Sekrety sawanny - Delia Owens, Mark J. Owens - ebook

Sekrety sawanny ebook

Delia Owens, Mark J. Owens

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwadzieścia trzy lata w afrykańskiej dziczy wśród tajemnic słoni i ludzi

Przeprawiając się przez rozchwiane mosty nad wezbranymi rzekami, walcząc z rojami much tse-tse, Mark i Delia Owensowie znaleźli drogę do pięknego, dzikiego miejsca - doliny Luangwy w Zambii. Gdy rozbijali obóz, by rozpocząć badania nad lwami, od strony pobliskich gór dobiegły ich strzały. Gangi kłusowników nie tylko zabijały słonie na kość słoniową, ale także praktycznie wzięły w niewolę mieszkańców okolicznych wiosek. Mimo niewyobrażalnych przeciwności losu, Mark i Delia położyli kres kłusownictwu.

Żyjąc w otoczeniu dzikich zwierząt, zauważyli zaskakujące podobieństwa między zachowaniem ludzi i zwierząt. Starsze słonie, zabijane na kość słoniową, zabrały do grobu wiedzę, której nie zdążyły przekazać młodym. Pojawiły się samotne matki, sieroty, hałaśliwe gangi młodych samców… a także pytanie: jak to możliwe, że przy tak niewielkiej liczbie samic w wieku rozrodczym jest tak wiele młodych? Wyjaśnienie tej zagadki poznali dzięki małej, osieroconej słoniczce.

„Pięknie napisana opowieść – uczciwa, zabawna, przejmująca i czasami rozdzierająca serce”.

Alexandra Fuller

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 286

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przedmowa

Sto­sun­kowo nie­da­leko od miej­sca, gdzie spę­dzi­łam w Zambii ostat­nie lata dzie­ciń­stwa, leży dolina tak wyjąt­kowa i zaska­ku­jąca swoim pięk­nem, że gdy raz ją ujrzysz, poczu­jesz jej zapach i usły­szysz jej odgłosy, na zawsze zacho­wasz ją w pamięci. Od tej pory widzisz ją wszę­dzie – w pyle Włoch lub w słońcu Mek­syku – i wra­casz do niej pamię­cią. Dolina tak kipi życiem, że cał­kiem moż­liwe, iż dała mu począ­tek – a jeśli to nie tu powstało samo Życie, to z pew­no­ścią zebrało się tu w nie­spo­ty­ka­nej róż­no­rod­no­ści i wspa­nia­ło­ści. Ten kra­jo­braz sta­nowi ide­alne tło dla stad słoni, spo­koj­nie prze­pra­wia­ją­cych się przez rzekę, lub pawia­nów, filo­zo­ficz­nie przy­glą­da­ją­cych się zacho­dzą­cemu słońcu. Może dla­tego dolina wydaje się nam miej­scem naro­dzin – tak jak­by­śmy znali ją w innych, bar­dziej zna­czą­cych cza­sach.

Ale tej doli­nie – temu wzor­cowi miej­sca, w któ­rym wszy­scy mogli­by­śmy dora­stać, gdy­by­śmy nie­roz­waż­nie nie roz­trwo­nili bogactw naszej przy­rody – gro­ziła nie­mal cał­ko­wita zagłada. W cza­sach mojej mło­do­ści, w latach osiem­dzie­sią­tych, Park Naro­dowy Luan­gwa Pół­nocna (bo wła­śnie o tym miej­scu mówię) był tak pełen uzbro­jo­nych kłu­sow­ni­ków, sko­rum­po­wa­nych pie­niędzmi zdo­by­tymi za zabite sło­nie, że każdy, kto by się do niego zbli­żył, był uwa­żany za ryzy­kanta lub po pro­stu idiotę. Zło prze­żarło nie tylko dolinę, ale i oko­liczne wio­ski, zmu­szone do słu­że­nia kłu­sow­ni­kom, czę­sto opła­ca­nym przez wysoko posta­wio­nych urzęd­ni­ków pań­stwo­wych i biz­nes­me­nów. Wiele osób uwa­żało, że doliny nie da się już ura­to­wać.

Ale wtedy Mark i Delia Owen­so­wie zna­leźli ten park i zako­chali się – wbrew wszel­kiej logice i roz­sąd­kowi – w kra­inie tak ogo­ło­co­nej z życia, że zda­wała się umie­rać. Ta książka to opo­wieść o latach, jakie spę­dzili w doli­nie. To opo­wieść o tym, jak razem z miesz­kań­cami wio­sek i ich wodzami stop­niowo sta­wili opór mrocz­nym cza­som kłu­sow­nic­twa i dopro­wa­dzili dolinę i wio­ski do roz­kwitu. Innymi słowy, Owen­so­wie i miej­scowi miesz­kańcy wspól­nie osią­gnęli coś bar­dzo rzadko spo­ty­ka­nego: rów­no­wagę we współ­ist­nie­niu ludzi z dzi­kimi zwie­rzę­tami oraz stra­te­gię, by ją osią­gnąć – nie jakiś wydu­many, nie­re­alny sen, lecz kon­kretną metodę, która z całym sza­cun­kiem zacho­wy­wała naj­lep­sze ze sta­rych tra­dy­cji i łączyła je z nowymi ide­ami. Ratu­jąc park, Owen­so­wie odnaj­dy­wali samych sie­bie w kpią­cej, cza­sem zło­śli­wie zabaw­nej mądro­ści męż­czyzn i kobiet, z któ­rymi współ­pra­co­wali. To także opo­wieść o nich.

Jed­nakże, choć speł­nia­nie marzeń i wyzna­cze­nie sobie nie­moż­li­wie szla­chet­nego celu może się wyda­wać roman­tyczne, codzien­ność lat spę­dzo­nych wśród chmar pcha­ją­cych się w oczy much i pyłu, mala­rii i samot­no­ści w imię miło­ści do ziemi, huma­ni­ta­ry­zmu i nauki potra­fią znieść tylko ci o lwim sercu. Nie potra­fię wyra­zić, jak wiel­kiej odwagi i poświę­ce­nia – nie wspo­mi­na­jąc już o czy­stej i upar­tej pasji – musiało wyma­gać od Marka i Delii Owen­sów ura­to­wa­nie Parku Naro­do­wego Luan­gwa Pół­nocna, gdy kłu­sow­nicy, sko­rum­po­wani poli­tycy i urzęd­nicy robili wszystko, by zaszko­dzić im i ich pracy. Cza­sem nawet sama zie­mia i zwie­rzęta wyda­wały się nie­wdzięczne. Ale Owen­so­wie, z nie­mal nad­ludzką wytrzy­ma­ło­ścią, nie pod­dali się, aż osią­gnęli cel – dolinę wolną od kłu­sow­nic­twa.

Nie­dawno wró­ci­łam do Zambii, by napi­sać arty­kuł, i spę­dzi­łam tro­chę czasu z Ham­me­rem Sim­wingą (pro­te­go­wa­nym Owen­sów, kimś w rodzaju regio­nal­nego doradcy do spraw rol­nic­twa, dokład­nie tak hero­icz­nym, jak opi­suje go ta książka) i pozna­łam położne, psz­cze­la­rzy, rol­ni­ków, hodow­ców ryb i skle­pi­ka­rzy, o któ­rych czy­tamy na tych kar­tach. Praca roz­po­częta przez Owen­sów prze­trwała także po ich odjeź­dzie, a nie ma na świe­cie pięk­niej­szego hołdu. Jak powie­dział miesz­ka­niec wio­ski: „Nie można oddzie­lić Owen­sów od tego miej­sca. To, co zro­bili, zmie­niło nasze życie na lep­sze”. To prawda, nie można oddzie­lić Owen­sów od tej kra­iny, która wro­sła w ich serca już na zawsze.

Ale­xan­dra Ful­ler

Prolog

PRO­LOG

Mark

Jeden znak wszyst­kich ludzi krewni1.

Wil­liam Sha­ke­spe­are

Gęsta mgła, ciężka i biała, opa­dła na wzgó­rza kra­iny Masa­jów w Kenii. Zwol­ni­łem, ale odcią­gną­łem drą­żek ste­ro­wa­nia, nie chcąc tra­cić wyso­ko­ści. Główny wir­nik naszego śmi­głowca wyszar­pał białe strzępy z pod­brzu­sza chmury i zosta­wił za nami wiel­kie spi­rale opa­rów. Przez roz­dar­cie w bieli mignęły poło­żone pięt­na­ście metrów niżej mala­chi­to­wo­zie­lone wzgó­rza, usiane aka­cjami o pła­skich koro­nach i galo­pu­ją­cymi żyra­fami – praw­dziwa pocz­tówka z Afryki – po czym znowu zni­kły za kłę­bia­stą mgłą. Lecie­li­śmy dalej, a opary ciężko osia­dały na szczy­tach, zmu­sza­jąc nas do omi­ja­nia ich z daleka. Ale potem biała zawie­sina zaczęła też gęst­nieć w doli­nach; zie­mia szybko zni­kała nam z oczu.

