Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestseller „New York Timesa” uhonorowany nagrodą National Geographic Special oraz Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, opisujący przygody Marka i Delii Owensów (autorki światowego fenomenu literackiego „Gdzie śpiewają raki”).
Para młodych amerykańskich zoologów, Delia i Mark Owensowie, w 1974 roku wsiada na pokład samolotu do RPA, mając przy sobie niewiele ponad zmianę ubrania i lornetkę. Kupują land rovera z trzeciej ręki i jadą w głąb pustyni Kalahari. Tam, na dotąd niepoznanym terenie, gdzie w promieniu setek kilometrów nie ma dróg, ludzi ani wody, Owensowie zaczynają badania zwierząt, które nigdy wcześniej nie widziały człowieka.
Międzynarodowy bestseller „Zew Kalahari”, nagrodzony w 1985 roku Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, jest opowieścią o życiu Owensów wśród lwów, hien brunatnych, szakali, żyraf i wielu innych stworzeń, które stały się im bliskie. To także przejmująca relacja ich walki z niebezpieczeństwami życia na jednym z ostatnich nieskalanych cywilizacją miejsc na ziemi.
„Ta książka cię zahipnotyzuje, po czym rzuci cię na kolana.” Los Angeles Times
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Mark and Delia Owens
Zew Kalahari
Świat Książki
PROLOG
Mark
Lewe ramię i biodro rozbolały mnie od leżenia na twardej ziemi. Przewróciłem się na prawy bok, wiercąc się na kępach trawy i kamykach, ale nie mogłem znaleźć wygodnej pozycji.
Skulony w śpiworze, chroniącym mnie przed chłodem świtu, usiłowałem złapać jeszcze parę chwil snu. Poprzedniego wieczora przejechaliśmy doliną na północ, kierując się rykami stada lwów, ale o trzeciej nad ranem ucichły – prawdopodobnie upolowały ofiarę. W ciszy nie mogliśmy ich namierzyć, więc położyliśmy się na ziemi pod krzakami na małej trawiastej polance. Teraz nasze pokryte rosą nylonowe śpiwory lśniły w porannym słońcu jak dwie wielkie dżdżownice.
Wraauuu! Zaskoczony uniosłem powoli głowę i spojrzałem przed siebie. Oddech ugrzązł mi w piersi. Lwica była wielka – ważyła ponad sto pięćdziesiąt kilo – ale z poziomu ziemi wydawała się jeszcze potężniejsza. Szła ku nam, oddalona o jakieś pięć metrów, kołysząc głową na boki. Czarny pędzelek na końcu jej ogona drgał w skupieniu. Zacisnąłem palce na kępie trawy i zamarłem. Lwica zbliżała się, wielkie łapy unosiły się i opadały w idealnie miarowym rytmie, kropelki wilgoci jak klejnoty wisiały na jej grubych wibrysach. Głębokie bursztynowe oczy wpatrywały się we mnie. Chciałem obudzić Delię, ale bałem się poruszyć. Lwica dotarła do stóp naszych śpiworów, po czym odwróciła się lekko.
– Delia! Pssst! Zbudź się! Lwy przyszły!
Delia powoli uniosła głowę i szeroko otworzyła oczy. Wielki kot, mierzący blisko trzy metry od czubka nosa po pędzelek na ogonie, przedefilował przed naszymi stopami i zniknął w krzakach trzy metry dalej. Delia chwyciła mnie za ramię i bezgłośnie wskazała coś po prawej stronie. Lekko odwróciłem głowę i cztery metry ode mnie ujrzałem inną lwicę, stojącą po drugiej stronie krzaków obok nas. A potem drugą… i trzecią. Otaczało nas całe Błękitne Stado, w sumie dziewięć sztuk. Większość spała. Spędziliśmy noc dosłownie wśród dzikich lwów z Kalahari. Błękitka leżała na grzbiecie jak przeskalowana domowa kicia, z zamkniętymi oczami, tylnymi łapami sterczącymi w górę nad kosmatym białym brzuchem, z przednimi łapami złożonymi na puchatej piersi. Obok niej spał Kostek – wielki samiec z kudłatą czarną grzywą i wypukłą blizną nad kolanem – pamiątką po pospiesznej operacji po ciemku parę miesięcy temu. Wraz z Dziczką, Psotką, Frygą i innymi pewnie dołączył do reszty przed świtem. Mieliśmy wiele innych spotkań z lwami z Kalahari, nie zawsze przyjaznych, ale Błękitne Stado zaakceptowało nas tak totalnie, że sypiało obok nas, co traktowaliśmy jak najpiękniejszą nagrodę, odkąd rozpoczęliśmy badania na wielkiej pustyni Kalahari w Botswanie, w sercu południowej Afryki. Nie stało się tak od razu. Jako młodzi, idealistycznie nastawieni studenci pojechaliśmy do Afryki na własną rękę, by rozpocząć badania nad miejscową fauną. Po miesiącach poszukiwań w dziewiczym terenie w końcu znaleźliśmy dostęp do „Wielkiego Pragnienia” – ogromnej połaci dziczy, tak oddalonej od cywilizacji, że na terenie większym od Irlandii byliśmy jedynymi ludźmi, nie licząc paru grup Buszmenów. Ze względu na upał, brak wody i materiałów do budowy schronienia, środkowa część Kalahari pozostaje niemal całkiem niepoznana i niezamieszkana. W pobliżu naszego obozu nie było żadnej wioski. Nie było nawet drogi. Musieliśmy wozić ze sobą wodę przez setki kilometrów, a bez chaty, prądu, radia, telewizji, szpitala, sklepu spożywczego czy jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi byliśmy czasem przez wiele miesięcy z rzędu odcięci od świata zewnętrznego. Większość napotykanych zwierząt nigdy dotąd nie widziała człowieka. Nikt do nich nie strzelał, nie ścigał samochodem, nie łapał w sidła i pułapki. Dlatego mieliśmy wyjątkową okazję, by poznać je w sposób niedostępny dla większości ludzi. W poranki pory deszczowej po przebudzeniu często widywaliśmy trzy tysiące antylop, pasących się wokół naszego namiotu. Lwy, lamparty i hieny brunatne odwiedzały w nocy nasz obóz. Budziły nas, szarpiąc za linki namiotów, od czasu do czasu wpadały z niezapowiedzianą wizytą do kąpielowej bomy i wypijały wodę po zmywaniu naczyń, jeśli zapomnieliśmy ją wylać. Czasem siadywały z nami w świetle księżyca, a nawet obwąchiwały nam twarze. Napotykaliśmy niebezpieczeństwa – i to codziennie – a czasem ocieraliśmy się o katastrofy, z których na szczęście wychodziliśmy z życiem. Stawaliśmy oko w oko z terrorystami, kończyła nam się woda, szarpały nami burze i podtapiały nas powodzie. Walczyliśmy z pożarami, które pożerały tereny, na których rozbijaliśmy obozowiska – i spotkaliśmy starego mieszkańca pustyni, który pomógł nam przetrwać. W naszych początkach, z land roverem z trzeciej ręki, ogniskiem i w dolinie nazywanej podstępną, nie mogliśmy przewidzieć, że dowiemy się nowych, fascynujących faktów o zamieszkujących Kalahari lwach i hienach brunatnych: o tym, jak potrafią przetrwać susze bez wody i prawie bez pożywienia, gdzie migrują, uciekając przed złymi warunkami życia, i jak przedstawiciele każdego z tych gatunków współpracują ze sobą przy wychowywaniu młodych. Udokumentowaliśmy jedną z największych na świecie migracji antylop i odkryliśmy, że ogrodzenia odbierają Kalahari życie.
Naprawdę nie wiem, kiedy postanowiliśmy pojechać do Afryki. Chyba oboje zawsze tego chcieliśmy. Odkąd pamiętamy, szukaliśmy dzikich miejsc, z których czerpaliśmy siłę, spokój i wytchnienie i chcieliśmy je ochronić przed zniszczeniem. Nadal pamiętam smutek i zdziwienie, których doświadczyłem w dzieciństwie, gdy z dachu wiatraka patrzyłem, jak tabun buldożerów przebija się przez lasy na naszej farmie w Ohio, niszcząc je, by na ich miejscu powstała wielopasmówka, i zmieniając moje życie. Delia i ja poznaliśmy się na zajęciach z protozoologii na Uniwersytecie Georgii i wkrótce przekonaliśmy się, że dążymy do tego samego celu. Pod koniec semestru wiedzieliśmy już, że gdy pojedziemy do Afryki, musimy się tam wybrać razem. W tamtych czasach słyszało się od naukowców o znikającej dzikości Afryki: ponad dwie trzecie jej dzikiej fauny już znikło bądź zostało wypędzone z naturalnych habitatów przez wielkie farmy i rozrastające się miasta. W południowych rejonach zabijano i łapano tysiące drapieżników, by chronić trzodę. W niektórych afrykańskich krajach w ogóle nie dbano o przyrodę. Były to przerażające wiadomości. Zapragnęliśmy badać afrykańskie drapieżniki w rozległych, dziewiczych terenach i wykorzystać nasze badania do opracowania programu ochrony tego ekosystemu. Może także po prostu chcieliśmy zobaczyć na własne oczy, że takie dzikie miejsca nadal istnieją. Ale musieliśmy wyruszyć natychmiast, żeby w ogóle mieć co badać.
Wyjazd do Afryki w ramach studiów podyplomowych oznaczał lata zwłoki, a ponieważ nie napisaliśmy doktoratów, wiedzieliśmy, że mamy niewielką szansę na otrzymanie grantu z organizacji ekologicznej. Postanowiliśmy wziąć czasowy – dość długi – urlop i zarobić pieniądze potrzebne na sfinansowanie ekspedycji. Sądziliśmy, że gdy wybierzemy miejsce i badania ruszą, ktoś z pewnością da nam fundusze na dalsze prace. Po pół roku nauczania mieliśmy zerowe oszczędności. Zmieniłem zawód i przekwalifikowałem się na operatora kruszarki w kamieniołomach, a Delia pracowała to tu, to tam. Pod koniec drugiej połowy roku mieliśmy zaoszczędzone 4900 dolarów plus pieniądze na bilety lotnicze do Johannesburga w RPA. Za mało, żeby zacząć program badawczy, ale był koniec roku1973 i Arabowie właśnie zakręcili kran z tanią benzyną. Ceny wystrzeliły pod niebo. Musieliśmy lecieć teraz albo nigdy. Rozpaczliwie starając się wygrzebać jeszcze trochę pieniędzy, zapakowaliśmy cały dobytek – stereo, radio, telewizor, wędkę z kołowrotkiem, garnki i patelnie – do naszego małego kombi i pojechaliśmy rano do kamieniołomu, gdy robotnicy schodzili z nocnej zmiany. Stanąłem na dachu samochodu i poprowadziłem aukcję, w której sprzedałem wszystko łącznie z kombi za 1100 dolarów. Czwartego stycznia 1974 roku, rok po naszym ślubie, wsiedliśmy do samolotu z dwoma plecakami, dwoma śpiworami, jednym małym namiotem, zestawem do gotowania, aparatem fotograficznym, po jednej zmianie ubrań na osobę i sześcioma tysiącami dolarów. Tylko tyle potrzebowaliśmy, by rozpocząć badania.
