Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwadzieścia trzy lata w afrykańskiej dziczy wśród tajemnic słoni i ludzi
Przeprawiając się przez rozchwiane mosty nad wezbranymi rzekami, walcząc z rojami much tse-tse, Mark i Delia Owensowie znaleźli drogę do pięknego, dzikiego miejsca - doliny Luangwy w Zambii. Gdy rozbijali obóz, by rozpocząć badania nad lwami, od strony pobliskich gór dobiegły ich strzały. Gangi kłusowników nie tylko zabijały słonie na kość słoniową, ale także praktycznie wzięły w niewolę mieszkańców okolicznych wiosek. Mimo niewyobrażalnych przeciwności losu, Mark i Delia położyli kres kłusownictwu.
Żyjąc w otoczeniu dzikich zwierząt, zauważyli zaskakujące podobieństwa między zachowaniem ludzi i zwierząt. Starsze słonie, zabijane na kość słoniową, zabrały do grobu wiedzę, której nie zdążyły przekazać młodym. Pojawiły się samotne matki, sieroty, hałaśliwe gangi młodych samców… a także pytanie: jak to możliwe, że przy tak niewielkiej liczbie samic w wieku rozrodczym jest tak wiele młodych? Wyjaśnienie tej zagadki poznali dzięki małej, osieroconej słoniczce.
„Pięknie napisana opowieść – uczciwa, zabawna, przejmująca i czasami rozdzierająca serce”.
Alexandra Fuller
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Stosunkowo niedaleko od miejsca, gdzie spędziłam w Zambii ostatnie lata dzieciństwa, leży dolina tak wyjątkowa i zaskakująca swoim pięknem, że gdy raz ją ujrzysz, poczujesz jej zapach i usłyszysz jej odgłosy, na zawsze zachowasz ją w pamięci. Od tej pory widzisz ją wszędzie – w pyle Włoch lub w słońcu Meksyku – i wracasz do niej pamięcią. Dolina tak kipi życiem, że całkiem możliwe, iż dała mu początek – a jeśli to nie tu powstało samo Życie, to z pewnością zebrało się tu w niespotykanej różnorodności i wspaniałości. Ten krajobraz stanowi idealne tło dla stad słoni, spokojnie przeprawiających się przez rzekę, lub pawianów, filozoficznie przyglądających się zachodzącemu słońcu. Może dlatego dolina wydaje się nam miejscem narodzin – tak jakbyśmy znali ją w innych, bardziej znaczących czasach.
Ale tej dolinie – temu wzorcowi miejsca, w którym wszyscy moglibyśmy dorastać, gdybyśmy nierozważnie nie roztrwonili bogactw naszej przyrody – groziła niemal całkowita zagłada. W czasach mojej młodości, w latach osiemdziesiątych, Park Narodowy Luangwa Północna (bo właśnie o tym miejscu mówię) był tak pełen uzbrojonych kłusowników, skorumpowanych pieniędzmi zdobytymi za zabite słonie, że każdy, kto by się do niego zbliżył, był uważany za ryzykanta lub po prostu idiotę. Zło przeżarło nie tylko dolinę, ale i okoliczne wioski, zmuszone do służenia kłusownikom, często opłacanym przez wysoko postawionych urzędników państwowych i biznesmenów. Wiele osób uważało, że doliny nie da się już uratować.
Ale wtedy Mark i Delia Owensowie znaleźli ten park i zakochali się – wbrew wszelkiej logice i rozsądkowi – w krainie tak ogołoconej z życia, że zdawała się umierać. Ta książka to opowieść o latach, jakie spędzili w dolinie. To opowieść o tym, jak razem z mieszkańcami wiosek i ich wodzami stopniowo stawili opór mrocznym czasom kłusownictwa i doprowadzili dolinę i wioski do rozkwitu. Innymi słowy, Owensowie i miejscowi mieszkańcy wspólnie osiągnęli coś bardzo rzadko spotykanego: równowagę we współistnieniu ludzi z dzikimi zwierzętami oraz strategię, by ją osiągnąć – nie jakiś wydumany, nierealny sen, lecz konkretną metodę, która z całym szacunkiem zachowywała najlepsze ze starych tradycji i łączyła je z nowymi ideami. Ratując park, Owensowie odnajdywali samych siebie w kpiącej, czasem złośliwie zabawnej mądrości mężczyzn i kobiet, z którymi współpracowali. To także opowieść o nich.
Jednakże, choć spełnianie marzeń i wyznaczenie sobie niemożliwie szlachetnego celu może się wydawać romantyczne, codzienność lat spędzonych wśród chmar pchających się w oczy much i pyłu, malarii i samotności w imię miłości do ziemi, humanitaryzmu i nauki potrafią znieść tylko ci o lwim sercu. Nie potrafię wyrazić, jak wielkiej odwagi i poświęcenia – nie wspominając już o czystej i upartej pasji – musiało wymagać od Marka i Delii Owensów uratowanie Parku Narodowego Luangwa Północna, gdy kłusownicy, skorumpowani politycy i urzędnicy robili wszystko, by zaszkodzić im i ich pracy. Czasem nawet sama ziemia i zwierzęta wydawały się niewdzięczne. Ale Owensowie, z niemal nadludzką wytrzymałością, nie poddali się, aż osiągnęli cel – dolinę wolną od kłusownictwa.
Niedawno wróciłam do Zambii, by napisać artykuł, i spędziłam trochę czasu z Hammerem Simwingą (protegowanym Owensów, kimś w rodzaju regionalnego doradcy do spraw rolnictwa, dokładnie tak heroicznym, jak opisuje go ta książka) i poznałam położne, pszczelarzy, rolników, hodowców ryb i sklepikarzy, o których czytamy na tych kartach. Praca rozpoczęta przez Owensów przetrwała także po ich odjeździe, a nie ma na świecie piękniejszego hołdu. Jak powiedział mieszkaniec wioski: „Nie można oddzielić Owensów od tego miejsca. To, co zrobili, zmieniło nasze życie na lepsze”. To prawda, nie można oddzielić Owensów od tej krainy, która wrosła w ich serca już na zawsze.
Alexandra Fuller
PROLOG
Mark
Jeden znak wszystkich ludzi krewni1.
William Shakespeare
Gęsta mgła, ciężka i biała, opadła na wzgórza krainy Masajów w Kenii. Zwolniłem, ale odciągnąłem drążek sterowania, nie chcąc tracić wysokości. Główny wirnik naszego śmigłowca wyszarpał białe strzępy z podbrzusza chmury i zostawił za nami wielkie spirale oparów. Przez rozdarcie w bieli mignęły położone piętnaście metrów niżej malachitowozielone wzgórza, usiane akacjami o płaskich koronach i galopującymi żyrafami – prawdziwa pocztówka z Afryki – po czym znowu znikły za kłębiastą mgłą. Lecieliśmy dalej, a opary ciężko osiadały na szczytach, zmuszając nas do omijania ich z daleka. Ale potem biała zawiesina zaczęła też gęstnieć w dolinach; ziemia szybko znikała nam z oczu.
