną, narażają swoje życie prywatne i zawodowe. Zatajając ją – ściągają na wszystkich o wiele, wiele większe niebezpieczeństwo.
Personalia niewinnych zostały zmienione, by chronić ich przed winnymi. Nazwiska winnych zmieniliśmy, by chronić siebie. Reszta tej historii to szczera prawda.
Island Zulu – dowódca obozu w Mano
Patrick Mubuka – dowódca obozu w Nsansaminie
Nelson Mumba, Gaston Phiri, Tapa – strażnicy z obozu w Mano
Chomba Simbeye, Chanda Mwamba, Mutale Kasokola – pierwsi Bembowie, których zatrudniliśmy
Mosi Salama i Bornface Mulenga – strażnicy z Mpiki
Sunday Justice i Mumanga Kasokola – nasi kucharze
Jealous Mvula, Bwalya Muchisa, Musakanya Mumba – nasi najwcześniejsi informatorzy
Chanda Seven, Bernard Mutondo, Mpundu Katongo, Chikilinti, Simu Chimba – najbardziej osławieni kłusownicy z Parku Narodowego Luangwa Północna
John Musangu i Kotela Mukendwa – dowódcy jednostki w Mano
Banda Chungwe – starszy strażnik z Mpiki
Evans Mukuka – nasz pierwszy kurator oświatowy
Marie i Harvey Hillowie – przyjaciele z Mpiki
Mukungule – wódz wioski leżącej na zachód od parku
Nabwarya – wódz wioski leżącej na terenie między parkami Luangwa Północna i Luangwa Południowa
Chikwanda – wódz wioski leżącej koło Mpiki
Max Saili – nasz specjalista od kontaktów ze społecznością lokalną
Tom i Wanda Canonowie – ochotnicy z Teksasu
Ian Spincer i Edward North – asystenci z University of Reading
LWY
Happy, Słońce, Szałwia, Skierka, Szajba – nowe lwy z Błękitnego Stada na Kalahari
Trafka i Kora – lwice ze Stada Szczęśliwego Trafu znad rzeki Mwaleshi
Ochroniarz – lew, któremu założyliśmy nadajnik
SŁONIE
Ocalony – samiec przychodzący do naszego obozu
Zdrówko – samiec, czasami towarzyszący Ocalonemu
Grupa Obozowa – grupa samców żerujących w pobliżu naszego obozu
Jednokła, Mgiełka, Mandy, Marula – grupa rodzinna złożona z samic
Długoucha i jej córki – kolejna grupa rodzinna złożona z samic
PORA SUCHA
PROLOG
Delia
Świt w Luangwie. Słyszę słonia jedzącego owoce maruli tuż za chatką. Cicho odgarniam moskitierę, wstaję z łóżka i na paluszkach idę po ciemku do umywalni, która ma malutkie okienko tuż pod strzechą. Widzę przez nie tylko wielkie oko – jak wielorybie – mrugające do mnie w słabym świetle poranka. Powoli, po jednym kroczku zbliżam się do okna, aż w końcu zatrzymuję się tuż pod nim. Staję na starej skrzynce po herbacie, pochylam się do parapetu i spoglądam w oko Ocalonego, oddalonego ode mnie o krok. Długie, proste rzęsy przysłaniają źrenicę, gdy spogląda w dół, szukając owoców. Potem, podnosząc jeden z nich trąbą, wkłada go do pyska, unosi rzęsy i spogląda mi prosto w oczy. Nie zdradza zaskoczenia ani niepokoju. Wpatruję się w szarą wieczność słoniowego oka. Takie spotkania mogą się przytrafiać w innych rejonach Afryki, ale nie na północy doliny Luangwy w Zambii. Przez ostatnie piętnaście lat kłusownicy zabili tu sto tysięcy słoni. W tej okolicy zwierzęta na widok człowieka – a nawet gdy tylko poczują jego zapach – rzucają się do ucieczki. Chcę na zawsze zapamiętać głębokie bruzdy pofałdowanej skóry nad rzęsami Ocalonego, jego wilgotne, lśniące oko, w którym odbija się wschodzące słońce. Coś takiego nie zdarzy mi się już nigdy więcej; to wspomnienie musi przetrwać do końca mojego życia. Nie mogę zapomnieć tego wrażenia, tej wyrazistości, z którą widzę wszystko w tej chwili.
* * *
Po raz pierwszy przybyliśmy do Afryki w 1974 roku. Osiedliliśmy się w Deception Valley – w korycie wyschniętej, skamieniałej rzeki na należącej do Botswany pustyni Kalahari. Przez siedem lat żyliśmy w namiotach wśród porośniętych krzakami wydm – jedyni ludzie, oprócz paru rozproszonych grup Buszmenów, na terenie wielkości Irlandii. Miejscowe lwy i hieny brunatne najwyraźniej nigdy wcześniej nie widziały człowieka. Przyjęły nas do swoich stad i klanów, ujawniając nam nieznane wcześniej szczegóły swoich obyczajów. Nasza wysepka drzew znajdowała się na środku terytorium Błękitnego Stada. Te lwy: Błękitka, Dziczka, Psotka, Kostek, a potem Muffin i Moffet – często siadywały przy naszym ognisku lub buszowały w spiżarni. Kiedyś, gdy spaliśmy pod gołym niebem na sawannie, obudziliśmy się otoczeni lwami znajdującymi się na wyciągnięcie ręki. Opuściliśmy Deception Valley pod koniec roku 1980, by ukończyć pracę nad badaniami, i wróciliśmy w 1985 roku, kiedy zaczyna się ta opowieść. Liczyliśmy, że odszukamy jeszcze żyjące lwy z Błękitnego Stada i będziemy prowadzić badania przez kolejne pięć lat. Przeszukalibyśmy wszystkie wydmy, zajrzelibyśmy w każdy wyschnięty wodopój i akacjowy zagajnik, dopóki byśmy ich nie znaleźli. Ale mieliśmy też inny cel. Central Kalahari Game Reserve – rezerwat od dawna zapomniany i ignorowany przez świat zewnętrzny – stał się nagle obiektem sporu. Ważni handlarze bydła i politycy chcieli doprowadzić do jego likwidacji i podzielenia terenów między prywatnych posiadaczy ziemskich, choć piaszczyste sawanny nie mogły na dłuższą metę zapewnić bydłu wyżywienia. Mieliśmy zupełnie inne zalecenia: teren ten dla dobra miejscowych mieszkańców należało zmienić w dostępny dla turystów rezerwat dzikich zwierząt. Mimo naszych nacisków niewiele miejsc w Afryce zmieniło się mniej niż Kalahari przez te cztery lata naszej nieobecności. W rezerwacie nadal nie było żadnych udogodnień. Wciąż musieliśmy wozić wodę do obozu przez osiemdziesiąt kilometrów, mieszkać w tych samych spłowiałych namiotach, jeździć tym samym traktem, który przemierzaliśmy przed laty. I znowu naszymi jedynymi gośćmi były lwy, hieny brunatne, szakale, skoczniki, żyrafy, toko i jaszczurki. Raz jeszcze zagubieni wśród tych wydm nie uświadamialiśmy sobie, że choć Kalahari pozostała taka sama, reszta Afryki się zmieniła. Do tej pory znosiliśmy susze i burze piaskowe. Teraz dopadła nas inna zawierucha – taka, która miała nas wyrwać z korzeniami i rzucić przez kontynent w poszukiwaniu kolejnej dziczy. I nie zamierzała ustać.
* * *
Ocalony znowu spuszcza rzęsy, szukając następnego owocu, znajduje go i unosi do pyska. Żuje, głośno ciamkając. Jeszcze raz na mnie spogląda. Widzę nie tylko jego oko, ale to, co się w nim kryje – tysiące słoni potężnymi stadami przemierzające górskie ścieżki i schodzące w doliny, by wolnym krokiem paradować przez ciche sawanny w otoczeniu bujnych, gęstych lasów. Ogromne, delikatne matki i rozbrykane młode bez lęku dokazują i pluskają się w szeroko rozlanych rzekach. Mocarne samce siłują się ze sobą, by ustalić prawo do samic, a potem stają daleko od siebie, potrząsając głowami i łopocząc uszami w kłębach pyłu. W oku Ocalonego widzę dziką Afrykę taką, jaka kiedyś była. Burza trwa, ale przez chmury przebija się promień nadziei. To dzięki niemu można ocalić dziką Afrykę.
Ocalony powoli unosi trąbę do parapetu i wdycha mój zapach, patrząc mi prosto w oczy. Przyciskam palce do siatki w oknie, centymetry od trąby. Chcę coś szepnąć, ale co mogłabym powiedzieć? Oko słonia jest okiem cyklonu.