Ta książka nie jest szczegółową kroniką naszych naukowych odkryć – te publikujemy gdzie indziej. Jest to historia naszego życia wśród lwów, hien brunatnych, szakali, ptaków, ryjówek, jaszczurek i wielu innych stworzeń, które tam poznaliśmy, i tego, jak przetrwaliśmy i prowadziliśmy badania w jednym z ostatnich i największych nieskalanych przez człowieka rejonów Ziemi. Ta historia pochodzi z naszych dzienników i wszystko w niej jest prawdą, włącznie z imionami i dialogami. Choć każdy rozdział ma innego narratora, nad książką pracowaliśmy wspólnie na wszystkich etapach jej powstawania.
1
DŻAMBLE
Mark
Sitem płynęli, po morzu płynęli,
sitem płynęli po morzu;
Mimo przyjaciół uwag i rad,
W burzliwy, wietrzny, niebezpieczny świat
Sitem płynęli po morzu.
A gdy odbili od brzegu w swym sicie,
Wszyscy krzyknęli: „Wy się potopicie!”.
To oni: „Płyniemy na wiatry i burze,
Co nam, że nasze sito nie jest duże,
my sitem płyniemy po morzu!”.
Dalekie są kraje i bliskie są kraje,
gdzie Dżamble pędzą życie;
Zielone głowy mają, niebieskie ręce mają
I po morzu pływają w sicie.
Edward Lear1
Dręczony bezsennością, oparłem głowę o podwójną grubą szybę odrzutowca, wpatrując się w czerń nocy nad Atlantykiem. Poniżej kula ziemska obracała się powoli, a samolot leciał ku afrykańskiemu świtowi.
Z ostrożną gracją gepard przechadza się po równinie. Z wysoko uniesioną głową, z ogonem delikatnie obracającym się z wiatrem jak kurek na wieży, sunie w stronę idącego stada. Zaniepokojone antylopy pląsają w miejscu, ale nie uciekają. Kot jest głodny; rusza naprzód wielkimi skokami.
Samolot dogonił i prześcignął wschód słońca. Wkrótce stał na asfalcie, wyrzygując pasażerów w zamglone miasto. Celnicy w szortach i nieskazitelnie białych koszulach z rzucającymi się w oczy czarnymi pagonami wykrzykiwali rozkazy i machali podkładkami pod dokumenty. Wypełnialiśmy długie formularze i kwestionariusze, czekaliśmy w zatłoczonych korytarzach i spoglądaliśmy przez ogrodzenia z siatki. Mieliśmy mnóstwo czasu, by marzyć.
Gepard przyspiesza – idealne połączenie prędkości, koordynacji, równowagi i formy – ścigając umykające antylopy, i odłącza jedną od stada. Reszta skręca w bok i rozpoczyna się odwieczny pościg drapieżnika za ofiarą.
Mniejszy samolot, krótszy lot – podróż trwała bez końca. Teraz znowu pociąg i tępe wpatrywanie się w nasze odbicia w szybie. Ciągnące się kilometrami identyczne cierniste krzewy przemykały obok w rytmie stukotu kół rozkołysanego pociągu. „Stuk-stuk, stuk-stuk, nie możecie wysiąść, nie możecie wrócić, stuk-stuk…”.
Gepard wygląda jak rozmazana smuga na tle równiny. Osiemdziesiąt, sto, sto dziesięć kilometrów na godzinę – żywy pocisk pędzący ku swojemu celowi. Gdy zbliża się do migoczącego ogonka ofiary, piękno ich starcia jest powalające. Każde z nich jest jak rzeźbiarz, który za sprawą czasu i ewolucji jak młotkiem i dłutem wydobywa z tego drugiego taką postać, taką witalność, taką prawdę, jakiej nie da się podrobić. Ten związek to najlepsze, co Natura ma do zaoferowania, ego świata przyrody. To chwila prawdy dla gazeli. Gepard – nadal rozpędzony – wyciąga wielką jak maczuga łapę, by wytrącić swoją ofiarę z równowagi. Antylopa skręca gwałtownie i to, co stanowiło najwyższą formę doskonałości, nagle ulega wypaczeniu. Siatka ogrodzenia przecina nos geparda, pędzącego z prędkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę, roztrzaskuje mu szczękę i skręca kark. Zanim siatka zahamuje jego pęd, elegancka szyja zwierzęcia łamie się i deformuje, kawałek białej kości przebija skórę przedniej łapy. Siatka się napręża i odpycha zmasakrowane ciało, rzucając je – krwawiące i zranione – w piach. Pociąg zatrzymuje się z sykiem hamulców i przerywa koszmar.
Zarzuciliśmy nasze plecaki na ramiona i zeszliśmy na piasek na stacji w czarną afrykańską noc. Za naszymi plecami warknął silnik diesla, szczęknęły ścierające się ze sobą wagony i pociąg ruszył dalej. Stojąc samotnie o drugiej w nocy przy rozpadającym się budynku stacji, czuliśmy się, jakbyśmy się znaleźli w długim, ciemnym tunelu. W mętnym żółtym świetle żarówki zobaczyliśmy brudny znak z napisem: GABORONE BOTSWANA.
Ta milcząca czerń zdawała się nas połykać. Sami w obcym kraju, mając za mało pieniędzy, które trzymałem w kieszeni plecaka, nagle poczuliśmy, że to zadanie ponad nasze siły. Musieliśmy znaleźć auto z napędem na cztery koła, rozejrzeć się w okolicy i przeprowadzić wystarczająco wiarygodne badania, by otrzymać grant, zanim skończą się nam pieniądze.
Ale teraz byliśmy zmęczeni podróżą i musieliśmy się wyspać, zanim zajmiemy się całą resztą.
Po drugiej stronie piaszczystej drogi, naprzeciwko stacji, kolejna żarówka zwisała nad zniszczonymi drzwiami hotelu Gaborone – zapadniętego budynku z farbą łuszczącą się ze ścian i podmurówką ginącą w wysokiej trawie. Pokoje były po osiem dolarów za noc – nie mogliśmy sobie na tyle pozwolić. Gdy się odwróciliśmy i chcieliśmy odejść, stary nocny portier wezwał nas z powrotem. Osłaniając dłonią migotliwy płomyk świeczki, zaprowadził nas przez pusty hol na mały dziedziniec zarośnięty chwastami i kolczastymi zaroślami. Odsłaniając w szerokim uśmiechu zęby jak zardzewiałe śruby, stary tubylec poklepał mój plecak, a potem ziemię. Ukłoniliśmy się z wdzięcznością, w kilka minut rozbiliśmy nasz mały namiot pod ciernistym krzakiem i wśliznęliśmy się w śpiwory.
Poranek powitał nas gwarem tubylców idących, niczym kolumny mrówek legionistek, przez pola wysokiej trawy i kolczastych zarośli w stronę miasta. Większość miała na sobie rozpięte kraciaste koszule, sukienki lub spodnie w jaskrawych, niedopasowanych kolorach. Kobiety szły rozkołysanym krokiem, niosąc na głowie pakunki – półlitrowy karton z mlekiem, koszyk z owocami albo dwudziestopięciokilową wiązkę drewna. Jeden mężczyzna miał na nogach sandały z przywiązanych do stóp kawałków gumy z opon, na ramiona zarzucił kawał koziej skóry, a głowę przyozdobił zawadiacko przekrzywioną skórą cętkowanej żenety ze zwisającym ogonem. Ci ludzie utrzymywali się, sprzedając rzeźby, laski i inne artykuły pasażerom pociągów. Mieszkali w szałasach i chatkach z blachy falistej lub tektury, starych desek i cegieł z błota. Jeden z domków był zrobiony z pustych puszek po piwie. Patrząc na nich, Delia odezwała się cicho:
– Gdzie my jesteśmy, do diabła?
Poszliśmy w stronę zapachu drzewnego dymu, który spowijał całe Gaborone, rozciągające się u stóp skalistych gór. To stolica Botswany, przed zdobyciem niepodległości w 1967 roku znanej jako Brytyjski Protektorat Beczuany. Pod względem architektury jest to miasto kontrastów: jedna aleja z małymi sklepikami i parę dwupiętrowych biurowców w zachodnim stylu wyrastają z gęstwiny krytych strzechą lepianek zwanych rondavelami. Piaszczyste ścieżki były pełne tłumów Afrykańczyków w europejskich strojach i Europejczyków w ubraniach w afrykańskie wzory. To interesujący tygiel kultur, ale w Gaborone nic się nie dzieje szybko i po przyjeździe utknęliśmy tam na dwa miesiące. Dzień po dniu chodziliśmy kilometrami od jednego urzędu do drugiego, usiłując wyrobić pozwolenie na mieszkanie i badania i spotykając się z ludźmi, którzy mogliby wiedzieć, gdzie znajduje się odpowiednie miejsce na rozbicie obozu. Zależało nam, żeby znaleźć taki rejon – daleko od płotów i ogrodzeń – gdzie na zachowanie drapieżników nie wpłynęła bliskość ludzkich osad. Wszystko wskazywało na to, że miejsce, o które nam chodzi, znajduje się w odległych rejonach na północy Botswany, ale nikt z pracowników Departamentu Dzikiej Przyrody nie był w najbardziej niedostępnych z tych okolic. Bez przewodnika ekspedycja wydawała się jeszcze trudniejsza i bardziej ryzykowna, niż sądziliśmy. Nawet gdybyśmy zdołali dotrzeć do tak odległej i dziewiczej części Botswany, zorganizowanie i zaopatrzenie obozu badawczego oznaczałoby, że musimy przewieźć żywność, paliwo i inne artykuły przez wielkie połacie nieopisanej na mapach dziczy. Poza tym praktycznie cała północ, jedna trzecia kraju, znajdowała się pod wodą z powodu deszczów najbardziej ulewnych w historii. Jedyna droga na północ od miesięcy była nieprzejezdna. Jednym z naszych najpilniejszych zadań było znalezienie pojazdu w okolicy pełnej zniszczonych, rozklekotanych terenówek z napędem na cztery koła. Było nas stać tylko na starego land rovera z trzeciej ręki – z wgniecionym dachem, podrapanymi przez zarośla bokami i brzydkim szarym lakierem. Kupiliśmy Szarą Gęś za tysiąc randów (tysiąc pięćset dolarów), wyremontowaliśmy silnik, zainstalowaliśmy rezerwowy zbiornik na paliwo i dodaliśmy z tyłu płaskie skrzynie. Przykryte pianką gumową mogły służyć także za łóżko. Gdy wreszcie skończyliśmy wyposażać Szarą Gęś, zaczął się już marzec 1974 roku; ciągle nie wyruszyliśmy w teren, a zostało nam tylko 3800 dolarów, z czego 1500 potrzebowaliśmy na powrót do domu, gdybyśmy nie dostali grantu. Każde opóźnienie oznaczało stratę czasu przeznaczonego na badania. Jeśli chcieliśmy przekonać jakąś organizację, by wyłożyła na nas pieniądze, zanim skończą nam się fundusze, musieliśmy natychmiast znaleźć miejsce badań i zabrać się do roboty. Dlatego, choć ostrzegano nas, że nie przeprawimy się przez północną część kraju, pewnego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy na sawannę pełną falujących krzaków. Parę kilometrów za miastem zjechaliśmy z druzgoczącym kości wstrząsem z jedynej szosy w Botswanie. Lawirowałem wśród wykrotów i dziur, wąską piaszczystą drogą zagłębiając się coraz dalej w krzaczastą sawannę. Z satysfakcją wciągnąłem w płuca zapach dzikiej Afryki; w końcu mieliśmy zrealizować nasz projekt! Poczucie wolności i uniesienia niemal uderzało do głowy; przyciągnąłem Delię do siebie. Uśmiechnęła się do mnie i ten uśmiech zmył całe napięcie, które nabudowało się podczas długich, frustrujących tygodni przygotowań. W jej oczach ujrzałem niezachwianą pewność, że poradzimy sobie z każdym wyzwaniem – i ta pewność także była wyzwaniem samym w sobie. Nasz cel – wioska Maun – znajdowała się na styku wód rzeki Okawango z piaskami Kalahari, ponad siedemset kilometrów na północ. Przez terytorium niedające innego schronienia poza trafiającą się od czasu do czasu tubylczą osadą prowadziła tylko jedna wąska, żwirowa droga. Ze względu na powódź nikt nie jeździł tą drogą od wielu tygodni. Sunęliśmy w ślimaczym tempie od piętnastu do dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę, sawanna stawała się coraz bardziej podmokła, aż w końcu jechaliśmy przez głębokie czarne błoto. W pobliżu Francistown, ostatniej dużej wioski we wschodniej Botswanie, skręciliśmy na północny zachód ku Maun, nadal odległej o ponad czterysta osiemdziesiąt kilometrów. Powódź zmyła wielkie fragmenty drogi. Czasami brodziłem przed samochodem przez płytkie bajorka, mające ponad półtora kilometra szerokości, wymacując bosymi stopami stały grunt, a Delia podążała za mną land roverem. Wymijając rozpadliny głębokie na metr lub półtora, mijaliśmy oblepione błotem terenówki, leżące kołami do góry w trzęsawisku jak skamieliny dinozaurów. Trwały tak, porzucone, od wielu tygodni. Szara Gęś raz po raz zapadała się po osie. Wydobywaliśmy ją z błota lewarkiem, wtykając pod koła krzaki, kamienie i gałęzie, po czym za parę metrów znów się zapadała. W nocy, opędzając się przed chmarami moskitów, myliśmy twarze, ręce i nogi w błotnistych kałużach. Potem padaliśmy na skrzynię z tyłu land rovera, zaparkowanego na środku drogi, bo gdybyśmy zjechali na pobocze, utknęlibyśmy na amen w grzęzawisku. Przez kilka dni spotkaliśmy tylko dwa lub trzy inne pojazdy, więc wydawało się mało prawdopodobne, żeby ktoś musiał nas wyminąć nocą. Rankami znowu ruszaliśmy w drogę. Otępiali ze zmęczenia sunęliśmy, grzęźliśmy, wydobywaliśmy samochód i znowu sunęliśmy naprzód. W niektóre dni robiliśmy najwyżej dwa, trzy kilometry. Ale musieliśmy jechać. Choć o tym nie mówiliśmy, oboje mieliśmy to desperackie przeczucie, że jeśli nie zdołamy nawet dotrzeć do Maun, nasze badania z pewnością poniosą klęskę. A na klęskę po prostu nie mogliśmy sobie pozwolić. Zainwestowaliśmy w ten projekt wszystkie nasze oszczędności, marzenia i dumę. Nie było powodu, by zawracać; zresztą nie mieliśmy dokąd wracać.
