52,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 487
Celina Mioduszewska
Okruchy
Gdzie jest Twój dom, gdzie Twoje miejsce? Jedni z nas już się rodzą z gotową odpowiedzią, inni muszą ją mozolnie składać z ziaren pyłu… z okruchów…
Anthony Bourdain
Zanotowane w Warszawie, 29 stycznia 2018 roku o godzinie 01:21
Nadchodzi noc w karmazynowej poświacie(…)
Jutro powrócę do miasta, w którym się urodziłem.
Jim Morrison
Zanotowane w Paryżu, 3 lipca 2021 roku o godzinie 01:50, w 50. rocznicę śmierci
A Wszechświat, czy jesteśmy sami?
Jesteśmy sami albo nie. Obie odpowiedzi są przerażające!
Arthur C. Clarke
Zanotowane w Warszawie, 22 lipca 2022 roku o godzinie 00:06
Pogrążyła mnie zupełnie wyjątkowo mozolna praca nad tekstem całkowicie dla mnie nowatorskim, o wyraźnie muzycznej proweniencji klasycznego utworu polifonicznego. Przez długi czas nie zdawałem sobie sprawy z wciągającej, nieco maniakalnej zależności, aż nagle skonstatowałem, że ta robota zawładnęła mną bez reszty. Sam się wmanewrowałem i, jak zwykle w takich sytuacjach, zupełnie nieświadomie.
Napisałem i wydałem swoje pierwsze książki w rozkwicie wieku emerytalnego, więc relatywnie niedawno posiadłem nieco bliższe wyobrażenie o trudach pisarskiej aktywności, bo to przede wszystkim zmagania z samym sobą, przeorywanie własnego mózgu w każdym kierunku i w każdy dostępny sposób. Mimo niewątpliwie istotnego obciążenia to niezwykle frapujące zajęcie, wypełniające bez reszty wolny czas i jeszcze na dodatek cały pozostały, choć dla emeryta problem braku czasu nie powinien być zbyt dotkliwy. A jednak… Początek trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku stał się dla mnie czasem literatury. Przyznaję, że bardzo atrakcyjnym czasem.
A teraz? Jeśli Szanowna(y) czytasz te słowa, to znaczy, że mój wysiłek dobiegł końca. Oto są zapisy ulotnych z pozoru scen i wydarzeń, rozłożonych w czasie prawie pięciuset lat i geograficznie ogarniających pięć kontynentów. Zdarzają się ludzie, miejsca i fakty. Bywają myśli i domniemania, niektóre przenikają się wzajemnie, inne pozostają w zupełnym oderwaniu, by po chwili zaskoczyć swymi przeplecionymi korelacjami. Wszystkie razem mozolnie budują literacką mozaikę rzeczywistości wykreowanej z pyłu zjawisk. Moje okruchy!
Powstawały w dość nietuzinkowy sposób, polegający na jednoczesnym zajmowaniu się kilkunastoma niezależnymi wątkami. Wychodziłem bowiem z założenia, że w innym wypadku Czytelnik odbierze te poszatkowane fragmenty jako niezależne stany, jak zbiór powiastek, ciekawszych i mniej ciekawych, a chwilami być może i nudnych… Ot jeszcze jeden zbiorek opowiadań. Przyjęty sposób pisania miał uchronić mój zamysł przed tak mylnie ukierunkowanym finałem literackiego scenariusza, powinien ułatwić przekaz pozawerbalnych więzi pomiędzy poszczególnymi scenami – okruchami, wprowadzić wyższy stan organizacji tekstu znany skądinąd literaturze, pojawiający się w tak czytelny sposób w prozie wielkich mistrzów pióra z obu Ameryk czy Irlandii na zawsze – Erin go bragh! Zakładam, że całość da się przyswoić co najmniej na kilka różnych sposobów.
Chcę Cię, Droga(i) Czytająca(y) zachęcić i sprowokować do takiej lektury, zamieszczając trzy różne spisy treści:
pierwszy – zwyczajowy, według spisanej kolejności;
drugi – według kolejności rosnącej numeracji okruchów;
trzeci – według chronologii przedstawionych zdarzeń.
Jest też i czwarty spis – w postaci pustych linijek, stanowiący miejsce do zarejestrowania własnej pożądanej kolejności czytania, kiedy już uda Ci się dobrnąć do końca…
Za każdym razem, pozornie z tej samej zawartości i znaczeń, wyłoni się zupełnie inna rzeczywistość, inne przesłanie. Czym to się skończy? Dalibóg nie wiem. Chciałbym bardzo komuś, chociaż niewielkiej liczbie osób, co tam! Chociaż jednej myśl tę przekazać i wpoić. To czas refleksji, czas złotych łez na tle zachodzącego słońca.
