Zew Kalahari - Delia Owens, Mark James Owens - ebook + audiobook

Zew Kalahari ebook

Delia Owens, Mark James Owens

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bestseller „New York Timesa” uhonorowany nagrodą National Geographic Special oraz Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, opisujący przygody Marka i Delii Owensów (autorki światowego fenomenu literackiego „Gdzie śpiewają raki”).

Para młodych amerykańskich zoologów, Delia i Mark Owensowie, w 1974 roku wsiada na pokład samolotu do RPA, mając przy sobie niewiele ponad zmianę ubrania i lornetkę. Kupują land rovera z trzeciej ręki i jadą w głąb pustyni Kalahari. Tam, na dotąd niepoznanym terenie, gdzie w promieniu setek kilometrów nie ma dróg, ludzi ani wody, Owensowie zaczynają badania zwierząt, które nigdy wcześniej nie widziały człowieka.

Międzynarodowy bestseller „Zew Kalahari”, nagrodzony w 1985 roku Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, jest opowieścią o życiu Owensów wśród lwów, hien brunatnych, szakali, żyraf i wielu innych stworzeń, które stały się im bliskie. To także przejmująca relacja ich walki z niebezpieczeństwami życia na jednym z ostatnich nieskalanych cywilizacją miejsc na ziemi.

„Ta książka cię zahipnotyzuje, po czym rzuci cię na kolana.” Los Angeles Times

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 492

Oceny
4,7 (298 ocen)
227
55
14
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anka1995

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna rewelacyjna książka.
20
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa
20
GraynaK

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała lektura. Zdjęcia to wisienka na torcie.
20
Szafar1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
20
evicia49a

Całkiem niezła

Trzeba kochać taką pracę aby móc sprostać takim ekstremalnym, różnym warunkom. Niesamowite wsparcie drugiego partnera sprawiło, że dali radę taki szmat czasu prowadzić badania nad dzikimi zwierzętami.To były lata 70-te. Bardzo ciekawa książka.
20

Popularność




Mark and Delia Owens

Zew Kalahari

Świat Książki

Prolog

PRO­LOG

Mark

Lewe ramię i bio­dro roz­bo­lały mnie od leże­nia na twar­dej ziemi. Prze­wró­ci­łem się na prawy bok, wier­cąc się na kępach trawy i kamy­kach, ale nie mogłem zna­leźć wygod­nej pozy­cji.

Sku­lony w śpi­wo­rze, chro­nią­cym mnie przed chło­dem świtu, usi­ło­wa­łem zła­pać jesz­cze parę chwil snu. Poprzed­niego wie­czora prze­je­cha­li­śmy doliną na pół­noc, kie­ru­jąc się rykami stada lwów, ale o trze­ciej nad ranem uci­chły – praw­do­po­dob­nie upo­lo­wały ofiarę. W ciszy nie mogli­śmy ich namie­rzyć, więc poło­ży­li­śmy się na ziemi pod krza­kami na małej tra­wia­stej polance. Teraz nasze pokryte rosą nylo­nowe śpi­wory lśniły w poran­nym słońcu jak dwie wiel­kie dżdżow­nice.

Wra­auuu! Zasko­czony unio­słem powoli głowę i spoj­rza­łem przed sie­bie. Oddech ugrzązł mi w piersi. Lwica była wielka – ważyła ponad sto pięć­dzie­siąt kilo – ale z poziomu ziemi wyda­wała się jesz­cze potęż­niej­sza. Szła ku nam, odda­lona o jakieś pięć metrów, koły­sząc głową na boki. Czarny pędze­lek na końcu jej ogona drgał w sku­pie­niu. Zaci­sną­łem palce na kępie trawy i zamar­łem. Lwica zbli­żała się, wiel­kie łapy uno­siły się i opa­dały w ide­al­nie mia­ro­wym ryt­mie, kro­pelki wil­goci jak klej­noty wisiały na jej gru­bych wibry­sach. Głę­bo­kie bursz­ty­nowe oczy wpa­try­wały się we mnie. Chcia­łem obu­dzić Delię, ale bałem się poru­szyć. Lwica dotarła do stóp naszych śpi­wo­rów, po czym odwró­ciła się lekko.

– Delia! Pssst! Zbudź się! Lwy przy­szły!

Delia powoli unio­sła głowę i sze­roko otwo­rzyła oczy. Wielki kot, mie­rzący bli­sko trzy metry od czubka nosa po pędze­lek na ogo­nie, przede­fi­lo­wał przed naszymi sto­pami i znik­nął w krza­kach trzy metry dalej. Delia chwy­ciła mnie za ramię i bez­gło­śnie wska­zała coś po pra­wej stro­nie. Lekko odwró­ci­łem głowę i cztery metry ode mnie ujrza­łem inną lwicę, sto­jącą po dru­giej stro­nie krza­ków obok nas. A potem drugą… i trze­cią. Ota­czało nas całe Błę­kitne Stado, w sumie dzie­więć sztuk. Więk­szość spała. Spę­dzi­li­śmy noc dosłow­nie wśród dzi­kich lwów z Kala­hari. Błę­kitka leżała na grzbie­cie jak prze­ska­lo­wana domowa kicia, z zamknię­tymi oczami, tyl­nymi łapami ster­czą­cymi w górę nad kosma­tym bia­łym brzu­chem, z przed­nimi łapami zło­żo­nymi na pucha­tej piersi. Obok niej spał Kostek – wielki samiec z kudłatą czarną grzywą i wypu­kłą bli­zną nad kola­nem – pamiątką po pospiesz­nej ope­ra­cji po ciemku parę mie­sięcy temu. Wraz z Dziczką, Psotką, Frygą i innymi pew­nie dołą­czył do reszty przed świ­tem. Mie­li­śmy wiele innych spo­tkań z lwami z Kala­hari, nie zawsze przy­ja­znych, ale Błę­kitne Stado zaak­cep­to­wało nas tak total­nie, że sypiało obok nas, co trak­to­wa­li­śmy jak naj­pięk­niej­szą nagrodę, odkąd roz­po­czę­li­śmy bada­nia na wiel­kiej pustyni Kala­hari w Bot­swa­nie, w sercu połu­dnio­wej Afryki. Nie stało się tak od razu. Jako mło­dzi, ide­ali­stycz­nie nasta­wieni stu­denci poje­cha­li­śmy do Afryki na wła­sną rękę, by roz­po­cząć bada­nia nad miej­scową fauną. Po mie­sią­cach poszu­ki­wań w dzie­wi­czym tere­nie w końcu zna­leź­li­śmy dostęp do „Wiel­kiego Pra­gnie­nia” – ogrom­nej połaci dzi­czy, tak odda­lo­nej od cywi­li­za­cji, że na tere­nie więk­szym od Irlan­dii byli­śmy jedy­nymi ludźmi, nie licząc paru grup Busz­me­nów. Ze względu na upał, brak wody i mate­ria­łów do budowy schro­nie­nia, środ­kowa część Kala­hari pozo­staje nie­mal cał­kiem nie­po­znana i nie­za­miesz­kana. W pobliżu naszego obozu nie było żad­nej wio­ski. Nie było nawet drogi. Musie­li­śmy wozić ze sobą wodę przez setki kilo­me­trów, a bez chaty, prądu, radia, tele­wi­zji, szpi­tala, sklepu spo­żyw­czego czy jakie­go­kol­wiek kon­taktu z ludźmi byli­śmy cza­sem przez wiele mie­sięcy z rzędu odcięci od świata zewnętrz­nego. Więk­szość napo­ty­ka­nych zwie­rząt ni­gdy dotąd nie widziała czło­wieka. Nikt do nich nie strze­lał, nie ści­gał samo­cho­dem, nie łapał w sidła i pułapki. Dla­tego mie­li­śmy wyjąt­kową oka­zję, by poznać je w spo­sób nie­do­stępny dla więk­szo­ści ludzi. W poranki pory desz­czo­wej po prze­bu­dze­niu czę­sto widy­wa­li­śmy trzy tysiące anty­lop, pasą­cych się wokół naszego namiotu. Lwy, lam­party i hieny bru­natne odwie­dzały w nocy nasz obóz. Budziły nas, szar­piąc za linki namio­tów, od czasu do czasu wpa­dały z nie­za­po­wie­dzianą wizytą do kąpie­lo­wej bomy i wypi­jały wodę po zmy­wa­niu naczyń, jeśli zapo­mnie­li­śmy ją wylać. Cza­sem sia­dy­wały z nami w świe­tle księ­życa, a nawet obwą­chi­wały nam twa­rze. Napo­ty­ka­li­śmy nie­bez­pie­czeń­stwa – i to codzien­nie – a cza­sem ocie­ra­li­śmy się o kata­strofy, z któ­rych na szczę­ście wycho­dzi­li­śmy z życiem. Sta­wa­li­śmy oko w oko z ter­ro­ry­stami, koń­czyła nam się woda, szar­pały nami burze i pod­ta­piały nas powo­dzie. Wal­czy­li­śmy z poża­rami, które poże­rały tereny, na któ­rych roz­bi­ja­li­śmy obo­zo­wi­ska – i spo­tka­li­śmy sta­rego miesz­kańca pustyni, który pomógł nam prze­trwać. W naszych począt­kach, z land rove­rem z trze­ciej ręki, ogni­skiem i w doli­nie nazy­wa­nej pod­stępną, nie mogli­śmy prze­wi­dzieć, że dowiemy się nowych, fascy­nu­ją­cych fak­tów o zamiesz­ku­ją­cych Kala­hari lwach i hie­nach bru­nat­nych: o tym, jak potra­fią prze­trwać susze bez wody i pra­wie bez poży­wie­nia, gdzie migrują, ucie­ka­jąc przed złymi warun­kami życia, i jak przed­sta­wi­ciele każ­dego z tych gatun­ków współ­pra­cują ze sobą przy wycho­wy­wa­niu mło­dych. Udo­ku­men­to­wa­li­śmy jedną z naj­więk­szych na świe­cie migra­cji anty­lop i odkry­li­śmy, że ogro­dze­nia odbie­rają Kala­hari życie.

* * *

Naprawdę nie wiem, kiedy posta­no­wi­li­śmy poje­chać do Afryki. Chyba oboje zawsze tego chcie­li­śmy. Odkąd pamię­tamy, szu­ka­li­śmy dzi­kich miejsc, z któ­rych czer­pa­li­śmy siłę, spo­kój i wytchnie­nie i chcie­li­śmy je ochro­nić przed znisz­cze­niem. Na­dal pamię­tam smu­tek i zdzi­wie­nie, któ­rych doświad­czy­łem w dzie­ciń­stwie, gdy z dachu wia­traka patrzy­łem, jak tabun bul­do­że­rów prze­bija się przez lasy na naszej far­mie w Ohio, nisz­cząc je, by na ich miej­scu powstała wie­lo­pa­smówka, i zmie­nia­jąc moje życie. Delia i ja pozna­li­śmy się na zaję­ciach z pro­to­zo­olo­gii na Uni­wer­sy­te­cie Geo­r­gii i wkrótce prze­ko­na­li­śmy się, że dążymy do tego samego celu. Pod koniec seme­stru wie­dzie­li­śmy już, że gdy poje­dziemy do Afryki, musimy się tam wybrać razem. W tam­tych cza­sach sły­szało się od naukow­ców o zni­ka­ją­cej dzi­ko­ści Afryki: ponad dwie trze­cie jej dzi­kiej fauny już zni­kło bądź zostało wypę­dzone z natu­ral­nych habi­ta­tów przez wiel­kie farmy i roz­ra­sta­jące się mia­sta. W połu­dnio­wych rejo­nach zabi­jano i łapano tysiące dra­pież­ni­ków, by chro­nić trzodę. W niektó­rych afry­kań­skich kra­jach w ogóle nie dbano o przy­rodę. Były to prze­ra­ża­jące wia­do­mo­ści. Zapra­gnę­li­śmy badać afry­kań­skie dra­pież­niki w roz­le­głych, dzie­wi­czych tere­nach i wyko­rzy­stać nasze bada­nia do opra­co­wa­nia pro­gramu ochrony tego eko­sys­temu. Może także po pro­stu chcie­li­śmy zoba­czyć na wła­sne oczy, że takie dzi­kie miej­sca na­dal ist­nieją. Ale musie­li­śmy wyru­szyć natych­miast, żeby w ogóle mieć co badać.

Wyjazd do Afryki w ramach stu­diów pody­plo­mo­wych ozna­czał lata zwłoki, a ponie­waż nie napi­sa­li­śmy dok­to­ra­tów, wie­dzie­li­śmy, że mamy nie­wielką szansę na otrzy­ma­nie grantu z orga­ni­za­cji eko­lo­gicz­nej. Posta­no­wi­li­śmy wziąć cza­sowy – dość długi – urlop i zaro­bić pie­nią­dze potrzebne na sfi­nan­so­wa­nie eks­pe­dy­cji. Sądzi­li­śmy, że gdy wybie­rzemy miej­sce i bada­nia ruszą, ktoś z pew­no­ścią da nam fun­du­sze na dal­sze prace. Po pół roku naucza­nia mie­li­śmy zerowe oszczęd­no­ści. Zmie­ni­łem zawód i prze­kwa­li­fi­ko­wa­łem się na ope­ra­tora kru­szarki w kamie­nio­ło­mach, a Delia pra­co­wała to tu, to tam. Pod koniec dru­giej połowy roku mie­li­śmy zaosz­czę­dzone 4900 dola­rów plus pie­nią­dze na bilety lot­ni­cze do Johan­nes­burga w RPA. Za mało, żeby zacząć pro­gram badaw­czy, ale był koniec roku1973 i Ara­bo­wie wła­śnie zakrę­cili kran z tanią ben­zyną. Ceny wystrze­liły pod niebo. Musie­li­śmy lecieć teraz albo ni­gdy. Roz­pacz­li­wie sta­ra­jąc się wygrze­bać jesz­cze tro­chę pie­nię­dzy, zapa­ko­wa­li­śmy cały doby­tek – ste­reo, radio, tele­wi­zor, wędkę z koło­wrot­kiem, garnki i patel­nie – do naszego małego kombi i poje­cha­li­śmy rano do kamie­nio­łomu, gdy robot­nicy scho­dzili z noc­nej zmiany. Sta­ną­łem na dachu samo­chodu i popro­wa­dzi­łem aukcję, w któ­rej sprze­da­łem wszystko łącz­nie z kombi za 1100 dola­rów. Czwar­tego stycz­nia 1974 roku, rok po naszym ślu­bie, wsie­dli­śmy do samo­lotu z dwoma ple­ca­kami, dwoma śpi­wo­rami, jed­nym małym namio­tem, zesta­wem do goto­wa­nia, apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym, po jed­nej zmia­nie ubrań na osobę i sze­ścioma tysią­cami dola­rów. Tylko tyle potrze­bo­wa­li­śmy, by roz­po­cząć bada­nia.