Wci­sną­łem guzik inter­komu.

– Musimy lądo­wać, dopóki jesz­cze coś widać. Pomóż mi zna­leźć miej­sce.

Delia przy­ci­snęła czoło do szyby kok­pitu, roz­glą­da­jąc się po tere­nie. Wszę­dzie tylko zale­sione doliny i zbyt strome zbo­cza wzgórz. Zero szans na lądo­wa­nie.

Po pra­wej, nieco nad nami, widać było jeden zaokrą­glony szczyt, ale chmury już się nad nim mościły jak gęsi w gnieź­dzie. Prze­chy­li­łem heli­kop­ter na bok i wzbi­łem się wyżej. Wylą­do­wa­li­śmy; jesz­cze zanim łopaty wir­nika prze­stały się poru­szać, stra­ci­li­śmy widocz­ność.

Nasz obóz w doli­nie Luan­gwy w Zambii na­dal był odda­lony od nas o nie­mal pół­tora tysiąca kilo­me­trów. To ponad dzie­sięć godzin lotu. Nie zdo­ła­li­by­śmy wró­cić przed zmro­kiem.

Roz­pię­li­śmy pasy bez­pie­czeń­stwa, otwo­rzy­li­śmy drzwi i wysie­dli­śmy. Oto­czyło nas wonne, wil­gotne powie­trze i nie­re­alna, nie­mal wyczu­walna doty­kiem cisza. Takiej kom­plet­nej nie­obec­no­ści dźwięku doświad­czy­łem tylko wśród sta­rych lasów połu­dniowo-wschod­niej Ala­ski, gdzie pasma mchu, pora­sta­jące pnie i gałę­zie drzew i zale­ga­jące na ziemi, wchła­niają wszel­kie odgłosy tak dosko­nale, że sły­szy się tylko bicie wła­snego serca. Sto­jąc z Delią obok oto­czo­nego mgłą heli­kop­tera, sły­sza­łem tylko od czasu do czasu stu­ka­nie sty­gną­cego wir­nika.

Potem przez czą­steczki mgły tak wiel­kie, że łasko­tały nas w nosy, prze­bił się wesoły, czy­sty dźwięk dzwo­necz­ków. Począt­kowo wyda­wało się, że dobiega z daleka i jakby ze wszyst­kich stron naraz. Potem stał się wyraź­niej­szy i oka­zało się, że jego źró­dło znaj­duje się po pra­wej, więc zro­bi­li­śmy parę kro­ków w tę stronę, zacie­ka­wieni tajem­nicą melo­dii, która zda­wała się ema­no­wać z serca ukry­tych wzgórz.

Począt­kowo sądzi­łem, że ten szkar­łatny, zanu­rzony we mgle kształt to zjawa lub wytwór mojej wyobraźni. Potem, jak wspo­mnie­nie, które stop­niowo powraca z mro­ków nie­pa­mięci, zyskał kształt i wyra­zi­stość. Zbli­ża­jąc się do nas, zda­wał się rosnąć w nie­skoń­czo­ność.

Masaj­ski wojow­nik, mie­rzący pew­nie ze dwa metry, wyło­nił się z wiru­ją­cych opa­rów. Jego sze­ro­kie ramiona otu­lały fałdy czer­wo­nej szaty rubega, a z uszu zwi­sały wiel­kie mie­dziane koła. Miał surową twarz o ostrych rysach, przy­po­mi­na­jącą heba­nową rzeźbę, a w ręce niósł długą włócz­nię o sze­ro­kim ostrzu.

– Jambo. – Minął nas, pod­szedł do naszego Bell JetRan­gera i obszedł go, prze­su­wa­jąc dłońmi po jego gład­kim, kre­mo­wym kadłu­bie i szy­bie z plek­si­glasu. – Tsk-a!

Uśmiech­nął się i poru­szył wir­ni­kiem na ogo­nie, jakby bawił się ogrom­nym kol­czy­kiem.

Poja­wiły się trzy kobiety z tykwami. Pro­wa­dziły kozy, któ­rym na szy­jach pobrzę­ki­wały obroże z małych dzwo­necz­ków. Kobiety zatrzy­mały się, patrząc z zacie­ka­wie­niem na śmi­gło­wiec, i zaszep­tały mię­dzy sobą. Stop­niowo ze wszyst­kich stron dobiegł nas pomruk gło­sów. Mgła powoli się roz­rze­dziła i zaczęła się uno­sić. Ujrze­li­śmy sunące ku nam po zie­lo­nym aksa­mi­cie wzgórz małe grupki jaskrawo odzia­nych Masa­jów. Oto­czyli nas tłum­nie, a gdy zaczą­łem lać z kani­stra paliwo do zbior­nika śmi­głowca, każdy z nich sta­rał się poło­żyć na nim choć palec, by pomóc poić dziwne pta­szy­sko.

Gdy uzu­peł­ni­łem paliwo, sta­nę­li­śmy, cze­ka­jąc, aż chmury się uniosą. Ota­czało nas trzy­dzie­stu do czter­dzie­stu Masa­jów. Delia chciała się bli­żej przyj­rzeć ozdo­bio­nej pacior­kami tykwie – peł­nej mleka z byczą krwią – którą jedna z dziew­cząt miała zawie­szoną na rze­myku na szyi. Inni poka­zali nam swoje bran­so­lety, włócz­nie i noże, naj­wy­raź­niej zasko­czeni, że te przed­mioty cie­ka­wią nas tak bar­dzo, jak ich cie­ka­wił nasz śmi­gło­wiec. Inna dziew­czyna z nie­śmia­łym chi­cho­tem wycią­gnęła rękę i ostroż­nie dotknęła pasma jedwa­bi­stych wło­sów Delii. Deli­kat­nie potarła je w pal­cach. Dzie­liło nas wszystko, a jed­nak czu­li­śmy, że ci ludzie są nam bli­scy, jak­by­śmy znali się z nimi od dawna.

Mgła unio­sła się i słońce prze­biło się przez białe opary, zale­wa­jąc zie­lo­no­złote wzgó­rza łagod­nym bla­skiem. Nie­chęt­nie poże­gna­li­śmy się z naszymi nowymi przy­ja­ciółmi. Zanim wystar­to­wa­li­śmy, pod­sze­dłem z wojow­ni­kiem do wir­nika na ogo­nie i zro­bi­łem koli­sty ruch ręką, a potem prze­su­ną­łem pal­cem po gar­dle. Chcia­łem mu wytłu­ma­czyć, co się sta­nie, gdy ktoś podej­dzie za bli­sko. Męż­czy­zna roz­ło­żył dłu­gie ręce i – jak peli­kan łowiący ryby – ruszył wokół śmi­głowca, zaga­nia­jąc wszyst­kich na skraj szczytu. Wsko­czy­li­śmy do śmi­głowca, unie­śli­śmy się w górę, a potem zro­bi­li­śmy kółko nad pozdra­wia­ją­cym nas tłum­kiem, na­dal ota­cza­ją­cym miej­sce, które przed chwilą zaj­mo­wa­li­śmy. Potem doda­łem gazu, a Masa­jo­wie sta­nęli w gru­pie i machali nam na poże­gna­nie. Na szczy­cie wzgó­rza nie pozo­stał po nas żaden ślad, jak­by­śmy ni­gdy na nim nie wylą­do­wali.

* * *

Dzie­sięć godzin i trzy kraje póź­niej zapa­dła ciem­ność, czarna i nie­prze­nik­niona pod grubą war­stwą chmur, które zasło­niły gwiazdy. Wra­ca­jąc z Nairobi, gdzie nasz śmi­gło­wiec prze­szedł kon­trolę, zatrzy­ma­li­śmy się tylko na tan­ko­wa­nie w Dodo­mie, sto­licy Tan­za­nii, i na pust­ko­wiu w połu­dnio­wej czę­ści tego kraju. Czter­dzie­ści minut póź­niej roz­pro­szone świa­tła osad na zachód od Kasamy w Zambii zni­kły i zosta­li­śmy sam na sam z obawą, że nie znaj­dziemy naszego obozu w tym atra­men­to­wym mroku. Nasze twa­rze, oświe­tlone zie­lo­nym bla­skiem urzą­dzeń na desce roz­dziel­czej, wyglą­dały jak hal­lo­we­enowe maski. Gdzieś daleko za górami Muczinga, w dzi­czy nie­opo­dal doliny Luan­gwy leżała Marula-Puku, od ośmiu lat nasz obóz, dom i baza wypa­dowa.