1
LOT DO DECEPTION
Mark
Za każdym razem, gdy wznosiłam się w górę samolotem i patrząc w dół, zdawałam sobie sprawę z oderwania się od ziemi, miałam uczucie takie, jak po dokonaniu wielkiego, nowego odkrycia. „A więc to tak – myślałam. – O to chodziło. Teraz rozumiem wszystko”.
Isak Dinesen1
Po raz pierwszy od lat, przelatując nad Kalahari, czułem się, jakbym spotkał starego przyjaciela w jakimś tajemnym zakątku ziemi znanym tylko nam dwóm. Przez siedem lat w tej rozległej dziczy do butów nasypało mi się piasku Kalahari i teraz cała cywilizacja, z pięknymi hotelami, restauracjami, gorącymi kąpielami i innymi udogodnieniami, nie mogła go wytrząsnąć. Im dalej leciałem na północ, tym głębiej zapuszczałem się nad pustynię. Patrzyłem z góry i na widok znajomych solnisk, skamieniałych koryt rzecznych, falujących sawann z żyrafami, skubiącymi liście akacji o płaskich koronach, zrozumiałem, że wracam tu, gdzie moje miejsce. Był początek kwietnia 1985 roku. Planując lot do Botswany, niepokoiłem się, że sześcioletnia susza mogła tak zmienić oblicze Kalahari, że nie odnajdę naszego dawnego obozowiska. Umówiłem się tam z Delią już dwa dni temu, ale przeszkodziły mi nieprzewidziane problemy z samolotem. Nie miałem możliwości powiadomić jej o tym, gdy była w długiej podróży terenówką na Kalahari ani nawet kiedy dotarła do obozowiska. Jeśli się wkrótce nie pojawię, Delia pomyśli, że miałem awaryjne lądowanie.
Powiodłem wzrokiem po wskaźnikach w samolocie. Moje spojrzenie zatrzymało się na wskaźniku paliwa w prawym zbiorniku. W połowie drogi do Deception jego strzałka już muskała czerwone pole. Traciłem paliwo, i to szybko. Wyciągnąłem szyję i obejrzałem oba skrzydła, szukając przecieków. Potem znowu sprawdziłem pracę gaźnika. Tu wszystko w porządku. Przejechałem przedramieniem po oczach, usiłując się uspokoić.
Prawy zbiornik był prawie pusty, według wskaźnika lewy był całkiem pełny, ale przecież ustawiłem równomierne pobieranie z obu zbiorników. Pewnie coś zablokowało przewód prowadzący z lewego zbiornika do silnika. Jeśli tak, paliwo skończy mi się w ciągu paru minut. Musiałem natychmiast lądować.
Spojrzałem przez okno w dół na ziemię oddaloną o półtora kilometra. Sześcioletnia susza zmasakrowała Kalahari; suchy, gorący wicher wypalił wszelkie oznaki życia. Okolica wyglądała jak strefa zero po teście bomby nuklearnej w Nevadzie: pusta, odpychająca, nieznajoma. Przełknąłem z trudem ślinę, odchyliłem się na fotelu i nerwowo zacząłem się rozglądać za miejscem odpowiednim do awaryjnego lądowania. Gdybym poleciał dalej, silnik mógłby się zatrzymać nad sawanną lub lasem, gdzie niechybnie rozbiłbym się podczas lądowania. Nikt by mnie tam nie znalazł.
Po lewej, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów dalej, pojawiło się idealnie okrągłe, olśniewająco białe solnisko. Przechyliłem samolot na lewe skrzydło i ruszyłem w jego stronę zwalniając, żeby oszczędzać paliwo. Wskaźnik prawego zbiornika stał na czerwonym polu, a silnik parę razy jakby się zakrztusił. Gdy w końcu solnisko znalazło się pode mną, odetchnąłem głęboko i zacząłem schodzić do lądowania.
Ale będąc jakieś sto pięćdziesiąt metrów nad ziemią, zauważyłem na solnisku głębokie ślady zwierząt. Gdybym tu posadził samolot, jego koła zatonęłyby w soli i pyle. Nawet gdybym znalazł usterkę i ją naprawił, nie mógłbym już wystartować.
Przyszło mi do głowy, że nie zdołam się przekonać, czy lewy zbiornik jest zablokowany, dopóki prawy się całkiem nie opróżni. Powinienem się na niego przerzucić i umyślnie zużyć paliwo, krążąc nad solniskiem. Jeśli silnik przestanie działać, uda mi się bezpiecznie wylądować, choć już nie poderwę samolotu w powietrze.
Krążyłem, czekając, aż silnik zamilknie. Tak się nie stało. Paliwo znowu zaczęło płynąć z lewego zbiornika; jego wskaźnik powoli zjeżdżał w dół. Później dowiedziałem się, że mechanik podłączył na krzyż przewody biegnące ze zbiorników do konsoli. „Prawy” pobierał paliwo z lewego zbiornika, „lewy” – z prawego. To nie wszystko – wysokie ciśnienie w zbiorniku, spowodowane zepsutym przewodem, wymuszało przepływ paliwa do lewego zbiornika, rozdymając go. Nadmiar wypływał przez przeciekający bak na lewym skrzydle w miejscu, którego nie widziałem. Zrozumienie tego kosztowało mnie czterdzieści bezcennych minut lotu i sporo paliwa. Teraz, nawet gdybym ruszył pełnym gazem do obozu, mógłbym nie dolecieć.
A to był dopiero początek moich kłopotów. Po pięciu minutach lotu, za solniskiem, uświadomiłem sobie, że się zgubiłem. Teren pode mną z niczym mi się nie kojarzył. Przecież susza nie mogła usunąć wszystkich znanych mi punktów orientacyjnych. Gdzie solniska Khutse, gdzie „mitochondria” – zawijasy skamieniałej rzeki, które służyły mi do określenia pozycji na pustyni? Nie rzucały się w oczy, ale cztery lata temu znałem Kalahari na tyle dobrze, że widziane z góry wydawały mi się wyraźne, jak znaki drogowe. Choć mgła ograniczyła widoczność na jakieś pięć kilometrów, przecież nie mógłbym minąć tych formacji, nie zauważywszy żadnej z nich! Mocniej ścisnąłem drążek i leciałem, kierując się kompasem. Wkrótce muszę zobaczyć coś znajomego.
Czterdzieści pięć minut za solniskiem nadal byłem kompletnie zagubiony. Mocny wiatr ograniczył prędkość z dwustu czterdziestu do dwustu mil na godzinę. Aby dotrzeć do obozowiska, potrzebowałbym więcej paliwa. Rozpaczliwie usiłując znaleźć coś – cokolwiek – znajomego, poświęciłem cenne paliwo i wzniosłem się na wysokość trzech tysięcy metrów, by zobaczyć większą część pustyni. Nic nowego. Poniżej widziałem tylko biel mgły. Musiałem bardzo zejść z kursu, ale nie potrafiłem określić, w którą stronę. Ten sam mechanik, który skrzyżował przewody paliwowe, umieścił w obudowie kompasu śrubę ze stali, a nie z niemagnetycznego mosiądzu. Z tego powodu odczyty kompasu były zafałszowane o trzydzieści stopni. Ale oczywiście wtedy tego nie wiedziałem.
Zwalczyłem pokusę, by zejść z trasy i zapuścić się dalej nad posępny teren w nadziei, że znajdę coś znajomego. Nie mogłem sobie pozwolić na marnowanie paliwa, więc leciałem dalej, nie ośmielając się już patrzeć na wskaźniki.
Godzinę później nadal nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję – i wiedziałem z całą pewnością, że paliwo skończy mi się, zanim dotrę do obozu. Mogłem tylko liczyć na to, że trafię na wioskę Buszmenów, gdzie dostanę wodę albo chociaż dzikie melony, i nie umrę z pragnienia. Jednak nie znalazłem żadnej z osad, które znałem przed laty. Musiałem bardzo zboczyć z kursu.
Ustawiłem radio na 125.5 – częstotliwość botswańskiego lotnictwa cywilnego – i wziąłem mikrofon.
– Do wszystkich samolotów, tu Foxtrot Zulu Sierra. Słyszycie mnie?
Nikt nie odpowiedział. Powtórzyłem wywołanie kilka razy, ale w słuchawkach miałem tylko szum.
Zmieniłem częstotliwość na alarmową – 121.5 – i znowu powiedziałem:
– Do wszystkich, tu Foxtrot Zulu Sierra. Zszedłem z kursu nad Kalahari, gdzieś między Gaborone i północną częścią rezerwatu. Kończy mi się paliwo, powtarzam: kończy mi się paliwo. Wkrótce czeka mnie przymusowe lądowanie. Czy ktoś mnie słyszy?