Wcisnąłem guzik interkomu.
– Musimy lądować, dopóki jeszcze coś widać. Pomóż mi znaleźć miejsce.
Delia przycisnęła czoło do szyby kokpitu, rozglądając się po terenie. Wszędzie tylko zalesione doliny i zbyt strome zbocza wzgórz. Zero szans na lądowanie.
Po prawej, nieco nad nami, widać było jeden zaokrąglony szczyt, ale chmury już się nad nim mościły jak gęsi w gnieździe. Przechyliłem helikopter na bok i wzbiłem się wyżej. Wylądowaliśmy; jeszcze zanim łopaty wirnika przestały się poruszać, straciliśmy widoczność.
Nasz obóz w dolinie Luangwy w Zambii nadal był oddalony od nas o niemal półtora tysiąca kilometrów. To ponad dziesięć godzin lotu. Nie zdołalibyśmy wrócić przed zmrokiem.
Rozpięliśmy pasy bezpieczeństwa, otworzyliśmy drzwi i wysiedliśmy. Otoczyło nas wonne, wilgotne powietrze i nierealna, niemal wyczuwalna dotykiem cisza. Takiej kompletnej nieobecności dźwięku doświadczyłem tylko wśród starych lasów południowo-wschodniej Alaski, gdzie pasma mchu, porastające pnie i gałęzie drzew i zalegające na ziemi, wchłaniają wszelkie odgłosy tak doskonale, że słyszy się tylko bicie własnego serca. Stojąc z Delią obok otoczonego mgłą helikoptera, słyszałem tylko od czasu do czasu stukanie stygnącego wirnika.
Potem przez cząsteczki mgły tak wielkie, że łaskotały nas w nosy, przebił się wesoły, czysty dźwięk dzwoneczków. Początkowo wydawało się, że dobiega z daleka i jakby ze wszystkich stron naraz. Potem stał się wyraźniejszy i okazało się, że jego źródło znajduje się po prawej, więc zrobiliśmy parę kroków w tę stronę, zaciekawieni tajemnicą melodii, która zdawała się emanować z serca ukrytych wzgórz.
Początkowo sądziłem, że ten szkarłatny, zanurzony we mgle kształt to zjawa lub wytwór mojej wyobraźni. Potem, jak wspomnienie, które stopniowo powraca z mroków niepamięci, zyskał kształt i wyrazistość. Zbliżając się do nas, zdawał się rosnąć w nieskończoność.
Masajski wojownik, mierzący pewnie ze dwa metry, wyłonił się z wirujących oparów. Jego szerokie ramiona otulały fałdy czerwonej szaty rubega, a z uszu zwisały wielkie miedziane koła. Miał surową twarz o ostrych rysach, przypominającą hebanową rzeźbę, a w ręce niósł długą włócznię o szerokim ostrzu.
– Jambo. – Minął nas, podszedł do naszego Bell JetRangera i obszedł go, przesuwając dłońmi po jego gładkim, kremowym kadłubie i szybie z pleksiglasu. – Tsk-a!
Uśmiechnął się i poruszył wirnikiem na ogonie, jakby bawił się ogromnym kolczykiem.
Pojawiły się trzy kobiety z tykwami. Prowadziły kozy, którym na szyjach pobrzękiwały obroże z małych dzwoneczków. Kobiety zatrzymały się, patrząc z zaciekawieniem na śmigłowiec, i zaszeptały między sobą. Stopniowo ze wszystkich stron dobiegł nas pomruk głosów. Mgła powoli się rozrzedziła i zaczęła się unosić. Ujrzeliśmy sunące ku nam po zielonym aksamicie wzgórz małe grupki jaskrawo odzianych Masajów. Otoczyli nas tłumnie, a gdy zacząłem lać z kanistra paliwo do zbiornika śmigłowca, każdy z nich starał się położyć na nim choć palec, by pomóc poić dziwne ptaszysko.
Gdy uzupełniłem paliwo, stanęliśmy, czekając, aż chmury się uniosą. Otaczało nas trzydziestu do czterdziestu Masajów. Delia chciała się bliżej przyjrzeć ozdobionej paciorkami tykwie – pełnej mleka z byczą krwią – którą jedna z dziewcząt miała zawieszoną na rzemyku na szyi. Inni pokazali nam swoje bransolety, włócznie i noże, najwyraźniej zaskoczeni, że te przedmioty ciekawią nas tak bardzo, jak ich ciekawił nasz śmigłowiec. Inna dziewczyna z nieśmiałym chichotem wyciągnęła rękę i ostrożnie dotknęła pasma jedwabistych włosów Delii. Delikatnie potarła je w palcach. Dzieliło nas wszystko, a jednak czuliśmy, że ci ludzie są nam bliscy, jakbyśmy znali się z nimi od dawna.
Mgła uniosła się i słońce przebiło się przez białe opary, zalewając zielonozłote wzgórza łagodnym blaskiem. Niechętnie pożegnaliśmy się z naszymi nowymi przyjaciółmi. Zanim wystartowaliśmy, podszedłem z wojownikiem do wirnika na ogonie i zrobiłem kolisty ruch ręką, a potem przesunąłem palcem po gardle. Chciałem mu wytłumaczyć, co się stanie, gdy ktoś podejdzie za blisko. Mężczyzna rozłożył długie ręce i – jak pelikan łowiący ryby – ruszył wokół śmigłowca, zaganiając wszystkich na skraj szczytu. Wskoczyliśmy do śmigłowca, unieśliśmy się w górę, a potem zrobiliśmy kółko nad pozdrawiającym nas tłumkiem, nadal otaczającym miejsce, które przed chwilą zajmowaliśmy. Potem dodałem gazu, a Masajowie stanęli w grupie i machali nam na pożegnanie. Na szczycie wzgórza nie pozostał po nas żaden ślad, jakbyśmy nigdy na nim nie wylądowali.
* * *
Dziesięć godzin i trzy kraje później zapadła ciemność, czarna i nieprzenikniona pod grubą warstwą chmur, które zasłoniły gwiazdy. Wracając z Nairobi, gdzie nasz śmigłowiec przeszedł kontrolę, zatrzymaliśmy się tylko na tankowanie w Dodomie, stolicy Tanzanii, i na pustkowiu w południowej części tego kraju. Czterdzieści minut później rozproszone światła osad na zachód od Kasamy w Zambii znikły i zostaliśmy sam na sam z obawą, że nie znajdziemy naszego obozu w tym atramentowym mroku. Nasze twarze, oświetlone zielonym blaskiem urządzeń na desce rozdzielczej, wyglądały jak halloweenowe maski. Gdzieś daleko za górami Muczinga, w dziczy nieopodal doliny Luangwy leżała Marula-Puku, od ośmiu lat nasz obóz, dom i baza wypadowa.