Czę­sto lata­łem nocą nad dziką Afryką przy świe­tle gwiazd, a cza­sem księ­życa. Zawsze było to urze­ka­jące doświad­cze­nie – jak­bym się uno­sił w wodach pło­do­wych. Orien­to­wa­łem się w swoim poło­że­niu na pod­sta­wie wznie­sień i pagór­ków. Ale teraz byłem krań­cowo wyczer­pany i nie mia­łem nawi­ga­cyj­nego wspar­cia. Musia­łem zawie­rzyć wła­snym zmy­słom.

Przede mną wzno­siły się podobne do zębów niskie szczyty gór Muczinga, przy­kryte podusz­kami chmur. Nie potra­fi­łem stwier­dzić, gdzie się koń­czą. Przed zej­ściem w dół do leżą­cej kilo­metr niżej doliny Luan­gwy musie­li­śmy pole­cieć na wschód, by omi­nąć góry, pozo­sta­jąc poni­żej chmur. Bałem się lotu w chmu­rach w ciem­no­ści, a gdyby zasło­niły one góry, nie mogli­by­śmy się przez nie prze­bić. Mój GPS wysiadł wiele tygo­dni wcze­śniej. Wyzna­cza­łem bez­pieczną drogę tylko na pod­sta­wie nota­tek robio­nych od opusz­cze­nia Kasamy, odczy­tów kom­pasu, pręd­ko­ści i wyso­ko­ścio­mie­rza. I nie wie­dzia­łem, czy prośba o posta­wie­nie wzdłuż lądo­wi­ska flar z puszek po mleku – wysłana tele­fo­nicz­nie z Nairobi do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a stam­tąd fak­sem do Mpiki, drogą radiową do głów­nego obo­zo­wi­ska i wresz­cie samo­cho­dem do lądo­wi­ska – została ode­brana i zro­zu­miana. Jeśli nie, będę musiał ostroż­nie scho­dzić do lądo­wa­nia, aż zoba­czę zie­mię w reflek­to­rach śmi­głowca, a wtedy zna­leźć Lubongę i pole­cieć wzdłuż niej na pół­noc lub połu­dnie do obozu. A odna­le­zie­nie pasa star­to­wego było rów­nie trudne.

Poni­żej po pra­wej zauwa­ży­łem gro­madkę żół­to­po­ma­rań­czo­wych mru­ga­ją­cych świa­te­łek, jakby ognisk.

– To pew­nie Mano – powie­dzia­łem niepew­nie do Delii. Ni­gdy nie widzia­łem obozu straż­ni­ków przy­rody z takiej wyso­ko­ści. Coś mi się tu nie zga­dzało. Ale jeśli się nie myli­łem, przed nami powinny się znaj­do­wać góry. Śmi­gło­wiec wzbił się wyżej, aż ujrze­li­śmy smużki chmur. Mia­łem nadzieję, że ster­czące gór­skie szczyty zosta­wi­li­śmy daleko w dole. Wyobra­zi­łem sobie, jak któ­ryś z nich roz­dziera cienką alu­mi­niową powłokę pod naszymi sto­pami. – Musimy się znaj­do­wać już bar­dzo wysoko – wma­wia­łem sobie.

Ale zmę­cze­nie i ciem­no­ści zasiały we mnie zwąt­pie­nie.

Ogni­ska Mano zostały za nami, a my lecie­li­śmy w czarną próż­nię nad dzi­czą doliny Luan­gwy. Nie­prze­nik­nione ciem­no­ści i nie­usta­jący strach przed zde­rze­niem ze skalną ścianą spra­wiły, że nagle nie­świa­do­mie zwol­ni­łem ze stu do sześć­dzie­się­ciu węzłów. Uświa­do­mi­łem to sobie, nabra­łem pręd­ko­ści i spró­bo­wa­łem się uspo­koić.

– Gdzie ten obóz? Nie powin­ni­śmy już widzieć świa­teł? – spy­tała Delia cichym gło­si­kiem.

– Trzy­maj się, zaraz się poja­wią.

– A jeśli nie? Co wtedy?

* * *

W 1971 roku, jako mło­dzi stu­denci zanie­po­ko­jeni tem­pem, w jakim zni­kały dzi­kie afry­kań­skie zwie­rzęta, zro­bi­li­śmy sobie urlop i przez dwa lata podej­mo­wa­li­śmy się doryw­czych prac, by zaro­bić pie­nią­dze na pro­jekt ochrony gepar­dów. W począt­kach 1974 roku, rok po ślu­bie, sprze­da­li­śmy cały nasz doby­tek, kupi­li­śmy bilety w jedną stronę i pole­cie­li­śmy do Johan­nes­burga w RPA. Po paru mie­sią­cach tra­fi­li­śmy na pusty­nię Kala­hari w Bot­swa­nie, w doli­nie ska­mie­nia­łej pra­sta­rej rzeki, gdzie w kępie kol­cza­stych drzew roz­bi­li­śmy pro­wi­zo­ryczny obóz – i zosta­li­śmy w nim na sie­dem lat.

Poza kil­koma gru­pami Busz­me­nów byli­śmy jedy­nymi ludźmi na tere­nie wiel­ko­ści Irlan­dii: naj­bliż­sza wio­ska, Maun, znaj­do­wała się ponad dwie­ście kilo­me­trów od nas, więc czę­sto mie­sią­cami nie widy­wa­li­śmy ludzi. Co roku przez osiem mie­sięcy na zie­mię nie spa­dała ani kro­pla desz­czu, a susze trwały nawet latami. Ale trudy życia na pust­ko­wiu i wydzie­la­nie sobie dzien­nie około czte­rech litrów wody zwo­żo­nej w porze suchej aż nadto wyna­gra­dzały nam inne rze­czy. Więk­szość lwów, lam­par­tów, hien bru­nat­nych i pozo­sta­łych dzi­kich zwie­rząt z tej oko­licy ni­gdy nie widziała czło­wieka. Ni­gdy nie ści­gano ich samo­cho­dami, nie strze­lano do nich i nie krzyw­dzono, więc budzi­li­śmy ich naiwne zacie­ka­wie­nie, co czę­sto pro­wa­dziło do inte­re­su­ją­cych spo­tkań.

Ponie­waż nie mie­li­śmy pie­nię­dzy na namiot, pod­czas obser­wa­cji zwy­cza­jów sza­kali cza­pra­ko­wych, hien bru­nat­nych i lwów sypia­li­śmy na ziemi lub na pace naszego sfa­ty­go­wa­nego land rovera. Obiek­tami naszych wie­lo­let­nich badań stały się hieny i lwy, ponie­waż gepardy były zbyt nie­liczne. W począt­kach dru­giego roku dosta­li­śmy od kom­pa­nii myśliw­skiej z Maun spło­wiały, podarty namiot. Pierw­szej nocy, którą w nim spę­dzi­li­śmy na cien­kich płach­tach pianki, obu­dził mnie jakiś syk i cię­żar na nogach. Noc była bez­k­się­ży­cowa, ale przez okienko z siatki koło mojej głowy wpa­dało nieco świa­tła; widzia­łem w oddali zadrze­wioną piasz­czy­stą wydmę. Po moim śpi­wo­rze pełzł jakiś gad, chrzęsz­cząc łuskami po nylo­nie. Zamar­łem. Dźwięk się powtó­rzył. Cię­żar powoli zaczął się prze­su­wać po mojej nodze. Ostroż­nie się­gną­łem za głowę po latarkę. Zamie­rza­łem wal­nąć nią żmiję, gdyby zbli­żyła się do mojej twa­rzy. Ale potem usły­sza­łem pomruki, piski i ciężki oddech – jakby jakieś duże stwo­rze­nie spo­ży­wało suty posi­łek.

Unio­słem głowę i u naszych stóp ujrza­łem dwa lwy o czar­nych grzy­wach, obwą­chu­jące śpi­wory. Ich wibrysy dra­pały nylon jak druty. Zasło­ni­łem dło­nią usta Delii, która gwał­tow­nie otwo­rzyła oczy i szep­ną­łem:

– Lwy… w namio­cie!

Leże­li­śmy nie­ru­chomo przez parę minut, gdy dwa samce zaspo­ka­jały swoją cie­ka­wość. Potem ode­szły dostoj­nie, jeden za dru­gim, ścieżką pro­wa­dzącą przez obóz. Wsta­li­śmy, ubra­li­śmy się i pobie­gli­śmy za nimi. Lwy zatrzy­mały się w naszej kuchni pod gołym nie­bem. Ścią­gnęły zawie­szone dla ochrony na drze­wie worki z kaszką kuku­ry­dzianą i cebulą i roz­darły je, obwą­chały miej­sce, w któ­rym zeszłego wie­czora wyla­li­śmy pomyje, potem opry­skały moczem ulu­biony krzak i poło­żyły się w niskiej tra­wie tuż obok obo­zo­wi­ska. Delia i ja sta­li­śmy w mil­cze­niu nie­spełna trzy metry od nich i przy­glą­da­li­śmy się, jak wscho­dzące słońce wyła­nia się zza ich bar­ków.