Nikt nie odpowiedział. Nagle poczułem się, jakbym tylko ja przeżył jakąś apokalipsę i wołał w pustkę z jedną na miliard szansą, że ktoś mnie usłyszy i uratuje. Już dawno powinienem przybyć do Deception Valley. W dole nadal widziałem tylko obce pustkowie. Strzałka lewego wskaźnika paliwa drżała na czerwonym polu, prawy zbiornik był całkowicie pusty. Leciałem, szukając przed sobą miejsca, w którym mógłbym posadzić samolot z jak najmniejszą szkodą dla niego i siebie.
Po prawej stronie, jakieś trzydzieści stopni od mojej trasy, zauważyłem mgnienie czegoś białego. Jezioro Xau! Ale kiedy się do niego zbliżyłem, niecka okazała się zbyt okrągła, zbyt biała, by być jeziorem Xau, które zapamiętałem. Owszem, Xau od paru lat było wyschnięte, ale to miejsce wydawało się zbyt małe, zbyt podobne do solniska. Nie mogłem dostrzec ani jeziora, ani rzeki Botetile, która do niego wpada.
Skoro to nie jezioro Xau, może to Równina Wikłaczy – a to by oznaczało, że zszedłem z kursu osiemdziesiąt kilometrów na zachód, w głąb pustyni. To musiało być albo jedno, albo drugie: jeśli to Xau, musiałem przebyć sto kilometrów, kierując się na zachód od Deception Valley, jeśli Równina Wikłaczy – dziewięćdziesiąt na wschód.
Zerknąłem na wskaźniki paliwa. Strzałki obu stały na czerwonym polu. Zakołysałem skrzydłami w górę i w dół; lewa strzałka zadrżała słabo. Resztki paliwa chlupotały w zbiorniku. Musiałem natychmiast znaleźć obozowisko lub choćby dogodne miejsce do lądowania. Jeśli nie zdołam dotrzeć do obozowiska, to chciałbym się przynajmniej jak najbardziej do niego zbliżyć. Gdybym skręcił na zachód, a wyschnięta niecka jednak nie była jeziorem Xau, zapuściłbym się w głąb pustyni, gdzie szanse na to, że ktoś mnie znajdzie, równały się zeru.
Nie miałem czasu na rozterki. Zawróciłem.
2
DOM DIUN
Delia
Co za bezcelowe marzenie! Szum równiny, monotonne słońce, ciągnący się w nieskończoność horyzont – wszystko to pozwoliło mi zapomnieć na chwilę, że czas jest szybszy ode mnie.
Beryl Markham
Wodząc wzrokiem po horyzoncie, znowu zaczęłam się zastanawiać, dlaczego Mark nie wyleciał, by mnie szukać. Spóźniłam się o dwa dni; gdyby dotarł bezpiecznie do obozowiska, pewnie już by mnie znalazł. Jeszcze raz rozejrzałam się za białym samolotem na tle błękitu, ale niebo nad Kalahari – największe niebo na świecie – było puste.
Otaczały mnie nieskończone, jałowe równiny – z suchą niecką jeziora Xau na skraju Kalahari. Przez dwa dni jechałam z Johannesburga starą, wypakowaną zapasami toyotą land cruiserem, kierując się do naszego dawnego obozowiska w Deception Valley.
Mark i ja umówiliśmy się na spotkanie czwartego kwietnia, w moje urodziny. Gdybym go nie zastała w obozowisku, miałam przez krótkofalówkę powiadomić wioskę Maun i poprosić o wysłanie samolotu poszukiwawczego. Natomiast gdyby to on nie zastał mnie, miał mnie szukać na szlaku. Podróż przez wyschnięte tereny potrwała dłużej, niż się spodziewałam. Mark nie wyleciał mi na spotkanie, a to oznaczało jedno: nie dotarł na umówione miejsce.
Droga, którą jechałam, kreśliła meandry wzdłuż południowego krańca wyschniętego jeziora. Pochylona nad kierownicą, wypatrywałam śladów dawnego szlaku, który przez wiele lat wiódł nas do rezerwatu. Po latach suszy równiny zmieniły się nie do poznania; ledwie widoczne ślady prowadziły w różnych kierunkach, a potem ginęły w pyle i sypkim piasku.
Wspięłam się na dach samochodu, by mieć lepszy widok, i zmrużyłam oczy w rażącym blasku słońca. Rozpalony wiatr wiał jednostajnie nad pustkowiem. Z ziemi podnosiły się piaskowe wiry. Nie mogłam znaleźć śladów dawnego szlaku; albo rozwiały się, ponieważ nikt nim nie podróżował, albo się zgubiłam.
Do rezerwatu prowadziła jeszcze inna droga: mogłam pojechać na szczyt wzgórza Kedia i skierować się na zachód, wzdłuż starej linii wyciętej kiedyś podczas pomiarów geologicznych. Była to trasa dłuższa, lecz pewniejsza. Skręciłam na szlak prowadzący ku wzgórzom i dodałam gazu.
Na skraju równiny obejrzałam się za siebie. Zaledwie cztery lata temu właśnie tędy w poszukiwaniu wody przechodziło ćwierć miliona gnu, umierających na naszych oczach. W jednym dniu naliczyliśmy piętnaście tysięcy zdechłych sztuk i widzieliśmy setki konających. Przebyły kilkaset kilometrów, by się przekonać, że na drodze do wody stoi im wielkie ogrodzenie. Przez wiele dni dreptały wzdłuż niego, aż dotarły do równiny nad jeziorem, już ogołoconej przez zbyt wiele wygłodzonych zwierząt. Teraz równina jest naga, pusta, zmasakrowana. Nie widać ani jednego gnu, ani jednej krowy.
Konflikt między bydłem domowym a dzikimi zwierzętami nie został rozsądzony, ale przedstawiliśmy rządowi pewne pomysły w nadziei, że przysłużą się ludziom i dzikim zwierzętom. Uzmysłowiłam sobie, jak wiele jeszcze pracy trzeba włożyć w ochronę przyrody Kalahari.
Zostawiłam za sobą równiny i ruszyłam w górę po zboczu Kedii. Kremowy piasek, bardziej grząski niż jakikolwiek, jaki widziałam, piętrzył się hałdami wzdłuż szlaku, a miejscami zasypywał go jak śnieżny pył. Ciężkie zapasy, spoczywające na brezentowym daszku samochodu, odebrały mu stabilność; pojazd chybotał się na boki jak pijany. Zmusiłam go do wjazdu na kamieniste, porośnięte lasem zbocze wzgórza i bez trudu znalazłam stary szlak geologów. Zostawił go w początkach lat siedemdziesiątych nasz zmarły przyjaciel Bergie Berghoffer, który kiedyś uratował nas na pustyni. Poczułam się, jakby znowu się zjawił i prowadził mnie wyciętą przez siebie ścieżką, biegnącą prosto jak strzała w głąb Kalahari.
Parę godzin później dotarłam do rogów gnu, które zostawiliśmy, by oznaczyć granicę Central Kalahari Game Reserve, rezerwatu, w którym prowadziliśmy badania. Wysiadłam na chwilę z samochodu, by poczuć pieszczotę trawy i wiatru. Poza znakiem były tu tylko chwasty i kolczaste zarośla, ale to tutaj, w tych krzakach strzeliliśmy usypiającą strzałką do lwicy Psotki. Gdy zakładaliśmy jej na szyję obrożę z nadajnikiem, jej trzy małe lwiątka przyglądały się nam oczami pełnymi zaciekawienia. Poznaliśmy Psotkę, gdy była w ich wieku. Gdyby przetrwała suszę, myśliwych, kłusowników i ranczerów, miałaby teraz dwanaście lat. Dla lwa z Kalahari to podeszły wiek.
– Gdzie się podziewasz, Psociu?
W każdej chwili spodziewałam się zobaczyć śmigający nade mną samolot. Mark pewnie zszedłby nisko, niemal muskając moją głowę – jego ulubiona sztuczka. Ale nigdzie nie było ani śladu samolotu.
Jechałam dalej. Koła samochodu buksowały w grząskim piasku. Ucieszyłam się, że wstążki, pozostawione przez wysłanników kopalni, znikły z drzewa. Przepaliło je słońce, zdarł wiatr. Kalahari wygrała tę rundę.
Dostrzegłam świeże tropy hieny brunatnej i wyskoczyłam z pojazdu. Pochyliłam się, by przyjrzeć się im z bliska. Zostawił je dorosły osobnik zmierzający na wschód. Zawahałam się rozdarta między pragnieniem, by smakować każdą chwilę mojego powrotu na Kalahari, i chęcią, by jak najszybciej dotrzeć do obozowiska i przekonać się, co się dzieje z Markiem.
Godzinę później dotarłam na szczyt Wschodniej Diuny i serce mi załomotało. Wdrapałam się na dach samochodu i spojrzałam, osłaniając oczy dłonią, w stronę oddalonego o prawie cztery kilometry obozowiska na wyschniętym dnie rzeki. Fale żaru drżały, zniekształcając obraz pustyni i utrudniając rozróżnianie szczegółów. Mimo to na pewno zauważyłabym szerokie białe skrzydła na tle piasku. Nie, samolotu tam nie było.