Często latałem nocą nad dziką Afryką przy świetle gwiazd, a czasem księżyca. Zawsze było to urzekające doświadczenie – jakbym się unosił w wodach płodowych. Orientowałem się w swoim położeniu na podstawie wzniesień i pagórków. Ale teraz byłem krańcowo wyczerpany i nie miałem nawigacyjnego wsparcia. Musiałem zawierzyć własnym zmysłom.
Przede mną wznosiły się podobne do zębów niskie szczyty gór Muczinga, przykryte poduszkami chmur. Nie potrafiłem stwierdzić, gdzie się kończą. Przed zejściem w dół do leżącej kilometr niżej doliny Luangwy musieliśmy polecieć na wschód, by ominąć góry, pozostając poniżej chmur. Bałem się lotu w chmurach w ciemności, a gdyby zasłoniły one góry, nie moglibyśmy się przez nie przebić. Mój GPS wysiadł wiele tygodni wcześniej. Wyznaczałem bezpieczną drogę tylko na podstawie notatek robionych od opuszczenia Kasamy, odczytów kompasu, prędkości i wysokościomierza. I nie wiedziałem, czy prośba o postawienie wzdłuż lądowiska flar z puszek po mleku – wysłana telefonicznie z Nairobi do Stanów Zjednoczonych, a stamtąd faksem do Mpiki, drogą radiową do głównego obozowiska i wreszcie samochodem do lądowiska – została odebrana i zrozumiana. Jeśli nie, będę musiał ostrożnie schodzić do lądowania, aż zobaczę ziemię w reflektorach śmigłowca, a wtedy znaleźć Lubongę i polecieć wzdłuż niej na północ lub południe do obozu. A odnalezienie pasa startowego było równie trudne.
Poniżej po prawej zauważyłem gromadkę żółtopomarańczowych mrugających światełek, jakby ognisk.
– To pewnie Mano – powiedziałem niepewnie do Delii. Nigdy nie widziałem obozu strażników przyrody z takiej wysokości. Coś mi się tu nie zgadzało. Ale jeśli się nie myliłem, przed nami powinny się znajdować góry. Śmigłowiec wzbił się wyżej, aż ujrzeliśmy smużki chmur. Miałem nadzieję, że sterczące górskie szczyty zostawiliśmy daleko w dole. Wyobraziłem sobie, jak któryś z nich rozdziera cienką aluminiową powłokę pod naszymi stopami. – Musimy się znajdować już bardzo wysoko – wmawiałem sobie.
Ale zmęczenie i ciemności zasiały we mnie zwątpienie.
Ogniska Mano zostały za nami, a my lecieliśmy w czarną próżnię nad dziczą doliny Luangwy. Nieprzeniknione ciemności i nieustający strach przed zderzeniem ze skalną ścianą sprawiły, że nagle nieświadomie zwolniłem ze stu do sześćdziesięciu węzłów. Uświadomiłem to sobie, nabrałem prędkości i spróbowałem się uspokoić.
– Gdzie ten obóz? Nie powinniśmy już widzieć świateł? – spytała Delia cichym głosikiem.
– Trzymaj się, zaraz się pojawią.
– A jeśli nie? Co wtedy?
* * *
W 1971 roku, jako młodzi studenci zaniepokojeni tempem, w jakim znikały dzikie afrykańskie zwierzęta, zrobiliśmy sobie urlop i przez dwa lata podejmowaliśmy się dorywczych prac, by zarobić pieniądze na projekt ochrony gepardów. W początkach 1974 roku, rok po ślubie, sprzedaliśmy cały nasz dobytek, kupiliśmy bilety w jedną stronę i polecieliśmy do Johannesburga w RPA. Po paru miesiącach trafiliśmy na pustynię Kalahari w Botswanie, w dolinie skamieniałej prastarej rzeki, gdzie w kępie kolczastych drzew rozbiliśmy prowizoryczny obóz – i zostaliśmy w nim na siedem lat.
Poza kilkoma grupami Buszmenów byliśmy jedynymi ludźmi na terenie wielkości Irlandii: najbliższa wioska, Maun, znajdowała się ponad dwieście kilometrów od nas, więc często miesiącami nie widywaliśmy ludzi. Co roku przez osiem miesięcy na ziemię nie spadała ani kropla deszczu, a susze trwały nawet latami. Ale trudy życia na pustkowiu i wydzielanie sobie dziennie około czterech litrów wody zwożonej w porze suchej aż nadto wynagradzały nam inne rzeczy. Większość lwów, lampartów, hien brunatnych i pozostałych dzikich zwierząt z tej okolicy nigdy nie widziała człowieka. Nigdy nie ścigano ich samochodami, nie strzelano do nich i nie krzywdzono, więc budziliśmy ich naiwne zaciekawienie, co często prowadziło do interesujących spotkań.
Ponieważ nie mieliśmy pieniędzy na namiot, podczas obserwacji zwyczajów szakali czaprakowych, hien brunatnych i lwów sypialiśmy na ziemi lub na pace naszego sfatygowanego land rovera. Obiektami naszych wieloletnich badań stały się hieny i lwy, ponieważ gepardy były zbyt nieliczne. W początkach drugiego roku dostaliśmy od kompanii myśliwskiej z Maun spłowiały, podarty namiot. Pierwszej nocy, którą w nim spędziliśmy na cienkich płachtach pianki, obudził mnie jakiś syk i ciężar na nogach. Noc była bezksiężycowa, ale przez okienko z siatki koło mojej głowy wpadało nieco światła; widziałem w oddali zadrzewioną piaszczystą wydmę. Po moim śpiworze pełzł jakiś gad, chrzęszcząc łuskami po nylonie. Zamarłem. Dźwięk się powtórzył. Ciężar powoli zaczął się przesuwać po mojej nodze. Ostrożnie sięgnąłem za głowę po latarkę. Zamierzałem walnąć nią żmiję, gdyby zbliżyła się do mojej twarzy. Ale potem usłyszałem pomruki, piski i ciężki oddech – jakby jakieś duże stworzenie spożywało suty posiłek.
Uniosłem głowę i u naszych stóp ujrzałem dwa lwy o czarnych grzywach, obwąchujące śpiwory. Ich wibrysy drapały nylon jak druty. Zasłoniłem dłonią usta Delii, która gwałtownie otworzyła oczy i szepnąłem:
– Lwy… w namiocie!