* * *

Pod­czas naszych sied­miu lat na Kala­hari lwy i hieny bru­natne sia­dy­wały przy naszym ogni­sku i obwą­chi­wały nasze włosy, a młode hieny nawet sku­bały nam palce, gdy opi­sy­wa­li­śmy ich zacho­wa­nie. Lam­party wyle­gi­wały się na gałę­ziach drzew nad namio­tem, a sza­kale kra­dły nam jedze­nie ze stołu. Gdy raz zasnę­li­śmy na sawan­nie, stado lwów poło­żyło się wokół nas. Nie­które znaj­do­wały się na wycią­gnię­cie ręki.

Towa­rzy­szy­li­śmy dwu­let­nim lwom, gdy po ustą­pie­niu suszy po raz pierw­szy w życiu ujrzały sto­jącą wodę. Prze­ko­na­li­śmy się, że hieny bru­natne są raczej zwie­rzę­tami stad­nymi niż samot­ni­kami, za które je do tej pory uwa­żano, i że samice przy­gar­niają i wycho­wują sie­roty ze stada. Udo­ku­men­to­wa­li­śmy jedną z naj­więk­szych migra­cji anty­lop w Afryce – i dowie­dzie­li­śmy się, że ogro­dze­nia, budo­wane przez rząd za pie­nią­dze poży­czone od Banku Świa­to­wego i sub­wen­cje z Unii Euro­pej­skiej, zagra­dzają drogę zwie­rzę­tom, dopro­wa­dza­jąc do śmierci setek tysięcy z nich i ruj­nu­jąc jeden z ostat­nich wiel­kich, względ­nie dobrze zacho­wa­nych eko­sys­te­mów kon­ty­nentu. Gdy napi­sa­li­śmy o tej kata­stro­fie w naszej pierw­szej książce Zew Kala­hari, rząd Bot­swany zmu­sił nas do wyjazdu, choć rok póź­niej, gdy nie było nas już w tym kraju, cof­nął tę decy­zję.

W maju 1986 roku pole­cia­łem naszą ces­sną 180 z Johan­nes­burga do Lusaki w Zambii, by szu­kać nowego miej­sca badań. Jed­nak tydzień póź­niej siły powietrzne RPA zbom­bar­do­wały bazy Afry­kań­skiego Kon­gresu Naro­do­wego w tym mie­ście. Co zro­zu­miałe, Zambij­czycy mieli nerwy napięte do osta­tecz­no­ści, spo­dzie­wa­jąc się inwa­zji na pełną skalę. Pla­katy i ogło­sze­nia w publicz­nym radiu i tele­wi­zji wzy­wały oby­wa­teli do szu­ka­nia na wła­sną rękę ter­ro­ry­stów opi­sy­wa­nych jako biali ludzie, ponie­waż RPA miała biały rząd. Ame­ry­kań­ski Depar­ta­ment Stanu dora­dzał Ame­ry­ka­nom nie prze­kra­czać gra­nicy Zambii, ale nam się spie­szyło, by zna­leźć bazę i roz­po­cząć nowe bada­nia, więc nie zmie­ni­li­śmy pla­nów.

Wylą­do­wa­łem w Lusace i wła­śnie zamy­ka­łem samo­lot, gdy dopadł mnie oddział żan­dar­me­rii z kałasz­ni­ko­wami. Zosta­łem wzięty pod ręce i odpro­wa­dzony do małego poko­iku na lot­ni­sku, gdzie mnie prze­słu­chano. Nie wie­dzia­łem wtedy, że nasza nie­dawno kupiona ces­sna to taki sam model, jak samo­loty uży­wane przez lot­nic­two RPA do lotów roz­po­znaw­czych. Zga­dzał się nawet układ kolo­rów i połu­dnio­wo­afry­kań­ska reje­stra­cja. Poli­cjanci trzy­mali mnie przez osiem godzin. W końcu uwie­rzyli, że nie jestem szpie­giem i pozwo­lili mi odejść.

Wró­ci­łem do Johan­nes­burga komer­cyj­nym lotem, po czym razem z Delią ruszy­li­śmy w podróż dwoma samo­cho­dami z przy­czepą i kon­te­ne­rem ze sprzę­tem potrzeb­nym do roz­po­czę­cia badań w jesz­cze nie­zna­nym miej­scu. W tej ody­sei towa­rzy­szyła nam ekipa fil­mowa z „Natio­nal Geo­gra­phic”, ojciec i syn.

Wkrótce po prze­pły­nię­ciu pro­mem przez rzekę Zambezi z Bot­swany do Zambii zauwa­ży­li­śmy dwa drągi, leżące po obu stro­nach szosy. Sta­nę­li­śmy, pamię­ta­jąc ostrze­że­nia przed licz­nymi w tym kraju i czę­sto trud­nymi do zauwa­że­nia blo­ka­dami, więc sta­nę­li­śmy. Nikt się nie poja­wił, a zatem poje­cha­li­śmy dalej. Dwa­dzie­ścia minut póź­niej w lusterku wstecz­nym zoba­czy­łem wielką, odra­paną cię­ża­rówkę wojsk NRD z ponad trzy­dziestką żoł­nie­rzy i cywili, któ­rzy wrzesz­czeli i wygra­żali nam pię­ściami. Dziko koły­sząca się na boki, jadąca jed­nym kołem po pobo­czu cię­ża­rówka zrów­nała się z nami. Jakiś żoł­nierz wyce­lo­wał we mnie kara­bin i zmu­sił mnie do zatrzy­ma­nia się. Potem wsko­czył do szo­ferki, wbił mi lufę w kark i wrza­snął, owie­wa­jąc mnie odde­chem cuch­ną­cym piwem, że mnie zastrzeli, ponie­waż zlek­ce­wa­ży­łem blo­kadę. Kazał mi zawró­cić do miej­sca, w któ­rym zauwa­ży­łem drągi. Zapro­wa­dzono nas do ukry­tej w zaro­ślach, kry­tej strze­chą chaty.

Żoł­nie­rze prze­słu­chi­wali nas przez pra­wie godzinę, a nasze odpo­wie­dzi jesz­cze bar­dziej ich roz­ju­szały. Potem Delia przy­po­mniała sobie, że mamy ze sobą zdję­cie z przy­ję­cia u pre­zy­denta Kaundy, który zapro­sił nas do swo­jej rezy­den­cji, gdy wyra­bia­li­śmy sobie pozwo­le­nia na pro­wa­dze­nie badań. Nieco ode­tchną­łem, gdy wycią­gnęła je ze sterty naszych doku­men­tów.

Męż­czyźni nagle bar­dzo spo­waż­nieli – i zaczęli nas prze­pra­szać.

– Pro­szę, powiedz­cie pre­zy­den­towi, że tylko wyko­ny­wa­li­śmy obo­wiązki.

– Oczy­wi­ście.

I znowu ruszy­li­śmy w drogę.

Ogłu­szeni tym sur­re­ali­stycz­nym wyda­rze­niem, dotar­li­śmy do Lusaki, w któ­rej napię­cie aż trzesz­czało. Nawet małe dzieci pod­bie­gały do poli­cjan­tów, zgła­sza­jąc im naszą obec­ność. Naj­wy­raź­niej w mie­ście zapa­no­wało coś w rodzaju nie­ofi­cjal­nego stanu wojen­nego, więc ucie­kli­śmy stam­tąd naj­szyb­ciej jak się dało. W dłu­giej dro­dze na pół­noc z Lusaki do Mpiki roz­bi­li­śmy obóz w ciem­no­ściach i ukry­li­śmy samo­chody w zaro­ślach daleko od drogi, zamió­tł­szy ślady opon gałę­ziami, żeby ban­dyci i patrole nas nie zna­leźli. Zali­czy­li­śmy jesz­cze dobrą dzie­siątkę blo­kad; uzbro­jeni żoł­nie­rze w heł­mach, z któ­rych ster­czały gałązki, prze­trzą­sali nasze bagaże, doma­gali się nyama (mięsa, prze­waż­nie z nie­le­gal­nie upo­lo­wa­nych dzi­kich zwie­rząt). Mieli prze­krwione, złe oczy i trzy­mali roze­dr­gane palce na spu­stach. Powie­trze było suche jak proch i zda­wało się rów­nie wybu­chowe.