Zeskoczyłam na ziemię, szarpnęłam drzwiczki i ruszyłam jak szalona przez piasek. Boże, co ja mam zrobić? Łatwo powiedzieć: skontaktować się przez radio z Maun, jeśli nie zastanę Marka, ale przecież nie łączyliśmy się z wioską od czterech lat. A jak radiostacja nie zadziała? Jeśli nikt nie odpowie?
Samochód brnął przez piasek. Silnik bardzo się rozgrzał i skarżył się głośno – za głośno. Jeżeli coś się zepsuje, będę miała paskudne kłopoty. Dźwięk stał się głośniejszy.
WRRRRUUUUM! Podmuch powietrza przemknął mi tuż nad głową. Odruchowo się schyliłam i spojrzałam w górę. Całą przednią szybę wypełniło podwozie samolotu; Mark przemknął jakieś cztery metry nad samochodem. Śmignął nad zboczem diuny i poszybował na południe ku obozowisku. Zahamowałam i oparłam głowę o kierownicę. Zalała mnie fala ulgi. Potem walnęłam w kierownicę obiema pięściami.
– Niech go! Gdzie on się podziewał? Zawsze wpada w ostatniej chwili.
Ale już się uśmiechałam. Mark był cały i zdrowy, i wróciliśmy do Kalahari. Teraz naprawdę mogłam się cieszyć powrotem.
Znowu wdrapałam się na dach. Stałam dokładnie w tym samym miejscu, z którego po raz pierwszy patrzyliśmy na Deception Valley przed jedenastu laty. Wówczas koryto prastarej rzeki porastała gęsta, zielona trawa, wśród której pasły się stada majestatycznych oryksów i skoczników. Teraz cała dolina stała się naga i szara; gdzieniegdzie widać było stojącą w skwarze antylopę. Potem zauważyłam bledziutki ślad zieleni, choć tylko ktoś, kto latami zamieszkiwał pustynię, nazwałby to zielenią. Ostatnio spadło parę centymetrów deszczu i przez piasek przebijała się trawa. Kalahari nigdy nie jest martwa ani zmęczona, tylko czeka, by znowu rozkwitnąć.
Inni mają swoje znajome okolice, domy, ulice, znajome twarze, budynki. Ja, patrząc na Deception Valley, widziałam moją dzielnicę, mój dom, moją pracę, tożsamość, cel. Stojąc na Wschodniej Diunie, spoglądałam na moje życie.
Wyłoniłam się zza Akacjowa, oddalonego o kilkaset metrów od obozowiska. Wyskoczyłam z samochodu i chwyciłam Marka w objęcia.
– Co się stało? Czemu mnie nie powiadomiłeś? – spytałam.
– Mało brakowało, a bym nie dotarł. – Mark wyglądał na trochę oszołomionego. Opowiedział mi o swoim locie. – …i wtedy musiałem zdecydować, czy lecę na wschód, czy na zachód. Skręciłem na zachód i po paru minutach rozpoznałem Równinę Bawolców. Przynajmniej wiedziałem, gdzie się znajduję, ale silnik mógł zamilknąć w każdej chwili, a do doliny zostało mi jeszcze dziesięć minut lotu. Gdy w końcu wylądowałem w obozie, wyłączyłem silnik i po prostu wytoczyłem się z kokpitu na ziemię. Zdolność ruchu odzyskałem po paru minutach.
Mark opróżnił zbiorniki i zmierzył resztkę paliwa: zostało mu go na mniej niż dziesięć minut lotu. Znowu go przytuliłam i razem spojrzeliśmy na kolczaste zarośla, które nazywaliśmy domem. To tu przez siedem lat toczyło się nasze życie. I znowu tu wróciliśmy.
* * *
Wtedy gdy postanowiliśmy, że ta kępa drzew będzie naszym domem, tysiące zielonych gałęzi osłaniały nas przed słońcem. Teraz susza odarła zagajnik z zieleni; drzewa stały szare i bezlistne. Ale pozostał krzak, który zawsze znakowali Muffin i Moffet, a także stare palenisko, które ogrzewało nas przez ponad dwa tysiące nocy. Lwy z Błękitnego Stada wiele razy napadały na nasze pielesze, wyciągając z kuchennej bomy – terenu ogrodzonego palikami – worki mąki, kaszki kukurydzianej i cebuli.
Podczas naszej nieobecności w obozie pomieszkiwali inni badacze, obserwując pustynne antylopy, ale odjechali ponad pół roku temu. Te same spłowiałe namioty zwisały na tyczkach, z moskitierami podartymi na strzępy przez nieubłagane pustynne burze. Namiot, w którym urządziliśmy laboratorium i biuro, zapadł się z jednej strony, a w fałdach materiału zebrała się mała kałuża deszczówki po ostatnich opadach. Mark wyprostował tyczki, ostrożnie odchylił klapę wejścia i patykiem wygonił z wnętrza kobrę plującą. W namiocie-sypialni łóżko ze skrzynek zarwało się pod ciężarem przemoczonego materaca, a pod nogami mlaskało błoto.
Kuchenna boma pod grubą, rozwichrzoną strzechą nadal stała w głębi obozowiska. Znajdowała się w niej deska do krojenia od Dolene, ruszt, który zrobił dla nas Bergie, i osmalony czajnik, porysowany zębami hien, które tak często go nam podkradały. Rozejrzałam się z nadzieją, że ujrzę toko czerwonolice – te charyzmatyczne, komiczne ptaki, z którymi w każdej porze suchej dzieliliśmy naszą wysepkę drzew – ale nie dostrzegłam żadnego. Ostatnie lekkie deszcze musiały je skusić do powrotu do lasu, jak w każdej porze deszczowej, gdy zaczynał się ich okres godowy.
– Patrz, kogo tu mamy! – zawołał Mark.
Odwróciłam się gwałtownie i parę centymetrów od jego głowy ujrzałam trzepoczącą mucharkę białobrzuchą. Natychmiast zaczęła potrząsać skrzydłami, prosząc o coś do jedzenia. Pobiegłam do lodówki w samochodzie i wróciłam z kawałkiem sera – jednym z ulubionych przysmaków mucharek. Rzuciłam parę okruchów na ziemię u naszych stóp. Ptak bez zastanowienia zanurkował w dół, chwycił cheddar i uciekł z nim na drugą stronę obozowiska.
Wytaszczyliśmy z samochodu i samolotu pudła i skrzynie zapasów i przystąpiliśmy do gigantycznej pracy – sprzątania i rozpakowywania. Mark rozpalił ogień paroma gałązkami chrustu, ja zmyłam błoto, pajęczyny i gniazdo myszy ze stołu w kuchennej bomie. Zaparzyliśmy herbatę i zastawiliśmy stół talerzami z chlebem, serem i dżemem.
– Natychmiast zaczniemy szukać lwów – oznajmił Mark, gdy tylko usiedliśmy.
Kwiecień miał zakończyć porę deszczową, ale według pomiarów spadło tylko pięć centymetrów deszczu, zamiast jak zwykle trzydziestu pięciu. Wodopoje się wypełniły, lecz za parę dni woda wyparuje. Wkrótce lwy podążą za antylopami, szukającymi pożywienia na innych terenach; musieliśmy je znaleźć i założyć im obroże z nadajnikami, żeby śledzić ich ruchy za pomocą aparatury w samolocie i samochodzie.
Już przed naszym wyjazdem w 1980 roku lwy z Błękitnego Stada musiały przemierzać około czterystu kilometrów kwadratowych w poszukiwaniu zwierzyny. Kto wie, czy po czterech kolejnych latach suszy w ogóle ocalały. Dzięki nim dokonaliśmy nowych, ekscytujących odkryć naukowych: że potrafią przetrwać bez wody pitnej, sycąc się płynami ustrojowymi ofiary, i że ich zachowania społeczne różnią się od obyczajów lwów żyjących w mniej surowych warunkach. Pragnęliśmy kontynuować te badania przez wiele lat, by określić, jaki wpływ na ich życie miało wymarcie dziesiątek tysięcy antylop. Obroże z nadajnikami przestały działać dawno temu; musieliśmy ich szukać na ślepo. Ale gdyby udało nam się zlokalizować choć kilka z nich, moglibyśmy nie tylko udokumentować długość ich życia i zdolność przetrwania suszy, ale także pokonywane przez nie odległości i zmiany w strukturze stada.