S.B.
Okruch z okruchów powstały
Od dłuższego już czasu zajmował jedną z ciekawszych pozycji na blacie kuchennego stołu, nieco wypaczonego przez minione lata i kolejne naprzemienne ataki nadmiernej wilgoci i niekończącej się suszy, jakich był świadkiem. Najbardziej denerwowały go przeciągi pojawiające się nagle i nie wiadomo skąd, powietrzne prądy usiłujące oderwać go od podłoża i ponieść sobie tylko znaną trajektorią w miejsce na pewno daleko nie najdogodniejsze i o wiele niebezpieczniejsze od zajmowanego. Nie było to położenie centralne, co prawda na tyle jednak istotne dla utrwalonego poczucia wartości, jak i losów sporowaciałego do cna świata, że wewnątrz własnego sensu istnienia mógł się pochwalić tym dość niebanalnym położeniem nawet przed samym sobą. Sturlał się tu kiedyś w przyległe rejony spory fragment ukruszonego okrucha zdecydowanie większej całości, który to po kolejnych niezliczonych porankach i bezbarwnych zmierzchach począł wewnętrznie pękać i rozłamywać własne jestestwo na większą ilość odrębnych, skruszałych bytów niemal oczekujących uroczystego okazania, jako strzępki rozdartego serca albo zastygłe łzy. Jednym z nich był on sam.
Głębiej pod nim, bezpośrednio na blacie stołu, spoczywały nadal rozpoznawalne fragmenty okrywającego go niegdyś ceratowego obrusa, popękanego wzdłuż rozchodzących się promieniście fałd pozaginanych, rozklepanych i porozrywanych przez lata zagnieceń, gdzie rozczłonkowane włókna osnowy przytrzymywały jeszcze jako tako niewielkie placuszki lakierowanej powłoki, niosącej ślady kwiecistych maków przeplecionych błękitem polnych chabrów i zielenią strzelistych źdźbeł traw. Kolory mocno wyblakłe pojawiały się wyłącznie w bardzo słoneczny dzień, kiedy promienie padające z okna podlizywały tę niegdyś kwiecistą płaszczyznę na tyle intensywnie i długo, że kurz okrywający wszystko grubym kożuchem zamarłego czasu poczynał drgać najpierw prawie niezauważalnie, po chwili z coraz to bardziej narastającą intensywnością, aż wreszcie błyski światła mogły zwycięsko przedrzeć się w głąb, wydobywając resztki czerwieni makowych płatków i błękit postrzępionych chabrów, mieniąc się pobladłą zielonością na drobinkach pyłu unoszącego się coraz szybciej i wyżej.
Wtedy to pulchna warstwa wieloletnich zaszłości zaczynała przeistaczać się z bezbarwnej nicości w złoty obłok, wibrujący upojnie ponad blatem, ponad światem, z całej swojej siły pragnąc odmienić los wszystkiego, co tylko zdołała umaić swym złotawym tchnieniem. Zanim jednak dojść mogło do tak intensywnie zaawansowanych przemian – promykom słońca wyraźnie nudzić się zaczynało to nieco bezmyślne trwanie nad stołem i rezygnowały z dalszych umizgów do brudnoszarego kożucha okrywającego całą wyobrażalną rzeczywistość. Znikał złoty pył, znikały kolory ceraty i wszystko powracało do poprzedniej bezbarwnej, bezprzedmiotowej postaci.
Tylko czas, czas nieodmiennie przesuwający w przyszłość moment nieodwracalnego rozpadu okrucha królował nieodwołalnie, pozwalając sobie na bezpłciowe umizgi to ze światłem, to znów z deszczem albo z przeciągami, trochę dla swego wewnętrznego urozmaicenia, trochę dla podbudowania własnej roli władcy, która przecież i tak nie miała na kim robić wrażenia.
Stan czarniawej szarości przedświtu ogarnął całe to niewielkie wnętrze, służące kiedyś za gwarne centrum kręcących się po nim osób, syczące parą i skwierczące smażonym tłuszczem, pogwizdujące czajnikiem i bulgoczące wrzątkiem, a czasami powarkujące silniczkami malaksera albo kuchennego robota. Zdarzało się też, że buchały snopy iskier z zapalarki, a niebieskie języki gazowych płomieni liznęły nieostrożne opuszki palców czy nazbyt wystające paznokietki. Ale to tylko tak, przez moment i pro memoria.