Parę lat póź­niej Zambij­czycy zatę­sk­nili za praw­dziwą demo­kra­cją z dwu­par­tyj­nym sys­te­mem – i zaczęli się jej doma­gać. W cza­sie wyjąt­kowo poko­jo­wej trans­for­ma­cji w 1992 roku odbyły się pierw­sze od czasu unie­za­leż­nie­nia się od kolo­nial­nego rządu wolne i spra­wie­dliwe wybory pre­zy­denc­kie. Jed­nak atmos­fera poli­tyczna, która powi­tała nas w 1986 roku i w któ­rej żyli­śmy przez następną dekadę, była znacz­nie bar­dziej zło­wroga niż obec­nie.

Gdy zapro­po­no­wa­li­śmy, że podej­miemy pracę w Parku Naro­do­wym Luan­gwa Pół­nocna, urzęd­nicy oznaj­mili, że go skre­ślili, ponie­waż brak im środ­ków na jego ochronę i zarzą­dza­nie. W rezul­ta­cie dosko­nale zor­ga­ni­zo­wane gangi kłu­sow­ni­ków i prze­myt­ni­ków kości sło­nio­wej, cza­sem gro­ma­dzą­cych się w ponad­stu­oso­bo­wych obo­zach, bez­kar­nie zarzy­nały dziką zwie­rzynę.

* * *

W końcu dotar­li­śmy do Mpiki i uto­ro­wa­li­śmy sobie drogę do odda­lo­nej od cywi­li­za­cji i zachwy­ca­ją­cej dzi­kim pięk­nem doliny Luan­gwy w pół­nocno-wschod­nim zakątku Zambii. Park Naro­dowy Luan­gwa Pół­nocna został zanie­dbany przez rząd. Był nie­mal zupeł­nie nie­zba­dany i słabo znany wszyst­kim z wyjąt­kiem kłu­sow­ni­ków. Posta­no­wi­li­śmy dalej pro­wa­dzić tu bada­nia nad życiem lwów.

Pod­czas budowy naszej pierw­szej gli­nia­nej lepianki usły­sze­li­śmy strzały w pobliżu. Wkrótce dowie­dzie­li­śmy się, że kłu­sow­nicy wybili nie­mal dwa tysiące noso­roż­ców i dwa­na­ście tysięcy słoni dla ich cio­sów, i że co roku ubywa kolejny tysiąc słoni. Gangi liczące po sto czter­dzie­ści osób regu­lar­nie zapusz­czały się w gąszcz parku i ota­cza­ją­cych go dzi­kich oko­lic. Na dwóch trze­cich tego terenu kom­plet­nie wystrze­lano wszyst­kie zwie­rzęta więk­sze od kró­li­ków. Kłu­sow­nicy, któ­rzy dzia­łali cał­kiem jak kar­tele nar­ko­ty­kowe, dosłow­nie wytrze­bili dzi­kie zwie­rzęta w sie­dem­na­stu z dzie­więt­na­stu par­ków naro­do­wych Zambii.

Ame­ry­ka­nom trudno jest w pełni pojąć, jak nie­sta­bilna sytu­acja panuje w kraju, któ­rego lud nie­ustan­nie żyje na kra­wę­dzi z powodu spo­rów poli­tycz­nych i braku nawet naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych arty­ku­łów, jak drewno, woda i jedze­nie. Wła­śnie dla­tego kłu­sow­nic­two na wielką skalę jest taką zbrod­nią – ponie­waż osta­tecz­nie pozba­wia lud­ność jedy­nego odna­wial­nego zasobu, który mógłby zapew­nić miej­sco­wym miesz­kań­com wyży­wie­nie, ubra­nie i przy­szłość.

Zwró­ci­li­śmy się o pomoc do oko­licz­nych straż­ni­ków, ale w obo­zie zna­leź­li­śmy tylko sie­dem osób, które miały ochra­niać cały park. Bra­ko­wało im dosłow­nie wszyst­kiego. W tam­tych cza­sach wielu zambij­skich straż­ni­ków kłu­so­wało lub przyj­mo­wało łapówki od kłu­sow­ni­ków, żeby prze­trwać.

Przez następne dzie­sięć lat, z pomocą hoj­nych spon­so­rów z całego świata i dzia­ła­ją­cej z poświę­ce­niem ekipy, wdro­ży­li­śmy Pro­jekt Ochrony Luan­gwy Pół­noc­nej. Dzięki niemu spro­wa­dzi­li­śmy do parku kolej­nych straż­ni­ków wypo­sa­żo­nych w broń i zapasy wystar­cza­jące do wyko­ny­wa­nia zadań. I straż­nicy zaczęli wyko­ny­wać swoje zada­nia.

Jed­no­cze­śnie pro­po­no­wa­li­śmy pracę kłu­sow­ni­kom, przy­szłym kłu­sow­ni­kom i innym miesz­kań­com wio­sek. Zapew­nia­li­śmy pożyczki i szko­le­nia dla tych, któ­rzy chcieli zało­żyć wła­sną firmę i upra­wiać zie­mię. Uczy­li­śmy kobiety udzie­la­nia pierw­szej pomocy i przyj­mo­wa­nia poro­dów, zapew­ni­li­śmy pod­sta­wowe lekar­stwa przy­chod­niom, opra­co­wa­li­śmy pro­gramy nauki o ochro­nie przy­rody dla miej­sco­wych szkół – a to nie wszystko. Począt­kowo sku­pi­li­śmy się na poma­ga­niu czter­na­stu wio­skom, naj­bar­dziej powią­za­nym z kłu­sow­ni­kami. Po czte­rech latach wpro­wa­dza­nia pro­jek­tów pilo­ta­żo­wych wśród miej­sco­wych poja­wiła się ini­cja­tywa i chęć samo­po­mocy. Repre­zen­tanci innych wio­sek zaczęli pro­sić o nasz pro­gram, by dzięki niemu móc roz­wi­jać swoją spo­łecz­ność.

W począt­kach lat dzie­więć­dzie­sią­tych, gdy zaczyna się ta histo­ria, ONZ wpro­wa­dziła zakaz mię­dzy­na­ro­do­wego han­dlu kością sło­niową. Pro­po­no­wane przez nas alter­na­tywne spo­soby zara­bia­nia stały się bar­dziej atrak­cyjne dla miesz­kań­ców wio­sek. Kłu­sow­nic­two na wielką skalę gwał­tow­nie zma­lało, ale do tego czasu zgi­nęło dzie­więć­dzie­siąt trzy pro­cent słoni, a my nie wie­dzie­li­śmy, czy uda nam się odbu­do­wać ich popu­la­cję. Zakaz han­dlu kością sło­niową był roz­pa­try­wany na nowo co dwa lata; gdyby go znie­siono, kłu­sow­nicy znowu pod­nie­śliby głowy.

Suk­ces naszego pro­jektu przy­niósł jego wła­sne nie­po­ko­jące pro­blemy. Ludzie, któ­rzy zaro­bili miliony na kłu­sow­nic­twie, chcieli się nas pozbyć w odwe­cie za popsu­cie im inte­re­sów. Kazali swoim słu­gu­som strze­lać do naszego samo­lotu, wysłali zabój­ców do naszego obozu w buszu i usi­ło­wali nas skom­pro­mi­to­wać w oczach poli­ty­ków. Miesz­kańcy wio­sek, w tym wielu byłych kłu­sow­ni­ków, ostrze­gali nas, że nasi prze­ciw­nicy zbyt wiele tracą na zaka­zie han­dlu kością sło­niową, żeby się pod­dać i że jest tylko kwe­stią czasu, kiedy nas dopadną.

* * *

Tej nocy 1993 roku pod­czas dłu­giego lotu powrot­nego z Nairobi nie wie­dzie­li­śmy, co nas czeka.

– Mark, gwiazda!

Delia wska­zała mi coś przed nami. Przyj­rza­łem się uważ­nie bla­do­żół­temu świa­tełku. Znaj­do­wało się dokład­nie na wprost – ale tak nisko, że powi­nien je zasło­nić hory­zont. A w miarę jak się do niego zbli­ża­li­śmy, zda­wało się speł­zać jesz­cze niżej.

– To nie gwiazda – to nasza flara! – krzyk­ną­łem.

– Ale nie bły­ska.

– Zacznie, gdy się zbli­żymy.

Usi­ło­wa­łem mówić opty­mi­stycz­nie, ale opie­ra­łem się sil­nej poku­sie, by zejść do lądo­wa­nia. Na­dal nie mia­łem pew­no­ści, że ta poje­dyn­cza iskierka, jedyna na tysią­cach kilo­me­trów kwa­dra­to­wych, znaj­duje się na naszym lądo­wi­sku.