Tego popołudnia pracowaliśmy jak szaleni. Wyciągnęliśmy wszystko z namiotu sypialnego i laboratoryjnego i wyszorowaliśmy zabłocone podłogi. Musieliśmy delikatnie wyprosić samicę ryjkonosa z dwoma małymi na grzbiecie z dolnej szuflady szafki. Znaleźliśmy kolejnego węża za biblioteczką. Potem ja sprzątałam dalej, a Mark przygotował strzelbę na strzałki i obroże dla lwów. Później ostrożnie otworzył naszą „piwniczkę” – jamę pod grubym, rosochatym drzewem jujuby, w której w 1980 roku zakopał kilka butelek na uczczenie naszego powrotu. Łopata szczęknęła o szkło i oto światło dzienne ujrzał Nederburg Cabernet Sauvignon z 1978 roku. Siedząc na skraju obozowiska w wyschniętym korycie rzecznym, popijaliśmy czerwone wino i obserwowaliśmy, jak ogromne słońce osiada na wydmach. Powoli Deception Valley zanurzyła się w mroku.
* * *
Obudziło nas dalekie wycie szakali. Zjedliśmy szybkie śniadanie przy ognisku. Potem wyciągnęliśmy starą przyczepę i pojechaliśmy po wodę na Środkową Równinę. Zatrzymaliśmy się na brzegu tej wielkiej błotnistej kałuży z unoszącymi się na powierzchni bobkami antylop i rzęsą. Przez chwilę staliśmy w milczeniu, gapiąc się na tę breję i na serio rozważając opuszczenie rezerwatu w poszukiwaniu wody. Ale to by zajęło za dużo czasu – a ten czas należał do lwów. Jak zawsze postanowiliśmy gotować wodę przez dwadzieścia minut, zanim ją wypijemy. Przykucnęliśmy w grząskim bagnie, napełniliśmy naczynia, starając się omijać zwierzęce odchody, i przez lejek wlaliśmy wodę do dużych baniaków. Każdy taki baniak ważył mniej więcej trzydzieści kilo. Mark wciągnął je kolejno na przyczepę i wlał ich zawartość do wielkiej beczki. Gdy zebraliśmy półtora tysiąca litrów, bolało nas wszystko.
Tego wieczora – naszego drugiego po powrocie – zrobiłam kolację złożoną z kukurydzianego chleba i potrawki z kurczaka z puszki. Zjedliśmy ją przy świetle latarni i świec w zacisznej, krytej strzechą bomie. Potem zmęczeni, lecz przepełnieni ciepłym uczuciem satysfakcji z dobrze wykonanej roboty, zapadliśmy w głęboki sen na łóżku ze skrzynek. Tej nocy niewiele mogło nas obudzić, ale tak jak matka, która zawsze usłyszy płacz swojego dziecka, na dźwięk basowego ryku, który doleciał zza wydm, poderwaliśmy się oboje w tej samej chwili.
– Lwy!
– Na południe. Szybko, oceń kierunek.
Ryk lwa słychać na pustyni z odległości nawet dziesięciu kilometrów. Fakt, że do nas dotarł, nie oznaczał, że lwy są blisko. Najlepiej mogliśmy je dostrzec z powietrza, więc o świcie wystartowaliśmy. Sunąc nisko nad czubkami drzew, szukaliśmy wielkich kotów albo sępów zdradzających ich ofiary. Rozglądając się po wszystkich ulubionych miejscach Błękitnego Stada, zauważyliśmy małe stadka skoczników, oryksów, bawolców i żyraf, ale ani śladu lwów.
Następnego ranka znowu usłyszeliśmy ryk dobiegający z południa i Mark zasugerował:
– Dwa razy z rzędu usłyszeliśmy je na południu. Rozbijmy tam obóz. W ten sposób łatwiej je znajdziemy.
W tamtą stronę nie prowadził żaden szlak, więc pojechałam przez wydmy, skręciłam tuż przed Drzewem Gepardów i skierowałam się na wschód. Wybrałam miejsce w pobliżu gliniastej równiny, na której Mark mógł wylądować. Pojawił się po paru sekundach nie wiadomo skąd, przeleciał nad terenem, sprawdzając, czy w ziemi nie ma dziur, i wylądował. Roznieciliśmy ognisko pod samotnym drzewem z widokiem na szarą kotlinę. Jedząc potrawkę, czuliśmy się, jakbyśmy obozowali na skraju księżycowego krateru. Wiedząc, że lwy mogą nas obudzić w środku nocy, poszliśmy wcześnie spać. Położyliśmy się na ziemi przy samochodzie, z kompasem przy głowie.
Ryk lwa. Trzecia w nocy. Poderwaliśmy się, Mark sprawdził kierunek, z którego dobiegał odgłos. Po paru minutach już byliśmy w drodze. Przejechaliśmy kilka kilometrów przez busz, zatrzymaliśmy się i znowu zaczęliśmy nasłuchiwać. Kolejny ryk przepłynął nad nami z mocą fali z hukiem wlewającej się do nadmorskiej jaskini. Ruszyliśmy w jego kierunku. Przebyliśmy jakieś dwieście metrów. Mark włączył reflektorek i w średniej wielkości krzaku akacji zabłysło nagle jedenaście par oczu – dorosły samiec, trzy dorosłe samice i siedem lwiątek. Pożerały niedawno zabitego oryksa. Mark wyłączył silnik, uniósł lornetkę i przyjrzał się lwom, szukając klipsów w uszach albo znajomych cech charakterystycznych. Ale nigdy wcześniej tych lwów nie widzieliśmy.
Po paru chwilach wahania cała siódemka lwiątek przywędrowała do naszego samochodu, by się mu przyjrzeć. Miały zaledwie od trzech i pół do czterech miesięcy – niemal z całą pewnością nigdy wcześniej nie widziały żadnego pojazdu. Podeszły do drzwi od strony Marka i spojrzały na niego – siedem małych pyszczków w jednym rzędzie. Obwąchały opony i zderzaki, wpełzły pod podwozie. Zaspokoiwszy ciekawość, zaczęły walkę na niby na małej polance nieopodal. Matki obserwowały je z nieprzeniknionymi minami. Siedzieliśmy całkiem blisko – w odległości trzydziestu metrów – przyzwyczajając lwy do naszej obecności, żebyśmy już tego wieczora mogli założyć im obroże.
Gdy słońce rozgrzało piasek, lwy usadowiły się w cieniu wielkiego krzaka. Wkrótce wszystkie, włącznie z młodymi, zasnęły. My też przenieśliśmy się w cień. Zjedliśmy obiad, złożony z orzeszków ziemnych i owoców z puszki, i jeszcze raz sprawdziliśmy strzelbę i strzałki. Tuż przed zachodem słońca wróciliśmy do lwów. Dorosłe osobniki jadły, młode wdrapywały się im na grzbiety i głowy. Powinny być zainteresowane mięsem, nie nami, i raczej nie skojarzą pyknięcia broni i ukłucia strzałki z naszą obecnością. Siedzieliśmy nieruchomo, nie robiąc najmniejszego hałasu, czekając, aż któraś lwica wstanie, żebyśmy mogli do niej strzelić, nie raniąc któregoś lwiątka. Dawka przeznaczona dla stupięćdziesięciokilowej samicy mogłaby zabić dziesięciokilowe młode.
Kilka minut później jedna z największych samic wstała i odwróciła się do nas bokiem. Mark załadował strzałkę, wycelował i nacisnął spust. Nic się nie wydarzyło.
– Co jest? – Mark wciągnął broń do samochodu i zabezpieczył ją. Strzelba wypaliła i strzałka wyleciała przez okno w krzaki. Mark odbezpieczył broń i pociągnął za spust; nie wystrzeliła. Zrobiła to, gdy znowu ją zabezpieczył. Nie było czasu naprawiać tej usterki, na czymkolwiek by polegała. Im bardziej objedzone byłyby lwy, tym więcej substancji trzeba by do ich uśpienia. Mark postanowił po prostu strzelać z zabezpieczonej strzelby. Gdy jedna z samic wstała, znowu wycelował, ale w tym momencie pod jej brodę wpełzło lwiątko.
Mark odczekał parę sekund, przyciskając policzek do kolby, aż młode minęło lwicę. Wówczas zabezpieczył broń; rozległ się stłumiony trzask wystrzału. W chwili gdy strzałka wyleciała z lufy, inne młode wyłoniło się spod brzucha samicy. Patrzyliśmy bezsilnie, jak strzałka leci ukośnie w dół i w końcu trafia małego lewka w bok. Zwierzak pisnął, obrócił się i runął w gęste zarośla.
– Dobry Boże! – krzyknęłam. – Skąd się wziął? Tamten pierwszy się odsunął!
Uśpiliśmy strzałkami już ponad sto lwów i innych drapieżników i nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego.
– Powinniśmy za nim iść? – spytałam.
– Nic nie zrobimy. To młode nie ma szans. Skupmy się na obrożach dorosłych sztuk – odparł Mark. – Najpierw musimy się zająć tą cholerną bronią.