Od czasu do czasu widywaliśmy kozy, bydło i osły, pijące i wylegujące się w błotnistych bajorkach. Były jedynymi zwierzętami w tej płaskiej monotonii kolczastych chaszczy. Przygnębiała nas myśl, że przebyliśmy tak daleką drogę, by się przekonać, że nie ma w tej dziczy stad antylop. Może jednak wybraliśmy kraj, w którym nie zostało wiele dzikich zwierząt? Nawet w tamtych czasach wiedzieliśmy, że spora połać Afryki została wypasiona przez bydło do gołej ziemi.
Jedenastego dnia po wyruszeniu z Gaborone, ubłoceni i wycieńczeni, zatrzymaliśmy się na wąskim moście nad rzeką Thamalakane, nad którą znajdowała się Maun – wioska pełna osłów, piasku i chat z trzciny i słomy. Na szmaragdowych brzegach rzeki kobiety z plemienia Herero rozkładały do wyschnięcia wspaniałe spódnice z wielu metrów różnych materiałów – jak wielkie motyle w zamieci czerwieni, żółcieni, niebieskości, zieleni i fioletów.
Delia miała zaczerwienione oczy, a twarz i włosy obryzgane szarym błotem. Jej ręce były głęboko poranione kamieniami i ciernistymi krzakami, które podkładała pod koła tonącego w błocie samochodu. A mimo to uśmiechnęła się i wrzasnęła jak dzikuska: Udało się!
Piaszczystymi ścieżkami, biegnącymi między rondavelami, dotarliśmy do Riley’s – dużego kompleksu z warsztatem samochodowym, sklepem, hotelem i barem, gdzie kupiliśmy benzynę i nieco żywności: słoninę, mąkę, kaszę kukurydzianą i cukier. Artykuły łatwo się psujące – jak mleko, chleb i ser – nie były dostępne w północnej Botswanie, a w tamtym okresie brakowało nawet najbardziej podstawowych produktów, ponieważ samochody dostawcze nie mogły tu dotrzeć od wielu tygodni. Ludzie z wioski byli głodni. Staraliśmy się nie widzieć oczu żebrzących dzieci, zawstydzeni, że nie możemy im nic dać, choć w porównaniu z nimi byliśmy bogaci.
Urzędnicy z Departamentu Dzikiej Przyrody w Gaborone poradzili nam, żebyśmy spytali zawodowych myśliwych o dobre miejsce na rozpoczęcie badań. Jedno z nazwisk nagryzmolonych w naszym dzienniku brzmiało: „Lionel Palmer – Maun”. W Riley’s, gdzie spytaliśmy, jak trafić do jego domu, Lionel był dobrze znany.
Jechaliśmy, wymijając głębokie wykroty i błotniste dziury, aż w końcu jakieś siedem kilometrów na północ od wioski znaleźliśmy domostwo Palmera. Nad rzeką rosły wysokie figowce, z których koron zwisały festony pomarańczowych, czerwonych i żółtych bugenwilli. Czerwonookie bilbile, szare dzioborożce, czarnodudki większe i tysiące innych ptaków śmigało w ogrodzie.
Lionel Palmer – spalony na brąz, z ciemnymi, muśniętymi siwizną włosami, miał na sobie obszerne dżinsy, kowbojską koszulę i bandanę. Podszedł rozkołysanym krokiem, by nas powitać. W ręku trzymał szklankę whisky. Jako najstarszy i najbardziej doświadczony zawodowy myśliwy w okolicy cieszył się w Maun znaczącą pozycją społeczną. Słynął z przyjęć, w trakcie których meble z sypialni lądowały czasem na dachu, a kiedyś na figowcu zawisł land rover, oraz z mocnej głowy. Raz po kilkudniowym pijaństwie obudził się z przeszywającym bólem ucha. Doktor z kliniki usunął pięciocentymetrowego skrzydlatego samca mrówki siafu – czerwonawobrązowego, obłego jak kiełbaska – który zagnieździł się w uchu znieczulonego Lionela, odsypiającego na grządce kwiatowej alkoholowe szaleństwa. Przez tydzień Lionel obnosił zwłoki mrówki w wyścielonym watą pudełku zapałek, prezentując je z dumą wszystkim napotkanym osobom, znajomym lub nie.
Siedząc z nami na patio z widokiem na rzekę, zasugerował nam parę terenów w północnej części Botswany, gdzie powódź nie poczyniła wielkich zniszczeń i gdzie nadal można było znaleźć drapieżniki, które nie zaznały ludzkiej obecności. Jedno z tych miejsc – teren po wyschniętym szesnaście tysięcy lat temu jeziorze Makgadikgadi – jest wspaniałą dziczą oddaloną ponad sto sześćdziesiąt kilometrów od Maun.
– Musicie przejechać sto pięćdziesiąt dziewięć kilometrów na wschód od Maun drogą Nata, a tam znaleźć palmę bez czubka. Szukajcie starych kolein prowadzących na południe od drogi. Nie zobaczycie żadnych znaków, ale tam właśnie zaczyna się rezerwat. Nikt tam za bardzo nie chodzi – kompletne zadupie, nic tylko kilometry zasranej Afryki.
Większość rezerwatów Botswany to wielkie połacie kompletnie niezamieszkanej dziczy. Nie ma tam asfaltowych dróg, stoisk z fast foodami, kranów, kempingów, ubikacji ani żadnych innych „udoskonaleń”, jakie spotykamy w parkach i rezerwatach bardziej rozwiniętych krajów.
Dwa dni później znaleźliśmy koło złamanej palmy dwa słabo widoczne zagłębienia po oponach, skręciliśmy z drogi i zostawiliśmy resztki cywilizacji za sobą.
Natychmiast poczuliśmy, że jesteśmy w Afryce – tej prawdziwej, o której zawsze marzyliśmy. Ogromna dziewicza sawanna, od czasu do czasu usiana pojedynczymi drzewami, sprawiała, że czuliśmy się nieważni, mali, bezbronni. Było to piękne, dojmujące uczucie – i trochę przerażające.
Jakieś czterdzieści kilometrów na południe od drogi ścieżka doprowadziła nas do ogromnej równiny i znikła. Delia zanotowała wskazania kompasu, kilometraż i samotne drzewo, żebyśmy mogli rozpoznać później to miejsce. Nie mając mapy ani przewodnika, z zaledwie piętnastoma galonami wody i minimalnym zapasem najbardziej podstawowych produktów ruszyliśmy przez Makgadikgadi.
Sawanna nie ułatwiała poruszania się – porastały ją wysokie, pylące trawy, było gorąco. Do końca dnia jechaliśmy najwyżej pięć kilometrów na godzinę. Wreszcie maska i reflektory Szarej Gęsi zupełnie znikły pod grubym, ruszającym się dywanem z nasion traw i owadów. Co jakieś pół kilometra musieliśmy go zgarniać i polewać wodą gotującą się chłodnicę.
Koło południa drugiego dnia dotarliśmy do wielkiej sieci okrągłych solnisk przetykanych półksiężycami trawiastej sawanny, zagajnikami i gdzieniegdzie kępami palm. Niektóre solniska były pełne słonawej, nienadającej się do picia wody i kwitnących mas fioletowych, zielonych i czerwonych alg; inne pokrywała cienka solna skorupka. Znajdowaliśmy się na skraju obcego świata – bez dróg, ścieżek, ludzi. Migoczący miraż zbliżał czubki palm do nieba.
– Bez względu na wszystko nie wjeżdżajcie na te solniska, bo zatoniecie jak cholerny kamień – ostrzegł nas Lionel. – Tafla soli wydaje się twarda, ale taka nie będzie, zwłaszcza po ostatnich deszczach. Pod nią jest tylko trzęsawisko, Bóg jeden wie, jak głębokie. W zeszłym roku w jednym z nich departament łowiectwa stracił samochód. Choćbyście mieli poświęcić wiele czasu, wybierzcie objazd.
Gdy okrążałem te ogromne, nieregularne zagłębienia, Delia szkicowała naszą trasę, w równych odstępach dodając odczyty z kompasu i licznika, żebyśmy mogli wrócić do Samotnego Drzewa.