Leżeliśmy nieruchomo przez parę minut, gdy dwa samce zaspokajały swoją ciekawość. Potem odeszły dostojnie, jeden za drugim, ścieżką prowadzącą przez obóz. Wstaliśmy, ubraliśmy się i pobiegliśmy za nimi. Lwy zatrzymały się w naszej kuchni pod gołym niebem. Ściągnęły zawieszone dla ochrony na drzewie worki z kaszką kukurydzianą i cebulą i rozdarły je, obwąchały miejsce, w którym zeszłego wieczora wylaliśmy pomyje, potem opryskały moczem ulubiony krzak i położyły się w niskiej trawie tuż obok obozowiska. Delia i ja staliśmy w milczeniu niespełna trzy metry od nich i przyglądaliśmy się, jak wschodzące słońce wyłania się zza ich barków.
* * *
Podczas naszych siedmiu lat na Kalahari lwy i hieny brunatne siadywały przy naszym ognisku i obwąchiwały nasze włosy, a młode hieny nawet skubały nam palce, gdy opisywaliśmy ich zachowanie. Lamparty wylegiwały się na gałęziach drzew nad namiotem, a szakale kradły nam jedzenie ze stołu. Gdy raz zasnęliśmy na sawannie, stado lwów położyło się wokół nas. Niektóre znajdowały się na wyciągnięcie ręki.
Towarzyszyliśmy dwuletnim lwom, gdy po ustąpieniu suszy po raz pierwszy w życiu ujrzały stojącą wodę. Przekonaliśmy się, że hieny brunatne są raczej zwierzętami stadnymi niż samotnikami, za które je do tej pory uważano, i że samice przygarniają i wychowują sieroty ze stada. Udokumentowaliśmy jedną z największych migracji antylop w Afryce – i dowiedzieliśmy się, że ogrodzenia, budowane przez rząd za pieniądze pożyczone od Banku Światowego i subwencje z Unii Europejskiej, zagradzają drogę zwierzętom, doprowadzając do śmierci setek tysięcy z nich i rujnując jeden z ostatnich wielkich, względnie dobrze zachowanych ekosystemów kontynentu. Gdy napisaliśmy o tej katastrofie w naszej pierwszej książce Zew Kalahari, rząd Botswany zmusił nas do wyjazdu, choć rok później, gdy nie było nas już w tym kraju, cofnął tę decyzję.
W maju 1986 roku poleciałem naszą cessną 180 z Johannesburga do Lusaki w Zambii, by szukać nowego miejsca badań. Jednak tydzień później siły powietrzne RPA zbombardowały bazy Afrykańskiego Kongresu Narodowego w tym mieście. Co zrozumiałe, Zambijczycy mieli nerwy napięte do ostateczności, spodziewając się inwazji na pełną skalę. Plakaty i ogłoszenia w publicznym radiu i telewizji wzywały obywateli do szukania na własną rękę terrorystów opisywanych jako biali ludzie, ponieważ RPA miała biały rząd. Amerykański Departament Stanu doradzał Amerykanom nie przekraczać granicy Zambii, ale nam się spieszyło, by znaleźć bazę i rozpocząć nowe badania, więc nie zmieniliśmy planów.
Wylądowałem w Lusace i właśnie zamykałem samolot, gdy dopadł mnie oddział żandarmerii z kałasznikowami. Zostałem wzięty pod ręce i odprowadzony do małego pokoiku na lotnisku, gdzie mnie przesłuchano. Nie wiedziałem wtedy, że nasza niedawno kupiona cessna to taki sam model, jak samoloty używane przez lotnictwo RPA do lotów rozpoznawczych. Zgadzał się nawet układ kolorów i południowoafrykańska rejestracja. Policjanci trzymali mnie przez osiem godzin. W końcu uwierzyli, że nie jestem szpiegiem i pozwolili mi odejść.
Wróciłem do Johannesburga komercyjnym lotem, po czym razem z Delią ruszyliśmy w podróż dwoma samochodami z przyczepą i kontenerem ze sprzętem potrzebnym do rozpoczęcia badań w jeszcze nieznanym miejscu. W tej odysei towarzyszyła nam ekipa filmowa z „National Geographic”, ojciec i syn.
Wkrótce po przepłynięciu promem przez rzekę Zambezi z Botswany do Zambii zauważyliśmy dwa drągi, leżące po obu stronach szosy. Stanęliśmy, pamiętając ostrzeżenia przed licznymi w tym kraju i często trudnymi do zauważenia blokadami, więc stanęliśmy. Nikt się nie pojawił, a zatem pojechaliśmy dalej. Dwadzieścia minut później w lusterku wstecznym zobaczyłem wielką, odrapaną ciężarówkę wojsk NRD z ponad trzydziestką żołnierzy i cywili, którzy wrzeszczeli i wygrażali nam pięściami. Dziko kołysząca się na boki, jadąca jednym kołem po poboczu ciężarówka zrównała się z nami. Jakiś żołnierz wycelował we mnie karabin i zmusił mnie do zatrzymania się. Potem wskoczył do szoferki, wbił mi lufę w kark i wrzasnął, owiewając mnie oddechem cuchnącym piwem, że mnie zastrzeli, ponieważ zlekceważyłem blokadę. Kazał mi zawrócić do miejsca, w którym zauważyłem drągi. Zaprowadzono nas do ukrytej w zaroślach, krytej strzechą chaty.
Żołnierze przesłuchiwali nas przez prawie godzinę, a nasze odpowiedzi jeszcze bardziej ich rozjuszały. Potem Delia przypomniała sobie, że mamy ze sobą zdjęcie z przyjęcia u prezydenta Kaundy, który zaprosił nas do swojej rezydencji, gdy wyrabialiśmy sobie pozwolenia na prowadzenie badań. Nieco odetchnąłem, gdy wyciągnęła je ze sterty naszych dokumentów.
Mężczyźni nagle bardzo spoważnieli – i zaczęli nas przepraszać.
– Proszę, powiedzcie prezydentowi, że tylko wykonywaliśmy obowiązki.
– Oczywiście.
I znowu ruszyliśmy w drogę.
Ogłuszeni tym surrealistycznym wydarzeniem, dotarliśmy do Lusaki, w której napięcie aż trzeszczało. Nawet małe dzieci podbiegały do policjantów, zgłaszając im naszą obecność. Najwyraźniej w mieście zapanowało coś w rodzaju nieoficjalnego stanu wojennego, więc uciekliśmy stamtąd najszybciej jak się dało. W długiej drodze na północ z Lusaki do Mpiki rozbiliśmy obóz w ciemnościach i ukryliśmy samochody w zaroślach daleko od drogi, zamiótłszy ślady opon gałęziami, żeby bandyci i patrole nas nie znaleźli. Zaliczyliśmy jeszcze dobrą dziesiątkę blokad; uzbrojeni żołnierze w hełmach, z których sterczały gałązki, przetrząsali nasze bagaże, domagali się nyama (mięsa, przeważnie z nielegalnie upolowanych dzikich zwierząt). Mieli przekrwione, złe oczy i trzymali rozedrgane palce na spustach. Powietrze było suche jak proch i zdawało się równie wybuchowe.