Gdy się zbli­ży­li­śmy, zoba­czy­łem zasi­laną bate­rią sło­neczną lampę, migo­czącą niczym świe­tlik, i już wie­dzia­łem, że jeste­śmy w domu. Dzię­ko­wa­łem w myślach wszyst­kim tym, któ­rzy nas nie zawie­dli i zapa­lili lampę. W miarę jak scho­dzi­li­śmy coraz niżej, poma­rań­czo­wo­czer­wone ogniki zapło­nęły po obu stro­nach lądo­wi­ska. To nasz asy­stent Mil­fred biegł wzdłuż pasa, zapa­la­jąc stare puszki po mleku, wypeł­nione pia­skiem, szma­tami i ropą.

Skie­ro­wa­łem heli­kop­ter w dół i zosta­wi­łem kilo­me­try ciem­no­ści za sobą.

Od Autorów

Pre­zy­dent Zambii, Levi Mwa­na­wasa2, pod­jął chwa­lebną i bez­pre­ce­den­sową próbę oczysz­cze­nia rządu z korup­cji. Poczy­nił w tej kwe­stii wiel­kie postępy, na któ­rych zyskała lud­ność tego kraju i jego dzi­kie zwie­rzęta. Wymie­nieni w tej opo­wie­ści sko­rum­po­wani urzęd­nicy zostali powo­łani przez dwa poprzed­nie rządy. Mieli bez­po­średni zwią­zek z zabi­ja­niem słoni i prze­my­tem kości sło­nio­wej. Dzia­łali prze­ciwko nam i innym, sta­ra­ją­cym się ogra­ni­czyć kłu­sow­nic­two. Dla zacho­wa­nia ano­ni­mo­wo­ści zmie­ni­li­śmy ich imiona i funk­cje. Wielu z nich zostało zwol­nio­nych z pracy i/lub uwię­zio­nych przez urzęd­ni­ków nowego rządu.

Mapy

Rozdział 1. Dar

1

DAR

Delia

Dar świata dla tego, kto go przyj­mie.

Richard Bach

…pod­czas zalo­tów i spół­ko­wa­nia mię­dzy sam­cami i sami­cami wystę­puje kon­flikt inte­re­sów.

J.R.Krebs i N.B.Davies

Mię­dzy drze­wami w lesie, w kol­cza­stym poszy­ciu, pod splą­ta­nymi gałąz­kami ist­nieje miej­sce, które jest bar­dziej kolo­rem niż tere­nem. To sza­rość malo­wana zwi­sa­ją­cymi kona­rami i dale­kimi gałę­ziami, które sta­piają się ze sobą, two­rząc nicość. Nie jest to cień, ale pauza w kra­jo­bra­zie, rzadko zauwa­żana, ponie­waż nasz wzrok sku­pia się na drze­wach, nie na pustce po ich obu stro­nach. Sło­nie mają ten sam kolor co to miej­sce. Choć są wiel­kie, potra­fią w nim znik­nąć, wto­pić się w nie. Gdy kłu­sow­nicy mor­do­wali sło­nie z Luan­gwy Pół­noc­nej, w tym zakątku schro­niło się parę oca­lo­nych zwie­rząt. Rzadko się poka­zy­wały i pra­wie ni­gdy nie uno­siły trąb, by wydać jakiś dźwięk.

Gdy po raz pierw­szy zna­leź­li­śmy się w Doli­nie Luan­gwy, led­wie mogli­śmy dostrzec przez lor­netkę mignię­cie roz­ło­ży­stych sza­rych zadów i cien­kich ogo­nów, zanim zni­kły w gęstych zaro­ślach. W miarę jak kłu­sow­ni­ków zaczęło uby­wać, nad doliną zapa­no­wała cisza, jakby pod koniec desz­czu na wzgó­rza osia­dła mgła. W 1991 roku w Luan­gwie Pół­noc­nej zastrze­lono mniej niż dzie­sięć słoni – pod­czas gdy przez ostat­nie dzie­sięć lat zabi­jano ich co roku tysiąc. Ta cisza była nie­spo­dzie­wana, ale natu­ralna, jakby zimowa burza skuła wodo­spad lodem, uci­sza­jąc jego pieśń w pół nuty. Oko­lica tęt­niła cichym szme­rem życia. A potem znowu usły­sze­li­śmy trą­bie­nie słoni.

Powoli, zaczy­na­jąc od Oca­lo­nego, do któ­rego dołą­czyli Długi Ogon, Zdrówko, Kikut i Turbo, two­rząc Grupę Obo­zową, nie­liczne samce prze­ko­nały się, że w pobliżu Maruli-Puku będą bez­pieczne. Roz­bi­li­śmy obóz w dużym zagaj­niku drzew marula nad małą rzeką Lubongą, w poło­wie drogi mię­dzy potęż­nymi górami a Luan­gwą. Sło­nie odwie­dzały nas o każ­dej porze roku, nie tylko wtedy, gdy doj­rze­wały owoce marul. Cza­sami odwra­cały się wiel­kimi zadami do naszych strzech i szo­ro­wały grubą skórą o dra­piącą trawę, błogo przy­my­ka­jąc oczy. Sło­nie potra­fią jeść bar­dzo hała­śli­wie, z trza­skiem łamiąc gałę­zie lub prze­wra­ca­jąc nie­duże drzewa, ale mogą to robić także bar­dzo cicho, powoli prze­żu­wa­jąc owoce.

Pew­nej nocy, gdy Zdrówko poży­wiał się po jed­nej stro­nie naszej chaty, a Długi Ogon po dru­giej, zale­d­wie parę metrów od naszego posła­nia, nagle zaczęli kon­cert. Mark i ja zerwa­li­śmy się z łóżka, oplą­tani moski­tierą, bo wyda­wane przez nich dźwięki zasko­czyły nas we śnie. Ryk lwa wibruje w piersi jak dźwięk roz­brzmie­wa­jący w beczce; trą­bie­nie sło­nia, zwłasz­cza po deka­dach wymu­szo­nego mil­cze­nia, potrafi zatrzy­mać bicie serca.

Zanim sło­nie nauczyły się nam ufać, musiały nas obser­wo­wać z gór­skich zbo­czy. Pamię­tały, że w tym zagaj­niku doj­rze­wają owoce, lecz bały się zbli­żyć. Jed­nak gdy doszły do wnio­sku, że nie zro­bimy im krzywdy, kom­plet­nie prze­stały się nami przej­mo­wać. Bez względu na to, czy Mark prze­la­ty­wał heli­kop­te­rem tuż nad czub­kami drzew, czy jeź­dzi­li­śmy war­ko­czą­cymi samo­cho­dami lub robi­li­śmy popcorn – sło­nie odwie­dzały obo­zo­wi­sko. Nauczy­li­śmy się roz­glą­dać, wycho­dząc z chatki, żeby nie zde­rzyć się ze sło­nio­wym kola­nem.

Tak się pra­wie stało pew­nego ciem­nego wie­czora, gdy Mark pospiesz­nie wyszedł z naszej zada­szo­nej, pozba­wio­nej ścian n’saki – czyli altany – w któ­rej przy świe­tle świec jedli­śmy fasolę na ostro. Mark szedł po spray na moskity i zamy­ślony prze­su­wał pro­mie­niem świa­tła latarki po ziemi, szu­ka­jąc węży. Nagle usły­szał gło­śny szum i poczuł powiew wia­tru. Pod­niósł wzrok i ujrzał pod­bró­dek sło­nia oraz trąbę, dziko koły­szącą się na tle roz­gwież­dżo­nego nieba. Zdrówko ustą­pił mu z drogi, robiąc ostry zwrot, by zro­bić przej­ście dla tej dziw­nej łysej małpy. Czło­wiek i słoń cof­nęli się o dwa­dzie­ścia metrów i sta­nęli, gapiąc się na sie­bie. W końcu Zdrówko się uspo­koił. Uniósł trąbę po raz ostatni, wzbi­ja­jąc dro­binki pia­sku wiru­jące w pro­mie­niu latarki, i poszedł dostoj­nie w stronę chaty-biura, gdzie z gło­śnym ciam­ka­niem zaczął zaja­dać owoce maruli.