* * *

Ta książka nie jest szcze­gó­łową kro­niką naszych nauko­wych odkryć – te publi­ku­jemy gdzie indziej. Jest to histo­ria naszego życia wśród lwów, hien bru­nat­nych, sza­kali, pta­ków, ryjó­wek, jasz­czu­rek i wielu innych stwo­rzeń, które tam pozna­li­śmy, i tego, jak prze­trwa­li­śmy i pro­wa­dzi­li­śmy bada­nia w jed­nym z ostat­nich i naj­więk­szych nie­ska­la­nych przez czło­wieka rejo­nów Ziemi. Ta histo­ria pocho­dzi z naszych dzien­ni­ków i wszystko w niej jest prawdą, włącz­nie z imio­nami i dia­lo­gami. Choć każdy roz­dział ma innego nar­ra­tora, nad książką pra­co­wa­li­śmy wspól­nie na wszyst­kich eta­pach jej powsta­wa­nia.

1. Dżamble

1

DŻAM­BLE

Mark

Sitem pły­nęli, po morzu pły­nęli,

sitem pły­nęli po morzu;

Mimo przy­ja­ciół uwag i rad,

W burz­liwy, wietrzny, nie­bez­pieczny świat

Sitem pły­nęli po morzu.

A gdy odbili od brzegu w swym sicie,

Wszy­scy krzyk­nęli: „Wy się poto­pi­cie!”.

To oni: „Pły­niemy na wia­try i burze,

Co nam, że nasze sito nie jest duże,

my sitem pły­niemy po morzu!”.

Dale­kie są kraje i bli­skie są kraje,

gdzie Dżam­ble pędzą życie;

Zie­lone głowy mają, nie­bie­skie ręce mają

I po morzu pły­wają w sicie.

Edward Lear1

Drę­czony bez­sen­no­ścią, opar­łem głowę o podwójną grubą szybę odrzu­towca, wpa­tru­jąc się w czerń nocy nad Atlan­ty­kiem. Poni­żej kula ziem­ska obra­cała się powoli, a samo­lot leciał ku afry­kań­skiemu świ­towi.

Z ostrożną gra­cją gepard prze­cha­dza się po rów­ni­nie. Z wysoko unie­sioną głową, z ogo­nem deli­kat­nie obra­ca­ją­cym się z wia­trem jak kurek na wieży, sunie w stronę idą­cego stada. Zanie­po­ko­jone anty­lopy plą­sają w miej­scu, ale nie ucie­kają. Kot jest głodny; rusza naprzód wiel­kimi sko­kami.

Samo­lot dogo­nił i prze­ści­gnął wschód słońca. Wkrótce stał na asfal­cie, wyrzy­gu­jąc pasa­że­rów w zamglone mia­sto. Cel­nicy w szor­tach i nie­ska­zi­tel­nie bia­łych koszu­lach z rzu­ca­ją­cymi się w oczy czar­nymi pago­nami wykrzy­ki­wali roz­kazy i machali pod­kład­kami pod doku­menty. Wypeł­nia­li­śmy dłu­gie for­mu­la­rze i kwe­stio­na­riu­sze, cze­ka­li­śmy w zatło­czo­nych kory­ta­rzach i spo­glą­da­li­śmy przez ogro­dze­nia z siatki. Mie­li­śmy mnó­stwo czasu, by marzyć.

Gepard przy­spie­sza – ide­alne połą­cze­nie pręd­ko­ści, koor­dy­na­cji, rów­no­wagi i formy – ści­ga­jąc umy­ka­jące anty­lopy, i odłą­cza jedną od stada. Reszta skręca w bok i roz­po­czyna się odwieczny pościg dra­pież­nika za ofiarą.

Mniej­szy samo­lot, krót­szy lot – podróż trwała bez końca. Teraz znowu pociąg i tępe wpa­try­wa­nie się w nasze odbi­cia w szy­bie. Cią­gnące się kilo­me­trami iden­tyczne cier­ni­ste krzewy prze­my­kały obok w ryt­mie stu­kotu kół roz­ko­ły­sa­nego pociągu. „Stuk-stuk, stuk-stuk, nie może­cie wysiąść, nie może­cie wró­cić, stuk-stuk…”.

Gepard wygląda jak roz­ma­zana smuga na tle rów­niny. Osiem­dzie­siąt, sto, sto dzie­sięć kilo­me­trów na godzinę – żywy pocisk pędzący ku swo­jemu celowi. Gdy zbliża się do migo­czą­cego ogonka ofiary, piękno ich star­cia jest powa­la­jące. Każde z nich jest jak rzeź­biarz, który za sprawą czasu i ewo­lu­cji jak młot­kiem i dłu­tem wydo­bywa z tego dru­giego taką postać, taką wital­ność, taką prawdę, jakiej nie da się pod­ro­bić. Ten zwią­zek to naj­lep­sze, co Natura ma do zaofe­ro­wa­nia, ego świata przy­rody. To chwila prawdy dla gazeli. Gepard – na­dal roz­pę­dzony – wyciąga wielką jak maczuga łapę, by wytrą­cić swoją ofiarę z rów­no­wagi. Anty­lopa skręca gwał­tow­nie i to, co sta­no­wiło naj­wyż­szą formę dosko­na­ło­ści, nagle ulega wypa­cze­niu. Siatka ogro­dze­nia prze­cina nos geparda, pędzą­cego z pręd­ko­ścią stu dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę, roz­trza­skuje mu szczękę i skręca kark. Zanim siatka zaha­muje jego pęd, ele­gancka szyja zwie­rzę­cia łamie się i defor­muje, kawa­łek bia­łej kości prze­bija skórę przed­niej łapy. Siatka się napręża i odpy­cha zma­sa­kro­wane ciało, rzu­ca­jąc je – krwa­wiące i zra­nione – w piach. Pociąg zatrzy­muje się z sykiem hamul­ców i prze­rywa kosz­mar.

Zarzu­ci­li­śmy nasze ple­caki na ramiona i zeszli­śmy na pia­sek na sta­cji w czarną afry­kań­ską noc. Za naszymi ple­cami wark­nął sil­nik die­sla, szczęk­nęły ście­ra­jące się ze sobą wagony i pociąg ruszył dalej. Sto­jąc samot­nie o dru­giej w nocy przy roz­pa­da­ją­cym się budynku sta­cji, czu­li­śmy się, jak­by­śmy się zna­leźli w dłu­gim, ciem­nym tunelu. W męt­nym żół­tym świe­tle żarówki zoba­czy­li­śmy brudny znak z napi­sem: GABO­RONE BOT­SWANA.

Ta mil­cząca czerń zda­wała się nas poły­kać. Sami w obcym kraju, mając za mało pie­nię­dzy, które trzy­ma­łem w kie­szeni ple­caka, nagle poczu­li­śmy, że to zada­nie ponad nasze siły. Musie­li­śmy zna­leźć auto z napę­dem na cztery koła, rozej­rzeć się w oko­licy i prze­pro­wa­dzić wystar­cza­jąco wia­ry­godne bada­nia, by otrzy­mać grant, zanim skoń­czą się nam pie­nią­dze.

Ale teraz byli­śmy zmę­czeni podróżą i musie­li­śmy się wyspać, zanim zaj­miemy się całą resztą.

Po dru­giej stro­nie piasz­czy­stej drogi, naprze­ciwko sta­cji, kolejna żarówka zwi­sała nad znisz­czo­nymi drzwiami hotelu Gabo­rone – zapad­nię­tego budynku z farbą łusz­czącą się ze ścian i pod­mu­rówką ginącą w wyso­kiej tra­wie. Pokoje były po osiem dola­rów za noc – nie mogli­śmy sobie na tyle pozwo­lić. Gdy się odwró­ci­li­śmy i chcie­li­śmy odejść, stary nocny por­tier wezwał nas z powro­tem. Osła­nia­jąc dło­nią migo­tliwy pło­myk świeczki, zapro­wa­dził nas przez pusty hol na mały dzie­dzi­niec zaro­śnięty chwa­stami i kol­cza­stymi zaro­ślami. Odsła­nia­jąc w sze­ro­kim uśmie­chu zęby jak zardze­wiałe śruby, stary tuby­lec pokle­pał mój ple­cak, a potem zie­mię. Ukło­ni­li­śmy się z wdzięcz­no­ścią, w kilka minut roz­bi­li­śmy nasz mały namiot pod cier­ni­stym krza­kiem i wśli­znę­li­śmy się w śpi­wory.

Pora­nek powi­tał nas gwa­rem tubyl­ców idą­cych, niczym kolumny mró­wek legio­ni­stek, przez pola wyso­kiej trawy i kol­cza­stych zaro­śli w stronę mia­sta. Więk­szość miała na sobie roz­pięte kra­cia­ste koszule, sukienki lub spodnie w jaskra­wych, nie­do­pa­so­wa­nych kolo­rach. Kobiety szły roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem, nio­sąc na gło­wie pakunki – pół­li­trowy kar­ton z mle­kiem, koszyk z owo­cami albo dwu­dzie­sto­pię­cio­ki­lową wiązkę drewna. Jeden męż­czy­zna miał na nogach san­dały z przy­wią­za­nych do stóp kawał­ków gumy z opon, na ramiona zarzu­cił kawał koziej skóry, a głowę przy­ozdo­bił zawa­diacko prze­krzy­wioną skórą cęt­ko­wa­nej żenety ze zwi­sa­ją­cym ogo­nem. Ci ludzie utrzy­my­wali się, sprze­da­jąc rzeźby, laski i inne arty­kuły pasa­że­rom pocią­gów. Miesz­kali w sza­ła­sach i chat­kach z bla­chy fali­stej lub tek­tury, sta­rych desek i cegieł z błota. Jeden z dom­ków był zro­biony z pustych puszek po piwie. Patrząc na nich, Delia ode­zwała się cicho:

– Gdzie my jeste­śmy, do dia­bła?

Poszli­śmy w stronę zapa­chu drzew­nego dymu, który spo­wi­jał całe Gabo­rone, roz­cią­ga­jące się u stóp ska­li­stych gór. To sto­lica Bot­swany, przed zdo­by­ciem nie­pod­le­gło­ści w 1967 roku zna­nej jako Bry­tyj­ski Pro­tek­to­rat Beczu­any. Pod wzglę­dem archi­tek­tury jest to mia­sto kon­tra­stów: jedna aleja z małymi skle­pi­kami i parę dwu­pię­tro­wych biu­row­ców w zachod­nim stylu wyra­stają z gęstwiny kry­tych strze­chą lepia­nek zwa­nych ron­da­ve­lami. Piasz­czy­ste ścieżki były pełne tłu­mów Afry­kań­czy­ków w euro­pej­skich stro­jach i Euro­pej­czy­ków w ubra­niach w afry­kań­skie wzory. To inte­re­su­jący tygiel kul­tur, ale w Gabo­rone nic się nie dzieje szybko i po przy­jeź­dzie utknę­li­śmy tam na dwa mie­siące. Dzień po dniu cho­dzi­li­śmy kilo­me­trami od jed­nego urzędu do dru­giego, usi­łu­jąc wyro­bić pozwo­le­nie na miesz­ka­nie i bada­nia i spo­ty­ka­jąc się z ludźmi, któ­rzy mogliby wie­dzieć, gdzie znaj­duje się odpo­wied­nie miej­sce na roz­bi­cie obozu. Zale­żało nam, żeby zna­leźć taki rejon – daleko od pło­tów i ogro­dzeń – gdzie na zacho­wa­nie dra­pież­ni­ków nie wpły­nęła bli­skość ludz­kich osad. Wszystko wska­zy­wało na to, że miej­sce, o które nam cho­dzi, znaj­duje się w odle­głych rejo­nach na pół­nocy Bot­swany, ale nikt z pra­cow­ni­ków Depar­ta­mentu Dzi­kiej Przy­rody nie był w naj­bar­dziej nie­do­stęp­nych z tych oko­lic. Bez prze­wod­nika eks­pe­dy­cja wyda­wała się jesz­cze trud­niej­sza i bar­dziej ryzy­kowna, niż sądzi­li­śmy. Nawet gdy­by­śmy zdo­łali dotrzeć do tak odle­głej i dzie­wi­czej czę­ści Bot­swany, zor­ga­ni­zo­wa­nie i zaopa­trze­nie obozu badaw­czego ozna­cza­łoby, że musimy prze­wieźć żyw­ność, paliwo i inne arty­kuły przez wiel­kie poła­cie nie­opi­sa­nej na mapach dzi­czy. Poza tym prak­tycz­nie cała pół­noc, jedna trze­cia kraju, znaj­do­wała się pod wodą z powodu desz­czów naj­bar­dziej ulew­nych w histo­rii. Jedyna droga na pół­noc od mie­sięcy była nie­prze­jezdna. Jed­nym z naszych naj­pil­niej­szych zadań było zna­le­zie­nie pojazdu w oko­licy peł­nej znisz­czo­nych, roz­kle­ko­ta­nych tere­nó­wek z napę­dem na cztery koła. Było nas stać tylko na sta­rego land rovera z trze­ciej ręki – z wgnie­cio­nym dachem, podra­pa­nymi przez zaro­śla bokami i brzyd­kim sza­rym lakie­rem. Kupi­li­śmy Szarą Gęś za tysiąc ran­dów (tysiąc pięć­set dola­rów), wyre­mon­to­wa­li­śmy sil­nik, zain­sta­lo­wa­li­śmy rezer­wowy zbior­nik na paliwo i doda­li­śmy z tyłu pła­skie skrzy­nie. Przy­kryte pianką gumową mogły słu­żyć także za łóżko. Gdy wresz­cie skoń­czy­li­śmy wypo­sa­żać Szarą Gęś, zaczął się już marzec 1974 roku; cią­gle nie wyru­szy­li­śmy w teren, a zostało nam tylko 3800 dola­rów, z czego 1500 potrze­bo­wa­li­śmy na powrót do domu, gdy­by­śmy nie dostali grantu. Każde opóź­nie­nie ozna­czało stratę czasu prze­zna­czo­nego na bada­nia. Jeśli chcie­li­śmy prze­ko­nać jakąś orga­ni­za­cję, by wyło­żyła na nas pie­nią­dze, zanim skoń­czą nam się fun­du­sze, musie­li­śmy natych­miast zna­leźć miej­sce badań i zabrać się do roboty. Dla­tego, choć ostrze­gano nas, że nie prze­pra­wimy się przez pół­nocną część kraju, pew­nego dnia wcze­snym ran­kiem wyru­szy­li­śmy na sawannę pełną falu­ją­cych krza­ków. Parę kilo­me­trów za mia­stem zje­cha­li­śmy z dru­zgo­czą­cym kości wstrzą­sem z jedy­nej szosy w Bot­swa­nie. Lawi­ro­wa­łem wśród wykro­tów i dziur, wąską piasz­czy­stą drogą zagłę­bia­jąc się coraz dalej w krza­cza­stą sawannę. Z satys­fak­cją wcią­gną­łem w płuca zapach dzi­kiej Afryki; w końcu mie­li­śmy zre­ali­zo­wać nasz pro­jekt! Poczu­cie wol­no­ści i unie­sie­nia nie­mal ude­rzało do głowy; przy­cią­gną­łem Delię do sie­bie. Uśmiech­nęła się do mnie i ten uśmiech zmył całe napię­cie, które nabu­do­wało się pod­czas dłu­gich, fru­stru­ją­cych tygo­dni przy­go­to­wań. W jej oczach ujrza­łem nie­za­chwianą pew­ność, że pora­dzimy sobie z każ­dym wyzwa­niem – i ta pew­ność także była wyzwa­niem samym w sobie. Nasz cel – wio­ska Maun – znaj­do­wała się na styku wód rzeki Oka­wango z pia­skami Kala­hari, ponad sie­dem­set kilo­me­trów na pół­noc. Przez tery­to­rium nie­da­jące innego schro­nie­nia poza tra­fia­jącą się od czasu do czasu tubyl­czą osadą pro­wa­dziła tylko jedna wąska, żwi­rowa droga. Ze względu na powódź nikt nie jeź­dził tą drogą od wielu tygo­dni. Sunę­li­śmy w śli­ma­czym tem­pie od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu kilo­me­trów na godzinę, sawanna sta­wała się coraz bar­dziej pod­mo­kła, aż w końcu jecha­li­śmy przez głę­bo­kie czarne błoto. W pobliżu Fran­ci­stown, ostat­niej dużej wio­ski we wschod­niej Bot­swa­nie, skrę­ci­li­śmy na pół­nocny zachód ku Maun, na­dal odle­głej o ponad czte­ry­sta osiem­dzie­siąt kilo­me­trów. Powódź zmyła wiel­kie frag­menty drogi. Cza­sami bro­dzi­łem przed samo­cho­dem przez płyt­kie bajorka, mające ponad pół­tora kilo­me­tra sze­ro­ko­ści, wyma­cu­jąc bosymi sto­pami stały grunt, a Delia podą­żała za mną land rove­rem. Wymi­ja­jąc roz­pa­dliny głę­bo­kie na metr lub pół­tora, mija­li­śmy oble­pione bło­tem tere­nówki, leżące kołami do góry w trzę­sa­wi­sku jak ska­mie­liny dino­zau­rów. Trwały tak, porzu­cone, od wielu tygo­dni. Szara Gęś raz po raz zapa­dała się po osie. Wydo­by­wa­li­śmy ją z błota lewar­kiem, wty­ka­jąc pod koła krzaki, kamie­nie i gałę­zie, po czym za parę metrów znów się zapa­dała. W nocy, opę­dza­jąc się przed chma­rami moski­tów, myli­śmy twa­rze, ręce i nogi w błot­ni­stych kału­żach. Potem pada­li­śmy na skrzy­nię z tyłu land rovera, zapar­ko­wa­nego na środku drogi, bo gdy­by­śmy zje­chali na pobo­cze, utknę­li­by­śmy na amen w grzę­za­wi­sku. Przez kilka dni spo­tka­li­śmy tylko dwa lub trzy inne pojazdy, więc wyda­wało się mało praw­do­po­dobne, żeby ktoś musiał nas wymi­nąć nocą. Ran­kami znowu rusza­li­śmy w drogę. Otę­piali ze zmę­cze­nia sunę­li­śmy, grzęź­li­śmy, wydo­by­wa­li­śmy samo­chód i znowu sunę­li­śmy naprzód. W nie­które dni robi­li­śmy naj­wy­żej dwa, trzy kilo­me­try. Ale musie­li­śmy jechać. Choć o tym nie mówi­li­śmy, oboje mie­li­śmy to despe­rac­kie prze­czu­cie, że jeśli nie zdo­łamy nawet dotrzeć do Maun, nasze bada­nia z pew­no­ścią poniosą klę­skę. A na klę­skę po pro­stu nie mogli­śmy sobie pozwo­lić. Zain­we­sto­wa­li­śmy w ten pro­jekt wszyst­kie nasze oszczęd­no­ści, marze­nia i dumę. Nie było powodu, by zawra­cać; zresztą nie mie­li­śmy dokąd wra­cać.