Parę lat później Zambijczycy zatęsknili za prawdziwą demokracją z dwupartyjnym systemem – i zaczęli się jej domagać. W czasie wyjątkowo pokojowej transformacji w 1992 roku odbyły się pierwsze od czasu uniezależnienia się od kolonialnego rządu wolne i sprawiedliwe wybory prezydenckie. Jednak atmosfera polityczna, która powitała nas w 1986 roku i w której żyliśmy przez następną dekadę, była znacznie bardziej złowroga niż obecnie.
Gdy zaproponowaliśmy, że podejmiemy pracę w Parku Narodowym Luangwa Północna, urzędnicy oznajmili, że go skreślili, ponieważ brak im środków na jego ochronę i zarządzanie. W rezultacie doskonale zorganizowane gangi kłusowników i przemytników kości słoniowej, czasem gromadzących się w ponadstuosobowych obozach, bezkarnie zarzynały dziką zwierzynę.
* * *
W końcu dotarliśmy do Mpiki i utorowaliśmy sobie drogę do oddalonej od cywilizacji i zachwycającej dzikim pięknem doliny Luangwy w północno-wschodnim zakątku Zambii. Park Narodowy Luangwa Północna został zaniedbany przez rząd. Był niemal zupełnie niezbadany i słabo znany wszystkim z wyjątkiem kłusowników. Postanowiliśmy dalej prowadzić tu badania nad życiem lwów.
Podczas budowy naszej pierwszej glinianej lepianki usłyszeliśmy strzały w pobliżu. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że kłusownicy wybili niemal dwa tysiące nosorożców i dwanaście tysięcy słoni dla ich ciosów, i że co roku ubywa kolejny tysiąc słoni. Gangi liczące po sto czterdzieści osób regularnie zapuszczały się w gąszcz parku i otaczających go dzikich okolic. Na dwóch trzecich tego terenu kompletnie wystrzelano wszystkie zwierzęta większe od królików. Kłusownicy, którzy działali całkiem jak kartele narkotykowe, dosłownie wytrzebili dzikie zwierzęta w siedemnastu z dziewiętnastu parków narodowych Zambii.
Amerykanom trudno jest w pełni pojąć, jak niestabilna sytuacja panuje w kraju, którego lud nieustannie żyje na krawędzi z powodu sporów politycznych i braku nawet najbardziej podstawowych artykułów, jak drewno, woda i jedzenie. Właśnie dlatego kłusownictwo na wielką skalę jest taką zbrodnią – ponieważ ostatecznie pozbawia ludność jedynego odnawialnego zasobu, który mógłby zapewnić miejscowym mieszkańcom wyżywienie, ubranie i przyszłość.
Zwróciliśmy się o pomoc do okolicznych strażników, ale w obozie znaleźliśmy tylko siedem osób, które miały ochraniać cały park. Brakowało im dosłownie wszystkiego. W tamtych czasach wielu zambijskich strażników kłusowało lub przyjmowało łapówki od kłusowników, żeby przetrwać.
Przez następne dziesięć lat, z pomocą hojnych sponsorów z całego świata i działającej z poświęceniem ekipy, wdrożyliśmy Projekt Ochrony Luangwy Północnej. Dzięki niemu sprowadziliśmy do parku kolejnych strażników wyposażonych w broń i zapasy wystarczające do wykonywania zadań. I strażnicy zaczęli wykonywać swoje zadania.
Jednocześnie proponowaliśmy pracę kłusownikom, przyszłym kłusownikom i innym mieszkańcom wiosek. Zapewnialiśmy pożyczki i szkolenia dla tych, którzy chcieli założyć własną firmę i uprawiać ziemię. Uczyliśmy kobiety udzielania pierwszej pomocy i przyjmowania porodów, zapewniliśmy podstawowe lekarstwa przychodniom, opracowaliśmy programy nauki o ochronie przyrody dla miejscowych szkół – a to nie wszystko. Początkowo skupiliśmy się na pomaganiu czternastu wioskom, najbardziej powiązanym z kłusownikami. Po czterech latach wprowadzania projektów pilotażowych wśród miejscowych pojawiła się inicjatywa i chęć samopomocy. Reprezentanci innych wiosek zaczęli prosić o nasz program, by dzięki niemu móc rozwijać swoją społeczność.
W początkach lat dziewięćdziesiątych, gdy zaczyna się ta historia, ONZ wprowadziła zakaz międzynarodowego handlu kością słoniową. Proponowane przez nas alternatywne sposoby zarabiania stały się bardziej atrakcyjne dla mieszkańców wiosek. Kłusownictwo na wielką skalę gwałtownie zmalało, ale do tego czasu zginęło dziewięćdziesiąt trzy procent słoni, a my nie wiedzieliśmy, czy uda nam się odbudować ich populację. Zakaz handlu kością słoniową był rozpatrywany na nowo co dwa lata; gdyby go zniesiono, kłusownicy znowu podnieśliby głowy.
Sukces naszego projektu przyniósł jego własne niepokojące problemy. Ludzie, którzy zarobili miliony na kłusownictwie, chcieli się nas pozbyć w odwecie za popsucie im interesów. Kazali swoim sługusom strzelać do naszego samolotu, wysłali zabójców do naszego obozu w buszu i usiłowali nas skompromitować w oczach polityków. Mieszkańcy wiosek, w tym wielu byłych kłusowników, ostrzegali nas, że nasi przeciwnicy zbyt wiele tracą na zakazie handlu kością słoniową, żeby się poddać i że jest tylko kwestią czasu, kiedy nas dopadną.
* * *
Tej nocy 1993 roku podczas długiego lotu powrotnego z Nairobi nie wiedzieliśmy, co nas czeka.
– Mark, gwiazda!
Delia wskazała mi coś przed nami. Przyjrzałem się uważnie bladożółtemu światełku. Znajdowało się dokładnie na wprost – ale tak nisko, że powinien je zasłonić horyzont. A w miarę jak się do niego zbliżaliśmy, zdawało się spełzać jeszcze niżej.
– To nie gwiazda – to nasza flara! – krzyknąłem.
– Ale nie błyska.
– Zacznie, gdy się zbliżymy.
Usiłowałem mówić optymistycznie, ale opierałem się silnej pokusie, by zejść do lądowania. Nadal nie miałem pewności, że ta pojedyncza iskierka, jedyna na tysiącach kilometrów kwadratowych, znajduje się na naszym lądowisku.