Bardzo wyraźnie miał odciśnięte w pamięci chroboty wielkiego kuchennego noża, przenikającego przez chrupiącą świeżość skórki i apetyczny miąższ wielkiego bochna chleba, że chciałoby się dodać z nabożną powagą „naszego powszedniego”, gulgoty mleka przelewanego ze srebrzystej metalowej kanki do szklanego stołowego dzbanka, aromaty smażeniny prosto z patelni, parujące wywary z garnków i kociołków, wszystkie szurania i przestawiania naczyń, odgłosy krajalnic i siekanin na deseczkach, wałkowania mączystego ciasta na stolnicach o tak różnych porach dnia i nocy. Brzęk sztućców i talerzy zapadł mu głęboko w pamięć własnej istoty rzeczy, nieśmiało sugerując genezę przeżytej materializacji. Bywały tu szybko przytupujące małe bose stópki i poważnie stąpające zawsze dorosłe kapcie, salwy śmiechu i szlochy zalanych łzami twarzy, ukrytych w dłoniach. Całe naręcza słów wypowiadanych z najrozmaitszym natężeniem i w najdziwniejszych nawet konfiguracjach – od przydługawej przemowy do histerycznych krzyków i nieokiełznanych wrzasków – tkwiły nadal gdzieś głęboko ukryte w jego wewnętrznych zakamarkach, jak poszum morza wklejony na zawsze do wnętrza muszli.
Wokół stołu krążyły postaci kobiet i mężczyzn, dziecięce paluszki przytwierdzone do obezwładniających swą cudną świeżością ciałek nieco większych, potrafiących przemierzać okoliczne dystanse na własnych nóżkach i tych sporo mniejszych, unieruchomionych w miejscu przez wózki, nosidełka, krzesełeczka, płachty i im podobne wynalazki dorosłych tragarzy – nosicieli. Gderliwe staruszki pojawiały się zazwyczaj w porach nieznajdujących zrozumienia u młodszych, jak i dojrzałych wiekiem śpiochów. Starcze człapanie wyłaniało się zwykle z ciemności w samym środku nocy, by podzwaniać czajnikiem, szurać kubkiem i rozsypywać cukier gdzie popadnie. Zdarzało się też, że w najmniej oczekiwanym momencie stołu dopadała młoda zakochana para i dwa damskie zaróżowione szczęściem pośladki lądowały na jego blacie, wiercąc się i przesuwając we wszystkie możliwe strony. Stół zdawał się wówczas być dobroduszną swatką, powstrzymując z całych sił chrzęsty i skrzypienie, by żadnym takim bezmyślnym odgłosem nie zakłócać chwil szczęścia spragnionych zakochanych. Raz nawet niewiele brakowało, żeby rozszalała rozkoszą właścicielka zgrabnej nagiej pupy nie rozgniotła okrucha plecami, gwałtownie odchylając się i opadając bezwładnie w tył. Od tego czasu mógł być pewien swojego nieustającego życiowego fartu, znalazł się bowiem dokładnie w prześwicie pomiędzy lewą łopatką i lewym ramieniem, nieco poniżej pachy. I tylko dlatego ocalał.
To, co ledwo zarysowywało się teraz na wyrównanej powłoce kurzu, z całą pewnością było okruchem ostatnim. To był on sam.
Ius primae noctis[1]
– Przyprowadźcie ją do mnie dzisiaj koniecznie, najlepiej zaraz po podwieczorku. Tylko bez histerii, szlochów, durnot. I pamiętajcie, żeby była czysta. Na ciele i duszy. Dosłownie i w przenośni. Żadnych smrodów. Porządnie wymyjcie ją moim mydłem. Tym z flakonu z kwiatami i ziołami w środku. Tak, tym dużym, pękatym. Ze szczęścia będzie się mogła zesrać dopiero po obłapce, nie wcześniej. Z chamstwem nigdy nic nie wiadomo. Aha, no i pachnidła. Też możecie wziąć z mojej skrzyni. Tylko nie dla was, żeby się we łbach poprzewracać mogło! Tylko dla niej! Dla niej. Pojęli? No to dalej, jazda!