Od czasu do czasu widy­wa­li­śmy kozy, bydło i osły, pijące i wyle­gu­jące się w błot­ni­stych bajor­kach. Były jedy­nymi zwie­rzę­tami w tej pła­skiej mono­to­nii kol­cza­stych chasz­czy. Przy­gnę­biała nas myśl, że prze­by­li­śmy tak daleką drogę, by się prze­ko­nać, że nie ma w tej dzi­czy stad anty­lop. Może jed­nak wybra­li­śmy kraj, w któ­rym nie zostało wiele dzi­kich zwie­rząt? Nawet w tam­tych cza­sach wie­dzie­li­śmy, że spora połać Afryki została wypa­siona przez bydło do gołej ziemi.

Jede­na­stego dnia po wyru­sze­niu z Gabo­rone, ubło­ceni i wycień­czeni, zatrzy­ma­li­śmy się na wąskim moście nad rzeką Tha­ma­la­kane, nad którą znaj­do­wała się Maun – wio­ska pełna osłów, pia­sku i chat z trzciny i słomy. Na szma­rag­do­wych brze­gach rzeki kobiety z ple­mie­nia Herero roz­kła­dały do wyschnię­cia wspa­niałe spód­nice z wielu metrów róż­nych mate­ria­łów – jak wiel­kie motyle w zamieci czer­wieni, żół­cieni, nie­bie­sko­ści, zie­leni i fio­le­tów.

Delia miała zaczer­wie­nione oczy, a twarz i włosy obry­zgane sza­rym bło­tem. Jej ręce były głę­boko pora­nione kamie­niami i cier­ni­stymi krza­kami, które pod­kła­dała pod koła toną­cego w bło­cie samo­chodu. A mimo to uśmiech­nęła się i wrza­snęła jak dzi­ku­ska: Udało się!

Piasz­czy­stymi ścież­kami, bie­gną­cymi mię­dzy ron­da­ve­lami, dotar­li­śmy do Riley’s – dużego kom­pleksu z warsz­ta­tem samo­cho­do­wym, skle­pem, hote­lem i barem, gdzie kupi­li­śmy ben­zynę i nieco żyw­no­ści: sło­ninę, mąkę, kaszę kuku­ry­dzianą i cukier. Arty­kuły łatwo się psu­jące – jak mleko, chleb i ser – nie były dostępne w pół­noc­nej Bot­swa­nie, a w tam­tym okre­sie bra­ko­wało nawet naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych pro­duk­tów, ponie­waż samo­chody dostaw­cze nie mogły tu dotrzeć od wielu tygo­dni. Ludzie z wio­ski byli głodni. Sta­ra­li­śmy się nie widzieć oczu żebrzą­cych dzieci, zawsty­dzeni, że nie możemy im nic dać, choć w porów­na­niu z nimi byli­śmy bogaci.

Urzęd­nicy z Depar­ta­mentu Dzi­kiej Przy­rody w Gabo­rone pora­dzili nam, żeby­śmy spy­tali zawo­do­wych myśli­wych o dobre miej­sce na roz­po­czę­cie badań. Jedno z nazwisk nagry­zmo­lo­nych w naszym dzien­niku brzmiało: „Lio­nel Pal­mer – Maun”. W Riley’s, gdzie spy­taliśmy, jak tra­fić do jego domu, Lio­nel był dobrze znany.

Jecha­li­śmy, wymi­ja­jąc głę­bo­kie wykroty i błot­ni­ste dziury, aż w końcu jakieś sie­dem kilo­me­trów na pół­noc od wio­ski zna­leź­li­śmy domo­stwo Pal­mera. Nad rzeką rosły wyso­kie figowce, z któ­rych koron zwi­sały festony poma­rań­czo­wych, czer­wo­nych i żół­tych bugen­willi. Czer­wo­no­okie bil­bile, szare dzio­bo­rożce, czar­no­dudki więk­sze i tysiące innych pta­ków śmi­gało w ogro­dzie.

Lio­nel Pal­mer – spa­lony na brąz, z ciem­nymi, muśnię­tymi siwi­zną wło­sami, miał na sobie obszerne dżinsy, kow­boj­ską koszulę i ban­danę. Pod­szedł roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem, by nas powi­tać. W ręku trzy­mał szklankę whi­sky. Jako naj­star­szy i naj­bar­dziej doświad­czony zawo­dowy myśliwy w oko­licy cie­szył się w Maun zna­czącą pozy­cją spo­łeczną. Sły­nął z przy­jęć, w trak­cie któ­rych meble z sypialni lądo­wały cza­sem na dachu, a kie­dyś na figowcu zawisł land rover, oraz z moc­nej głowy. Raz po kil­ku­dnio­wym pijań­stwie obu­dził się z prze­szy­wa­ją­cym bólem ucha. Dok­tor z kli­niki usu­nął pię­cio­cen­ty­me­tro­wego skrzy­dla­tego samca mrówki siafu – czer­wo­na­wo­brą­zo­wego, obłego jak kieł­ba­ska – który zagnieź­dził się w uchu znie­czu­lo­nego Lio­nela, odsy­pia­ją­cego na grządce kwia­to­wej alko­ho­lowe sza­leń­stwa. Przez tydzień Lio­nel obno­sił zwłoki mrówki w wyście­lo­nym watą pudełku zapa­łek, pre­zen­tu­jąc je z dumą wszyst­kim napo­tka­nym oso­bom, zna­jo­mym lub nie.

Sie­dząc z nami na patio z wido­kiem na rzekę, zasu­ge­ro­wał nam parę tere­nów w pół­noc­nej czę­ści Bot­swany, gdzie powódź nie poczy­niła wiel­kich znisz­czeń i gdzie na­dal można było zna­leźć dra­pież­niki, które nie zaznały ludz­kiej obec­no­ści. Jedno z tych miejsc – teren po wyschnię­tym szes­na­ście tysięcy lat temu jezio­rze Mak­ga­dik­gadi – jest wspa­niałą dzi­czą odda­loną ponad sto sześć­dzie­siąt kilo­me­trów od Maun.

– Musi­cie prze­je­chać sto pięć­dzie­siąt dzie­więć kilo­me­trów na wschód od Maun drogą Nata, a tam zna­leźć palmę bez czubka. Szu­kaj­cie sta­rych kolein pro­wa­dzą­cych na połu­dnie od drogi. Nie zoba­czy­cie żad­nych zna­ków, ale tam wła­śnie zaczyna się rezer­wat. Nikt tam za bar­dzo nie cho­dzi – kom­pletne zadu­pie, nic tylko kilo­me­try zasra­nej Afryki.

Więk­szość rezer­wa­tów Bot­swany to wiel­kie poła­cie kom­plet­nie nie­za­miesz­ka­nej dzi­czy. Nie ma tam asfal­to­wych dróg, sto­isk z fast foodami, kra­nów, kem­pin­gów, ubi­ka­cji ani żad­nych innych „udo­sko­na­leń”, jakie spo­ty­kamy w par­kach i rezer­wa­tach bar­dziej roz­wi­nię­tych kra­jów.

Dwa dni póź­niej zna­leź­li­śmy koło zła­ma­nej palmy dwa słabo widoczne zagłę­bie­nia po opo­nach, skrę­ci­li­śmy z drogi i zosta­wi­li­śmy resztki cywi­li­za­cji za sobą.

Natych­miast poczu­li­śmy, że jeste­śmy w Afryce – tej praw­dzi­wej, o któ­rej zawsze marzy­li­śmy. Ogromna dzie­wi­cza sawanna, od czasu do czasu usiana poje­dyn­czymi drze­wami, spra­wiała, że czu­li­śmy się nie­ważni, mali, bez­bronni. Było to piękne, doj­mu­jące uczu­cie – i tro­chę prze­ra­ża­jące.

Jakieś czter­dzie­ści kilo­me­trów na połu­dnie od drogi ścieżka dopro­wa­dziła nas do ogrom­nej rów­niny i zni­kła. Delia zano­to­wała wska­za­nia kom­pasu, kilo­me­traż i samotne drzewo, żeby­śmy mogli roz­po­znać póź­niej to miej­sce. Nie mając mapy ani prze­wod­nika, z zale­d­wie pięt­na­stoma galo­nami wody i mini­mal­nym zapa­sem naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych pro­duk­tów ruszy­li­śmy przez Mak­ga­dik­gadi.

Sawanna nie uła­twiała poru­sza­nia się – pora­stały ją wyso­kie, pylące trawy, było gorąco. Do końca dnia jecha­li­śmy naj­wy­żej pięć kilo­me­trów na godzinę. Wresz­cie maska i reflek­tory Sza­rej Gęsi zupeł­nie zni­kły pod gru­bym, rusza­ją­cym się dywa­nem z nasion traw i owa­dów. Co jakieś pół kilo­me­tra musie­li­śmy go zgar­niać i pole­wać wodą gotu­jącą się chłod­nicę.

Koło połu­dnia dru­giego dnia dotar­li­śmy do wiel­kiej sieci okrą­głych sol­nisk prze­ty­ka­nych pół­księ­ży­cami tra­wia­stej sawanny, zagaj­ni­kami i gdzie­nie­gdzie kępami palm. Nie­które sol­niska były pełne sło­na­wej, nie­na­da­ją­cej się do picia wody i kwit­ną­cych mas fio­le­to­wych, zie­lo­nych i czer­wo­nych alg; inne pokry­wała cienka solna sko­rupka. Znaj­do­wa­li­śmy się na skraju obcego świata – bez dróg, ście­żek, ludzi. Migo­czący miraż zbli­żał czubki palm do nieba.

– Bez względu na wszystko nie wjeż­dżaj­cie na te sol­ni­ska, bo zato­nie­cie jak cho­lerny kamień – ostrzegł nas Lio­nel. – Tafla soli wydaje się twarda, ale taka nie będzie, zwłasz­cza po ostat­nich desz­czach. Pod nią jest tylko trzę­sa­wi­sko, Bóg jeden wie, jak głę­bo­kie. W zeszłym roku w jed­nym z nich depar­ta­ment łowiec­twa stra­cił samo­chód. Choć­by­ście mieli poświę­cić wiele czasu, wybierz­cie objazd.

Gdy okrą­ża­łem te ogromne, nie­re­gu­larne zagłę­bie­nia, Delia szki­co­wała naszą trasę, w rów­nych odstę­pach doda­jąc odczyty z kom­pasu i licz­nika, żeby­śmy mogli wró­cić do Samot­nego Drzewa.