Sło­nie nie zawsze były nasta­wione tak przy­jaź­nie. Pew­nego popo­łu­dnia, gdy słońce prze­świe­tlało mgiełkę mżawki, czy­ta­łam w n’sace nad rzeką. Zdrówko wma­sze­ro­wał do obozu szybko i cicho i zaczął zaja­dać owoce maruli przy naszej sypialni, mniej wię­cej trzy­dzie­ści metrów dalej. Przez jakiś czas on i ja, jedyne żywe dusze w obo­zie, zaj­mo­wa­li­śmy się swo­imi spra­wami, od czasu do czasu zer­ka­jąc na sie­bie. Cza­sem z drzew spa­dała duża kro­pla wody, a z sze­ro­kiego, roz­grza­nego grzbietu Zdrówka uno­siła się para. Ten widok był zbyt piękny, by powie­rzyć go tylko pamięci, więc posta­no­wi­łam utrwa­lić go na zdję­ciu. Zbli­ży­łam się na palusz­kach i sta­nę­łam pod marulą – co, jak się oka­zało, nie było naj­lep­szym pomy­słem. Nagle Zdrówko odwró­cił się i pod­szedł bez waha­nia do mojego drzewa. W parę chwil zbli­żył się tak, że dzie­liło go ode mnie tylko pięt­na­ście metrów. Słoń na pewno mnie zauwa­żył, ale szedł bez waha­nia, koły­sząc się na boki, jakby mnie tam nie było. Nie wie­dzia­łam, co mam zro­bić: zostać czy ucie­kać, ale Zdrówko się nie wahał − to było jego drzewo i jego owoce. Zało­po­tał gwał­tow­nie uszami i udał, że na mnie szar­żuje. Ucie­kłam jakieś dzie­sięć metrów dalej, odwró­ciłam się i sko­czy­łam ze stro­mego brzegu do rzeki, w któ­rej miesz­kał kro­ko­dyl Falka.

Choć liczba kłu­sow­ni­ków się zmniej­szyła, nie­liczne samice – resztki nie­gdyś dużych grup rodzin­nych – zacho­wy­wały się jesz­cze bar­dziej nie­śmiało niż samce. W końcu po kilku latach poje­dyn­cze matki z mło­dymi zaczęły się paść w wyso­kich tra­wach na dru­gim brzegu rzeki, nie­da­leko Dłu­giego Ogona i Oca­lo­nego. Jed­nak ni­gdy nie odwa­żyły się wejść do obozu – pozo­sta­wały w pew­nym odda­le­niu i przy­glą­dały się naszym chat­kom z gór­skiego zbo­cza. Młode, któ­rych grzbiety lśniły od błota, plu­skały się w rzece i doka­zy­wały na brzegu naprze­ciwko n’saki.

* * *

By chro­nić się przed afry­kań­skim słoń­cem, zbu­do­wa­li­śmy chaty o kamien­nych, gru­bych na jakieś czter­dzie­ści cen­ty­me­trów ścia­nach, przy­kryte pół­me­trową war­stwą strze­chy. W porze suchej, kiedy upał prze­kra­czał czter­dzie­ści stopni, w cha­tach pano­wał chłód jak w jaskini. Pew­nego popo­łu­dnia, gdy sie­dzia­łam w mroku chaty-biura, ana­li­zu­jąc na zasi­la­nym bate­rią sło­neczną kom­pu­te­rze dane doty­czące śla­dów słoni, usły­sza­łam ciche puka­nie do drzwi. Pod­nio­słam głowę i ujrza­łam Patricka Mwambę, jed­nego z pierw­szych czte­rech Bem­bów, któ­rych zatrud­ni­li­śmy przed laty. Kiedy zja­wił się u nas, pro­sząc o pracę, miał przy sobie tylko wierną sie­kierę; teraz peł­nił funk­cję naszego głów­nego mecha­nika i kie­rowcy rów­niarki. Patrick jest nie­śmiały i łagodny i tro­chę przy­po­mina jele­nia.

– Dok­tor Delio, pro­szę zoba­czyć – powie­dział. – Mały słoń. Idzie do nas znad rzeki.

Wyłą­czy­łam kom­pu­ter, by oszczę­dzić bate­rię, i wypa­dłam na zewnątrz. Patrick wska­zał mi małą sło­niczkę z roz­ko­ły­saną trąbą, brnącą piasz­czy­stym brze­giem rzeki w stronę obozu. Nagle zmie­niła kie­ru­nek, rzu­ciła się galo­pem w długą trawę i znowu poja­wiła się w górze rzeki, bie­gnąc w jesz­cze innym kie­runku i roz­glą­da­jąc się gorącz­kowo. W końcu sta­nęła i unio­sła trąbę, zakrzy­wioną na końcu jak pery­skop.

– Patrick, widzia­łeś jej matkę… albo inne sło­nie?

– Nie, pro­szę pani, jest tu bar­dzo sama.

Sie­rota. Park był pełen tych malut­kich oca­lo­nych sło­ni­ków, które widziały, jak kłu­sow­nicy mor­dują ich rodziny. Z powie­trza widzie­li­śmy je, sto­jące przy cia­łach matek lub wędru­jące w poszu­ki­wa­niu rodzin. Nie­które umarły, cze­ka­jąc, aż matka się prze­bu­dzi. Inne ni­gdy nie odna­la­zły stada. Gdy docie­ra­li­śmy na miej­sce, młode prze­waż­nie nie żyły lub gdzieś prze­pa­dły. A teraz jedno z nich wdra­pało się na drugi brzeg rzeki i sta­nęło nie­ru­chomo, z opusz­czoną trąbą, jak­by­śmy nie ist­nieli.

Za drze­wami marula przy warsz­ta­cie widzia­łam obser­wu­ją­cych sło­niczkę Marka oraz Har­ri­sona Sim­beye i Jack­sona Kaso­kolę, naszych pozo­sta­łych pomoc­ni­ków. Mała błą­kała się jesz­cze parę minut nad rzeką, po czym zni­kła w gęstych zaro­ślach aka­cji. Męż­czyźni i ja bez słowa prze­pra­wi­li­śmy się przez płytką wodę, nie­uf­nie łypiąc okiem w poszu­ki­wa­niu kro­ko­dyli. Sta­nę­li­śmy dłu­gim rzę­dem, wpa­tru­jąc się w samotne ślady w pia­sku.

Sło­nie rosną przez całe życie, więc ich wiek można okre­ślić na pod­sta­wie dłu­go­ści śla­dów tyl­nych nóg. Te, które widzie­li­śmy, zdra­dziły, że sło­niczka ma pięć lat. Nazwa­li­śmy ją Dar – na cześć nie­dawno zmar­łej córki Toma Koteli, jed­nego z zambij­skich straż­ni­ków przy­rody – ale wąt­pi­li­śmy, czy ją jesz­cze zoba­czymy.

W Afryce wystę­pują dwa gatunki słoni. Jeden, Loxo­donta cyc­lo­tis, to słoń leśny, spo­ty­kany w Kongo. Więk­szość innych słoni, w tym te z Doliny Luan­gwy, to Loxo­donta afri­cana, żyjące na sawan­nie sło­nie afry­kań­skie.

Na ogół, gdy polo­wań jest mało lub nie ma ich wcale, sło­nice żyją w gru­pach rodzin­nych, w któ­rych gro­ma­dzą się spo­krew­nione ze sobą samice. Tak jak bywa w przy­padku wielu innych ssa­ków żyją­cych w spo­łecz­no­ściach, samica przez całe życie pozo­staje w swo­jej gru­pie, w któ­rej znaj­dują się babki, matki, ciotki i sio­stry, aż do swo­jej śmierci, wspól­nie jedząc, bawiąc się i wycho­wu­jąc dzieci. Uro­dzone w tej gru­pie samce pozo­stają przy rodzi­nie, dopóki prze­bu­dzone hor­mony nie pchną ich na poszu­ki­wa­nie niespo­krew­nionej z nimi part­nerki. Wędrują samot­nie bądź nawią­zują luźne przy­jaź­nie z innymi sam­cami, wal­cząc lub popi­su­jąc się, by przy­cią­gnąć jak naj­wię­cej samic. Ale w gru­pach rodzin­nych nie ma sam­ców żyją­cych tam na stałe.

Samice czę­sto oka­zują sobie bli­skość fizyczną, gła­dzą swoje grzbiety i barki, deli­kat­nie spla­tają się trą­bami. Młode uczą się od matek i star­szych krew­nych, które rośliny są jadalne, gdzie szu­kać wodo­po­jów i jak uni­kać dra­pież­ni­ków. Sły­sząc pisk nowo­rodka, cała grupa samic rzuca się na pomoc. Rodzina słoni to for­teca samic.

Ale mała Dar została sama. Była na tyle doro­sła, żeby móc samo­dziel­nie szu­kać poży­wie­nia, ale czy prze­trwa bez grupy rodzin­nej? Sło­nie rzadko adop­tują sie­roty i ni­gdy takie, które nie są z nimi spo­krew­nione.