Choć byłam przygnębiona z powodu biednego lwiątka, musiałam przyznać Markowi rację. Odjechaliśmy na jakieś czterysta metrów, po czym ja wzięłam reflektorek, a Mark w jego świetle nareperował leżącą na masce samochodu broń.
Wróciliśmy do stada i Mark uśpił samicę, której poprzednio nie trafił, potem samca o złotej, przetykanej czernią grzywie – najpiękniejszej, jaką widziałam. Dwa trafione lwy odeszły w zarośla, gdzie po siedemnastu minutach osunęły się na ziemię uśpione. Zapuściłam krople w ślepia samca, Mark podał mu antybiotyk. Założyliśmy obroże jemu i samicy, wypatrując powrotu dwóch lwic, które znikły w zaroślach. Sprawdziliśmy oddech i puls uśpionych lwów i oddaliliśmy się na sto metrów. Czekaliśmy godzinę, aż zobaczyliśmy, jak ziewają i przeciągają się w pełni przytomne. Potem, gdy Mark ruszył w stronę samolotu, dostrzegłam na zimnym piasku mały kłębuszek wyglądający jak zmięta szmatka.
– Mark! To lwiątko!
Wyskoczyliśmy z samochodu i podeszliśmy do malucha. Ja obserwowałam dorosłe lwy, Mark przykucnął i położył palce między przednią łapką i piersią młodego, szukając pulsu. Ciałko było już chłodne. Minęło parę sekund. Nagle Mark poczuł pod palcami leciutkie drgnienie. Ucisnął mocniej i upewnił się, że to słabe bicie serca.
Popędziłam do samochodu po pudełka z lekami, a tymczasem Mark masował pierś lwiątka, starając się pobudzić jego serce. Podał mu dożylnie stymulujący oddychanie doprim oraz potężną domięśniową dawkę antybiotyku. Po paru chwilach puls maleństwa się wzmocnił, ale jego ciało nadal było wychłodzone. Delikatnie okryliśmy je płócienną płachtą, aż po brodę, i przysypaliśmy go warstwą piasku dla dodatkowej izolacji. Pogłaskałam go po pyszczku i odniosłam pudełka do samochodu.
Mark został, mierząc mu puls, gdy nagle usłyszeliśmy głośny trzask i warkot. Mark odwrócił się gwałtownie i jakieś czterdzieści metrów dalej zobaczył przedzierającą się przez zarośla lwicę. Rzucił się sprintem do samochodu, a ja chwyciłam reflektorek i włączyłam go, starając się oślepić lwicę, ale zaświeciłam prosto w oczy Markowi, który osłonił twarz ramieniem, potknął się i stracił równowagę. Opuściłam reflektor, żeby Mark mógł się rozejrzeć po otoczeniu. Lwica zatrzymała się przy lwiątku i obwąchała je pobieżnie. Potem je przeskoczyła i rzuciła się biegiem ku Markowi. Jej wielkie łapy dudniły o piasek.
Zgarnęłam z fotela strzelbę na strzałki i usiadłam za kierownicą, gotowa odpalić silnik. Jeszcze raz oślepiłam atakującą lwicę reflektorkiem. Mark, także porażony, wpadł na przedni zderzak samochodu i zatoczył się do tyłu. Podtrzymał się, usiłował wskoczyć na maskę toyoty, ale nie udało mu się i upadł na ziemię. Przesunęłam promieniem światła po oczach lwicy, jednocześnie otwierając drzwi samochodu i krzycząc:
– Wsiadaj! Wsiadaj!
Mark zerwał się z ziemi i gorączkowo szukał drzwi. W końcu je znalazł i dał nura do samochodu. Przepełzł nade mną na fotel pasażera. Lwica zwolniła zaledwie osiem metrów od nas. Smagając ogonem, wróciła do swojego dziecka, obwąchała mu głowę i piasek pokrywający jego ciało i wróciła do szczątków ofiary. Reszta stada znowu się pożywiała, ignorując zamieszanie. Oboje opadliśmy bezwładnie na oparcia foteli i odetchnęliśmy głęboko. Postanowiliśmy nazwać tę lwicę Szajbą.
Zatrzymaliśmy samochód kilkaset metrów dalej pod drzewem z rodzaju Lonchocarpus. Wygrzebałam z samochodu konserwową fasolę i zjedliśmy ją na zimno, prosto z puszki. Minęła północ; pracowaliśmy bez przerwy prawie dwadzieścia dwie godziny. Miałam piasek pod powiekami, a Markowi dokuczał ból w kolanach i goleniach po zderzeniu z samochodem.
Śmierdzieliśmy lwami, tak jak kowboj śmierdzi koniem – wilgotnym, ziemistym, nie całkiem nieprzyjemnym odorem. Ale ponieważ drapieżniki są czasem zarażone bąblowcem – pasożytem, który może zaatakować ludzki mózg – wlaliśmy do miednicy trochę zimnej wody i środka dezynfekującego i umyliśmy się dokładnie. Zbyt zmęczeni, by dojechać do samolotu, rozłożyliśmy piankowe maty i śpiwory na tyle land cruisera i wpełzliśmy do nich. Pod nogami mieliśmy skrzynki z narzędziami, za głowami – kanistry. Zasnęliśmy przy otwartych drzwiach.
Otworzyliśmy oczy w chłodnym porannym powietrzu nad Kalahari. Słońce opromieniało już piasek. Po szybkim śniadaniu wróciliśmy na szczyt wydmy, by spojrzeć na lwy. Gdy tylko Mark wyłączył silnik, samica z obrożą ziewnęła rozdzierająco i polizała łapę. Nazwaliśmy ją Szałwią, a samca – Słońcem. Szajba przyglądała nam się uważnie przez parę minut. Potem głowa zaczęła się jej kiwać i po chwili lwica zapadła w drzemkę w porannym słońcu. Najwyraźniej czuła się z nami swobodnie. Skierka, która wraz z Szajbą uniknęła założenia obroży, spała z głową na boku Szajby. Siedząc wśród lwów, z radością patrzyliśmy na nowe stado, choć byliśmy rozczarowani, że nie znaleźliśmy starych znajomych. Pojechaliśmy w miejsce, w którym zostawiliśmy trafionego strzałką maluszka. Kopczyk piasku był pusty. Płachta znikła. Miałam nadzieję, że lwiątko przeżyło, ale Mark zauważył, że przecież nie zabrałoby płachty.
– Mogła go pożreć hiena lub szakal.
Odwiozłam Marka do samolotu i odprowadziłam wzrokiem, gdy brał rozpęd w gliniastej niecce, podskakując na wybojach. Przeleciał nade mną, sprawdzając działanie nadajników w obrożach, a potem skierował się do obozowiska.
Wróciłam do lwów, objechałam je dookoła, szukając rannego malucha, ale nie było go widać. Zaparkowałam w cieniu drzewa i zaczęłam przepisywać na czysto notatki z zeszłej nocy. W rozpalonym samochodzie opanowała mnie senność; co chwila podnosiłam głowę i zerkałam na lwy. Od czasu do czasu zmieniały pozycję, szukając głębszego cienia. Ja robiłam to samo.
Tuż przed zachodem słońca z zarośli wyskoczyło lwiątko, a za nim – drugie. Potem pojawiło się trzecie i razem popędziły przez polankę za krzak. Dwa pojawiły się znowu, szarpiąc i ciągnąc za ogon martwego oryksa. Czy to para, którą już widzieliśmy, czy też dwa nowe? Teraz w trawie tarzała się ich już czwórka, bawiąc się w polowanie. Jeden znikł mi z oczu, dwa inne pociągnęły kawałek jakiegoś materiału. Bawiły się płachtą! Z ukrycia wyszły dwa kolejne maluchy. Siedem! Siedem lwiątek!
To, do którego strzeliliśmy, było całe i zdrowe; zachowywało się dokładnie tak samo jak pozostałe. Dla pewności policzyłam je jeszcze raz. Siedem. Uśmiechnęłam się.
Dorosłe lwy także przeniosły się na polanę i wylegiwały się w ostatnich promieniach słońca, gdy młode atakowały ich uszy, pyski i ogony. Szajba ruszyła na południe, a wtedy Szałwia wstała, przeciągnęła się i poszła za nią. Maluchy podreptały w ślad za nimi. W końcu także Skierka i Słońce ruszyli za nimi długim, krętym szeregiem. Przyglądałam się przy zachodzącym słońcu, jak ich złociste sylwetki suną przez płową trawę. W końcu znikły. Wówczas pojechałam do obozu, by przekazać Markowi dobre wieści.
* * *
TRZASK! Blaszana skrzynia z puszkami spadła na ziemię w kuchennej bomie. Spojrzałam na zegarek; było wpół do szóstej rano. Wyskoczyliśmy z łóżka i wbiliśmy się w dżinsy. Byliśmy na Kalahari już prawie sześć tygodni i założyliśmy obroże ośmiu lwom z trzech stad. Ale na Błękitne Stado nadal nie trafiliśmy.