Ze skórą swę­dzącą od pył­ków trawy i uką­szeń owa­dów jecha­łem w stronę dużej rów­niny, w któ­rej mogło się znaj­do­wać dość świe­żej desz­czówki do kąpieli. Zjeż­dża­li­śmy ze wznie­sie­nia, gdy nagle samo­chód runął w dół. Pod­wo­zie trza­snęło, jakby ktoś strze­lił ze strzelby, a nas wyrzu­ciło z sie­dzeń i cisnęło z roz­pę­dem o przed­nią szybę. Sil­nik się zakrztu­sił, a przed nami unio­sła się mgiełka pyłu. Gdy się roz­pro­szyła, oka­zało się, że maska land rovera znaj­duje się na pozio­mie ziemi. Wpa­dli­śmy w wielką norę mrów­nika, ukrytą w wyso­kiej tra­wie. Spraw­dzi­łem, czy Delii nic się nie stało, wydźwi­gną­łem samo­chód i zają­łem się sypa­niem ton pia­sku pod koła. Gdy w końcu zdo­ła­li­śmy się wyco­fać, wczoł­ga­łem się pod Gęś, by oce­nić szkody. Zauwa­ży­łem kilka nowych pęk­nięć w pod­wo­ziu, w tym jedno w oko­li­cach sil­nika. Jesz­cze jeden wykrot i sil­nik wypad­nie. Jed­nak i tak mie­li­śmy szczę­ście – gdy­by­śmy wje­chali w jamę tylko jed­nym kołem, na pewno byśmy je stra­cili.

Dosko­nale zda­wa­łem sobie sprawę z tego, że jeśli z jakie­goś powodu stra­cimy Szarą Gęś, nasze szanse opusz­cze­nia Mak­ga­dik­gadi są słabe. Nie ufa­łem swo­jej ogra­ni­czo­nej zna­jo­mo­ści mecha­niki i nie mogli­śmy sobie pozwo­lić na zakup wszyst­kich potrzeb­nych czę­ści zapa­so­wych, które powin­ni­śmy zabrać, wybie­ra­jąc się na taką eks­pe­dy­cję. Co wię­cej, nikt nie znał miej­sca naszego pobytu ani daty powrotu. Lio­nel wie­dział tylko tyle, że wyje­cha­li­śmy z Maun w jedno z kilku miejsc, które wymie­nił.

Nie mówi­li­śmy gło­śno o ryzyku, ale nie zapo­mi­na­li­śmy o nim. Umy­li­śmy się w sło­na­wej wodzie z sol­ni­ska. Gdy wiatr wysu­szył nam skórę na twa­rzy, stała się napięta i czu­li­śmy się jak zbyt mocno nadmu­chane balony.

Przez resztę dnia sze­dłem przed land rove­rem, szu­ka­jąc dziur w wyso­kiej tra­wie, a Delia sie­działa za kie­row­nicą. Parę razy wdep­ną­łem w jamy jakichś gry­zoni i mogłem się tylko modlić, żeby nie były zamiesz­kane przez jakąś jado­witą żmiję. Nie mie­li­śmy ze sobą anti­ve­ninu, ponie­waż należy go prze­cho­wy­wać w lodówce.

Tej dru­giej nocy roz­bi­li­śmy obóz koło małego, naj­wy­żej dwu­me­tro­wego drzewka – jedy­nego w pro­mie­niu wielu kilo­me­trów. Coś nie­od­par­cie nas do niego przy­cią­gało. Choć spa­li­śmy w samo­cho­dzie, to drzewo dawało nam mgli­ste poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Przed milio­nami lat nasi pier­wotni przod­ko­wie pew­nie z podob­nym zado­wo­le­niem ujrze­liby to cher­lawe drzewko na nie­mal bez­drzew­nej rów­ni­nie, gdy opu­ścili bez­pieczne lasy i ruszyli na pod­bój roz­le­głych sawann.

Póź­nym popo­łu­dniem czwar­tego dnia wje­cha­li­śmy na niskie wznie­sie­nie. Na­dal sze­dłem przed samo­cho­dem, wtem nagle sta­ną­łem.

– Boże! Patrz!

Lekki wie­trzyk przy­no­sił ku nam odgłosy i zapa­chy zwie­rząt, dzie­siąt­ków tysięcy zwie­rząt. Jak okiem się­gnąć, aż po hory­zont cią­gnęły się stada zebr i gnu, spo­koj­nie pasą­cych się w pobliżu dużego wodo­poju. Samce zebr wal­czyły ze sobą, kąsa­jąc się i kopiąc. Spod ich kopyt uno­siły się obłoczki kurzu. Anty­lopy gnu rzu­cały gło­wami, dro­biły kopy­tami i ryczały z zanie­po­ko­je­niem. Wiel­kie stada poru­szyły się, a ja dosta­łem gęsiej skórki. Nawet gdy­bym miał już nie zoba­czyć niczego podob­nego, ten jeden widok tego, jak kie­dyś musiała wyglą­dać cała Afryka, w zupeł­no­ści wyna­gro­dził mi mie­siące pracy w kamie­nio­ło­mach i sprze­daż całego naszego dobytku.

Godzi­nami patrzy­li­śmy, prze­ka­zu­jąc sobie lor­netkę i notu­jąc wszystko, co zauwa­ży­li­śmy – jak stada poru­szają się i mie­szają ze sobą, ile zwie­rząt pije, ile wal­czy ze sobą – jakby to był sym­bol roz­po­czę­cia naszych badań. Roz­bi­li­śmy obóz koło wznie­sie­nia, żeby obser­wo­wać polu­jące na stada gepardy lub lwy. Gdy zro­biło się zbyt ciemno, by coś zoba­czyć, usie­dli­śmy w Sza­rej Gęsi, pod­grze­li­śmy puszkę kieł­ba­sek nad lampą naf­tową i roz­ma­wia­li­śmy o roz­po­czę­ciu badań w Mak­ga­dik­gadi.

Przez cały następny dzień aż do wie­czora obser­wo­wa­li­śmy stada. Potem dotarła do nas rze­czy­wi­stość: koń­czyła nam się woda. Sfru­stro­wani, pra­gnąc jak naj­szyb­ciej roz­po­cząć bada­nia i nie chcąc zosta­wiać zebr i gnu, ruszy­li­śmy w długą drogę przez rów­ninę. Podą­ża­jąc za zapi­sa­nymi odczy­tami kom­pasu i sche­ma­tem Delii, mogli­śmy wró­cić do Samot­nego Drzewa, zorien­to­wać się w tere­nie i poje­chać ku leżą­cej dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na zachód rzece Boteti, by zro­bić zapasy wody.

Przez dwa dni wra­ca­li­śmy po wła­snych śla­dach, ale gdzieś pomy­li­li­śmy kie­ru­nek. Na dro­dze sta­nęło nam wiel­kie, nie­zna­jome sol­ni­sko, olśnie­wa­jąco biała rów­nina mie­rząca jakieś dwa kilo­me­try sze­ro­ko­ści i cią­gnąca się na wiele kilo­me­trów z pół­nocy na połu­dnie. Sto­jąc na dachu land rovera i patrząc przez lor­netkę, nie mogli­śmy zna­leźć żad­nego objazdu.

Ruszy­li­śmy wzdłuż brzegu na pół­noc, a potem na połu­dnie. Jadąc, usi­ło­wa­łem oce­nić, czy powierzch­nia sol­ni­ska jest twarda. Coraz bar­dziej mar­twiły mnie uby­wa­jące zapasy ben­zyny i wody. Może przy zacho­wa­niu ostroż­no­ści mogli­by­śmy prze­je­chać przez sol­ni­sko, zamiast tra­cić czas na wie­lo­ki­lo­me­trowy objazd. Na próbę wbi­łem szpa­del w powierzch­nię sol­ni­ska. Glina pod solną sko­rupą była zaska­ku­jąco sucha i twarda. Ska­ka­łem po niej, wbi­ja­łem w nią obcasy, ale nie udało mi się zosta­wić w niej śladu. Następ­nie powoli wje­cha­łem na sol­ni­sko przed­nimi kołami Sza­rej Gęsi; sko­rupa nawet nie drgnęła. W końcu sta­nął na niej cały samo­chód. Powierzch­nia była twarda jak beto­nowa ulica. A zatem, nie zwa­ża­jąc na ostrze­że­nie Lio­nela, posta­no­wi­li­śmy się prze­pra­wić na drugą stronę sol­ni­ska.

Ruszy­łem, od razu przy­spie­sza­jąc. Mia­łem nadzieję, że dzięki pręd­ko­ści i napę­dowi na cztery koła prze­mkniemy nad ewen­tu­al­nymi grzą­skimi miej­scami, jakie mogli­śmy napo­tkać.

Pochy­lony nad kie­row­nicą, wpa­try­wa­łem się w białą solną sko­rupę, szu­ka­jąc ciem­nych plam świad­czą­cych o tym, że powierzch­nia nie jest cał­kiem sucha, ale żad­nej nie zauwa­ży­łem. Jecha­li­śmy jak po stole bilar­do­wym i powoli się uspo­ko­iłem. Potem, jakieś osiem­set metrów przed kra­wę­dzią sol­ni­ska, ujrze­li­śmy deski i pale wysta­jące pod dziw­nymi kątami z zagłę­bie­nia w sza­rej, spę­ka­nej powierzchni. Wysie­dli­śmy, by się im przyj­rzeć. Co mogło zro­bić taką dziurę? I skąd się wzięły te deski? Nie zauwa­ży­li­śmy żad­nych śla­dów ani innych wska­zó­wek. Zbity z tropu zaj­rza­łem w głę­boką jamę o poszar­pa­nych kra­wę­dziach, gdzie końce desek spo­ty­kały się i ginęły w błot­ni­stej otchłani. Gar­dło nagle mi się ści­snęło – ktoś usi­ło­wał bez­sku­tecz­nie ura­to­wać swoją tere­nówkę. Rzu­ci­łem okiem na nasz land rover.

– Boże! Samo­chód tonie! Wsia­daj, szybko, musimy stąd spa­dać!

Koła land rovera powoli zapa­dały się w miękką glinę pod solną sko­rupą. Powierzch­nia ustę­po­wała; za parę sekund Szara Gęś mogła ją prze­bić.

Chcia­łem poje­chać do przodu, ale sil­nik zgasł. Koła ugrzę­zły zbyt głę­boko. Gorącz­kowo zre­star­to­wa­łem sil­nik i wolno ruszy­łem z napę­dem na cztery koła. Land rover mozol­nie prze­su­wał się naprzód, bry­zga­jąc bło­tem spod obra­ca­ją­cych się kół, aż w końcu dotarł na twardą powierzch­nię. Szybko wrzu­ci­łem wyż­szy bieg, skrę­ci­łem i popę­dzi­łem ku bez­piecz­nemu tra­wia­stemu obrzeżu sol­ni­ska. Sie­dzie­li­śmy, gapiąc się na sie­bie i krę­cąc gło­wami w ogłu­pia­łej uldze. Byłem wście­kły nie tylko za to, że w ogóle odwa­ży­łem się prze­je­chać przez sol­ni­sko, ale że nara­zi­łem nas jesz­cze bar­dziej, zatrzy­mu­jąc się na środku.

Przyj­rze­li­śmy się naszej naszki­co­wa­nej mapie i ruszy­li­śmy na pół­noc. Obje­cha­nie reszty sol­ni­ska zajęło nam całe popo­łu­dnie. Ran­kiem czwar­tego dnia w końcu dotar­li­śmy do zachod­niej kra­wę­dzi sol­ni­ska Mak­ga­dik­gadi. Zagłę­bi­li­śmy się w chłodny, odświe­ża­jący cień nad­rzecz­nego lasu. Paję­czyny zwi­sały mię­dzy drze­wami jak rybac­kie sieci, a ich wło­chaci czarno-żółci archi­tekci bie­gali po masce land rovera, gdy brnę­li­śmy w głę­bo­kim pia­sku ku rzece. Z głę­bo­kiego cie­nia obser­wo­wały nas anty­lopy kudu.

W końcu sta­nę­li­śmy na wyso­kim brzegu rzeki Boteti. Ciem­no­błę­kitna woda deli­kat­nie pie­ściła lilie, hia­cynty i inne wodne rośliny, sen­nie koły­szące się na leni­wym nur­cie. Na czubku wyso­kiego figowca dwa bie­liki afry­kań­skie odrzu­ciły głowy do tyłu i posłały swój zew w niebo. Zbie­gli­śmy w dół stro­mym zbo­czem i runę­li­śmy w chłodną wodę.

Po kąpieli wyszli­śmy na brzeg i zauwa­ży­li­śmy w tra­wie coś czer­wo­nego. Była to dwu­stu­li­trowa beczka – wspa­niałe zna­le­zi­sko! Szu­ka­li­śmy takiej w Maun, ale w całej pół­noc­nej Bot­swa­nie zdo­by­cie takiego skarbu było pra­wie nie­moż­liwe – wszy­scy ich potrze­bo­wali. Gdy­by­śmy przy­tro­czyli beczkę do dachu land rovera i napeł­nili ją wodą, mogli­by­śmy znacz­nie roz­sze­rzyć zasięg poszu­ki­wań miej­sca naszych przy­szłych badań.

Beczka wyglą­dała na całą. Nie zasta­no­wiło nas, dla­czego ktoś ją porzu­cił.

Póź­nym popo­łu­dniem od strony rzeki dobiegł gło­śny plusk. Po wielu tygo­dniach diety zło­żo­nej z kaszy kuku­ry­dzia­nej, suro­wych płat­ków owsia­nych, mleka w proszku i cza­sem puszki tłu­stych paró­wek – tak bla­dych i wiot­kich, że nazy­wa­li­śmy je pal­cami umar­laka – oboje byli­śmy spra­gnieni kawału soczy­stego mięsa. Świeża ryba byłaby prze­pyszna! Zna­la­złem splą­taną żyłkę węd­kar­ską, którą poprzedni wła­ści­ciel zosta­wił w land rove­rze, zro­bi­łem kom­bi­ner­kami haczyk, a z lśnią­cego wieczka puszki mleka w proszku – błystkę.

Delia przy­glą­dała się scep­tycz­nie, jak kon­stru­uję te wyna­lazki, po czym zaczęła wypie­kać chleb z mąki kuku­ry­dzia­nej w trój­noż­nym żela­znym garnku. W dro­dze nad rzekę zła­pa­łem pasi­ko­nika, nadzia­łem go na haczyk i wrzu­ci­łem do wody. Zapa­dał zmrok i powierzch­nia wody goto­wała się od żeru­ją­cych ryb. W parę sekund, śmie­jąc się i krzy­cząc, wycią­gną­łem pięk­nego lesz­cza, a potem wiel­kiego suma.