Gdy się zbliżyliśmy, zobaczyłem zasilaną baterią słoneczną lampę, migoczącą niczym świetlik, i już wiedziałem, że jesteśmy w domu. Dziękowałem w myślach wszystkim tym, którzy nas nie zawiedli i zapalili lampę. W miarę jak schodziliśmy coraz niżej, pomarańczowoczerwone ogniki zapłonęły po obu stronach lądowiska. To nasz asystent Milfred biegł wzdłuż pasa, zapalając stare puszki po mleku, wypełnione piaskiem, szmatami i ropą.
Skierowałem helikopter w dół i zostawiłem kilometry ciemności za sobą.
Prezydent Zambii, Levi Mwanawasa2, podjął chwalebną i bezprecedensową próbę oczyszczenia rządu z korupcji. Poczynił w tej kwestii wielkie postępy, na których zyskała ludność tego kraju i jego dzikie zwierzęta. Wymienieni w tej opowieści skorumpowani urzędnicy zostali powołani przez dwa poprzednie rządy. Mieli bezpośredni związek z zabijaniem słoni i przemytem kości słoniowej. Działali przeciwko nam i innym, starającym się ograniczyć kłusownictwo. Dla zachowania anonimowości zmieniliśmy ich imiona i funkcje. Wielu z nich zostało zwolnionych z pracy i/lub uwięzionych przez urzędników nowego rządu.
1
DAR
Delia
Dar świata dla tego, kto go przyjmie.
Richard Bach
…podczas zalotów i spółkowania między samcami i samicami występuje konflikt interesów.
J.R.Krebs i N.B.Davies
Między drzewami w lesie, w kolczastym poszyciu, pod splątanymi gałązkami istnieje miejsce, które jest bardziej kolorem niż terenem. To szarość malowana zwisającymi konarami i dalekimi gałęziami, które stapiają się ze sobą, tworząc nicość. Nie jest to cień, ale pauza w krajobrazie, rzadko zauważana, ponieważ nasz wzrok skupia się na drzewach, nie na pustce po ich obu stronach. Słonie mają ten sam kolor co to miejsce. Choć są wielkie, potrafią w nim zniknąć, wtopić się w nie. Gdy kłusownicy mordowali słonie z Luangwy Północnej, w tym zakątku schroniło się parę ocalonych zwierząt. Rzadko się pokazywały i prawie nigdy nie unosiły trąb, by wydać jakiś dźwięk.
Gdy po raz pierwszy znaleźliśmy się w Dolinie Luangwy, ledwie mogliśmy dostrzec przez lornetkę mignięcie rozłożystych szarych zadów i cienkich ogonów, zanim znikły w gęstych zaroślach. W miarę jak kłusowników zaczęło ubywać, nad doliną zapanowała cisza, jakby pod koniec deszczu na wzgórza osiadła mgła. W 1991 roku w Luangwie Północnej zastrzelono mniej niż dziesięć słoni – podczas gdy przez ostatnie dziesięć lat zabijano ich co roku tysiąc. Ta cisza była niespodziewana, ale naturalna, jakby zimowa burza skuła wodospad lodem, uciszając jego pieśń w pół nuty. Okolica tętniła cichym szmerem życia. A potem znowu usłyszeliśmy trąbienie słoni.
Powoli, zaczynając od Ocalonego, do którego dołączyli Długi Ogon, Zdrówko, Kikut i Turbo, tworząc Grupę Obozową, nieliczne samce przekonały się, że w pobliżu Maruli-Puku będą bezpieczne. Rozbiliśmy obóz w dużym zagajniku drzew marula nad małą rzeką Lubongą, w połowie drogi między potężnymi górami a Luangwą. Słonie odwiedzały nas o każdej porze roku, nie tylko wtedy, gdy dojrzewały owoce marul. Czasami odwracały się wielkimi zadami do naszych strzech i szorowały grubą skórą o drapiącą trawę, błogo przymykając oczy. Słonie potrafią jeść bardzo hałaśliwie, z trzaskiem łamiąc gałęzie lub przewracając nieduże drzewa, ale mogą to robić także bardzo cicho, powoli przeżuwając owoce.
Pewnej nocy, gdy Zdrówko pożywiał się po jednej stronie naszej chaty, a Długi Ogon po drugiej, zaledwie parę metrów od naszego posłania, nagle zaczęli koncert. Mark i ja zerwaliśmy się z łóżka, oplątani moskitierą, bo wydawane przez nich dźwięki zaskoczyły nas we śnie. Ryk lwa wibruje w piersi jak dźwięk rozbrzmiewający w beczce; trąbienie słonia, zwłaszcza po dekadach wymuszonego milczenia, potrafi zatrzymać bicie serca.
Zanim słonie nauczyły się nam ufać, musiały nas obserwować z górskich zboczy. Pamiętały, że w tym zagajniku dojrzewają owoce, lecz bały się zbliżyć. Jednak gdy doszły do wniosku, że nie zrobimy im krzywdy, kompletnie przestały się nami przejmować. Bez względu na to, czy Mark przelatywał helikopterem tuż nad czubkami drzew, czy jeździliśmy warkoczącymi samochodami lub robiliśmy popcorn – słonie odwiedzały obozowisko. Nauczyliśmy się rozglądać, wychodząc z chatki, żeby nie zderzyć się ze słoniowym kolanem.
Tak się prawie stało pewnego ciemnego wieczora, gdy Mark pospiesznie wyszedł z naszej zadaszonej, pozbawionej ścian n’saki – czyli altany – w której przy świetle świec jedliśmy fasolę na ostro. Mark szedł po spray na moskity i zamyślony przesuwał promieniem światła latarki po ziemi, szukając węży. Nagle usłyszał głośny szum i poczuł powiew wiatru. Podniósł wzrok i ujrzał podbródek słonia oraz trąbę, dziko kołyszącą się na tle rozgwieżdżonego nieba. Zdrówko ustąpił mu z drogi, robiąc ostry zwrot, by zrobić przejście dla tej dziwnej łysej małpy. Człowiek i słoń cofnęli się o dwadzieścia metrów i stanęli, gapiąc się na siebie. W końcu Zdrówko się uspokoił. Uniósł trąbę po raz ostatni, wzbijając drobinki piasku wirujące w promieniu latarki, i poszedł dostojnie w stronę chaty-biura, gdzie z głośnym ciamkaniem zaczął zajadać owoce maruli.