Ze skórą swędzącą od pyłków trawy i ukąszeń owadów jechałem w stronę dużej równiny, w której mogło się znajdować dość świeżej deszczówki do kąpieli. Zjeżdżaliśmy ze wzniesienia, gdy nagle samochód runął w dół. Podwozie trzasnęło, jakby ktoś strzelił ze strzelby, a nas wyrzuciło z siedzeń i cisnęło z rozpędem o przednią szybę. Silnik się zakrztusił, a przed nami uniosła się mgiełka pyłu. Gdy się rozproszyła, okazało się, że maska land rovera znajduje się na poziomie ziemi. Wpadliśmy w wielką norę mrównika, ukrytą w wysokiej trawie. Sprawdziłem, czy Delii nic się nie stało, wydźwignąłem samochód i zająłem się sypaniem ton piasku pod koła. Gdy w końcu zdołaliśmy się wycofać, wczołgałem się pod Gęś, by ocenić szkody. Zauważyłem kilka nowych pęknięć w podwoziu, w tym jedno w okolicach silnika. Jeszcze jeden wykrot i silnik wypadnie. Jednak i tak mieliśmy szczęście – gdybyśmy wjechali w jamę tylko jednym kołem, na pewno byśmy je stracili.
Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że jeśli z jakiegoś powodu stracimy Szarą Gęś, nasze szanse opuszczenia Makgadikgadi są słabe. Nie ufałem swojej ograniczonej znajomości mechaniki i nie mogliśmy sobie pozwolić na zakup wszystkich potrzebnych części zapasowych, które powinniśmy zabrać, wybierając się na taką ekspedycję. Co więcej, nikt nie znał miejsca naszego pobytu ani daty powrotu. Lionel wiedział tylko tyle, że wyjechaliśmy z Maun w jedno z kilku miejsc, które wymienił.
Nie mówiliśmy głośno o ryzyku, ale nie zapominaliśmy o nim. Umyliśmy się w słonawej wodzie z solniska. Gdy wiatr wysuszył nam skórę na twarzy, stała się napięta i czuliśmy się jak zbyt mocno nadmuchane balony.
Przez resztę dnia szedłem przed land roverem, szukając dziur w wysokiej trawie, a Delia siedziała za kierownicą. Parę razy wdepnąłem w jamy jakichś gryzoni i mogłem się tylko modlić, żeby nie były zamieszkane przez jakąś jadowitą żmiję. Nie mieliśmy ze sobą antiveninu, ponieważ należy go przechowywać w lodówce.
Tej drugiej nocy rozbiliśmy obóz koło małego, najwyżej dwumetrowego drzewka – jedynego w promieniu wielu kilometrów. Coś nieodparcie nas do niego przyciągało. Choć spaliśmy w samochodzie, to drzewo dawało nam mgliste poczucie bezpieczeństwa. Przed milionami lat nasi pierwotni przodkowie pewnie z podobnym zadowoleniem ujrzeliby to cherlawe drzewko na niemal bezdrzewnej równinie, gdy opuścili bezpieczne lasy i ruszyli na podbój rozległych sawann.
Późnym popołudniem czwartego dnia wjechaliśmy na niskie wzniesienie. Nadal szedłem przed samochodem, wtem nagle stanąłem.
– Boże! Patrz!
Lekki wietrzyk przynosił ku nam odgłosy i zapachy zwierząt, dziesiątków tysięcy zwierząt. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont ciągnęły się stada zebr i gnu, spokojnie pasących się w pobliżu dużego wodopoju. Samce zebr walczyły ze sobą, kąsając się i kopiąc. Spod ich kopyt unosiły się obłoczki kurzu. Antylopy gnu rzucały głowami, drobiły kopytami i ryczały z zaniepokojeniem. Wielkie stada poruszyły się, a ja dostałem gęsiej skórki. Nawet gdybym miał już nie zobaczyć niczego podobnego, ten jeden widok tego, jak kiedyś musiała wyglądać cała Afryka, w zupełności wynagrodził mi miesiące pracy w kamieniołomach i sprzedaż całego naszego dobytku.
Godzinami patrzyliśmy, przekazując sobie lornetkę i notując wszystko, co zauważyliśmy – jak stada poruszają się i mieszają ze sobą, ile zwierząt pije, ile walczy ze sobą – jakby to był symbol rozpoczęcia naszych badań. Rozbiliśmy obóz koło wzniesienia, żeby obserwować polujące na stada gepardy lub lwy. Gdy zrobiło się zbyt ciemno, by coś zobaczyć, usiedliśmy w Szarej Gęsi, podgrzeliśmy puszkę kiełbasek nad lampą naftową i rozmawialiśmy o rozpoczęciu badań w Makgadikgadi.
Przez cały następny dzień aż do wieczora obserwowaliśmy stada. Potem dotarła do nas rzeczywistość: kończyła nam się woda. Sfrustrowani, pragnąc jak najszybciej rozpocząć badania i nie chcąc zostawiać zebr i gnu, ruszyliśmy w długą drogę przez równinę. Podążając za zapisanymi odczytami kompasu i schematem Delii, mogliśmy wrócić do Samotnego Drzewa, zorientować się w terenie i pojechać ku leżącej dwadzieścia kilometrów na zachód rzece Boteti, by zrobić zapasy wody.
Przez dwa dni wracaliśmy po własnych śladach, ale gdzieś pomyliliśmy kierunek. Na drodze stanęło nam wielkie, nieznajome solnisko, olśniewająco biała równina mierząca jakieś dwa kilometry szerokości i ciągnąca się na wiele kilometrów z północy na południe. Stojąc na dachu land rovera i patrząc przez lornetkę, nie mogliśmy znaleźć żadnego objazdu.
Ruszyliśmy wzdłuż brzegu na północ, a potem na południe. Jadąc, usiłowałem ocenić, czy powierzchnia solniska jest twarda. Coraz bardziej martwiły mnie ubywające zapasy benzyny i wody. Może przy zachowaniu ostrożności moglibyśmy przejechać przez solnisko, zamiast tracić czas na wielokilometrowy objazd. Na próbę wbiłem szpadel w powierzchnię solniska. Glina pod solną skorupą była zaskakująco sucha i twarda. Skakałem po niej, wbijałem w nią obcasy, ale nie udało mi się zostawić w niej śladu. Następnie powoli wjechałem na solnisko przednimi kołami Szarej Gęsi; skorupa nawet nie drgnęła. W końcu stanął na niej cały samochód. Powierzchnia była twarda jak betonowa ulica. A zatem, nie zważając na ostrzeżenie Lionela, postanowiliśmy się przeprawić na drugą stronę solniska.
Ruszyłem, od razu przyspieszając. Miałem nadzieję, że dzięki prędkości i napędowi na cztery koła przemkniemy nad ewentualnymi grząskimi miejscami, jakie mogliśmy napotkać.
Pochylony nad kierownicą, wpatrywałem się w białą solną skorupę, szukając ciemnych plam świadczących o tym, że powierzchnia nie jest całkiem sucha, ale żadnej nie zauważyłem. Jechaliśmy jak po stole bilardowym i powoli się uspokoiłem. Potem, jakieś osiemset metrów przed krawędzią solniska, ujrzeliśmy deski i pale wystające pod dziwnymi kątami z zagłębienia w szarej, spękanej powierzchni. Wysiedliśmy, by się im przyjrzeć. Co mogło zrobić taką dziurę? I skąd się wzięły te deski? Nie zauważyliśmy żadnych śladów ani innych wskazówek. Zbity z tropu zajrzałem w głęboką jamę o poszarpanych krawędziach, gdzie końce desek spotykały się i ginęły w błotnistej otchłani. Gardło nagle mi się ścisnęło – ktoś usiłował bezskutecznie uratować swoją terenówkę. Rzuciłem okiem na nasz land rover.
– Boże! Samochód tonie! Wsiadaj, szybko, musimy stąd spadać!
Koła land rovera powoli zapadały się w miękką glinę pod solną skorupą. Powierzchnia ustępowała; za parę sekund Szara Gęś mogła ją przebić.
Chciałem pojechać do przodu, ale silnik zgasł. Koła ugrzęzły zbyt głęboko. Gorączkowo zrestartowałem silnik i wolno ruszyłem z napędem na cztery koła. Land rover mozolnie przesuwał się naprzód, bryzgając błotem spod obracających się kół, aż w końcu dotarł na twardą powierzchnię. Szybko wrzuciłem wyższy bieg, skręciłem i popędziłem ku bezpiecznemu trawiastemu obrzeżu solniska. Siedzieliśmy, gapiąc się na siebie i kręcąc głowami w ogłupiałej uldze. Byłem wściekły nie tylko za to, że w ogóle odważyłem się przejechać przez solnisko, ale że naraziłem nas jeszcze bardziej, zatrzymując się na środku.
Przyjrzeliśmy się naszej naszkicowanej mapie i ruszyliśmy na północ. Objechanie reszty solniska zajęło nam całe popołudnie. Rankiem czwartego dnia w końcu dotarliśmy do zachodniej krawędzi solniska Makgadikgadi. Zagłębiliśmy się w chłodny, odświeżający cień nadrzecznego lasu. Pajęczyny zwisały między drzewami jak rybackie sieci, a ich włochaci czarno-żółci architekci biegali po masce land rovera, gdy brnęliśmy w głębokim piasku ku rzece. Z głębokiego cienia obserwowały nas antylopy kudu.
W końcu stanęliśmy na wysokim brzegu rzeki Boteti. Ciemnobłękitna woda delikatnie pieściła lilie, hiacynty i inne wodne rośliny, sennie kołyszące się na leniwym nurcie. Na czubku wysokiego figowca dwa bieliki afrykańskie odrzuciły głowy do tyłu i posłały swój zew w niebo. Zbiegliśmy w dół stromym zboczem i runęliśmy w chłodną wodę.
Po kąpieli wyszliśmy na brzeg i zauważyliśmy w trawie coś czerwonego. Była to dwustulitrowa beczka – wspaniałe znalezisko! Szukaliśmy takiej w Maun, ale w całej północnej Botswanie zdobycie takiego skarbu było prawie niemożliwe – wszyscy ich potrzebowali. Gdybyśmy przytroczyli beczkę do dachu land rovera i napełnili ją wodą, moglibyśmy znacznie rozszerzyć zasięg poszukiwań miejsca naszych przyszłych badań.
Beczka wyglądała na całą. Nie zastanowiło nas, dlaczego ktoś ją porzucił.
Późnym popołudniem od strony rzeki dobiegł głośny plusk. Po wielu tygodniach diety złożonej z kaszy kukurydzianej, surowych płatków owsianych, mleka w proszku i czasem puszki tłustych parówek – tak bladych i wiotkich, że nazywaliśmy je palcami umarlaka – oboje byliśmy spragnieni kawału soczystego mięsa. Świeża ryba byłaby przepyszna! Znalazłem splątaną żyłkę wędkarską, którą poprzedni właściciel zostawił w land roverze, zrobiłem kombinerkami haczyk, a z lśniącego wieczka puszki mleka w proszku – błystkę.
Delia przyglądała się sceptycznie, jak konstruuję te wynalazki, po czym zaczęła wypiekać chleb z mąki kukurydzianej w trójnożnym żelaznym garnku. W drodze nad rzekę złapałem pasikonika, nadziałem go na haczyk i wrzuciłem do wody. Zapadał zmrok i powierzchnia wody gotowała się od żerujących ryb. W parę sekund, śmiejąc się i krzycząc, wyciągnąłem pięknego leszcza, a potem wielkiego suma.
Delia obtoczyła filety w kaszce kukurydzianej i mące, po czym je usmażyła i po chwili siedzieliśmy przy ogniu, opychając się wielkimi kawałami parującego chleba kukurydzianego i delikatną rybą. Potem usiedliśmy nad spokojną rzeką, rozmawiając o naszej przygodzie na Makgadikgadi. Afryka powoli przyzwyczajała nas do siebie.