Delia obto­czyła filety w kaszce kuku­ry­dzia­nej i mące, po czym je usma­żyła i po chwili sie­dzie­li­śmy przy ogniu, opy­cha­jąc się wiel­kimi kawa­łami paru­ją­cego chleba kuku­ry­dzia­nego i deli­katną rybą. Potem usie­dli­śmy nad spo­kojną rzeką, roz­ma­wia­jąc o naszej przy­go­dzie na Mak­ga­dik­gadi. Afryka powoli przy­zwy­cza­jała nas do sie­bie.

Następ­nego dnia zła­pa­li­śmy i zje­dli­śmy wię­cej ryb. Potem napeł­ni­li­śmy beczkę wodą z rzeki, wno­sząc ją w kani­strach po stro­mym zbo­czu. Napeł­nioną beczkę poło­ży­li­śmy na boku i przy­tro­czy­li­śmy do dachu land rovera. W połu­dnie byli­śmy już w dro­dze powrot­nej do Mak­ga­dik­gadi, by wypa­try­wać dra­pież­ni­ków.

Cztery dni póź­niej, już na Wzgó­rzu Zebr, oka­zało się, że tysiące anty­lop, które tu widzie­li­śmy tydzień temu – zni­kły. Jeź­dzi­li­śmy godzi­nami i nie zoba­czy­li­śmy ani jed­nej. A bez zwie­rzyny łow­nej żadne lwy, gepardy ani inni mię­so­żercy nie pozo­sta­liby w oko­licy. To nas przy­gnę­biło. Poważ­nie zasta­na­wia­li­śmy się nad osie­dle­niem się w Mak­ga­dik­gadi, by pro­wa­dzić tu bada­nia, ale zwa­żyw­szy na wyjąt­kową mobil­ność tych wiel­kich stad i brak jakie­goś punktu, wokół któ­rego się sku­piały, jak mogli­śmy zlo­ka­li­zo­wać badane osob­niki i zacho­wać z nimi kon­takt? Wró­ci­li­śmy do Maun po zapasy i porady.

Przez kolejne tygo­dnie robi­li­śmy wypady na sol­ni­sko Nxai, trzę­sa­wi­ska Savuti i inne tereny na obrze­żach delty Oka­wango. Trzę­sa­wi­ska, sol­ni­ska i lasy kusiły zachę­ca­jącą róż­no­rod­no­ścią anty­lop i dra­pież­ni­ków, ale więk­szość tych tere­nów na­dal była zalana. Woda poważ­nie by ogra­ni­czyła nasze bada­nia. Czę­sto, gdy prze­jeż­dża­li­śmy przez malopo – poro­śnięte trzci­nami, bagienne obszary – z jed­nej kępy palm na drugą, woda wle­wała się nam do land rovera i gasiła sil­nik. Całymi godzi­nami wygrze­by­wa­li­śmy samo­chód z czar­nego bagna.

Znie­chę­ceni wró­ci­li­śmy do Maun. Po każ­dym nie­uda­nym reko­ne­san­sie i powro­cie po zapasy nasze fun­du­sze ope­ra­cyjne się kur­czyły. I znowu myśliwy Lio­nel Pal­mer pod­su­nął nam pomysł, pyta­jąc:

– A może spró­bu­je­cie na Kala­hari? Widzia­łem z powie­trza takie miej­sce, które nazywa się Decep­tion Val­ley, Dolina Złu­dze­nia. Jest tam mnó­stwo zwie­rzyny. Oczy­wi­ście ja tam ni­gdy nie polo­wa­łem, to tereny w głębi rezer­watu.

Na mapie Bot­swany w skali jeden do miliona szybko spraw­dzi­li­śmy, że Cen­tral Kala­hari Game Rese­rve jest jed­nym z naj­więk­szych rezer­wa­tów dzi­kiej zwie­rzyny na świe­cie – ponad pięć­dzie­siąt dwa tysiące kilo­me­trów kwa­dra­to­wych dzie­wi­czych połaci. A dzicz nie zni­kała za jego gra­ni­cami – cią­gnęła się jesz­cze przez jakieś sto sześć­dzie­siąt kilo­me­trów nie­mal we wszyst­kich kie­run­kach, cza­sem tylko uroz­ma­icona poje­dyn­czą zagrodą z bydłem albo małą wio­ską. Lio­nel twier­dził, że nie ma tam ani jed­nej drogi, ani jed­nego budynku, zero wody, zero ludzi, tylko parę grup Busz­me­nów na tere­nie wiel­ko­ści Irlan­dii. Rezer­wat leżał na takim odlu­dziu, że nikt go ni­gdy nie eks­plo­ro­wał, a wła­dze Bot­swany nie udo­stęp­niły go zwie­dza­ją­cym. Co za tym idzie – ni­gdy nie pro­wa­dzono tam badań dzi­kiej fauny. Dokład­nie cze­goś takiego szu­ka­li­śmy – pod warun­kiem, że zdo­ła­li­by­śmy się tam dostać i roz­wią­zać pro­blem prze­trwa­nia w tak odle­głym i trud­nym tere­nie.

Po dłuż­szym zasta­no­wie­niu nad nie­mal pustą mapą, w końcu wyzna­czy­li­śmy trasę i zde­cy­do­wa­li­śmy się tam poje­chać, nie zawia­da­mia­jąc Depar­ta­mentu Dzi­kiej Przy­rody o naszej wypra­wie. Pew­nie nie dosta­li­by­śmy pozwo­le­nia na pracę w tym odosob­nio­nym tere­nie, a urzęd­nicy i tak wkrótce dowie­dzie­liby się o naszej obec­no­ści w rezer­wa­cie.

Szarą Gęsią, wyła­do­waną kani­strami z ben­zyną i innymi dobrami, z czer­woną beczką z wodą przy­tro­czoną do dachu, wyru­szy­li­śmy do Kala­hari w poszu­ki­wa­niu Decep­tion Val­ley. Był już koniec kwiet­nia 1974 roku. Pięt­na­ście kilo­me­trów na wschód od wio­ski natknę­li­śmy się na ślady pro­wa­dzące na połu­dnie do Sama­dupe Drift nad rzeką Boteti. W tym miej­scu woda była płytka, a na dnie uło­żono pnie drzew, two­rząc w ten spo­sób przej­ście, prąż­ko­wane jak sztruks. Woda, burz­li­wie wpa­da­jąca na drewno i kamie­nie, dalej pły­nęła, two­rząc łagodne fale i zawi­ro­wa­nia wśród przy­brzeż­nych trzcin, pod wiel­kim szpa­le­rem gigan­tycz­nych figow­ców. Kor­mo­rany spa­dały z nieba, nur­ku­jąc, a dłu­gosz­pony drep­tały od jed­nego liścia lilii wod­nej do dru­giego. Gęśce i edre­dony prze­la­ty­wały nisko nad wodą ze świ­stem powie­trza w skrzy­dłach.

Zatrzy­ma­li­śmy się przy bro­dzie, by wyką­pać się po raz ostatni. Obcią­łem Delii się­ga­jące ramion włosy – ich mycie na pustyni wyma­ga­łoby zbyt wiele wody. Dłu­gie loki spa­dły do rzeki i odpły­nęły z nur­tem.

Przez chwilę przy­glą­da­łem się odbi­ja­ją­cej się w wodzie roze­śmia­nej twa­rzy Delii – takiej jak wtedy, gdy spo­tka­łem ją po raz pierw­szy. Zawa­ha­łem się i dotkną­łem ręką jej policzka. Potem wró­ci­łem do ści­na­nia wło­sów.

Na dru­gim brzegu rzeki, gdy wje­cha­li­śmy na strome piasz­czy­ste wznie­sie­nie, droga zmie­niła się w dwie kole­iny z kol­cza­stymi krza­kami aka­cji po obu stro­nach. Przez resztę dnia jecha­li­śmy w żarze, kurzu i głę­bo­kim pia­chu, a gęste zaro­śla dra­pały oba boki land rovera z prze­raź­li­wym zgrzy­tem, od któ­rego bolały nas zęby. Póź­nym popo­łu­dniem kole­iny zni­kły. Zna­leź­li­śmy się na małej, pokry­tej pyłem pola­nie, po któ­rej bie­ga­cze ste­powe prze­ta­czały się obok kru­szą­cej się lepianki z bla­sza­nym poidłem dla bydła. Sie­dzie­li­śmy tam i zasta­na­wia­li­śmy się, gdzie popeł­ni­li­śmy błąd.

Z zaro­śli wyło­nił się chudy sta­ru­szek, cały jakby zło­żony z łokci, kolan i kostek pal­ców, idący o lasce rów­nie pokrzy­wio­nej i gruź­la­stej jak on sam. Jego żona i czte­rej rachi­tyczni chłopcy, mający na sobie nie­wiele wię­cej poza skó­rza­nymi opa­skami na bio­drach, pro­wa­dzili do poidła rzą­dek kości­stych krów.

Poma­cha­łem im ręką.

– Hej!

– Hej! – odkrzyk­nął jeden. Wszy­scy par­sk­nęli śmie­chem.

A, mówią po angiel­sku, pomy­śla­łem.

– Może­cie nam pomóc? Zgu­bi­li­śmy się?

Wysia­dłem z samo­chodu i zaczą­łem roz­kła­dać mapę.

– Hej – powtó­rzył chło­piec. Obstą­pili nas ze wszyst­kich stron. – Hej, hej, hej…

Odło­ży­łem mapę i spró­bo­wa­łem innej tak­tyki.

– Ma-kal-a-ma-bedi? – spy­ta­łem, wycią­ga­jąc dło­nie wnę­trzem do góry w nadziei, że zro­zu­mieją nazwę ogro­dze­nia, które dopro­wa­dzi­łoby nas do Kala­hari. Naj­chud­szy i naj­bar­dziej gada­tliwy chło­piec wdra­pał się na maskę samo­chodu i wska­zał na kole­iny; trzej inni zna­leźli się obok niego. Poje­cha­li­śmy z nimi w stronę ścieżki, zano­sząc się śmie­chem. Chłopcy pod­ska­ki­wali na masce, poka­zu­jąc nam drogę trzę­są­cymi się pal­cami.

Po paru chwi­lach wszy­scy zaczęli jed­no­cze­śnie walić w maskę. Zaha­mo­wa­łem. Chłopcy zesko­czyli i wska­zali przez krzaki na wschód. Począt­kowo nie zro­zu­mie­li­śmy. Dopiero gdy sta­nę­li­śmy obok nich, zauwa­ży­li­śmy led­wie widoczną kre­skę, cią­gnącą się przez sawannę – linię po nie­gdyś wycię­tych drze­wach. Pro­wa­dziła na wschód. Była to nasza jedyna opcja. Posta­no­wi­li­śmy nie wra­cać do Maun, dopóki nie znaj­dziemy Decep­tion Val­ley.

Podzię­ko­wa­li­śmy chłop­com, dali­śmy im cukier w papie­ro­wej tor­bie i wyru­szy­li­śmy.

– Hej, hej, hej! – zawo­łali i machali nam, aż zni­kli­śmy w zaro­ślach.

Następ­nego dnia wcze­snym ran­kiem dotar­li­śmy do ogro­dze­nia – zmur­szałe słupy i pięć nitek drutu bie­gną­cych w poprzek drogi jak okiem się­gnąć na pół­noc i połu­dnie. Skrę­ci­li­śmy na połu­dnie i po paru godzi­nach ogro­dze­nie na­dal było obok nas – wielka szrama, cią­gnąca się w poprzek sawanny. Wtedy nas to tylko draż­niło, ale za jakiś czas mie­li­śmy znie­na­wi­dzić ten widok.

Tej nocy spa­li­śmy pod ogro­dze­niem. Następ­nego ranka pod­czas jazdy koła samo­chodu buk­so­wały w pia­sku, a nasze spo­cone plecy kle­iły się do oparć sie­dzeń. Byli­śmy oble­pieni zie­mią i nasio­nami traw. Nagle ogro­dze­nie się skoń­czyło; zostały tylko pia­sek, krzaki, trawa i upał. W tra­wie na­dal widać było dwa ślady kół, coraz mniej wyraźne… mniej wyraźne… aż zni­kły jak dale­kie wspo­mnie­nie. Teraz jecha­li­śmy przez rów­ninną, głów­nie tra­wia­stą sawannę; od czasu do czasu poja­wiały się niskie piasz­czy­ste wznie­sie­nia pokryte buj­nymi zie­lo­nymi krze­wami i kępami drzew. Czy to pusty­nia Kala­hari? Gdzie są wiel­kie, ruchome, piasz­czy­ste wydmy?

Nie mie­li­śmy jak okre­ślić naszej pozy­cji. Spraw­dzi­li­śmy mapę i obli­czy­li­śmy, ile kilo­me­trów musie­li­śmy prze­być z Maun na połu­dnie. Potem skrę­ci­li­śmy na zachód. Prze­je­cha­li­śmy jesz­cze trzy­dzie­ści kilo­me­trów. Gdy­by­śmy wtedy nie zna­leźli Decep­tion Val­ley, musie­li­by­śmy wra­cać do Maun.

Dwa­dzie­ścia osiem… dwa­dzie­ścia dzie­więć… dwa­dzie­ścia dzie­więć i pół… i aku­rat gdy mie­li­śmy porzu­cić nadzieję, wje­cha­li­śmy na szczyt wiel­kiej wydmy. Poni­żej roz­cią­gały się deli­katne wznie­sie­nia i otwarte rów­niny Decep­tion Val­ley – pra­sta­rego koryta rzecz­nego, wiją­cego się pomię­dzy poro­śnię­tymi lasami piasz­czy­stymi wydmami. Stada skocz­ni­ków, oryk­sów i bawol­ców pasły się spo­koj­nie na tra­wie pokry­wa­ją­cej dawne koryto rzeczne, któ­rym nie­gdyś pły­nęła woda. Po błę­kit­nym nie­bie pły­nęły tabuny bia­łych obłocz­ków. Wszę­dzie pano­wał nie­wia­ry­godny spo­kój i mie­li­śmy nadzieję, że zawsze tak będzie. Był 2 maja 1974 roku, nie­mal pięć mie­sięcy od naszego wyjazdu z USA, a my zna­leź­li­śmy nasz kawa­łek Afryki. Jak się wkrótce oka­zało – nasz dom na sie­dem następ­nych lat.

Łagodne wydmy dopro­wa­dziły nas do doliny. Prze­mie­rzy­li­śmy wyschnięte koryto rzeki. Skocz­niki led­wie raczyły uno­sić głowy, gdy je mija­li­śmy. Na zachod­nim krańcu zna­leź­li­śmy samotną kępę aka­cji zapew­nia­ją­cych schro­nie­nie i pano­ra­miczny widok. Dosko­nałe miej­sce na obóz.