Słonie nie zawsze były nastawione tak przyjaźnie. Pewnego popołudnia, gdy słońce prześwietlało mgiełkę mżawki, czytałam w n’sace nad rzeką. Zdrówko wmaszerował do obozu szybko i cicho i zaczął zajadać owoce maruli przy naszej sypialni, mniej więcej trzydzieści metrów dalej. Przez jakiś czas on i ja, jedyne żywe dusze w obozie, zajmowaliśmy się swoimi sprawami, od czasu do czasu zerkając na siebie. Czasem z drzew spadała duża kropla wody, a z szerokiego, rozgrzanego grzbietu Zdrówka unosiła się para. Ten widok był zbyt piękny, by powierzyć go tylko pamięci, więc postanowiłam utrwalić go na zdjęciu. Zbliżyłam się na paluszkach i stanęłam pod marulą – co, jak się okazało, nie było najlepszym pomysłem. Nagle Zdrówko odwrócił się i podszedł bez wahania do mojego drzewa. W parę chwil zbliżył się tak, że dzieliło go ode mnie tylko piętnaście metrów. Słoń na pewno mnie zauważył, ale szedł bez wahania, kołysząc się na boki, jakby mnie tam nie było. Nie wiedziałam, co mam zrobić: zostać czy uciekać, ale Zdrówko się nie wahał − to było jego drzewo i jego owoce. Załopotał gwałtownie uszami i udał, że na mnie szarżuje. Uciekłam jakieś dziesięć metrów dalej, odwróciłam się i skoczyłam ze stromego brzegu do rzeki, w której mieszkał krokodyl Falka.
Choć liczba kłusowników się zmniejszyła, nieliczne samice – resztki niegdyś dużych grup rodzinnych – zachowywały się jeszcze bardziej nieśmiało niż samce. W końcu po kilku latach pojedyncze matki z młodymi zaczęły się paść w wysokich trawach na drugim brzegu rzeki, niedaleko Długiego Ogona i Ocalonego. Jednak nigdy nie odważyły się wejść do obozu – pozostawały w pewnym oddaleniu i przyglądały się naszym chatkom z górskiego zbocza. Młode, których grzbiety lśniły od błota, pluskały się w rzece i dokazywały na brzegu naprzeciwko n’saki.
* * *
By chronić się przed afrykańskim słońcem, zbudowaliśmy chaty o kamiennych, grubych na jakieś czterdzieści centymetrów ścianach, przykryte półmetrową warstwą strzechy. W porze suchej, kiedy upał przekraczał czterdzieści stopni, w chatach panował chłód jak w jaskini. Pewnego popołudnia, gdy siedziałam w mroku chaty-biura, analizując na zasilanym baterią słoneczną komputerze dane dotyczące śladów słoni, usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Podniosłam głowę i ujrzałam Patricka Mwambę, jednego z pierwszych czterech Bembów, których zatrudniliśmy przed laty. Kiedy zjawił się u nas, prosząc o pracę, miał przy sobie tylko wierną siekierę; teraz pełnił funkcję naszego głównego mechanika i kierowcy równiarki. Patrick jest nieśmiały i łagodny i trochę przypomina jelenia.
– Doktor Delio, proszę zobaczyć – powiedział. – Mały słoń. Idzie do nas znad rzeki.
Wyłączyłam komputer, by oszczędzić baterię, i wypadłam na zewnątrz. Patrick wskazał mi małą słoniczkę z rozkołysaną trąbą, brnącą piaszczystym brzegiem rzeki w stronę obozu. Nagle zmieniła kierunek, rzuciła się galopem w długą trawę i znowu pojawiła się w górze rzeki, biegnąc w jeszcze innym kierunku i rozglądając się gorączkowo. W końcu stanęła i uniosła trąbę, zakrzywioną na końcu jak peryskop.
– Patrick, widziałeś jej matkę… albo inne słonie?
– Nie, proszę pani, jest tu bardzo sama.
Sierota. Park był pełen tych malutkich ocalonych słoników, które widziały, jak kłusownicy mordują ich rodziny. Z powietrza widzieliśmy je, stojące przy ciałach matek lub wędrujące w poszukiwaniu rodzin. Niektóre umarły, czekając, aż matka się przebudzi. Inne nigdy nie odnalazły stada. Gdy docieraliśmy na miejsce, młode przeważnie nie żyły lub gdzieś przepadły. A teraz jedno z nich wdrapało się na drugi brzeg rzeki i stanęło nieruchomo, z opuszczoną trąbą, jakbyśmy nie istnieli.
Za drzewami marula przy warsztacie widziałam obserwujących słoniczkę Marka oraz Harrisona Simbeye i Jacksona Kasokolę, naszych pozostałych pomocników. Mała błąkała się jeszcze parę minut nad rzeką, po czym znikła w gęstych zaroślach akacji. Mężczyźni i ja bez słowa przeprawiliśmy się przez płytką wodę, nieufnie łypiąc okiem w poszukiwaniu krokodyli. Stanęliśmy długim rzędem, wpatrując się w samotne ślady w piasku.
Słonie rosną przez całe życie, więc ich wiek można określić na podstawie długości śladów tylnych nóg. Te, które widzieliśmy, zdradziły, że słoniczka ma pięć lat. Nazwaliśmy ją Dar – na cześć niedawno zmarłej córki Toma Koteli, jednego z zambijskich strażników przyrody – ale wątpiliśmy, czy ją jeszcze zobaczymy.
W Afryce występują dwa gatunki słoni. Jeden, Loxodonta cyclotis, to słoń leśny, spotykany w Kongo. Większość innych słoni, w tym te z Doliny Luangwy, to Loxodonta africana, żyjące na sawannie słonie afrykańskie.
Na ogół, gdy polowań jest mało lub nie ma ich wcale, słonice żyją w grupach rodzinnych, w których gromadzą się spokrewnione ze sobą samice. Tak jak bywa w przypadku wielu innych ssaków żyjących w społecznościach, samica przez całe życie pozostaje w swojej grupie, w której znajdują się babki, matki, ciotki i siostry, aż do swojej śmierci, wspólnie jedząc, bawiąc się i wychowując dzieci. Urodzone w tej grupie samce pozostają przy rodzinie, dopóki przebudzone hormony nie pchną ich na poszukiwanie niespokrewnionej z nimi partnerki. Wędrują samotnie bądź nawiązują luźne przyjaźnie z innymi samcami, walcząc lub popisując się, by przyciągnąć jak najwięcej samic. Ale w grupach rodzinnych nie ma samców żyjących tam na stałe.
Samice często okazują sobie bliskość fizyczną, gładzą swoje grzbiety i barki, delikatnie splatają się trąbami. Młode uczą się od matek i starszych krewnych, które rośliny są jadalne, gdzie szukać wodopojów i jak unikać drapieżników. Słysząc pisk noworodka, cała grupa samic rzuca się na pomoc. Rodzina słoni to forteca samic.
Ale mała Dar została sama. Była na tyle dorosła, żeby móc samodzielnie szukać pożywienia, ale czy przetrwa bez grupy rodzinnej? Słonie rzadko adoptują sieroty i nigdy takie, które nie są z nimi spokrewnione.