Następnego dnia złapaliśmy i zjedliśmy więcej ryb. Potem napełniliśmy beczkę wodą z rzeki, wnosząc ją w kanistrach po stromym zboczu. Napełnioną beczkę położyliśmy na boku i przytroczyliśmy do dachu land rovera. W południe byliśmy już w drodze powrotnej do Makgadikgadi, by wypatrywać drapieżników.
Cztery dni później, już na Wzgórzu Zebr, okazało się, że tysiące antylop, które tu widzieliśmy tydzień temu – znikły. Jeździliśmy godzinami i nie zobaczyliśmy ani jednej. A bez zwierzyny łownej żadne lwy, gepardy ani inni mięsożercy nie pozostaliby w okolicy. To nas przygnębiło. Poważnie zastanawialiśmy się nad osiedleniem się w Makgadikgadi, by prowadzić tu badania, ale zważywszy na wyjątkową mobilność tych wielkich stad i brak jakiegoś punktu, wokół którego się skupiały, jak mogliśmy zlokalizować badane osobniki i zachować z nimi kontakt? Wróciliśmy do Maun po zapasy i porady.
Przez kolejne tygodnie robiliśmy wypady na solnisko Nxai, trzęsawiska Savuti i inne tereny na obrzeżach delty Okawango. Trzęsawiska, solniska i lasy kusiły zachęcającą różnorodnością antylop i drapieżników, ale większość tych terenów nadal była zalana. Woda poważnie by ograniczyła nasze badania. Często, gdy przejeżdżaliśmy przez malopo – porośnięte trzcinami, bagienne obszary – z jednej kępy palm na drugą, woda wlewała się nam do land rovera i gasiła silnik. Całymi godzinami wygrzebywaliśmy samochód z czarnego bagna.
Zniechęceni wróciliśmy do Maun. Po każdym nieudanym rekonesansie i powrocie po zapasy nasze fundusze operacyjne się kurczyły. I znowu myśliwy Lionel Palmer podsunął nam pomysł, pytając:
– A może spróbujecie na Kalahari? Widziałem z powietrza takie miejsce, które nazywa się Deception Valley, Dolina Złudzenia. Jest tam mnóstwo zwierzyny. Oczywiście ja tam nigdy nie polowałem, to tereny w głębi rezerwatu.
Na mapie Botswany w skali jeden do miliona szybko sprawdziliśmy, że Central Kalahari Game Reserve jest jednym z największych rezerwatów dzikiej zwierzyny na świecie – ponad pięćdziesiąt dwa tysiące kilometrów kwadratowych dziewiczych połaci. A dzicz nie znikała za jego granicami – ciągnęła się jeszcze przez jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów niemal we wszystkich kierunkach, czasem tylko urozmaicona pojedynczą zagrodą z bydłem albo małą wioską. Lionel twierdził, że nie ma tam ani jednej drogi, ani jednego budynku, zero wody, zero ludzi, tylko parę grup Buszmenów na terenie wielkości Irlandii. Rezerwat leżał na takim odludziu, że nikt go nigdy nie eksplorował, a władze Botswany nie udostępniły go zwiedzającym. Co za tym idzie – nigdy nie prowadzono tam badań dzikiej fauny. Dokładnie czegoś takiego szukaliśmy – pod warunkiem, że zdołalibyśmy się tam dostać i rozwiązać problem przetrwania w tak odległym i trudnym terenie.
Po dłuższym zastanowieniu nad niemal pustą mapą, w końcu wyznaczyliśmy trasę i zdecydowaliśmy się tam pojechać, nie zawiadamiając Departamentu Dzikiej Przyrody o naszej wyprawie. Pewnie nie dostalibyśmy pozwolenia na pracę w tym odosobnionym terenie, a urzędnicy i tak wkrótce dowiedzieliby się o naszej obecności w rezerwacie.
Szarą Gęsią, wyładowaną kanistrami z benzyną i innymi dobrami, z czerwoną beczką z wodą przytroczoną do dachu, wyruszyliśmy do Kalahari w poszukiwaniu Deception Valley. Był już koniec kwietnia 1974 roku. Piętnaście kilometrów na wschód od wioski natknęliśmy się na ślady prowadzące na południe do Samadupe Drift nad rzeką Boteti. W tym miejscu woda była płytka, a na dnie ułożono pnie drzew, tworząc w ten sposób przejście, prążkowane jak sztruks. Woda, burzliwie wpadająca na drewno i kamienie, dalej płynęła, tworząc łagodne fale i zawirowania wśród przybrzeżnych trzcin, pod wielkim szpalerem gigantycznych figowców. Kormorany spadały z nieba, nurkując, a długoszpony dreptały od jednego liścia lilii wodnej do drugiego. Gęśce i edredony przelatywały nisko nad wodą ze świstem powietrza w skrzydłach.
Zatrzymaliśmy się przy brodzie, by wykąpać się po raz ostatni. Obciąłem Delii sięgające ramion włosy – ich mycie na pustyni wymagałoby zbyt wiele wody. Długie loki spadły do rzeki i odpłynęły z nurtem.
Przez chwilę przyglądałem się odbijającej się w wodzie roześmianej twarzy Delii – takiej jak wtedy, gdy spotkałem ją po raz pierwszy. Zawahałem się i dotknąłem ręką jej policzka. Potem wróciłem do ścinania włosów.
Na drugim brzegu rzeki, gdy wjechaliśmy na strome piaszczyste wzniesienie, droga zmieniła się w dwie koleiny z kolczastymi krzakami akacji po obu stronach. Przez resztę dnia jechaliśmy w żarze, kurzu i głębokim piachu, a gęste zarośla drapały oba boki land rovera z przeraźliwym zgrzytem, od którego bolały nas zęby. Późnym popołudniem koleiny znikły. Znaleźliśmy się na małej, pokrytej pyłem polanie, po której biegacze stepowe przetaczały się obok kruszącej się lepianki z blaszanym poidłem dla bydła. Siedzieliśmy tam i zastanawialiśmy się, gdzie popełniliśmy błąd.
Z zarośli wyłonił się chudy staruszek, cały jakby złożony z łokci, kolan i kostek palców, idący o lasce równie pokrzywionej i gruźlastej jak on sam. Jego żona i czterej rachityczni chłopcy, mający na sobie niewiele więcej poza skórzanymi opaskami na biodrach, prowadzili do poidła rządek kościstych krów.
Pomachałem im ręką.
– Hej!
– Hej! – odkrzyknął jeden. Wszyscy parsknęli śmiechem.
A, mówią po angielsku, pomyślałem.
– Możecie nam pomóc? Zgubiliśmy się?
Wysiadłem z samochodu i zacząłem rozkładać mapę.
– Hej – powtórzył chłopiec. Obstąpili nas ze wszystkich stron. – Hej, hej, hej…
Odłożyłem mapę i spróbowałem innej taktyki.
– Ma-kal-a-ma-bedi? – spytałem, wyciągając dłonie wnętrzem do góry w nadziei, że zrozumieją nazwę ogrodzenia, które doprowadziłoby nas do Kalahari. Najchudszy i najbardziej gadatliwy chłopiec wdrapał się na maskę samochodu i wskazał na koleiny; trzej inni znaleźli się obok niego. Pojechaliśmy z nimi w stronę ścieżki, zanosząc się śmiechem. Chłopcy podskakiwali na masce, pokazując nam drogę trzęsącymi się palcami.
Po paru chwilach wszyscy zaczęli jednocześnie walić w maskę. Zahamowałem. Chłopcy zeskoczyli i wskazali przez krzaki na wschód. Początkowo nie zrozumieliśmy. Dopiero gdy stanęliśmy obok nich, zauważyliśmy ledwie widoczną kreskę, ciągnącą się przez sawannę – linię po niegdyś wyciętych drzewach. Prowadziła na wschód. Była to nasza jedyna opcja. Postanowiliśmy nie wracać do Maun, dopóki nie znajdziemy Deception Valley.
Podziękowaliśmy chłopcom, daliśmy im cukier w papierowej torbie i wyruszyliśmy.
– Hej, hej, hej! – zawołali i machali nam, aż znikliśmy w zaroślach.
Następnego dnia wczesnym rankiem dotarliśmy do ogrodzenia – zmurszałe słupy i pięć nitek drutu biegnących w poprzek drogi jak okiem sięgnąć na północ i południe. Skręciliśmy na południe i po paru godzinach ogrodzenie nadal było obok nas – wielka szrama, ciągnąca się w poprzek sawanny. Wtedy nas to tylko drażniło, ale za jakiś czas mieliśmy znienawidzić ten widok.
Tej nocy spaliśmy pod ogrodzeniem. Następnego ranka podczas jazdy koła samochodu buksowały w piasku, a nasze spocone plecy kleiły się do oparć siedzeń. Byliśmy oblepieni ziemią i nasionami traw. Nagle ogrodzenie się skończyło; zostały tylko piasek, krzaki, trawa i upał. W trawie nadal widać było dwa ślady kół, coraz mniej wyraźne… mniej wyraźne… aż znikły jak dalekie wspomnienie. Teraz jechaliśmy przez równinną, głównie trawiastą sawannę; od czasu do czasu pojawiały się niskie piaszczyste wzniesienia pokryte bujnymi zielonymi krzewami i kępami drzew. Czy to pustynia Kalahari? Gdzie są wielkie, ruchome, piaszczyste wydmy?
Nie mieliśmy jak określić naszej pozycji. Sprawdziliśmy mapę i obliczyliśmy, ile kilometrów musieliśmy przebyć z Maun na południe. Potem skręciliśmy na zachód. Przejechaliśmy jeszcze trzydzieści kilometrów. Gdybyśmy wtedy nie znaleźli Deception Valley, musielibyśmy wracać do Maun.
Dwadzieścia osiem… dwadzieścia dziewięć… dwadzieścia dziewięć i pół… i akurat gdy mieliśmy porzucić nadzieję, wjechaliśmy na szczyt wielkiej wydmy. Poniżej rozciągały się delikatne wzniesienia i otwarte równiny Deception Valley – prastarego koryta rzecznego, wijącego się pomiędzy porośniętymi lasami piaszczystymi wydmami. Stada skoczników, oryksów i bawolców pasły się spokojnie na trawie pokrywającej dawne koryto rzeczne, którym niegdyś płynęła woda. Po błękitnym niebie płynęły tabuny białych obłoczków. Wszędzie panował niewiarygodny spokój i mieliśmy nadzieję, że zawsze tak będzie. Był 2 maja 1974 roku, niemal pięć miesięcy od naszego wyjazdu z USA, a my znaleźliśmy nasz kawałek Afryki. Jak się wkrótce okazało – nasz dom na siedem następnych lat.
Łagodne wydmy doprowadziły nas do doliny. Przemierzyliśmy wyschnięte koryto rzeki. Skoczniki ledwie raczyły unosić głowy, gdy je mijaliśmy. Na zachodnim krańcu znaleźliśmy samotną kępę akacji zapewniających schronienie i panoramiczny widok. Doskonałe miejsce na obóz.
Od miesięcy byliśmy w ciągłym ruchu. Dźwigaliśmy nasz dobytek ze sobą wszędzie, dokąd jechaliśmy, i zaczęliśmy się czuć jak żółwie z metalową skorupą. Ucieszyliśmy się, że wreszcie będziemy mogli zapuścić korzenie.