Swą skrzętnie skrywaną przed światem i ludźmi, ale nigdy przed samym sobą, rozbuchaną żądzę będzie miał znowu okazję tej nocy zaspokoić. Przynajmniej taki był plan i tak nakazywała tradycja. Na samą myśl mózg mu się gotował, bulgocząc wściekłą chęcią ukojenia rozpalonych do białości zmysłów. Powrzaskiwał na swoich podwładnych trochę z przyzwyczajenia, trochę z lubieżnej przyjemności łajania i rozstawiania po kątach. Dziś znów sobie ulży. Nareszcie! Znowu tak jak lubi.
Podszedł do karafki z okowitą i nalał sobie kielicha. Jednego tylko, na rozgrzewkę. Bardzo się pilnował, żeby nie przesadzić. Już razu pewnego tak się zdarzyło. Czekając na świeżuteńką pannę młodą do rozprawiczenia, tak się uchlał, że nie był w stanie niczego z tego wieczora spamiętać. Nie kojarzył nawet, czy trafiła do niego i czym się ta wizyta zakończyła. Żeby było gorzej, zapił się prawie w trupa zupełnie sam, polewając sobie tylko, bez kompanii, bez wesołości, bez okrzyków radości i pijackich śpiewów. Upił się w zupełnej ciszy, samotnie, jak upiór na cmentarzu. Tak ostro poszło, że doby było mało do wytrzeźwienia.
Do zmysłów doszedł nad ranem kolejnego już dnia, ale też nie za dokładnie, tylko tyle, żeby uświadomić sobie, że żyje. Pludry miał oszczane i podśmierdywał niezgorzej, ale i tak nie był w stanie zmusić się do wyjścia za potrzebą. Leżał tylko na skórach przed wielgachnym paleniskiem kominka, do którego służba starała się potulnie dokładać najciszej, jak potrafiła, żeby go nie rozsierdzić w tym zapitym stanie. Potem, jak już jakoś powrócił do siebie, moczył się w balii chyba z pół dnia, wrzątku mu tylko donosili i maści wonnych, a prania z niego i zapaskudzonej w pijanym widzie izby było na dni parę, a do tego mycia, czyszczenia i sprzątania ile wlazło! Dopiero po tej kąpieli, lekkim okładaniu witkami, ugniataniu kamieniem na ławie i nacieraniu wonnościami poczuł, że odnalazł się na nowo. Zgłodniał i zapragnął uciech. Ale po pannie młodej już ani śladu nie zostało.
– Teraz tak nie będzie, co to, to nie! Teraz będzie zupełnie inaczej.
Pomyślał w duchu, że jak się co nieco przysposobi, to pewnie łatwiej będzie pannie go do siebie dopuścić, a przynajmniej mniej odrazy u niej wzbudzi. No bo prawdę powiedziawszy, przecież teraz żaden z niego Adonis! I jurne lata minęły dawno temu. Bezpowrotnie. Zestarzał się mocno, przygarbił i pomarszczył na bladym ciele, sam nie bardzo wiedząc kiedy. Zamiast tężyzny i łóżkowej sprawności została mu tylko siwizna, prześwitujący łysy placek na czubku głowy i zawsze rozwichrzona broda. I ta chuć do dziewic, co go od środka tak jak ogień paliła i żyć mu nie dawała.
Pewnikiem z winy tej chuci i wiecznej tęsknoty w ogóle na co dzień nie dbał o siebie, o swój wygląd i maniery. Włóczył się tylko po okolicy z flintą i wiernymi psami, to konno, to znów pieszo, byle jak odziany niby potępieniec jakiś, szukając czegoś do ustrzelenia, a że po drodze raczył się gorzałką z bukłaka, co to przed chłodem strzec go miała, to z czasem od tego rozgrzewania wzrok mu mgłą odrobinę zaczynał zachodzić, a palce kostniejące i tak się rozgrzać nie dawały, więc o celnym strzelaniu do czegokolwiek mowy być nie mogło. No to nocą już ciemną powracał do siebie, pachołkom po drodze wymyślając i dziewki po kątach rozstawiwszy, że niby wieczerza na czas niegotowa. A kto mógłby wiedzieć, jaka to pora dla niego dogodna do wieczerzania by była? Dzień kończył, upiwszy się do reszty za stołem, z gębą w misie jadłem upapraną i na siedząco albo też zlegnąwszy na ławie, jak szczęśliwie za stołem obrócić się i na desce rozciągnąć zdołał.