Następnego dnia zobaczyliśmy za rzeką Długiego Ogona i Zdrówko. Wyszarpywali kępy długich traw i wpychali je sobie trąbami do pyska. Dar stała czterdzieści metrów od nich, chrupiąc krótsze i delikatniejsze źdźbła Od tej pory za każdym razem, gdy Długi Ogon, Zdrówko lub inne samce wkraczały do obozu, mała Dar dreptała za nimi. W porównaniu z nimi wydawała się malutka, jak nakręcana zabawka, kręcąca się samotnie w tle. Nie mając swojej grupy rodzinnej, porzuciwszy wszelkie typowe zachowania swojego gatunku, Dar zamieszkała w pobliżu samców z Grupy Obozowej.
Dorosłe słonie przeważnie ją ignorowały. Miała pięć lat, jeszcze nie nadawała się na partnerkę, więc – jak bywa z większością ssaków – samce nie miały pojęcia, do czego innego mogłaby się im przydać. Zanim w Dolinie Luangwy rozszaleli się kłusownicy, samice słoni zaczynały owulować w wieku czternastu lat, a rodzić koło szesnastki. A zatem, gdy samce chodziły na żer wyznaczonymi trasami – najpierw w góry, potem nad rzekę w wysokie trawy – malutka Dar trzymała się blisko nich, ale radziła sobie sama. Czasami niepewnie podchodziła do któregoś górującego nad nią samca i podnosiła trąbkę w geście pozdrowienia. Jej matka, siostry i ciotki pewnie wyciągnęłyby do niej trąby, otoczyły ją, trąciłyby ją głowami i otarły się o nią całym ciałem jak czułe czołgi. Dar widziałaby, jak matki karmią młode, bawiłaby się ze swoimi rówieśnikami i uczyłaby się podstaw słoniowego savoir-vivre’u. Ale samce z Grupy Obozowej odwracały się od niej, odmawiając jej jedynej szansy na towarzystwo. Chłód słonia jest równie wielki jak on sam.
Nazwanie samicy słonia zgrabną byłoby sporą przesadą. Nogi jak pnie, grube kostki, masywne barki, nie wspominając już o mało eleganckich profilach, utrudniają opisanie ich jako wcielenie kobiecości. Dar była na tyle damą, na ile to możliwe w przypadku słonicy. Być może po prostu przez kontrast z samcami wydawała się mieć o wiele bardziej wykwintne maniery. Jej drobne nawyki przypominały mi dziewczynę, która z jakiegoś powodu trafiła do męskiego świata. Pewnego popołudnia odłamała gałąź pokrytą świeżymi, zielonymi liśćmi. Zamiast je zjeść, przez ponad pół godziny chodziła bez celu z gałęzią w trąbie, jak dziewczyna z bukietem polnych kwiatów.
Nie mając własnej grupy, Dar nie miała też towarzystwa. Zabawa z rówieśnikami to nie tylko rozrywka, ale i sposób na nawiązanie więzi na całe życie, udoskonalenie koordynacji ruchów i ustalenie hierarchii. Dar musiała bawić się sama. Raz weszła do wezbranej rzeki i zanurzyła się z głową. Pluskała się i figlowała; co chwila ponad powierzchnię wyłaniała się jej noga albo trąba. Od czasu do czasu słoniczka parskała wodą jak wieloryb i znowu nurkowała.
Specjalnością Dar był jej taniec. Często natykaliśmy się na nią, biegając po obozie. Spiesząc się do samolotu, żeby wyruszyć na poszukiwanie słoni, albo do biura po lornetkę czy notes, prawie się z nią zderzaliśmy, ale nigdy nas nie zaatakowała. Jeśli za bardzo się do niej zbliżaliśmy, oddalała się o jakieś pięć kroków, zatrzymywała się, unosiła ogon w bok, dramatycznie odrzucała głowę i wracała do nas truchtem. Powtarzała ten manewr kilka razy, jakby był to jakiś taniec. Wykonywała go też przed potężnymi bawołami, które pasły się w naszym obozie i czasem wchodziły jej w drogę
Nie traktowaliśmy jej jak domowego zwierzątka. Nigdy jej nie karmiliśmy ani nie dotykaliśmy. Ale musiała się czuć przy nas bezpiecznie, bo zamieszkała tuż obok nas, całkiem jakby rozbiła własny obóz obok naszego. Czasami stawała koło naszych chat, przyglądając się małym grupom samic po drugiej stronie rzeki, dokazującym młodym i dorosłym, które witały się, splatając trąby. Mieliśmy nadzieję, że do nich dołączy, że wbrew zwyczajom grupa ją przyjmie, ale Dar nigdy się do nich nie zbliżyła. Gdy dorosła, zaczęła się wyprawiać na coraz dalsze spacery i czasem nie widywaliśmy jej przez kilka tygodni, a potem nawet miesięcy. Zawsze się martwiliśmy, że kłusownicy ją zastrzelili, ale nieodmiennie wracała. Kiedy przelatywaliśmy nad doliną, obserwując grupy słoni i licząc osobniki, by sprawdzić, czy ich przybywa, zawsze wypatrywałam Dar. I bardzo chciałam zobaczyć naszą słoniczkę. Może podniosłaby głowę i zatańczyła dla nas swój taniec?
2
AWANSOWANY KŁUSOWNIK
Mark
Przez to stare prawo „oko za oko” wszyscy będą ślepi.
Martin Luther King Jr
Wkrótce po tym, jak Dar zaczęła odwiedzać obóz, poleciałem cessną nad rzekę Lufilę, żeby śledzić migracje słoni w północnych rejonach parku. Podczas lotów zawsze sprawdzałem miejsca, w których ostatnio widziano słoniczkę, w nadziei, że ochronię ją przed kłusownikami.
W słuchawce rozległ się suchy głos Toma Koteli, dowódcy jednostki w Mano, jednego z pięciu obozów strażników przyrody chroniących Luangwę Północną. Tom przekazywał wiadomość od Pająka, swojego informatora: Mabu Kabutongo, należący do najbardziej zawziętych i bezwzględnych kłusowników, nadal działających w tej okolicy, wyruszył do parku trasą kłusowników Shatangalala, by zabić słonie przebywające nad rzeką Mulandashi. Jęknąłem. Miałem nadzieję, że ci zaprzysięgli kłusownicy, którzy odrzucali oferty pracy i nie chcieli założyć własnej firmy, przenieśli się już w bardziej gościnne okolice. Jednak najwyraźniej nie dotyczyło to Kabutongi i paru innych. Pewnie czekali, aż nasz projekt się skończy, a zakaz handlu kością słoniową zostanie uchylony. Wtedy mogliby znowu zająć się zabijaniem słoni na pełną skalę, mając poparcie grubych ryb.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.Troilus i Kresyda – przekład Leon Ulrich, William Szekspir, Dzieła dramatyczne. Tragedie, tom 1, Państwowy Instytut Wydawniczy [Warszawa 1980]. [wróć]
2. Levi Mwanawasa był prezydentem Zambii w latach 2002-2008 (przyp. red.). [wróć]