Unieśliśmy klapę namiotu i ujrzeliśmy lwice buszujące wokół naszego ogniska. Szałwia trzymała w zębach trzonek siekiery, Szajba trącała łapą ostrze. Skierka stała w kuchennej bomie, obwąchując garnki na stole. Na paluszkach przeszliśmy przez obóz, żeby lepiej im się przyjrzeć. Dwie nadal nierozpakowane skrzynie z żywnością leżały przewrócone, a puszki płatków owsianych i mleka w proszku poniewierały się wokół ogniska. Skierka wzięła garnek w zęby i niosąc go oparty o nos, wyskoczyła z bomy. Inne popędziły za nią. Brzuchy miały zapadnięte, prawie przyschnięte do kręgosłupa – znak, że nie jadły od paru dni.
Podążaliśmy za nimi przez pięć poprzednich nocy i wiedzieliśmy, że nie trafiła się im żadna zwierzyna. Lwiątka gdzieś znikły. Siedmioro maluchów to za dużo dla niedoświadczonych matek w czasie suszy; w takich warunkach lwice często porzucają swoje dzieci. Potem spojrzałam prosto w oczy czwartej lwicy, stojącej tuż za otaczającymi obóz drzewami. Patrzyłyśmy na siebie przez długie sekundy. Była stara, miała zapadnięty grzbiet i zwisający nisko brzuch. Z jakiegoś powodu nie dołączyła do zabawy. Czy była na nią za stara? A może za często się w nią bawiła? Szukaliśmy znaczników w uszach albo blizn; nie znaleźliśmy.
– Hej! No już, dość tego! – zawołał Mark, gdy Szajba zajrzała do namiotu-spiżarni. Klasnął głośno i lwica się cofnęła. Pomaszerowała do kuchni, chwyciła ścierkę do naczyń i wybiegła z nią z obozu. Dwie pozostałe lwice ganiały się po równinie. Po chwili trzy młode samice uspokoiły się i odeszły w towarzystwie starszej na północ. Zjedliśmy na śniadanie masło orzechowe z krakersami, wskoczyliśmy do samochodu i pojechaliśmy za naszymi podopiecznymi. Zatrzymały się po drugiej stronie Akacjowa, a potem pobiegły truchtem na powitanie wyłaniającego się z zarośli Wschodniej Diuny Słońca, któremu niedawno założyliśmy obrożę. Otarły się o jego grzywę i ciało i ruszyły na północ do wodopoju na Środkową Równinę. Położyły się obok siebie na jego brzegu i piły przez parę minut. Ich chłepczące języki odbijały się w wodzie. Słońce podniósł ogon i oznaczył gąszcz – ten sam, który zawsze spryskiwały mijające wodopój samce z Błękitnego Stada. Gdy stado położyło się w cieniu drzewa u stóp Wschodniej Diuny, wróciliśmy do obozu, by przygotować strzelbę. Tej nocy musieliśmy założyć obroże Szajbie, Skierce i starej lwicy.
* * *
Wróciliśmy późnym popołudniem. Słońce pożerał piętnastokilowego antylopika w wysokiej trawie Wschodniej Diuny. Prawdopodobnie przed chwilą odebrał go lwicom. Leżąca pięćdziesiąt metrów dalej Skierka i stara lwica pożywiały się świeżo zabitym oryksem. Ale Szajba, Szałwia i ich młode – te, które najbardziej potrzebowały mięsa – gdzieś znikły. Mark strzelił strzałką do Skierki i starej lwicy z zapadniętym grzbietem. Powlokły się w zarośla, gdzie mogliśmy się nimi zająć, nie niepokojąc Słońca. Szybkimi ruchami założyłam obrożę Skierce. Potem Mark delikatnie trącił stopą starą lwicę, sprawdzając, czy zasnęła. Przykucnął obok niej, odgarnął sierść na jej lewym uchu i odsłonił czarną plastikową szpilkę z malutkim kawałkiem żółtego plastiku – resztki starego znacznika. Przejrzałam szybko karty identyfikacyjne wszystkich naszych lwów. Błękitka – niebieski klips w prawym uchu, Psotka – czerwony w prawym uchu, Happy – żółty w lewym…
– Mark, to Happy!
Usiedliśmy bok starej lwicy i pogłaskaliśmy ją czule. Jako młoda samica ze Stada z Równiny Skoczników wdarła się na terytorium Błękitnego Stada, zdobyła akceptację miejscowych samic, wraz z nimi łupiła nasze obozowisko, przesiadywała z nami w świetle księżyca, sypiała blisko nas i w końcu omamiła nas, tak jak samców Mufina i Moffeta. Spędziliśmy z nią setki godzin, usiłując zrozumieć obyczaje pustynnych lwów. Happy często zmieniała stada i samców. Wiele razy opuszczała Deception Valley, ale zawsze wracała. Teraz była już matroną, która przetrwała jedną z najgorszych susz, jakie znała ta ziemia. Daliśmy jej nowy żółty klips i obrożę z nadajnikiem, zmierzyliśmy ją i zrobiliśmy zdjęcia startych zębów, dotykając jej przy tym częściej, niż to było konieczne. Gdy skończyliśmy, znałam już jej pysk na pamięć. Happy uniosła lekko głowę i rozejrzała się dokoła. Niechętnie wycofaliśmy się do bezpiecznego samochodu i z oddali patrzyliśmy, jak Happy dochodzi do siebie. Upewniliśmy się, że obie lwice czują się dobrze, po czym objechaliśmy zarośla aż do miejsca, w którym leżały szczątki oryksa. Słońce spał nieopodal z okrągłym brzuchem wypchanym mięsem. Resztki zwierzyny pożerały Szałwia, Szajba i siedem lwiątek. Maluchy już się objadły; ich brzuszki zaokrągliły się jak melony. Jeszcze przez parę minut szarpały świeże mięso, a potem trzy z nich klapnęły obok siebie na ziemię i zasnęły. Pozostała czwórka brykała na trawie, najchętniej skacząc na wydęty brzuch Słońca.
Radość tak nas rozpierała, że prawie nie chcieliśmy odjeżdżać, ale rozdzierające ziewanie lwów okazało się zaraźliwe. Ruszyliśmy do obozu. Schnąca trawa diun lśniła w blasku pełni, tak jasnej na bezchmurnym niebie, że jechaliśmy bez reflektorów. Ale gdy wysiedliśmy z samochodu w obozie, blask zaczął przygasać, a pustynia pokryła się migotliwym szarym błękitem. Podnieśliśmy wzrok; to cień Ziemi pożerał Księżyc. Staliśmy się świadkami pełnego zaćmienia Księżyca.
Wyciągnęliśmy z namiotu piankowe materace i śpiwory, ułożyliśmy je w wyschniętym korycie rzeki, obok kilku drzew akacji na skraju obozowiska. Ich skręcone, kolczaste gałęzie jakimś cudem zdołały zadrwić z suszy, wypuszczając kwiaty, a potem wydając skręcone, pełne ziaren strąki. Z miejsca, w którym leżeliśmy, widzieliśmy na osiem kilometrów w głąb doliny. Zasypiając, przyglądaliśmy się jej sekretnym dramatom. Powoli Ziemia zakrywała swoim cieniem twarz Księżyca, a Kalahari zapadała w mrok i ciszę.
Po chwili w głuchym milczeniu rozległo się stukanie ciężkich kopyt. Trzy stateczne żyrafy, czarne sylwetki na tle ciemniejącego nieba, wpłynęły w nasze pole widzenia. Najwyraźniej nie zauważyły dwóch kształtów na ziemi i było za późno, żebyśmy się ruszyli, nie płosząc ich. Leżeliśmy więc nieruchomo jak głazy, otuleni w śpiwory, dosłownie u ich nóg. Stanęły parę metrów od nas, skubiąc strąki akacji. Leżąc pod brzuchami żyraf, spowici jedwabistym półmrokiem, czuliśmy się, jakby pustynia wchłonęła nas w siebie.
Następnego ranka, trzynastego maja, cały horyzont na wschodzie był usiany patchworkiem chmur, początkowo ciemnoróżowych, potem – gdy słońce odnalazło wydmy – zmieniających się w złoty kobierzec. Jedząc naleśniki przy ognisku, patrzyłam na dolinę. Wydawało się, że Kalahari ma się dobrze. Słyszeliśmy pogłoski – może tylko plotki – że rząd zamierza oddać dwie trzecie rezerwatu hodowcom bydła. Choć pod ogrodzeniem umarły tysiące gnu, nadal był czas na rozwiązanie konfliktu między hodowcami bydła a dzikimi zwierzętami. Świadomość, że Happy przetrwała suszę, dała nam nową nadzieję na to, że rezerwat także będzie trwać.