I tak to trwało lata całe. Wiódł życie samotnika, z nikim na stałe się nie związał i potomstwa sobie rodowodowego nie napłodził. Nie to co brat jego rodzony, w rodzinnych pieleszach osadzony od wczesnej młodości, z żoną umiłowaną i dziećmi w wielkiej liczbie, utrzymujący na stałe bliskie związki z krewnymi i powinowatymi. Ordynat! Prowadzący otwarty dom dla co najmniej trzech pokoleń naraz. Samotnego odludka nikt nie zapraszał ani nie odwiedzał. Brat osiadłszy na ordynacji, zawiadował ojcowskim majątkiem niezgorzej, jemu zaś ta leśna rezydencja za groblą między stawami się dostała i wsi okalających z tuzin przypadło. No i folwark miał swój porządny i młyn, tartak i gorzelnię, nie tak w końcu biednie. I byłoby tu dla niego jak w raju, żeby nie ten wewnętrzny pociąg do dziewic i ogień, z którym sobie nigdy nie radził. Nieraz próbował tę tęsknicę za dziewicami jakoś okiełznać, każąc sobie dziewek ze dwie albo i cztery naraz podesłać. Pląsy z nimi uprawiał niezgorsze – a to w pojedynkę, to znów kompanów skrzyknąwszy, na taką zabawę łasych jak koty na szperkę. Ale orgie większe i mniejsze, jako też pijańskie szaleństwa żadnej ulgi mu nie przynosiły. Coraz bardziej zmierzły i ponury frustrat jeden przestał odpowiadać towarzystwu, nawet tak lichej proweniencji, jak sznaps kompani i kobiety rozwiązłe.
Inaczej tu zgoła kiedyś świeciło słońce i nocą migotały gwiazdy, jak czas kuligu na ten przykład nadchodził i towarzystwo całe okoliczne, a i przyjezdne się zebrawszy – od dworu do dworu, od rezydencji do rezydencji bywało, że i oktawę na balowaniu i wesołości nadzwyczajnej zmitrężyło. Hulanka, zabawa, swawola, śmiechy i muzyka za każdymi odwiedzinami, palby z bandoletów i flint na cześć gości szlachetnych przy każdym postoju! A nawet i sygnałówka w rezydencji miała w czas kuligu robotę! Gorzałka, wino i miody lały się strumieniami! Co niektórzy to i konie w zaprzęgu z miski winem albo i wódką pomieszaną z wodą poili, szły wtedy, jakby im kto podogonie podpalił, szalały z pannami w saniach pod skórami niedźwiedzimi przeciw mrozowi poukrywanymi, a co raz któryś z siodła młody jurny zeskakiwał w biegu wprost do sań, gdzie pod futra nurkując, wdzięków niewieścich w szatach ukrytych kosztować gotów! Piski, śmiechy i odgłosy miłosnych uniesień z wyściełanych suto siedzisk na świat boży się wydostawały. Radości i uciechy było co niemiara!
Potem zajeżdżało się na majdan kolejny, objeżdżając kołowrót w uroczystym orszaku, goście wysiadłszy, na salony ruszali. Tam już jadło i napitki naszykowane czekały, nierzadko orkiestra w paradnym do przygrywania w tańcach gotowa, instrumenty zagrzewała. I szał zabawy ogarniał na nowo wszystkich przybyłych. Wtedy to do rezydencji za groblą wielka ciżba sproszonych z okolic bliższych, jak i dalszych, się zjawiała. Kilkanaście i więcej sań liczący kulig zajeżdżał, nie uwzględniwszy tych dzielnych mężów przybyłych wierzchem i matron statecznych, dowożonych gościńcem karetami i kolaskami. Stawał wtedy na progu roześmiany w pas się wszystkim kłaniając, z karabelą paradną niezwykłego wschodniego kunsztu przypasaną z rapci zwieszoną i bandoletem gotowym do strzału w ręku i rozanielony, na pokoje wszystkich prosząc. Pierwszy broń do wypalenia w niebo podnosił, zachęcając tym i pozostałych do hałasu czynienia ile wlazło! Radość nieokrzesana pierś mu rozpierała, jak goście z mrozu pod dach domostwa jego zachodzić poczynali, z nabitego na buty i odzienie śniegu w sieniach się otrzepując i po naszykowane zawczasu kielichy miodu i okowity na rozgrzewkę sięgając. Wcześniej z gorzelni beczułek kilka co przedniejszej zawartości przywozili, jako też i gąsiory z nalewkami, z folwarku mięsiwa oprawione na rożen nabite do upieczenia gotowe, beczki węgrzyna leżakowane w stawie wyłowione, a w sieni na kobyłkach ustawione czekały na gardła spragnione. A co za ryby wspaniałe świeżutko złowione, pięknie dopieczone na węglach wielgachnego paleniska w kuchni, półmiski odpowiednio dobrane zdobiły!