Od mie­sięcy byli­śmy w cią­głym ruchu. Dźwi­ga­li­śmy nasz doby­tek ze sobą wszę­dzie, dokąd jecha­li­śmy, i zaczę­li­śmy się czuć jak żół­wie z meta­lową sko­rupą. Ucie­szy­li­śmy się, że wresz­cie będziemy mogli zapu­ścić korze­nie.

Roz­bi­cie naszego pierw­szego obozu-bazy nie trwało długo. Przy­wią­za­li­śmy worki z kaszą kuku­ry­dzianą i mąką do gałęzi aka­cji, żeby ochro­nić je przed gry­zo­niami, nie­liczne puszki z żyw­no­ścią usta­wi­li­śmy pod drze­wem, a na jego sękach zawie­si­li­śmy garnki i patel­nie. Potem poszli­śmy po drewno na roz­pałkę. Ponie­waż nie mie­li­śmy innej osłony oprócz naszego malut­kiego namio­ciku, do końca roku spa­li­śmy w Sza­rej Gęsi.

Delia roz­pa­liła ogni­sko i zapa­rzyła her­batę, a ja zdją­łem starą czer­woną beczkę i przy­to­czy­łem ją pod aka­cję. Znaj­do­wały się w niej jedyne zapasy wody na obsza­rze tysięcy kilo­me­trów kwa­dra­to­wych.

2. Woda

2

WODA

Mark

…tego, kto zmie­rza w kie­runku swo­ich marzeń i dąży do życia życiem, które sobie wyobra­ził, spo­tka suk­ces, jaki trudno osią­gnąć na jawie… Jeśli budu­jesz zamki w chmu­rach, twoje dzieło nie musi prze­paść; wła­śnie tam powinny się znaj­do­wać. Teraz połóż pod nimi fun­da­menty.

Henry David Tho­reau

Dro­binki wody powoli, godzina za godziną prze­sią­kały przez płatki rdzy pod wpły­wem ciśnie­nia z góry. Zbie­rały się na powierzchni; kro­pla rosła. Obrzmiała i ciężka spły­nęła po znisz­czo­nej kra­wę­dzi. W końcu ode­rwała się i cicho skap­nęła w zagłę­bie­nie spra­gnio­nego pia­sku. Znik­nęła. Na kra­wę­dzi powy­żej jej miej­sce zajęła już inna.

Mijały dni. Kro­ple nie­ustan­nie prze­cie­kały przez rdzę na kra­wędź, by spaść na pia­sek. Rana beczki otwie­rała się coraz bar­dziej… kro­ple wycie­kały szyb­ciej, kap-kap-kapiąc w ciemną, ukrytą przed słoń­cem plamę.

Gdy otwo­rzy­łem oczy i spoj­rza­łem w sufit land rovera, ogar­nęła mnie nie­mal cał­ko­wita cisza. Chwi­lowa dez­orien­ta­cja: gdzie ja jestem? Spoj­rza­łem w okno. Na zewnątrz gruź­la­sta aka­cja uno­siła konary wyraź­nie odci­na­jące się na tle sza­rze­ją­cego nieba. Za drze­wem piasz­czy­ste wydmy spły­wały mięk­kimi, łagod­nymi liniami ku korytu rzeki. Daleko za nimi niebo roz­ja­śniał nasz pierw­szy świt w Decep­tion Val­ley.

Delia także już nie spała. Słu­cha­li­śmy budzą­cej się Afryki. Na aka­cji gru­chał gołąb, gdzieś drżąco zawo­dził sza­kal, a z pół­nocy dobiegł nas daleki ryk lwa, chra­pliwy i natar­czywy. Pustułka trze­po­tała na nie­bie, które zabar­wiło się odcie­niem pło­mien­nego oranżu.

Z zewnątrz roz­le­gło się pry­cha­nie i węsze­nie – bar­dzo bli­sko. Usie­dli­śmy cicho, powoli i wyj­rze­li­śmy przez okno. Tuż przy naszym obo­zie stało stado liczące co naj­mniej trzy tysiące skocz­ni­ków – małych gazel z trzy­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wymi, zwró­co­nymi do środka rogami. Pyski miały pozna­czone śmia­łymi, bie­gną­cymi od oczu do chrap kre­chami czerni na tle bieli. Wyglą­dały teatral­nie, jak mario­netki, gdy tak sku­bały mokrą od rosy trawę, nie­które odda­lone od nas o zale­d­wie pięt­na­ście metrów. Parę mło­dych samic spo­glą­dało na nas głę­bo­kimi, lśnią­cymi oczami, cicho prze­żu­wa­jąc źdźbła traw. Ale więk­szość zwie­rząt pasła się, strze­pu­jąc ogon­kami i nie patrząc na nas. Powoli usie­dli­śmy na posła­niu i przy­glą­da­li­śmy się, jak dwa rocz­niaki ście­rają się rogami w potyczce.

Choć wyda­wało się, że anty­lopy się nie ruszają, w ciągu dwu­dzie­stu minut odsu­nęły się o ponad sto metrów. Zaczą­łem mówić, usi­łu­jąc wyra­zić swoje uczu­cia, gdy Delia prze­rwała mi, wska­zu­jąc na wschód. Sza­kal cza­pra­kowy2, bli­ski kuzyn ame­ry­kań­skiego kojota, ale mniej­szy, o chy­trym, lisim pyszczku i z czar­nym sio­dłem na grzbie­cie, zbli­żył się truch­tem do naszego drzewa i obwą­chał wczo­raj­sze ogni­sko. Sza­kale – w Afryce uwa­żane za szkod­niki i zabi­jane bez zasta­no­wie­nia – na ogół ucie­kają, gdy tylko zoba­czą czło­wieka. Ten pod­szedł do bla­sza­nego kubka z fusami po kawie, który zosta­wi­li­śmy przy pale­ni­sku, chwy­cił go zębami za kra­wędź i ści­snął tak, że kubek nakrył mu nos.

Sza­kal rozej­rzał się na prawo i lewo, po czym spo­koj­nie prze­szedł przez obo­zo­wi­sko, przy­glą­da­jąc się naszemu skrom­nemu dobyt­kowi. Rzu­cił nam spoj­rze­nie, jakby mówił: „Wrócę po wię­cej”.

Trudno opi­sać prze­ję­cie i radość, jakie nas ogar­nęły. Zna­leź­li­śmy nasz Eden!

A jed­nak bar­dzo bali­śmy się zakłó­cić zło­żone zależ­no­ści życia, które kwi­tło wokół nas. W tym miej­scu zwie­rzęta nie znały zbrodni czło­wieka prze­ciwko natu­rze. Może gdy­by­śmy byli wraż­liwi na wol­ność tych zwie­rząt, mogli­by­śmy wkraść się nie­zau­wa­żeni w tę pra­starą dolinę i ostroż­nie zba­dać jej skarby, nie robiąc im krzywdy. Byli­śmy zde­cy­do­wani chro­nić przed samymi sobą ten jeden z ostat­nich nie­tknię­tych zakąt­ków Ziemi.

Tętent kopyt, tysięcy kopyt – zie­mia zadrżała. Stado skocz­ni­ków galo­po­wało wzdłuż koryta rzeki na połu­dnie. Chwy­ci­łem lor­netkę polową, odrzu­ci­li­śmy śpi­wory i wysko­czy­li­śmy z land rovera w wysoką, mokrą trawę.

Osiem lika­onów pędziło doliną za anty­lopą. Gdy zna­la­zły się w oko­li­cach obozu, dwa z nich skrę­ciły w naszą stronę. Delia szybko otwo­rzyła tylne drzwi samo­chodu, ale wtedy dra­pież­niki były już o pięć metrów od nas. Zmie­rzyły nas od stóp do głów śmia­łym, suro­wym spoj­rze­niem. Znie­ru­cho­mie­li­śmy; minęło kilka sekund. Lika­ony stały wychy­lone ku nam, z drga­ją­cymi noz­drzami i unie­sio­nymi kudła­tymi ogo­nami. Potem zadarły wysoko pyski i zaczęły się zbli­żać, ostroż­nie sta­wia­jąc łapę za łapą. Delia powoli przy­su­nęła się do drzwi. Ści­sną­łem jej dłoń – nie była to pora na ucieczkę. Lika­ony stały już nie­mal na wycią­gnię­cie ręki, wpa­tru­jąc się w nas, jakby ni­gdy wcze­śniej nie widziały cze­goś takiego. Jeden, z luźną fałdą zło­ci­stej sier­ści pod brodą, wydał gar­dłowy war­kot. Zadrżał i roz­dął czarne noz­drza. Oba lika­ony odwró­ciły się, wspięły się na tylne łapy, a przed­nie oparły sobie na bar­kach, jakby tań­czyły w parze. Potem ucie­kły wiel­kimi susami, ści­ga­jąc resztę sfory.

Ubra­li­śmy się, uru­cho­mi­li­śmy sil­nik i poje­cha­li­śmy za nimi. Wataha dzia­łała zespo­łowo: podzie­liła stado gazel na trzy mniej­sze grupy i każdą z nich zaczęła ści­gać po kory­cie rzeki. Przy­wódca zauwa­żył rocz­niaka, który naj­wy­raź­niej wyda­wał się słab­szy od innych. Po prze­szło dwu­ki­lo­me­tro­wym pościgu skocz­nik, zdy­szany i prze­ra­żony, zaczął ucie­kać ostrymi zyg­za­kami. Likaon chwy­cił swoją pra­wie pięć­dzie­się­cio­ki­lową ofiarę wysoko za zadnią nogę i ścią­gnął ją na zie­mię. Osiem minut póź­niej zwie­rzę było pożarte, a lika­ony odda­liły się truch­tem w cień kępy drzew, gdzie mogły odpo­czy­wać do końca dnia. Nie było to nasze ostat­nie spo­tka­nie z Ban­dytą i jego watahą.

Wró­ci­li­śmy do obozu, zwi­nę­li­śmy śpi­wory ze skrzy­nek, na któ­rych leżały, zje­dli­śmy pro­sto z pojem­nika mleko w proszku i surowe płatki owsiane, po czym popi­li­śmy je wodą z manierki. Po śnia­da­niu wyru­szy­li­śmy zba­dać teren pod kątem przy­dat­no­ści do naszych badań. Skocz­niki już się uspo­ko­iły po polo­wa­niu i znowu sku­bały trawę. Jadąc powoli i zatrzy­mu­jąc się, gdy tylko któ­reś ze zwie­rząt zaczy­nało się nie­po­koić, powoli toro­wa­łem sobie drogę w sta­dzie. Powin­ni­śmy je obje­chać, ale anty­lopy były wszę­dzie, więc bar­dzo się sta­ra­li­śmy utrzy­mać pręd­kość nie więk­szą niż pięć kilo­me­trów na godzinę i uni­kać gwał­tow­nych ruchów i odgło­sów, które mogłyby je spło­szyć. Ani czło­wiek, ani jego pojazdy jesz­cze nie budziły w nich nega­tyw­nych sko­ja­rzeń, a my bar­dzo dba­li­śmy, żeby nie stało się to za naszą sprawą.

Decep­tion Val­ley to pozo­sta­ło­ści pra­sta­rej rzeki, która pły­nęła przez Kala­hari szes­na­ście tysięcy lat temu, w cza­sach gdy opady były tu obfit­sze. Ale ta zie­mia i jej kli­mat zawsze były zmienne; kli­mat stał się pustynny, tak jak to było już przy­naj­mniej trzy razy wcze­śniej, i po rzece pozo­stało tylko wyschnięte koryto w pia­sku, widoczne z zadzi­wia­jącą szcze­gó­ło­wo­ścią – wąska wstążka trawy wijąca się wśród wydm. Było tak dobrze zacho­wane, że jadąc nim, mogli­śmy bez trudu wyobra­zić sobie wodę pły­nącą tam, gdzie dzi­siaj rosły falu­jące na wie­trze trawy. Ponie­waż na Kala­hari czę­sto spada ponad dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów desz­czu, nie można jej uznać za praw­dziwą pusty­nię. Nie były to nagie, prze­sy­pu­jące się piasz­czy­ste diuny, cha­rak­te­ry­styczne dla Sahary i innych wiel­kich pustyń. Zda­rzały się lata, gdy opady prze­kra­czały pięć­dzie­siąt – a raz nawet sto – cen­ty­me­trów, budząc magiczny zie­lony raj. Z dru­giej strony, o czym dowie­dzie­li­śmy się póź­niej, cała wil­goć wkrótce ulat­niała się albo przez paro­wa­nie z pia­sku, albo poprzez roślin­ność. Cza­sami zda­rzało się, że deszcz nie padał przez kilka lat. Dla­tego rzadko mie­li­śmy zapasy wody: nie było tam ukry­tych źró­deł, jezior ze sto­jącą wodą, stru­mieni. Kala­hari jest pod tym wzglę­dem miej­scem wyjąt­ko­wym, kra­iną wiel­kich kon­tra­stów, pół­pu­sty­nią bez oaz. Nie ma na niej zna­nych nam pór roku. Są za to trzy wyraźne okresy: desz­czowy, który może się roz­po­cząć od listo­pada do stycz­nia i trwać przez marzec, kwie­cień i maj, suchy i zimny od czerwca do sierp­nia oraz suchy i gorący od wrze­śnia do grud­nia bądź do ponow­nego nadej­ścia desz­czu. My przy­by­li­śmy do Decep­tion Val­ley po desz­czach, a przed suchą zimną porą.