Mark poszedł do namiotu biurowego, by przez radiostację odbyć zaplanowaną rozmowę z Sue Carver, naszym człowiekiem z Maun, oddalonego o ponad dwieście sześćdziesiąt kilometrów na północ. Tymczasem ja sprzątnęłam talerze i nakarmiłam mucharki.
– Cześć, Mark. Mam dla was ważną wiadomość – dobiegł mnie przetykany trzaskami głos Sue.
– Cześć, Sue. Jestem gotów. Wal.
– Jest z Departamentu Imigracji. Podobno odmówiono wam zezwolenia na badania i macie się natychmiast zgłosić w Departamencie Imigracji w Gaborone. Powtarzam, macie się natychmiast zgłosić w Departamencie Imigracji w Gaborone.
3
POD WIATR
Mark
Niektóre sprawy po prostu nie toczą się naprzód, niektóre koła tracą kolistość, niektóre wróble
spadają, niekiedy smutek – mimo postanowienia –
przychodzi.
Paula Gunn Allen
– Pójdziemy do więzienia? – spytałem.
Nieprzenikniony oficer imigracyjny nie odpowiedział i dalej wciskał moje palce w poduszeczkę z tuszem, a potem przykładał je do białych kartek – po jednej dla wojska, policji i władz imigracyjnych. Wczoraj przylecieliśmy do Gaborone, stolicy Botswany, a tego ranka zostaliśmy zatrzymani w budynku Departamentu Imigracji.
– Chciałbym zadzwonić do ambasady USA – dodałem.
– Nie.
Urzędnik skończył zdejmować moje odciski palców i zajął się Delią. Inny mężczyzna wziął mnie mocno za łokieć i pociągnął, żeby mnie odprowadzić.
– Proszę zaczekać, nie rozdzielajcie nas… – odezwała się Delia cichym, błagalnym głosikiem. Uwolniłem rękę i wróciłem do niej.
– Niech pan zaczeka, aż tu skończą, dobrze? – zwróciłem się do mężczyzny, który mnie eskortował. Ten puścił moje ramię. Kiedy skończyli zdejmować odciski palców Delii, inny urzędnik podsunął nam dwa formularze.
– Musicie to podpisać.
„Deklaracja statusu niepożądanego imigranta”, rzucił mi się w oczy napis.
Wyrzucali nas z kraju! Zanim zdążyłem przeczytać dalej, urzędnik zabrał dokumenty gwałtownym ruchem. Przełknąłem ślinę z trudem i uprzejmie spytałem:
– Co oznacza podpisanie tych dokumentów? Chciałbym najpierw zobaczyć się z prawnikiem.
Urzędnik poderwał się na równe nogi i wyszedł z pomieszczenia. Wrócił z mężczyzną mierzącym jakieś metr dziewięćdziesiąt i ważącym ze sto trzydzieści kilo. Olbrzym łypnął na mnie z góry.
– W czym problem? – zahuczał. – Podpiszcie, a potem wracajcie do swoich spraw.
– Przepraszam, ale nie możemy tego podpisać bez czytania – usiłowałem wyjaśnić. – Kiedy nas przechwycono i przyprowadzono tutaj, jechaliśmy do sekretarza prezydenta z tym oto pismem, w którym ubiegamy się o cofnięcie zakazu badań. – Podniosłem kopertę.
– Podpiszcie i możecie jechać do prezydenta czy gdzie tam chcecie. I możecie się ubiegać o cofnięcie statusu. Ale musicie to natychmiast podpisać!
Z rozmachem położył kartki na biurku przed nami. Znowu zacząłem protestować, ale pochylił się nade mną, zaglądając mi w twarz.
– Podpiszcie albo prawo wkroczy do akcji. Rozumie pan, co to znaczy?
Spojrzałem na Delię i złożyłem podpis pod dokumentem. Zrobiła to samo.
Ledwie oderwałem pióro od papieru, mężczyzna dziabnął palcem w akapit na końcu strony.
– Proszę zwrócić uwagę na ten punkt. Od deklaracji na mocy decyzji prezydenta, jak w tym przypadku, nie ma odwołania.
– Ale przed chwilą pan powiedział…
– Gdybyście przeczytali dokument, wiedzielibyście, że mówię prawdę i że nie mam w tej kwestii wyboru – przerwał mi.
Po raz pierwszy pozwolono nam przeczytać dokument, który podpisaliśmy. Stwierdzano w nim, że sam prezydent zdecydował o naszej deportacji, że nie mamy prawa odwołania od tej decyzji i że nie musimy znać jej przyczyn. Olbrzym zaprowadził nas do pokoiku, w którym stanął pod ścianą, z rękami założonymi na potężnej piersi. Za biurkiem siedział umundurowany policjant.
– Od tej chwili przebywacie w Botswanie nielegalnie – oznajmił.
– Ale dlaczego? – odezwała się Delia. – Nie zrobiliśmy nic złego. Co nam zarzucacie?
– Ja jestem tylko małym trybikiem w maszynie. A nawet gdybym wiedział, nie powiedziałbym wam. Do siedemnastej musicie opuścić kraj. Wiecie, czego teraz oczekuje od was prawo?
Dochodziło wpół do trzeciej. Dali nam tylko dwie i pół godziny na dotarcie do hotelu, spakowanie się, pojechanie na lotnisko, zaplanowanie lotu, oclenie bagażu, sprawdzenie samolotu przed startem i wylot.
– Mamy w obozie sprzęt wart tysiące dolarów – zauważyłem. – Musimy go wywieźć. A co z pogodą? Nasz samolot jest mały. Zbierają się chmury. Wystartowanie może być niebezpieczne.
Mężczyzna pochylił się ku nam, marszcząc brwi.
– Powtarzam, jeśli nie opuścicie tego kraju do siedemnastej, prawo wkroczy do akcji! Rozumiecie?
Popędziliśmy do hotelu, wrzuciliśmy rzeczy do walizki i wpadliśmy na chwilę do ambasady amerykańskiej, by wyjaśnić, co się stało. O czwartej trzydzieści pięć wezwaliśmy taksówkę na lotnisko. Kwadrans po starcie zobaczyliśmy w dole rzekę Limpopo. Piętnastego marca 1985 roku, opuszczając przestrzeń powietrzną Botswany, zostawiliśmy za sobą dziką, niewinną Afrykę o rozległych sawannach pełnych zwierzyny i szerokich wyschniętych rzek i wkroczyliśmy w nową erę zamieszania, turbulencji, niepewności i niebezpieczeństw. Nad Limpopo zderzyliśmy się z mocnym przeciwnym wiatrem.
4
ROZSTANIE Z DECEPTION
Delia
Lasy, gdzie skośne cienie kładą się na drogę, ciszę i tajemnicę, i światło księżyca – pożegnałem, lecz rozstać się z nimi nie mogę. … Te doliny bezludne, bez dźwięku żadnego, ta kraina, co wzywa i wzywa do siebie, i ja także chcę wrócić – i wrócę do tego.
Robert Service
Stojąc na środku pola, osiemset kilometrów na południe od Deception Valley, spojrzałam na księżyc. Ta sama pełnia wisi nad pustynią. Żałowałam, że nie mogę jakoś zobaczyć w tafli księżyca odbicia diun i starego koryta rzecznego. Czy Happy nadal była z Szajbą i Słońcem? Jak się czują młode Skierki i Szałwii? Jak gnu nie mogliśmy się już poruszać bez ograniczeń po pustyni; staliśmy się kolejnymi ofiarami ogrodzeń.
Botswana nie podała żadnego oficjalnego powodu wydalenia nas ze swojego terytorium. Nieoficjalnie ambasador Botswany w Waszyngtonie powiedział nam, że jego prezydenta – Quetta Masire – rozgniewały nasze raporty o ogrodzeniach blokujących migracje na Kalahari i prowadzących do śmierci setek tysięcy pustynnych antylop. Ale przecież napisaliśmy prawdę i uważaliśmy za swój obowiązek powiadomienie świata o katastrofalnym wpływie tych ogrodzeń na dzikie zwierzęta (patrz Dodatek A). Po jakimś czasie inny botswański urzędnik wyznał, że tak naprawdę zostaliśmy deportowani za sprawą posiadających wielkie wpływy polityczne hodowców bydła, pragnących założyć prywatne rancza na terenie Central Kalahari Game Reserve. Wiedzieli, że zaprotestujemy przeciwko ich planowi. Jedne z najdłużej prowadzonych naukowych badań nad życiem lwów i innych drapieżników oraz jeden z największych rezerwatów świata miały zniknąć dla finansowego zysku paru osób.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Isak Dinesen (właść. Karen Blixen) Pożegnanie z Afryką, przekład: Józef Giebułtowicz, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1988. [wróć]