Rozbicie naszego pierwszego obozu-bazy nie trwało długo. Przywiązaliśmy worki z kaszą kukurydzianą i mąką do gałęzi akacji, żeby ochronić je przed gryzoniami, nieliczne puszki z żywnością ustawiliśmy pod drzewem, a na jego sękach zawiesiliśmy garnki i patelnie. Potem poszliśmy po drewno na rozpałkę. Ponieważ nie mieliśmy innej osłony oprócz naszego malutkiego namiociku, do końca roku spaliśmy w Szarej Gęsi.
Delia rozpaliła ognisko i zaparzyła herbatę, a ja zdjąłem starą czerwoną beczkę i przytoczyłem ją pod akację. Znajdowały się w niej jedyne zapasy wody na obszarze tysięcy kilometrów kwadratowych.
2
WODA
Mark
…tego, kto zmierza w kierunku swoich marzeń i dąży do życia życiem, które sobie wyobraził, spotka sukces, jaki trudno osiągnąć na jawie… Jeśli budujesz zamki w chmurach, twoje dzieło nie musi przepaść; właśnie tam powinny się znajdować. Teraz połóż pod nimi fundamenty.
Henry David Thoreau
Drobinki wody powoli, godzina za godziną przesiąkały przez płatki rdzy pod wpływem ciśnienia z góry. Zbierały się na powierzchni; kropla rosła. Obrzmiała i ciężka spłynęła po zniszczonej krawędzi. W końcu oderwała się i cicho skapnęła w zagłębienie spragnionego piasku. Zniknęła. Na krawędzi powyżej jej miejsce zajęła już inna.
Mijały dni. Krople nieustannie przeciekały przez rdzę na krawędź, by spaść na piasek. Rana beczki otwierała się coraz bardziej… krople wyciekały szybciej, kap-kap-kapiąc w ciemną, ukrytą przed słońcem plamę.
Gdy otworzyłem oczy i spojrzałem w sufit land rovera, ogarnęła mnie niemal całkowita cisza. Chwilowa dezorientacja: gdzie ja jestem? Spojrzałem w okno. Na zewnątrz gruźlasta akacja unosiła konary wyraźnie odcinające się na tle szarzejącego nieba. Za drzewem piaszczyste wydmy spływały miękkimi, łagodnymi liniami ku korytu rzeki. Daleko za nimi niebo rozjaśniał nasz pierwszy świt w Deception Valley.
Delia także już nie spała. Słuchaliśmy budzącej się Afryki. Na akacji gruchał gołąb, gdzieś drżąco zawodził szakal, a z północy dobiegł nas daleki ryk lwa, chrapliwy i natarczywy. Pustułka trzepotała na niebie, które zabarwiło się odcieniem płomiennego oranżu.
Z zewnątrz rozległo się prychanie i węszenie – bardzo blisko. Usiedliśmy cicho, powoli i wyjrzeliśmy przez okno. Tuż przy naszym obozie stało stado liczące co najmniej trzy tysiące skoczników – małych gazel z trzydziestocentymetrowymi, zwróconymi do środka rogami. Pyski miały poznaczone śmiałymi, biegnącymi od oczu do chrap krechami czerni na tle bieli. Wyglądały teatralnie, jak marionetki, gdy tak skubały mokrą od rosy trawę, niektóre oddalone od nas o zaledwie piętnaście metrów. Parę młodych samic spoglądało na nas głębokimi, lśniącymi oczami, cicho przeżuwając źdźbła traw. Ale większość zwierząt pasła się, strzepując ogonkami i nie patrząc na nas. Powoli usiedliśmy na posłaniu i przyglądaliśmy się, jak dwa roczniaki ścierają się rogami w potyczce.
Choć wydawało się, że antylopy się nie ruszają, w ciągu dwudziestu minut odsunęły się o ponad sto metrów. Zacząłem mówić, usiłując wyrazić swoje uczucia, gdy Delia przerwała mi, wskazując na wschód. Szakal czaprakowy2, bliski kuzyn amerykańskiego kojota, ale mniejszy, o chytrym, lisim pyszczku i z czarnym siodłem na grzbiecie, zbliżył się truchtem do naszego drzewa i obwąchał wczorajsze ognisko. Szakale – w Afryce uważane za szkodniki i zabijane bez zastanowienia – na ogół uciekają, gdy tylko zobaczą człowieka. Ten podszedł do blaszanego kubka z fusami po kawie, który zostawiliśmy przy palenisku, chwycił go zębami za krawędź i ścisnął tak, że kubek nakrył mu nos.
Szakal rozejrzał się na prawo i lewo, po czym spokojnie przeszedł przez obozowisko, przyglądając się naszemu skromnemu dobytkowi. Rzucił nam spojrzenie, jakby mówił: „Wrócę po więcej”.
Trudno opisać przejęcie i radość, jakie nas ogarnęły. Znaleźliśmy nasz Eden!
A jednak bardzo baliśmy się zakłócić złożone zależności życia, które kwitło wokół nas. W tym miejscu zwierzęta nie znały zbrodni człowieka przeciwko naturze. Może gdybyśmy byli wrażliwi na wolność tych zwierząt, moglibyśmy wkraść się niezauważeni w tę prastarą dolinę i ostrożnie zbadać jej skarby, nie robiąc im krzywdy. Byliśmy zdecydowani chronić przed samymi sobą ten jeden z ostatnich nietkniętych zakątków Ziemi.
Tętent kopyt, tysięcy kopyt – ziemia zadrżała. Stado skoczników galopowało wzdłuż koryta rzeki na południe. Chwyciłem lornetkę polową, odrzuciliśmy śpiwory i wyskoczyliśmy z land rovera w wysoką, mokrą trawę.
Osiem likaonów pędziło doliną za antylopą. Gdy znalazły się w okolicach obozu, dwa z nich skręciły w naszą stronę. Delia szybko otworzyła tylne drzwi samochodu, ale wtedy drapieżniki były już o pięć metrów od nas. Zmierzyły nas od stóp do głów śmiałym, surowym spojrzeniem. Znieruchomieliśmy; minęło kilka sekund. Likaony stały wychylone ku nam, z drgającymi nozdrzami i uniesionymi kudłatymi ogonami. Potem zadarły wysoko pyski i zaczęły się zbliżać, ostrożnie stawiając łapę za łapą. Delia powoli przysunęła się do drzwi. Ścisnąłem jej dłoń – nie była to pora na ucieczkę. Likaony stały już niemal na wyciągnięcie ręki, wpatrując się w nas, jakby nigdy wcześniej nie widziały czegoś takiego. Jeden, z luźną fałdą złocistej sierści pod brodą, wydał gardłowy warkot. Zadrżał i rozdął czarne nozdrza. Oba likaony odwróciły się, wspięły się na tylne łapy, a przednie oparły sobie na barkach, jakby tańczyły w parze. Potem uciekły wielkimi susami, ścigając resztę sfory.
Ubraliśmy się, uruchomiliśmy silnik i pojechaliśmy za nimi. Wataha działała zespołowo: podzieliła stado gazel na trzy mniejsze grupy i każdą z nich zaczęła ścigać po korycie rzeki. Przywódca zauważył roczniaka, który najwyraźniej wydawał się słabszy od innych. Po przeszło dwukilometrowym pościgu skocznik, zdyszany i przerażony, zaczął uciekać ostrymi zygzakami. Likaon chwycił swoją prawie pięćdziesięciokilową ofiarę wysoko za zadnią nogę i ściągnął ją na ziemię. Osiem minut później zwierzę było pożarte, a likaony oddaliły się truchtem w cień kępy drzew, gdzie mogły odpoczywać do końca dnia. Nie było to nasze ostatnie spotkanie z Bandytą i jego watahą.
Wróciliśmy do obozu, zwinęliśmy śpiwory ze skrzynek, na których leżały, zjedliśmy prosto z pojemnika mleko w proszku i surowe płatki owsiane, po czym popiliśmy je wodą z manierki. Po śniadaniu wyruszyliśmy zbadać teren pod kątem przydatności do naszych badań. Skoczniki już się uspokoiły po polowaniu i znowu skubały trawę. Jadąc powoli i zatrzymując się, gdy tylko któreś ze zwierząt zaczynało się niepokoić, powoli torowałem sobie drogę w stadzie. Powinniśmy je objechać, ale antylopy były wszędzie, więc bardzo się staraliśmy utrzymać prędkość nie większą niż pięć kilometrów na godzinę i unikać gwałtownych ruchów i odgłosów, które mogłyby je spłoszyć. Ani człowiek, ani jego pojazdy jeszcze nie budziły w nich negatywnych skojarzeń, a my bardzo dbaliśmy, żeby nie stało się to za naszą sprawą.
Deception Valley to pozostałości prastarej rzeki, która płynęła przez Kalahari szesnaście tysięcy lat temu, w czasach gdy opady były tu obfitsze. Ale ta ziemia i jej klimat zawsze były zmienne; klimat stał się pustynny, tak jak to było już przynajmniej trzy razy wcześniej, i po rzece pozostało tylko wyschnięte koryto w piasku, widoczne z zadziwiającą szczegółowością – wąska wstążka trawy wijąca się wśród wydm. Było tak dobrze zachowane, że jadąc nim, mogliśmy bez trudu wyobrazić sobie wodę płynącą tam, gdzie dzisiaj rosły falujące na wietrze trawy. Ponieważ na Kalahari często spada ponad dwadzieścia centymetrów deszczu, nie można jej uznać za prawdziwą pustynię. Nie były to nagie, przesypujące się piaszczyste diuny, charakterystyczne dla Sahary i innych wielkich pustyń. Zdarzały się lata, gdy opady przekraczały pięćdziesiąt – a raz nawet sto – centymetrów, budząc magiczny zielony raj. Z drugiej strony, o czym dowiedzieliśmy się później, cała wilgoć wkrótce ulatniała się albo przez parowanie z piasku, albo poprzez roślinność. Czasami zdarzało się, że deszcz nie padał przez kilka lat. Dlatego rzadko mieliśmy zapasy wody: nie było tam ukrytych źródeł, jezior ze stojącą wodą, strumieni. Kalahari jest pod tym względem miejscem wyjątkowym, krainą wielkich kontrastów, półpustynią bez oaz. Nie ma na niej znanych nam pór roku. Są za to trzy wyraźne okresy: deszczowy, który może się rozpocząć od listopada do stycznia i trwać przez marzec, kwiecień i maj, suchy i zimny od czerwca do sierpnia oraz suchy i gorący od września do grudnia bądź do ponownego nadejścia deszczu. My przybyliśmy do Deception Valley po deszczach, a przed suchą zimną porą.