Po obu stro­nach daw­nej rzeki, od brze­gów aż po wydmy wzno­siły się piasz­czy­ste pochy­ło­ści poro­śnięte trawą i kol­cza­stymi krze­wami, cią­gnęły się na ponad dwa kilo­me­try. Wydmy pora­stały drzewa z rodzaju Com­bre­tum, Ter­mi­na­lia i Aca­cia, które wraz ze splą­ta­nymi krza­kami i kępami traw się­gały głę­boko w pia­sek, nie pozwa­la­jąc mu się prze­miesz­czać. Różne pasy roślin­no­ści leżały jak war­stwy tortu mię­dzy tra­wami w kory­cie rzeki i zagaj­ni­kami na wydmach, a każda z nich miała coś innego do zaofe­ro­wa­nia licz­nym pta­kom i zwie­rzę­tom. Roz­ma­ite gatunki anty­lop, głów­nie skocz­ni­ków i oryk­sów, pasły się na krót­kiej, pożyw­nej tra­wie w kory­cie rzeki. Anty­lo­piki, grymy szare, gnu i elandy posi­lały się wyż­szą, bar­dziej włók­ni­stą trawą i liśćmi wzdłuż zbo­cza wydmy. Nieco wyżej, w pobliżu szczytu, żyrafy i kudu wiel­kie sku­bały liście i leśne owoce. Z całą pew­no­ścią nagro­ma­dze­nie anty­lop na tak małym obsza­rze przy­cią­gało dra­pież­niki takie jak lwy, lam­party, gepardy, sza­kale i hieny cęt­ko­wane. Pod­czas pierw­szej prze­jażdżki nada­li­śmy nazwy pew­nym punk­tom orien­ta­cyj­nym, dzięki któ­rym mogli­śmy opi­sać ważne obser­wa­cje i liczeb­ność bada­nych zwie­rząt. Kępy aka­cji i jujub wyglą­dały jak małe, okrą­głe wysepki w morzu traw i wkrótce zaczę­li­śmy je nazy­wać Wyspą Orłów, Wyspą Drzew, Wyspą Krza­ków i Wyspą Lwa. Poro­śnięty krza­kami piasz­czy­sty jęzor zagłę­bia­jący się w wyschnięte koryto stał się Aka­cjo­wem; krzak, w któ­rym sypiała rodzina oto­cjo­nów wiel­ko­uchych otrzy­mał miano Krzaka Wiel­ko­uchów. W końcu każde wyróż­nia­jące się miej­sce zyskało nazwę – dla orien­ta­cji w tere­nie i uła­twie­nia roz­mowy. Decep­tion Val­ley wyda­wała się ide­alna do roz­po­czę­cia badań nad życiem dra­pież­ni­ków. W prze­ci­wień­stwie do Mak­ga­dik­gadi, habi­tat pra­sta­rej doliny rzeki zapew­niał nakie­ro­wa­nie na popu­la­cję anty­lop, umoż­li­wia­jąc nam zlo­ka­li­zo­wa­nie dra­pież­ni­ków i ich kon­se­kwentną obser­wa­cję. Trud­no­ści i nie­bez­pie­czeń­stwa pro­wa­dze­nia badań na tak odosob­nio­nym tere­nie były oczy­wi­ste. W prze­ci­wień­stwie do pro­jek­tów badaw­czych w innych czę­ściach Afryki, nie mie­li­śmy w pobliżu dostępu do wody i żyw­no­ści. Nie było tu także osad, żad­nego kon­taktu z innymi ludźmi, żad­nej szansy na ratu­nek w trud­nej sytu­acji. Gdy­by­śmy umarli, minę­łyby mie­siące, zanim ktoś by to zauwa­żył. Choć odosob­nie­nie ni­gdy nie wyda­wało nam się minu­sem, musie­li­śmy zna­leźć roz­wią­za­nie poważ­niej­szych pro­ble­mów logi­stycz­nych: gdy nasza beczka się opróżni, czeka nas kosz­towna dwu­stu­dwu­dzie­sto­pię­cio­ki­lo­me­trowa podróż do Boteti i z powro­tem. Choć od opusz­cze­nia Maun sta­ra­li­śmy się wydzie­lać sobie galon wody dzien­nie, wyko­rzy­sta­li­śmy już połowę zapa­sów ze zbior­nika na land rove­rze i sporo z kani­strów. Cie­szy­łem się, że mamy znowu pełną beczkę. Zwłasz­cza po doświad­cze­niach w Mak­ga­dik­gadi zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że dwoma najbar­dziej potrzeb­nymi nam do prze­trwa­nia rze­czami są woda i samo­chód. Mimo tych trud­no­ści byli­śmy pewni, że nasze bada­nia nad życiem dra­pież­ni­ków, a także eko­lo­giczna ana­liza gleby, roślin i sezo­no­wych sche­ma­tów opa­dów i poziomu wil­got­no­ści ukaże dyna­mikę całego daw­nego sys­temu rzecz­nego. Tak sze­ro­kie podej­ście było konieczne, ponie­waż nikt dotąd nie pro­wa­dził badań tej oko­licy i nie mie­li­śmy dostępu do żad­nych infor­ma­cji. Czu­li­śmy się uprzy­wi­le­jo­wani, mogąc doko­ny­wać prze­ło­mo­wych odkryć na nowym tere­nie, ale ozna­czało to mnó­stwo cięż­kiej pracy, oprócz obser­wa­cji dra­pież­ni­ków. Zwa­żyw­szy na kry­tyczny brak fun­du­szy ope­ra­cyj­nych, pod­sta­wowy obiekt badań powi­nien nale­żeć do gatunku łatwego w obser­wa­cji, żeby­śmy nie musieli go ści­gać po całej oko­licy, spa­la­jąc przy tym cenną ben­zynę. Musia­łoby to też być zwie­rzę mało poznane, dzięki czemu nasze bada­nia sta­łyby się bar­dziej atrak­cyjne dla poten­cjal­nych spon­so­rów. Od wielu dni ran­kami i popo­łu­dniami sia­dy­wa­li­śmy na dachu land rovera, obser­wu­jąc stada anty­lop w róż­nych punk­tach koryta rzecz­nego i cze­ka­jąc na sygnały zdra­dza­jące obec­ność dra­pież­nika. Choć widzie­li­śmy lwy, sza­kale, gepardy i lika­ony, żaden się nie nada­wał – z tego lub innego powodu. Ponie­waż wszyst­kie one były badane w innych czę­ściach Afryki, mar­twi­li­śmy się, że nie wystar­czą, by nam zała­twić grant. Lika­ony i gepardy były rzadko spo­ty­kane i bar­dzo ruchliwe; byłoby trudno regu­lar­nie odnaj­dy­wać je i obser­wo­wać. Co wię­cej, napo­tkane gepardy zacho­wy­wały się bar­dzo nie­uf­nie – praw­do­po­dob­nie nie bez powodu. Póź­niej usły­sze­li­śmy, że Busz­meni czę­sto odpę­dzają je od zabi­tych zwie­rząt, które zabie­rają dla sie­bie. Robi­li­śmy notatki na temat każ­dego napo­tkanego zwie­rzęcia, by zde­cy­do­wać, któ­rego dra­pież­nika powin­ni­śmy wziąć pod lupę. Dzięki temu uświa­do­mi­li­śmy sobie coś, co okre­śliło kie­ru­nek naszych przy­szłych badań: noc należy do dra­pież­ni­ków Kala­hari.

* * *

Fio­le­to­wo­czarne, ciem­niej­sze od nieba wydmy spały obok pra­sta­rej rzeki. W górze skrzyły się punk­ciki gwiazd i śmi­gały mete­oryty. Poni­żej trawy – suche i zbrą­zo­wiałe jesz­cze przed suchą porą – odbi­jały nie­biań­skie świa­tło, jakby kory­tem znowu popły­nęła rzeka. Wyłą­czy­łem sil­nik; reflek­tory prze­biły ciem­no­ści. Oczy, tysiące oczu zalśniły jak kulki fos­foru. W mroku odpo­czy­wało stado skocz­ni­ków. Nad trawą maja­czyły krzy­wi­zny ich rogów i wyraźne białe pasy na pyskach. Nie­które wsta­wały, ner­wowo kiwa­jąc gło­wami. Skie­ro­wa­łem pro­mień latarki na drzewo. Kolejne oko, więk­sze i lśniące jak szklana kulka, patrzyło z czubka korony w dół. Żyrafa prze­bie­rała wśród liści aka­cji. Wkrótce nauczy­li­śmy się roz­po­zna­wać w nocy zwie­rzęta po kolo­rze i ruchach oczu, a także po tym, jak wysoko wysta­wały nad trawę. Oczy sza­kala odbi­jały żółte świa­tło i poru­szały się tuż nad źdźbłami traw. Oczy lwa także były żółte, ale więk­sze i wyżej zawie­szone, i koły­sały się na boki, gdy zwie­rzę szło. Pew­nej nocy wra­ca­li­śmy z obser­wa­cji, wpa­trzeni w pro­mień reflek­to­rów, usi­łu­jąc dostrzec w mroku syl­wetki naszych obo­zo­wych drzew. Nagle w świe­tle bły­snęły oczy, któ­rych ni­gdy dotąd nie widzie­li­śmy – szma­rag­do­wo­zie­lone i sze­roko roz­sta­wione. Mroczna niedź­wie­dzia postać, pokryta długą, powie­wa­jącą sier­ścią, prze­mie­ściła się poza gra­nicą świa­tła. Była dość wysoka i miała wielką, kan­cia­stą głowę i długi, wło­chaty ogon, ale jej zadnie nogi były krót­kie, jakby skar­lałe. Odda­lała się od nas szybko. Poło­ży­łem stopę na pedale gazu i oboje patrzy­li­śmy przez spę­kaną i pożół­kłą przed­nią szybę, usi­łu­jąc nie tra­cić stwo­rze­nia z oczu. Przy­spie­szało, jakby sunęło po sawan­nie niczym mroczna, roz­czo­chrana zjawa. Potem zni­kło. W obo­zo­wi­sku przej­rze­li­śmy atlas więk­szych zwie­rząt Afryki. Pro­tel grzy­wia­sty? Hiena cęt­ko­wana? Mrów­nik? Na pewno nie kot. Żaden opis nie paso­wał. Nie zdo­ła­li­śmy się dobrze przyj­rzeć temu stwo­rze­niu, ale na pewno nie było czę­sto spo­ty­kane. Sie­dząc po turecku na śpi­wo­rach na tyle land rovera, kart­ko­wa­li­śmy atlas w tę i z powro­tem przy świe­tle wiszą­cej nad nami lampy naf­to­wej. Mniej­sze niż hiena cęt­ko­wana, więk­sze niż mrów­nik, nie­wła­ściwy teren jak na hienę prę­go­waną, ale sądząc na pod­sta­wie pro­por­cji ciała, była to z pew­no­ścią jakaś hiena. W końcu uzna­li­śmy, że to może być tylko Hyaena brun­nea, hiena bru­natna, jeden z naj­rza­dziej wystę­pu­ją­cych i naj­mniej pozna­nych dużych dra­pież­ni­ków. Co za uśmiech losu! Oto gatu­nek zagro­żony, ni­gdy dotąd nie­ob­ser­wo­wany w swoim śro­do­wi­sku natu­ral­nym i prak­tycz­nie nie­znany! Wszystko, czego dowie­dzie­li­by­śmy się na jego temat, byłoby wkła­dem w naukę, waż­nym dla zacho­wa­nia rzad­kich i zagro­żonych gatun­ków. Uzna­li­śmy, że to ide­alne zwie­rzę, na któ­rym mogli­by­śmy sku­pić nasze bada­nia. Choć hieny bru­natne są aktywne wyłącz­nie w nocy i zacho­wują się bar­dzo pło­chli­wie, na­dal je widy­wa­li­śmy, choćby przez parę ulot­nych sekund, gdy prze­bie­gały przez koryto rzeki. Ze względu na tryb życia były trud­nymi obiek­tami badań, ale coraz bar­dziej nas cie­ka­wiły. Co noc, poczy­na­jąc od zmierz­chu, prze­cze­sy­wa­li­śmy oko­licę koryta rzeki i wypa­try­wa­li­śmy ich, jeż­dżąc land rove­rem z reflek­to­rem wysta­wio­nym przez okno. Lewo-prawo, lewo-prawo – godzi­nami obra­ca­łem świa­tło, gdy samo­chód powoli sunął przed sie­bie. Było to fru­stru­jące zaję­cie. Wszę­dzie w gęstej tra­wie kryły się sza­kale, oto­cjony wiel­ko­uche, dro­pie, sie­weczki i dzi­kie koty. Od czasu do czasu dostrze­ga­li­śmy te sze­roko roz­sta­wione, szma­rag­dowe oczy, ale zawsze pozo­sta­wały poza zasię­giem reflek­tora i szybko zni­kały w ciem­no­ściach.

* * *

Wcze­snym ran­kiem pod koniec maja, po dłu­giej nocy nie­uda­nych poszu­ki­wań hien, dotar­li­śmy do obozu zesztyw­niali i obo­lali, pra­gnąc tylko spać. Obok resz­tek ogni­ska stał sza­kal na sze­roko roz­sta­wio­nych łapach, z pyskiem głę­boko zanu­rzo­nym w czar­nym żela­znym saga­nie z gula­szem. Wyzy­wa­jące żółte oczy spoj­rzały na nas nad kra­wę­dzią garnka; z jego wąsów ska­py­wał sos. Sza­kal wyli­zał sagan do czy­sta, uniósł nogę, obsi­kał go i nie­dba­łym truch­ci­kiem opu­ścił obo­zo­wi­sko. Gdy zni­kał w mroku, po pla­mie w kształ­cie kotwicy na jego ogo­nie roz­po­zna­li­śmy Kapi­tana – wiel­kiego samca o sze­ro­kiej piersi, któ­rego czę­sto widy­wa­li­śmy. Miał na grzbie­cie plamę kru­czo­czar­nej, prze­ty­ka­nej sre­brem sier­ści i bujny, kudłaty ogon. Sie­dem nocy póź­niej sie­dzie­li­śmy, patrząc na resztki oryksa porzu­co­nego przez lwy po skoń­czo­nej uczcie. Mie­li­śmy nadzieję, że ich zapach zwabi jakąś hienę bru­natną. O wpół do czwar­tej nad ranem nie potra­fi­łem już dłu­żej wal­czyć z opa­da­ją­cymi powie­kami. Zosta­wi­łem Delii obser­wa­cję hien i cicho roz­wi­ną­łem śpi­wór na ziemi obok land rovera. Usta­wiw­szy buty w tra­wie obok, wśli­zną­łem się do śpi­wora i opar­łem głowę na zwi­nię­tej koszuli. Wła­śnie zapa­dłem w twardy sen, gdy nagle ude­rzy­łem głową o twardą zie­mię. Usia­dłem, na oślep szu­ka­jąc latarki. Pięć metrów ode mnie ujrza­łem wyco­fu­ją­cego się peł­nym gazem sza­kala z wycią­gniętą mi spod głowy koszulą w zębach.

– E! Rzuć to! – krzyk­ną­łem, tro­chę roz­ba­wiony, tro­chę zły i na­dal senny. Wygra­mo­li­łem się ze śpi­wora, wyrzu­ca­jąc sobie, że pod­nio­słem głos; mogłem spło­szyć jakąś hienę. Potem zaczą­łem szu­kać w tra­wie butów. Także zni­kły. To już była poważ­niej­sza sprawa, bo nie mia­łem dru­giej pary. Pokuś­ty­ka­łem za sza­ka­lem. Ostre źdźbła kłuły w bose stopy. W pro­mie­niu świa­tła latarki widzia­łem wpa­trzone we mnie świe­cące śle­pia zło­dzieja wlo­ką­cego moją koszulę w trawę. Stopy mnie pie­kły. W końcu dałem za wygraną i do świtu kuli­łem się w land rove­rze. Potem odzy­ska­łem obśli­niony czu­bek jed­nego buta i poszar­pane szczątki koszuli. Kapi­tan, sza­kal-chu­li­gan, znowu zaata­ko­wał.