Następ­nego dnia zoba­czy­li­śmy za rzeką Dłu­giego Ogona i Zdrówko. Wyszar­py­wali kępy dłu­gich traw i wpy­chali je sobie trą­bami do pyska. Dar stała czter­dzie­ści metrów od nich, chru­piąc krót­sze i deli­kat­niej­sze źdźbła Od tej pory za każ­dym razem, gdy Długi Ogon, Zdrówko lub inne samce wkra­czały do obozu, mała Dar drep­tała za nimi. W porów­na­niu z nimi wyda­wała się malutka, jak nakrę­cana zabawka, krę­cąca się samot­nie w tle. Nie mając swo­jej grupy rodzin­nej, porzu­ciw­szy wszel­kie typowe zacho­wa­nia swo­jego gatunku, Dar zamiesz­kała w pobliżu sam­ców z Grupy Obo­zo­wej.

Doro­słe sło­nie prze­waż­nie ją igno­ro­wały. Miała pięć lat, jesz­cze nie nada­wała się na part­nerkę, więc – jak bywa z więk­szo­ścią ssa­ków – samce nie miały poję­cia, do czego innego mogłaby się im przy­dać. Zanim w Doli­nie Luan­gwy roz­sza­leli się kłu­sow­nicy, samice słoni zaczy­nały owu­lo­wać w wieku czter­na­stu lat, a rodzić koło szes­nastki. A zatem, gdy samce cho­dziły na żer wyzna­czo­nymi tra­sami – naj­pierw w góry, potem nad rzekę w wyso­kie trawy – malutka Dar trzy­mała się bli­sko nich, ale radziła sobie sama. Cza­sami nie­pew­nie pod­cho­dziła do któ­re­goś góru­ją­cego nad nią samca i pod­no­siła trąbkę w geście pozdro­wie­nia. Jej matka, sio­stry i ciotki pew­nie wycią­gnę­łyby do niej trąby, oto­czyły ją, trą­ci­łyby ją gło­wami i otarły się o nią całym cia­łem jak czułe czołgi. Dar widzia­łaby, jak matki kar­mią młode, bawi­łaby się ze swo­imi rówie­śni­kami i uczy­łaby się pod­staw sło­nio­wego savoir-vivre’u. Ale samce z Grupy Obo­zo­wej odwra­cały się od niej, odma­wia­jąc jej jedy­nej szansy na towa­rzy­stwo. Chłód sło­nia jest rów­nie wielki jak on sam.

Nazwa­nie samicy sło­nia zgrabną byłoby sporą prze­sadą. Nogi jak pnie, grube kostki, masywne barki, nie wspo­mi­na­jąc już o mało ele­ganc­kich pro­fi­lach, utrud­niają opi­sa­nie ich jako wcie­le­nie kobie­co­ści. Dar była na tyle damą, na ile to moż­liwe w przy­padku sło­nicy. Być może po pro­stu przez kon­trast z sam­cami wyda­wała się mieć o wiele bar­dziej wykwintne maniery. Jej drobne nawyki przy­po­mi­nały mi dziew­czynę, która z jakie­goś powodu tra­fiła do męskiego świata. Pew­nego popo­łu­dnia odła­mała gałąź pokrytą świe­żymi, zie­lo­nymi liśćmi. Zamiast je zjeść, przez ponad pół godziny cho­dziła bez celu z gałę­zią w trą­bie, jak dziew­czyna z bukie­tem polnych kwia­tów.

Nie mając wła­snej grupy, Dar nie miała też towa­rzy­stwa. Zabawa z rówie­śni­kami to nie tylko roz­rywka, ale i spo­sób na nawią­za­nie więzi na całe życie, udo­sko­na­le­nie koor­dy­na­cji ruchów i usta­le­nie hie­rar­chii. Dar musiała bawić się sama. Raz weszła do wez­bra­nej rzeki i zanu­rzyła się z głową. Plu­skała się i figlo­wała; co chwila ponad powierzch­nię wyła­niała się jej noga albo trąba. Od czasu do czasu sło­niczka par­skała wodą jak wie­lo­ryb i znowu nur­ko­wała.

Spe­cjal­no­ścią Dar był jej taniec. Czę­sto naty­ka­li­śmy się na nią, bie­ga­jąc po obo­zie. Spie­sząc się do samo­lotu, żeby wyru­szyć na poszu­ki­wa­nie słoni, albo do biura po lor­netkę czy notes, pra­wie się z nią zde­rza­li­śmy, ale ni­gdy nas nie zaata­ko­wała. Jeśli za bar­dzo się do niej zbli­ża­li­śmy, odda­lała się o jakieś pięć kro­ków, zatrzy­my­wała się, uno­siła ogon w bok, dra­ma­tycz­nie odrzu­cała głowę i wra­cała do nas truch­tem. Powta­rzała ten manewr kilka razy, jakby był to jakiś taniec. Wyko­ny­wała go też przed potęż­nymi bawo­łami, które pasły się w naszym obo­zie i cza­sem wcho­dziły jej w drogę

Nie trak­to­wa­li­śmy jej jak domo­wego zwie­rzątka. Ni­gdy jej nie kar­mi­li­śmy ani nie doty­ka­li­śmy. Ale musiała się czuć przy nas bez­piecz­nie, bo zamiesz­kała tuż obok nas, cał­kiem jakby roz­biła wła­sny obóz obok naszego. Cza­sami sta­wała koło naszych chat, przy­glą­da­jąc się małym gru­pom samic po dru­giej stro­nie rzeki, doka­zu­ją­cym mło­dym i doro­słym, które witały się, spla­ta­jąc trąby. Mie­li­śmy nadzieję, że do nich dołą­czy, że wbrew zwy­cza­jom grupa ją przyj­mie, ale Dar ni­gdy się do nich nie zbli­żyła. Gdy doro­sła, zaczęła się wypra­wiać na coraz dal­sze spa­cery i cza­sem nie widy­wa­li­śmy jej przez kilka tygo­dni, a potem nawet mie­sięcy. Zawsze się mar­twi­li­śmy, że kłu­sow­nicy ją zastrze­lili, ale nie­odmien­nie wra­cała. Kiedy prze­la­ty­wa­li­śmy nad doliną, obser­wu­jąc grupy słoni i licząc osob­niki, by spraw­dzić, czy ich przy­bywa, zawsze wypa­try­wa­łam Dar. I bar­dzo chcia­łam zoba­czyć naszą sło­niczkę. Może pod­nio­słaby głowę i zatań­czyła dla nas swój taniec?

Rozdział 2. Awansowany kłusownik

2

AWAN­SO­WANY KŁU­SOW­NIK

Mark

Przez to stare prawo „oko za oko” wszy­scy będą ślepi.

Mar­tin Luther King Jr

Wkrótce po tym, jak Dar zaczęła odwie­dzać obóz, pole­cia­łem ces­sną nad rzekę Lufilę, żeby śle­dzić migra­cje słoni w pół­noc­nych rejo­nach parku. Pod­czas lotów zawsze spraw­dza­łem miej­sca, w któ­rych ostat­nio widziano sło­niczkę, w nadziei, że ochro­nię ją przed kłu­sow­ni­kami.

W słu­chawce roz­legł się suchy głos Toma Koteli, dowódcy jed­nostki w Mano, jed­nego z pię­ciu obo­zów straż­ni­ków przy­rody chro­nią­cych Luan­gwę Pół­nocną. Tom prze­ka­zy­wał wia­do­mość od Pająka, swo­jego infor­ma­tora: Mabu Kabu­tongo, nale­żący do naj­bar­dziej zawzię­tych i bez­względ­nych kłu­sow­ni­ków, na­dal dzia­ła­ją­cych w tej oko­licy, wyru­szył do parku trasą kłu­sow­ni­ków Sha­tan­ga­lala, by zabić sło­nie prze­by­wa­jące nad rzeką Mulan­da­shi. Jęk­ną­łem. Mia­łem nadzieję, że ci zaprzy­się­gli kłu­sow­nicy, któ­rzy odrzu­cali oferty pracy i nie chcieli zało­żyć wła­snej firmy, prze­nie­śli się już w bar­dziej gościnne oko­lice. Jed­nak naj­wy­raź­niej nie doty­czyło to Kabu­tongi i paru innych. Pew­nie cze­kali, aż nasz pro­jekt się skoń­czy, a zakaz han­dlu kością sło­niową zosta­nie uchy­lony. Wtedy mogliby znowu zająć się zabi­ja­niem słoni na pełną skalę, mając popar­cie gru­bych ryb.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Tro­ilus i Kre­syda – prze­kład Leon Ulrich, Wil­liam Szek­spir, Dzieła dra­ma­tyczne. Tra­ge­die, tom 1, Pań­stwowy Insty­tut Wydaw­ni­czy [War­szawa 1980]. [wróć]

2. Levi Mwa­na­wasa był pre­zy­den­tem Zambii w latach 2002-2008 (przyp. red.). [wróć]