Po obu stronach dawnej rzeki, od brzegów aż po wydmy wznosiły się piaszczyste pochyłości porośnięte trawą i kolczastymi krzewami, ciągnęły się na ponad dwa kilometry. Wydmy porastały drzewa z rodzaju Combretum, Terminalia i Acacia, które wraz ze splątanymi krzakami i kępami traw sięgały głęboko w piasek, nie pozwalając mu się przemieszczać. Różne pasy roślinności leżały jak warstwy tortu między trawami w korycie rzeki i zagajnikami na wydmach, a każda z nich miała coś innego do zaoferowania licznym ptakom i zwierzętom. Rozmaite gatunki antylop, głównie skoczników i oryksów, pasły się na krótkiej, pożywnej trawie w korycie rzeki. Antylopiki, grymy szare, gnu i elandy posilały się wyższą, bardziej włóknistą trawą i liśćmi wzdłuż zbocza wydmy. Nieco wyżej, w pobliżu szczytu, żyrafy i kudu wielkie skubały liście i leśne owoce. Z całą pewnością nagromadzenie antylop na tak małym obszarze przyciągało drapieżniki takie jak lwy, lamparty, gepardy, szakale i hieny cętkowane. Podczas pierwszej przejażdżki nadaliśmy nazwy pewnym punktom orientacyjnym, dzięki którym mogliśmy opisać ważne obserwacje i liczebność badanych zwierząt. Kępy akacji i jujub wyglądały jak małe, okrągłe wysepki w morzu traw i wkrótce zaczęliśmy je nazywać Wyspą Orłów, Wyspą Drzew, Wyspą Krzaków i Wyspą Lwa. Porośnięty krzakami piaszczysty jęzor zagłębiający się w wyschnięte koryto stał się Akacjowem; krzak, w którym sypiała rodzina otocjonów wielkouchych otrzymał miano Krzaka Wielkouchów. W końcu każde wyróżniające się miejsce zyskało nazwę – dla orientacji w terenie i ułatwienia rozmowy. Deception Valley wydawała się idealna do rozpoczęcia badań nad życiem drapieżników. W przeciwieństwie do Makgadikgadi, habitat prastarej doliny rzeki zapewniał nakierowanie na populację antylop, umożliwiając nam zlokalizowanie drapieżników i ich konsekwentną obserwację. Trudności i niebezpieczeństwa prowadzenia badań na tak odosobnionym terenie były oczywiste. W przeciwieństwie do projektów badawczych w innych częściach Afryki, nie mieliśmy w pobliżu dostępu do wody i żywności. Nie było tu także osad, żadnego kontaktu z innymi ludźmi, żadnej szansy na ratunek w trudnej sytuacji. Gdybyśmy umarli, minęłyby miesiące, zanim ktoś by to zauważył. Choć odosobnienie nigdy nie wydawało nam się minusem, musieliśmy znaleźć rozwiązanie poważniejszych problemów logistycznych: gdy nasza beczka się opróżni, czeka nas kosztowna dwustudwudziestopięciokilometrowa podróż do Boteti i z powrotem. Choć od opuszczenia Maun staraliśmy się wydzielać sobie galon wody dziennie, wykorzystaliśmy już połowę zapasów ze zbiornika na land roverze i sporo z kanistrów. Cieszyłem się, że mamy znowu pełną beczkę. Zwłaszcza po doświadczeniach w Makgadikgadi zdawaliśmy sobie sprawę, że dwoma najbardziej potrzebnymi nam do przetrwania rzeczami są woda i samochód. Mimo tych trudności byliśmy pewni, że nasze badania nad życiem drapieżników, a także ekologiczna analiza gleby, roślin i sezonowych schematów opadów i poziomu wilgotności ukaże dynamikę całego dawnego systemu rzecznego. Tak szerokie podejście było konieczne, ponieważ nikt dotąd nie prowadził badań tej okolicy i nie mieliśmy dostępu do żadnych informacji. Czuliśmy się uprzywilejowani, mogąc dokonywać przełomowych odkryć na nowym terenie, ale oznaczało to mnóstwo ciężkiej pracy, oprócz obserwacji drapieżników. Zważywszy na krytyczny brak funduszy operacyjnych, podstawowy obiekt badań powinien należeć do gatunku łatwego w obserwacji, żebyśmy nie musieli go ścigać po całej okolicy, spalając przy tym cenną benzynę. Musiałoby to też być zwierzę mało poznane, dzięki czemu nasze badania stałyby się bardziej atrakcyjne dla potencjalnych sponsorów. Od wielu dni rankami i popołudniami siadywaliśmy na dachu land rovera, obserwując stada antylop w różnych punktach koryta rzecznego i czekając na sygnały zdradzające obecność drapieżnika. Choć widzieliśmy lwy, szakale, gepardy i likaony, żaden się nie nadawał – z tego lub innego powodu. Ponieważ wszystkie one były badane w innych częściach Afryki, martwiliśmy się, że nie wystarczą, by nam załatwić grant. Likaony i gepardy były rzadko spotykane i bardzo ruchliwe; byłoby trudno regularnie odnajdywać je i obserwować. Co więcej, napotkane gepardy zachowywały się bardzo nieufnie – prawdopodobnie nie bez powodu. Później usłyszeliśmy, że Buszmeni często odpędzają je od zabitych zwierząt, które zabierają dla siebie. Robiliśmy notatki na temat każdego napotkanego zwierzęcia, by zdecydować, którego drapieżnika powinniśmy wziąć pod lupę. Dzięki temu uświadomiliśmy sobie coś, co określiło kierunek naszych przyszłych badań: noc należy do drapieżników Kalahari.
Fioletowoczarne, ciemniejsze od nieba wydmy spały obok prastarej rzeki. W górze skrzyły się punkciki gwiazd i śmigały meteoryty. Poniżej trawy – suche i zbrązowiałe jeszcze przed suchą porą – odbijały niebiańskie światło, jakby korytem znowu popłynęła rzeka. Wyłączyłem silnik; reflektory przebiły ciemności. Oczy, tysiące oczu zalśniły jak kulki fosforu. W mroku odpoczywało stado skoczników. Nad trawą majaczyły krzywizny ich rogów i wyraźne białe pasy na pyskach. Niektóre wstawały, nerwowo kiwając głowami. Skierowałem promień latarki na drzewo. Kolejne oko, większe i lśniące jak szklana kulka, patrzyło z czubka korony w dół. Żyrafa przebierała wśród liści akacji. Wkrótce nauczyliśmy się rozpoznawać w nocy zwierzęta po kolorze i ruchach oczu, a także po tym, jak wysoko wystawały nad trawę. Oczy szakala odbijały żółte światło i poruszały się tuż nad źdźbłami traw. Oczy lwa także były żółte, ale większe i wyżej zawieszone, i kołysały się na boki, gdy zwierzę szło. Pewnej nocy wracaliśmy z obserwacji, wpatrzeni w promień reflektorów, usiłując dostrzec w mroku sylwetki naszych obozowych drzew. Nagle w świetle błysnęły oczy, których nigdy dotąd nie widzieliśmy – szmaragdowozielone i szeroko rozstawione. Mroczna niedźwiedzia postać, pokryta długą, powiewającą sierścią, przemieściła się poza granicą światła. Była dość wysoka i miała wielką, kanciastą głowę i długi, włochaty ogon, ale jej zadnie nogi były krótkie, jakby skarlałe. Oddalała się od nas szybko. Położyłem stopę na pedale gazu i oboje patrzyliśmy przez spękaną i pożółkłą przednią szybę, usiłując nie tracić stworzenia z oczu. Przyspieszało, jakby sunęło po sawannie niczym mroczna, rozczochrana zjawa. Potem znikło. W obozowisku przejrzeliśmy atlas większych zwierząt Afryki. Protel grzywiasty? Hiena cętkowana? Mrównik? Na pewno nie kot. Żaden opis nie pasował. Nie zdołaliśmy się dobrze przyjrzeć temu stworzeniu, ale na pewno nie było często spotykane. Siedząc po turecku na śpiworach na tyle land rovera, kartkowaliśmy atlas w tę i z powrotem przy świetle wiszącej nad nami lampy naftowej. Mniejsze niż hiena cętkowana, większe niż mrównik, niewłaściwy teren jak na hienę pręgowaną, ale sądząc na podstawie proporcji ciała, była to z pewnością jakaś hiena. W końcu uznaliśmy, że to może być tylko Hyaena brunnea, hiena brunatna, jeden z najrzadziej występujących i najmniej poznanych dużych drapieżników. Co za uśmiech losu! Oto gatunek zagrożony, nigdy dotąd nieobserwowany w swoim środowisku naturalnym i praktycznie nieznany! Wszystko, czego dowiedzielibyśmy się na jego temat, byłoby wkładem w naukę, ważnym dla zachowania rzadkich i zagrożonych gatunków. Uznaliśmy, że to idealne zwierzę, na którym moglibyśmy skupić nasze badania. Choć hieny brunatne są aktywne wyłącznie w nocy i zachowują się bardzo płochliwie, nadal je widywaliśmy, choćby przez parę ulotnych sekund, gdy przebiegały przez koryto rzeki. Ze względu na tryb życia były trudnymi obiektami badań, ale coraz bardziej nas ciekawiły. Co noc, poczynając od zmierzchu, przeczesywaliśmy okolicę koryta rzeki i wypatrywaliśmy ich, jeżdżąc land roverem z reflektorem wystawionym przez okno. Lewo-prawo, lewo-prawo – godzinami obracałem światło, gdy samochód powoli sunął przed siebie. Było to frustrujące zajęcie. Wszędzie w gęstej trawie kryły się szakale, otocjony wielkouche, dropie, sieweczki i dzikie koty. Od czasu do czasu dostrzegaliśmy te szeroko rozstawione, szmaragdowe oczy, ale zawsze pozostawały poza zasięgiem reflektora i szybko znikały w ciemnościach.
Wczesnym rankiem pod koniec maja, po długiej nocy nieudanych poszukiwań hien, dotarliśmy do obozu zesztywniali i obolali, pragnąc tylko spać. Obok resztek ogniska stał szakal na szeroko rozstawionych łapach, z pyskiem głęboko zanurzonym w czarnym żelaznym saganie z gulaszem. Wyzywające żółte oczy spojrzały na nas nad krawędzią garnka; z jego wąsów skapywał sos. Szakal wylizał sagan do czysta, uniósł nogę, obsikał go i niedbałym truchcikiem opuścił obozowisko. Gdy znikał w mroku, po plamie w kształcie kotwicy na jego ogonie rozpoznaliśmy Kapitana – wielkiego samca o szerokiej piersi, którego często widywaliśmy. Miał na grzbiecie plamę kruczoczarnej, przetykanej srebrem sierści i bujny, kudłaty ogon. Siedem nocy później siedzieliśmy, patrząc na resztki oryksa porzuconego przez lwy po skończonej uczcie. Mieliśmy nadzieję, że ich zapach zwabi jakąś hienę brunatną. O wpół do czwartej nad ranem nie potrafiłem już dłużej walczyć z opadającymi powiekami. Zostawiłem Delii obserwację hien i cicho rozwinąłem śpiwór na ziemi obok land rovera. Ustawiwszy buty w trawie obok, wśliznąłem się do śpiwora i oparłem głowę na zwiniętej koszuli. Właśnie zapadłem w twardy sen, gdy nagle uderzyłem głową o twardą ziemię. Usiadłem, na oślep szukając latarki. Pięć metrów ode mnie ujrzałem wycofującego się pełnym gazem szakala z wyciągniętą mi spod głowy koszulą w zębach.
– E! Rzuć to! – krzyknąłem, trochę rozbawiony, trochę zły i nadal senny. Wygramoliłem się ze śpiwora, wyrzucając sobie, że podniosłem głos; mogłem spłoszyć jakąś hienę. Potem zacząłem szukać w trawie butów. Także znikły. To już była poważniejsza sprawa, bo nie miałem drugiej pary. Pokuśtykałem za szakalem. Ostre źdźbła kłuły w bose stopy. W promieniu światła latarki widziałem wpatrzone we mnie świecące ślepia złodzieja wlokącego moją koszulę w trawę. Stopy mnie piekły. W końcu dałem za wygraną i do świtu kuliłem się w land roverze. Potem odzyskałem obśliniony czubek jednego buta i poszarpane szczątki koszuli. Kapitan, szakal-chuligan, znowu zaatakował.
Tego dnia przez parę godzin szyłem sobie mokasyny z dwóch kawałków spłowiałego płótna.