Tego dnia przez parę godzin szy­łem sobie moka­syny z dwóch kawał­ków spło­wia­łego płótna.

Przy śnia­da­niu oboje wpa­dli­śmy na tę samą myśl. Skoro i tak co noc jeź­dzimy godzi­nami wokół koryta rzeki, cze­ka­jąc, aż pło­chliwe hieny bru­natne przy­wykną do nas, czemu by przy oka­zji nie dowie­dzieć się wszyst­kiego, co możemy o sza­ka­lach? Ni­gdy dotąd nie były badane w takim śro­do­wi­sku jak Kala­hari, więc wszystko, co byśmy odkryli, sta­no­wi­łoby nowość.

Codzien­nie o zacho­dzie słońca zaczę­li­śmy par­ko­wać land rovera na Wzgó­rzu Gepar­dów – poro­śnię­tym krza­kami piasz­czy­stym wybrzu­sze­niu, wci­na­ją­cym się w koryto rzeki na pół­noc od obozu. Uzbro­jeni w lor­netkę polową, notat­niki i puszkę peklo­wa­nej woło­winy sie­dzie­li­śmy, każde z nas umosz­czone w zapa­so­wej opo­nie na dachu samo­chodu, obser­wu­jąc, jak w doli­nie budzi się nocne życie.

Cza­sem, tuż przed zapad­nię­ciem zmroku, Kapi­tan wsta­wał ze swo­jego ulu­bio­nego miej­sca koło Pół­noc­nego Drzewa, uno­sił pysk do nieba i wzy­wał swo­ich sąsia­dów-sza­kali. Potem, uno­sząc uszy, nasłu­chi­wał piskli­wych, wibru­ją­cych sko­wy­tów, które odpo­wia­dały mu z daleka. Dra­pał się, otrzą­sał gęstą sierść, a w gasną­cym świe­tle srebrne wło­ski lśniły na tle czar­nej, przy­po­mi­na­ją­cej sio­dło plamy na jego grzbie­cie. Prze­cią­gnąw­szy się mocno, ruszał truch­tem, węsząc gor­li­wie wśród traw za myszami. Sie­dząc na Wzgó­rzu Gepar­dów, odno­to­wy­wa­li­śmy kie­ru­nek, w któ­rym odcho­dził, a potem rusza­li­śmy za nim.

Lewą ręką pro­wa­dzi­łem i zmie­nia­łem biegi, prawą trzy­ma­łem reflek­tor za oknem, usi­łu­jąc nie zgu­bić z oczu Kapi­tana i pozo­sta­jąc od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu metrów za nim. Gdy zbli­ża­li­śmy się bar­dziej, oglą­dał się na nas, naj­wy­raź­niej zanie­po­ko­jony; gdy­by­śmy zostali w tyle, zgi­nąłby w tra­wach. Tym­cza­sem Delia, z latarką wyce­lo­waną w notes i z kom­pa­sem na kola­nach, noto­wała szcze­góły jego zacho­wa­nia, kie­runki, które wybie­rał, odle­gło­ści i rodzaje habi­ta­tów. Lor­netka leżała na sie­dze­niu mię­dzy nami, by każde z nas mogło ją chwy­cić i opi­sać, co się dzieje. Przy pew­nej wpra­wie ta tech­nika cał­kiem dobrze się spraw­dzała. Mogli­śmy okre­ślić gatu­nek zła­pa­nego przez Kapi­tana ptaka, a czę­sto także szczura lub myszy, zanim zni­kły w jego pasz­czy. Pod­jeż­dża­jąc do miej­sca, gdzie węszył w tra­wie, zwy­kle odkry­wa­li­śmy sze­reg spa­ni­ko­wa­nych ter­mi­tów lub mró­wek, które wła­śnie chla­snął języ­kiem.

Pew­nej nocy na początku czerwca, tuż po kra­dzieży moich butów, podą­ża­li­śmy za Kapi­ta­nem, który nagle, bez ostrze­że­nia, z nie­wia­ry­godną pręd­ko­ścią ruszył za mło­dym anty­lo­pi­kiem. Przy­spie­szy­łem i zdo­ła­li­śmy nie stra­cić go z oczu pod­czas dłu­giego pościgu. Zato­czy­li­śmy kilka peł­nych kółek, zanim znik­nął. Potem, bez względu na kie­ru­nek, w któ­rym się uda­li­śmy, nie mogli­śmy dostrzec latarni, którą powie­si­li­śmy wysoko na gałęzi w obo­zie, by wska­zy­wała nam drogę po zmroku. Kapi­tan wypro­wa­dził nas z dobrze nam zna­nego odcinka koryta rzeki i tak czę­sto zmie­niał kie­runki, że stra­ci­li­śmy rachubę kilo­me­trów i pomy­li­li­śmy odczyty kom­pasu. Nie mogli­śmy wró­cić po swo­ich śla­dach. Zgu­bi­li­śmy się.

Mie­li­śmy w samo­cho­dzie nie­spełna kwartę wody i nie mogli­śmy zary­zy­ko­wać, że jesz­cze bar­dziej odda­limy się od obo­zo­wi­ska, więc posta­no­wi­li­śmy prze­no­co­wać w miej­scu przy­mu­so­wego postoju. Następ­nego ranka z dachu land rovera dostrze­gli­śmy Pół­nocne Drzewo o jakieś dwa kilo­me­try od nas; nasze obo­zo­wi­sko znaj­do­wało się mniej wię­cej w takim samym odstę­pie na połu­dnie. Wra­ca­jąc do niego, posta­no­wi­łem, że od tej pory zawsze będę woził w samo­cho­dzie kani­ster wody.

Od tygo­dni nie padało. Każdy dzień był bez­chmurny, sawanna codzien­nie odro­binę bar­dziej wysy­chała. Gdy­by­śmy znowu zgu­bili się, nie mając wody, mogłoby nas spo­tkać coś gor­szego niż jedna noc poza osłoną wysepki drzew.

W obo­zie, gdy Delia zabrała się do robie­nia nam śnia­da­nia, wyją­łem ze skrzynki z narzę­dziami klucz i zanio­słem go razem z kani­strem i długą rurką do beczki. Nało­ży­łem klucz na zakrętkę beczki. Ze środka dobiegł głu­chy brzęk.

To nie­moż­liwe… Upu­ści­łem klucz i pchną­łem beczkę. Prze­wró­ciła się i poto­czyła – pusta. Z naszej wody został tylko wil­gotny ślad na pia­sku.

– Delia! W tej cho­ler­nej beczce nie ma wody! – Pochy­li­łem się, by spoj­rzeć na zardze­wiałe dno. Kop­ną­łem cho­ler­stwo. Delia była tak samo wstrzą­śnięta jak ja.

– I co my teraz zro­bimy? – spy­tała cichutko. – Doje­dziemy do rzeki?

Boteti znaj­do­wała się o pra­wie cały dzień jazdy przez upał, pia­sek i kol­cza­ste krzaki. Mie­li­śmy w samo­cho­dzie nie­spełna kwartę wody, a potrze­bo­wa­li­śmy jej wię­cej, by chło­dzić sil­nik. Gdyby chłod­nica wyschła, mie­li­by­śmy o wiele poważ­niej­sze kło­poty. Jak mogłem być tak głupi! Codzien­nie mie­rzy­łem poziom ben­zyny w wiel­kim zbior­niku we wnę­trzu land rovera, by się upew­nić, że star­czy nam paliwa na powrót do Maun. Myśla­łem, że mamy wody pod dostat­kiem, ale powi­nie­nem to spraw­dzić! Wbi­łem wzrok w wil­gotny ślad, jakby woda mogła się pod­nieść z ziemi. Opa­no­wa­łem nara­sta­jący nie­po­kój. Zna­la­złem się dokład­nie w takiej sytu­acji, jakiej powin­ni­śmy się byli wystrze­gać.

– Musimy wyru­szyć nocą, kiedy jest chłodno, żeby­śmy nie zużyli aż tyle wody w chłod­nicy – powie­dzia­łem, obej­mu­jąc Delię. Nie pozo­stało nam nic innego.

Tego popo­łu­dnia wsie­dli­śmy do land rovera, by wyru­szyć nad rzekę. Szar­pa­łem się z klu­czy­kiem, raz po raz prze­krę­ca­jąc go w sta­cyjce.

– No dawaj, ty gnojku! – Gar­dło zaci­skał mi gniew i rosnący strach. Za każ­dym razem sły­sza­łem tylko suche klik­nię­cie. Wysko­czy­łem, pobie­głem na przód samo­chodu i pod­nio­słem maskę. – Spró­buj znowu! – krzyk­ną­łem do Delii i zaczą­łem nasłu­chi­wać, usi­łu­jąc domy­ślić się, co jest nie tak.

Już od chwili, gdy wyje­cha­li­śmy z Gabo­rone na pół­noc do Maun, naj­bar­dziej oba­wia­łem się utknię­cia gdzieś na odlu­dziu z zepsu­tym land rove­rem, któ­rego nie potra­fi­łem napra­wić, ponie­waż bra­ko­wało mi umie­jęt­no­ści, narzę­dzi i czę­ści zamien­nych. Wysłu­żony pojazd cią­gle spra­wiał drobne pro­blemy: sko­ro­do­wane kable aku­mu­la­tora, roz­ła­do­wu­jąca się bate­ria, prze­bite opony, zepsuta rura wyde­chowa… Zawsze potra­fi­łem wyko­nać te względ­nie drobne naprawy. Ale teraz, gdy zaj­rza­łem pod maskę, a Delia prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce, serce mi się ści­snęło. To klik­nię­cie, które wydaje roz­ła­do­wany aku­mu­la­tor, teraz zmie­niło się w bar­dziej głu­chy, zło­wrogi szczęk – znak, że dzieje się coś o wiele bar­dziej poważ­nego.

Zacho­wa­łem naj­gor­sze obawy dla sie­bie i wró­ci­łem do pracy. Ściem­niało się, gdy odkry­łem, że to roz­rusz­nik się roz­padł. Wir­nik wpadł do obu­dowy koła zama­cho­wego i zablo­ko­wał sil­nik, więc ręczne uru­cho­mie­nie za pomocą korby nic by nam nie dało.

Zna­la­złem gruby drut i wygią­łem go w hak. Wpeł­zli­śmy pod samo­chód. Delia trzy­mała latarkę, a ja wsu­ną­łem drut w sil­nik, usi­łu­jąc dostać się nim za koło zama­chowe. Ale drut nie był pre­cy­zyj­nym instru­men­tem; wszystko, czego nim doty­ka­łem, wyda­wało się takie same. Mogłem się tylko domy­ślać, w któ­rym miej­scu znaj­duje się zator.

Koło pół­nocy wygra­mo­li­li­śmy się spod samo­chodu. Kostki pal­ców i czoło mia­łem uma­zane krwią, sma­rem, ben­zyną i zie­mią. Sytu­acja wyglą­dała bez­na­dziej­nie. Nie wie­dzia­łem, czy w ogóle udało mi się dosię­gnąć wir­nika. Zakrę­ci­łem korbą. Sil­nik wark­nął cicho i umilkł na dobre.

Doło­ży­li­śmy drewna do ognia; gdy się przy nim ogrze­wa­li­śmy i odpo­czy­wa­li­śmy, usi­ło­wa­łem zna­leźć drogę wyj­ścia z tych tara­pa­tów. Jeśli mie­li­śmy to prze­żyć, musie­li­śmy wydo­być wir­nik. Oboje byli­śmy spra­gnieni, ale nie pili­śmy. Spoj­rza­łem na Delię sie­dzącą przy ogniu z głową opartą na ramio­nach. Przy­gnia­tała mnie bez­rad­ność. Nie przy­cho­dziło mi do głowy nic, co mógł­bym jesz­cze zro­bić, a czas ucie­kał. Została nam tylko kwarta wody na nas dwoje.

Wró­ci­łem do samo­chodu i zakrę­ci­łem korbą w kie­runku prze­ciw­nym do ruchu wska­zó­wek zegara, aż utknęła, a potem obró­ci­łem ją odro­binę w odwrotną stronę. Byłem pewien, że drut jest na tyle długi, że dotyka wir­nika. Przez resztę nocy wygi­na­łem go w roz­ma­ite kształty i wsu­wa­łem w sil­nik pod róż­nymi kątami, a Delia trzy­mała latarkę. Gdy w sil­niku nic się już nie poru­szało, zmie­nia­łem poło­że­nie drutu i znowu zaczy­na­łem nim gme­rać.

Jakiś czas po wscho­dzie słońca usły­sza­łem szczęk­nię­cie. Rzu­ci­łem się do korby i uru­cho­mi­łem sil­nik – znowu dzia­łał! Posta­no­wi­li­śmy odpo­czy­wać do końca dnia i wyru­szyć o zmroku.

Ta sytu­acja uświa­do­miła nam, że pozo­sta­wa­nie w oko­licy tak odcię­tej od świata jak Decep­tion Val­ley nie wcho­dzi w grę. Nawet jeśli zdo­łamy dotrzeć do rzeki i wró­cić, jak długo będziemy cze­kać na następny kry­zys? I ile ich będzie, zanim nastąpi praw­dziwa kata­strofa? Przy­kra prawda wyglą­dała tak, że nie mie­li­śmy pie­nię­dzy na bada­nia w takim miej­scu. Tę resztkę, która nam została, wkrótce miały pochło­nąć wyprawy do Maun po zapasy, zwłasz­cza że nie mogli­śmy prze­wo­zić i prze­cho­wy­wać wystar­cza­ją­cych ilo­ści wody i ben­zyny. Musie­li­śmy zna­leźć mniej odle­głe miej­sce pracy, mniej dzi­kie… I mniej swo­bodne. Była to gorzka kon­sta­ta­cja.

Dwa lata pla­nów i pracy, by zaosz­czę­dzić dość pie­nię­dzy na tę eks­pe­dy­cję, pięć mie­sięcy badań i roz­po­zna­wa­nia terenu w Afryce – wszystko to zni­kło jak nasza wsiąk­nięta w pia­sek woda. Choć byli­śmy w Kala­hari przez nieco ponad mie­siąc, już zdą­ży­li­śmy bar­dzo przy­wią­zać się do tego sta­rego koryta i żyją­cych tu zwie­rząt, zwłasz­cza tych roz­po­zna­wal­nych jak Kapi­tan.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Tłum. Andrzej Nowicki, Dong co ma świe­cący nos i inne wier­szyki pana Leara, wyd. Drzewo Babel 1999. [wróć]

2. W Załącz­niku (str. 423) znaj­duje się lista łaciń­skich nazw ssa­ków, pta­ków i gadów wymie­nio­nych w tek­ście. [wróć]