Przy śniadaniu oboje wpadliśmy na tę samą myśl. Skoro i tak co noc jeździmy godzinami wokół koryta rzeki, czekając, aż płochliwe hieny brunatne przywykną do nas, czemu by przy okazji nie dowiedzieć się wszystkiego, co możemy o szakalach? Nigdy dotąd nie były badane w takim środowisku jak Kalahari, więc wszystko, co byśmy odkryli, stanowiłoby nowość.
Codziennie o zachodzie słońca zaczęliśmy parkować land rovera na Wzgórzu Gepardów – porośniętym krzakami piaszczystym wybrzuszeniu, wcinającym się w koryto rzeki na północ od obozu. Uzbrojeni w lornetkę polową, notatniki i puszkę peklowanej wołowiny siedzieliśmy, każde z nas umoszczone w zapasowej oponie na dachu samochodu, obserwując, jak w dolinie budzi się nocne życie.
Czasem, tuż przed zapadnięciem zmroku, Kapitan wstawał ze swojego ulubionego miejsca koło Północnego Drzewa, unosił pysk do nieba i wzywał swoich sąsiadów-szakali. Potem, unosząc uszy, nasłuchiwał piskliwych, wibrujących skowytów, które odpowiadały mu z daleka. Drapał się, otrząsał gęstą sierść, a w gasnącym świetle srebrne włoski lśniły na tle czarnej, przypominającej siodło plamy na jego grzbiecie. Przeciągnąwszy się mocno, ruszał truchtem, węsząc gorliwie wśród traw za myszami. Siedząc na Wzgórzu Gepardów, odnotowywaliśmy kierunek, w którym odchodził, a potem ruszaliśmy za nim.
Lewą ręką prowadziłem i zmieniałem biegi, prawą trzymałem reflektor za oknem, usiłując nie zgubić z oczu Kapitana i pozostając od piętnastu do dwudziestu pięciu metrów za nim. Gdy zbliżaliśmy się bardziej, oglądał się na nas, najwyraźniej zaniepokojony; gdybyśmy zostali w tyle, zginąłby w trawach. Tymczasem Delia, z latarką wycelowaną w notes i z kompasem na kolanach, notowała szczegóły jego zachowania, kierunki, które wybierał, odległości i rodzaje habitatów. Lornetka leżała na siedzeniu między nami, by każde z nas mogło ją chwycić i opisać, co się dzieje. Przy pewnej wprawie ta technika całkiem dobrze się sprawdzała. Mogliśmy określić gatunek złapanego przez Kapitana ptaka, a często także szczura lub myszy, zanim znikły w jego paszczy. Podjeżdżając do miejsca, gdzie węszył w trawie, zwykle odkrywaliśmy szereg spanikowanych termitów lub mrówek, które właśnie chlasnął językiem.
Pewnej nocy na początku czerwca, tuż po kradzieży moich butów, podążaliśmy za Kapitanem, który nagle, bez ostrzeżenia, z niewiarygodną prędkością ruszył za młodym antylopikiem. Przyspieszyłem i zdołaliśmy nie stracić go z oczu podczas długiego pościgu. Zatoczyliśmy kilka pełnych kółek, zanim zniknął. Potem, bez względu na kierunek, w którym się udaliśmy, nie mogliśmy dostrzec latarni, którą powiesiliśmy wysoko na gałęzi w obozie, by wskazywała nam drogę po zmroku. Kapitan wyprowadził nas z dobrze nam znanego odcinka koryta rzeki i tak często zmieniał kierunki, że straciliśmy rachubę kilometrów i pomyliliśmy odczyty kompasu. Nie mogliśmy wrócić po swoich śladach. Zgubiliśmy się.
Mieliśmy w samochodzie niespełna kwartę wody i nie mogliśmy zaryzykować, że jeszcze bardziej oddalimy się od obozowiska, więc postanowiliśmy przenocować w miejscu przymusowego postoju. Następnego ranka z dachu land rovera dostrzegliśmy Północne Drzewo o jakieś dwa kilometry od nas; nasze obozowisko znajdowało się mniej więcej w takim samym odstępie na południe. Wracając do niego, postanowiłem, że od tej pory zawsze będę woził w samochodzie kanister wody.
Od tygodni nie padało. Każdy dzień był bezchmurny, sawanna codziennie odrobinę bardziej wysychała. Gdybyśmy znowu zgubili się, nie mając wody, mogłoby nas spotkać coś gorszego niż jedna noc poza osłoną wysepki drzew.
W obozie, gdy Delia zabrała się do robienia nam śniadania, wyjąłem ze skrzynki z narzędziami klucz i zaniosłem go razem z kanistrem i długą rurką do beczki. Nałożyłem klucz na zakrętkę beczki. Ze środka dobiegł głuchy brzęk.
To niemożliwe… Upuściłem klucz i pchnąłem beczkę. Przewróciła się i potoczyła – pusta. Z naszej wody został tylko wilgotny ślad na piasku.
– Delia! W tej cholernej beczce nie ma wody! – Pochyliłem się, by spojrzeć na zardzewiałe dno. Kopnąłem cholerstwo. Delia była tak samo wstrząśnięta jak ja.
– I co my teraz zrobimy? – spytała cichutko. – Dojedziemy do rzeki?
Boteti znajdowała się o prawie cały dzień jazdy przez upał, piasek i kolczaste krzaki. Mieliśmy w samochodzie niespełna kwartę wody, a potrzebowaliśmy jej więcej, by chłodzić silnik. Gdyby chłodnica wyschła, mielibyśmy o wiele poważniejsze kłopoty. Jak mogłem być tak głupi! Codziennie mierzyłem poziom benzyny w wielkim zbiorniku we wnętrzu land rovera, by się upewnić, że starczy nam paliwa na powrót do Maun. Myślałem, że mamy wody pod dostatkiem, ale powinienem to sprawdzić! Wbiłem wzrok w wilgotny ślad, jakby woda mogła się podnieść z ziemi. Opanowałem narastający niepokój. Znalazłem się dokładnie w takiej sytuacji, jakiej powinniśmy się byli wystrzegać.
– Musimy wyruszyć nocą, kiedy jest chłodno, żebyśmy nie zużyli aż tyle wody w chłodnicy – powiedziałem, obejmując Delię. Nie pozostało nam nic innego.
Tego popołudnia wsiedliśmy do land rovera, by wyruszyć nad rzekę. Szarpałem się z kluczykiem, raz po raz przekręcając go w stacyjce.
– No dawaj, ty gnojku! – Gardło zaciskał mi gniew i rosnący strach. Za każdym razem słyszałem tylko suche kliknięcie. Wyskoczyłem, pobiegłem na przód samochodu i podniosłem maskę. – Spróbuj znowu! – krzyknąłem do Delii i zacząłem nasłuchiwać, usiłując domyślić się, co jest nie tak.
Już od chwili, gdy wyjechaliśmy z Gaborone na północ do Maun, najbardziej obawiałem się utknięcia gdzieś na odludziu z zepsutym land roverem, którego nie potrafiłem naprawić, ponieważ brakowało mi umiejętności, narzędzi i części zamiennych. Wysłużony pojazd ciągle sprawiał drobne problemy: skorodowane kable akumulatora, rozładowująca się bateria, przebite opony, zepsuta rura wydechowa… Zawsze potrafiłem wykonać te względnie drobne naprawy. Ale teraz, gdy zajrzałem pod maskę, a Delia przekręciła kluczyk w stacyjce, serce mi się ścisnęło. To kliknięcie, które wydaje rozładowany akumulator, teraz zmieniło się w bardziej głuchy, złowrogi szczęk – znak, że dzieje się coś o wiele bardziej poważnego.
Zachowałem najgorsze obawy dla siebie i wróciłem do pracy. Ściemniało się, gdy odkryłem, że to rozrusznik się rozpadł. Wirnik wpadł do obudowy koła zamachowego i zablokował silnik, więc ręczne uruchomienie za pomocą korby nic by nam nie dało.
Znalazłem gruby drut i wygiąłem go w hak. Wpełzliśmy pod samochód. Delia trzymała latarkę, a ja wsunąłem drut w silnik, usiłując dostać się nim za koło zamachowe. Ale drut nie był precyzyjnym instrumentem; wszystko, czego nim dotykałem, wydawało się takie same. Mogłem się tylko domyślać, w którym miejscu znajduje się zator.
Koło północy wygramoliliśmy się spod samochodu. Kostki palców i czoło miałem umazane krwią, smarem, benzyną i ziemią. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Nie wiedziałem, czy w ogóle udało mi się dosięgnąć wirnika. Zakręciłem korbą. Silnik warknął cicho i umilkł na dobre.
Dołożyliśmy drewna do ognia; gdy się przy nim ogrzewaliśmy i odpoczywaliśmy, usiłowałem znaleźć drogę wyjścia z tych tarapatów. Jeśli mieliśmy to przeżyć, musieliśmy wydobyć wirnik. Oboje byliśmy spragnieni, ale nie piliśmy. Spojrzałem na Delię siedzącą przy ogniu z głową opartą na ramionach. Przygniatała mnie bezradność. Nie przychodziło mi do głowy nic, co mógłbym jeszcze zrobić, a czas uciekał. Została nam tylko kwarta wody na nas dwoje.
Wróciłem do samochodu i zakręciłem korbą w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, aż utknęła, a potem obróciłem ją odrobinę w odwrotną stronę. Byłem pewien, że drut jest na tyle długi, że dotyka wirnika. Przez resztę nocy wyginałem go w rozmaite kształty i wsuwałem w silnik pod różnymi kątami, a Delia trzymała latarkę. Gdy w silniku nic się już nie poruszało, zmieniałem położenie drutu i znowu zaczynałem nim gmerać.
Jakiś czas po wschodzie słońca usłyszałem szczęknięcie. Rzuciłem się do korby i uruchomiłem silnik – znowu działał! Postanowiliśmy odpoczywać do końca dnia i wyruszyć o zmroku.
Ta sytuacja uświadomiła nam, że pozostawanie w okolicy tak odciętej od świata jak Deception Valley nie wchodzi w grę. Nawet jeśli zdołamy dotrzeć do rzeki i wrócić, jak długo będziemy czekać na następny kryzys? I ile ich będzie, zanim nastąpi prawdziwa katastrofa? Przykra prawda wyglądała tak, że nie mieliśmy pieniędzy na badania w takim miejscu. Tę resztkę, która nam została, wkrótce miały pochłonąć wyprawy do Maun po zapasy, zwłaszcza że nie mogliśmy przewozić i przechowywać wystarczających ilości wody i benzyny. Musieliśmy znaleźć mniej odległe miejsce pracy, mniej dzikie… I mniej swobodne. Była to gorzka konstatacja.
Dwa lata planów i pracy, by zaoszczędzić dość pieniędzy na tę ekspedycję, pięć miesięcy badań i rozpoznawania terenu w Afryce – wszystko to znikło jak nasza wsiąknięta w piasek woda. Choć byliśmy w Kalahari przez nieco ponad miesiąc, już zdążyliśmy bardzo przywiązać się do tego starego koryta i żyjących tu zwierząt, zwłaszcza tych rozpoznawalnych jak Kapitan.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Tłum. Andrzej Nowicki, Dong co ma świecący nos i inne wierszyki pana Leara, wyd. Drzewo Babel 1999. [wróć]
2. W Załączniku (str. 423) znajduje się lista łacińskich nazw ssaków, ptaków i gadów wymienionych w tekście. [wróć]