Najokazalsze bale i kuligi wystawne za czasów ojców jego w ordynacji się zdarzały. Goście po parę dni na balowaniu zostawali. W salonie z poczwórnymi, wielkimi i przeszklonymi portfenetrami na taras i ogród wychodzącymi szykowano stoły zastawione wszelkim dobrem, po staropolsku, z rozmachem, prosiąt z rożna, ptactwa wszelakiego i wołu nawet nie żałując. Beczki z winem i miodami po komorach stały narychtowane, żeby z nich do karafek nalewać i gościom donosić. Tańce pod muzykę z orkiestry obok w pokojach paradnych się odbywały, na ten czas ogołoconych z ruchomych sprzętów, żeby tańczącym miejsca więcej zrobić. Nieco podchmielone, rozradowane pary dało się z czasem w różnych zakątkach pałacu odnaleźć, zajętych sobą tak bardzo, że postronnych świadków, a zwłaszcza dziecięcego drobiazgu ogromnie wszystkiego ciekawego, nieświadomie przy okazji gorsząc. Nieraz podwinięte w górę, na niewieście plecki zarzucone wszystkie haleczki albo i też rozpięte i ściągnięte do kolan pludry kawalerów odsłaniały łyskające bielą nagości, paradujące wprost przed dziecięcymi spąsowiałymi spojrzeniami, niezdrowe podniety u podglądaczy wywołując. Bywało, że jakaś w zapamiętaniu ściągnięta damska podwiązka pozostała na miejscu utajnionej uciechy i jako porzucona w dziecięce łapki się dostawała. Zaraz można było o nią loteryjkę ustanowić albo też gonitwę z fantem. Z miłosnych uniesień bywało, że i owoc jakiś powrzaskujący bliżej jesieni się zrodził, jak szaleństwa uciech karnawałową porą miały miejsce, ale temat ten na tyle pozostawał śliski, że tylko co starsze matrony między sobą o tych i tamtych po cichu plotkowały.
Obaj synowie młodzi szaleli wśród gości uradowani, jakby dopiero co na świat przyjść im się udało. Nie pamiętał już, który pierwszy wpadł na pomysł taki, ale któregoś razu pod obecność gości portfenetr się nagle do salonu rozwarł i on sam na czele albo też i jego brat w siodle na koniu do środka wjechał, pomiędzy stołami wierzchowcami zgrabnie meandrując, podbierając z półmisków dla siebie i kielichy w gardło wychylając. Konie nie w ciemię bite też coś sobie to tu, to tam uskubnęły z zieloności i kwiecia z bukietów na stołach porozstawianych. Pić jednak byle czego zarazy nie chciały, tylko do czar z ponczem ciągnęły, wychłeptując zawartość ochoczo, salwy śmiechu wśród gości wzbudzając. Za którymś to znów razem ostro i zawzięcie przed kuligiem trenując, klaczkę swoją czterolatkę jabłkowatą tak wyćwiczył, że ruszył nią na paradne pokoje tańce uskuteczniać! Pięknie zadem przerzucała z lewa na prawo, równo do taktu jak orkiestra grała, i kłaniać się przy chodzonym potrafiła, przednią nogę raz lewą, raz prawą w kolanie zginając i łeb kształtny najpiękniejszy pod słońcem schylając prawie do ziemi! Towarzystwo wiwaty na cześć jego i konia wznosiło jak zauroczone, gratulując jeźdźcowi kunsztu i cierpliwości w pracy z wierzchowcem. Był zachwycony!
Hulanka i popijawy huczne pozwalały znajomości nabyć wśród bywalców i jakowąś panienkę bliżej poznawszy, poślubić. Co z tego, kiedy tak się jakoś dziwacznie mu życie poukładało, że żadna nie zagościła dłużej w jego sercu. Został sam. Sam ze starym obyczajem rozprawiczania wybranek poddanych, co z latami przynosiło mu coraz więcej uciechy, aż zaczęło przeradzać się w wyraźną obsesję, która w końcu zawładnęła nim na wzór utrapionego szaleństwa. Zdziczał do reszty.
– Co to za zwyczaje?! Przestańcie pukać do kroćset! Wlazł! No, dalej go, wlazł! – ryknął wściekły na delikatne odgłosy stukania i skrobania do drzwi, do których przecież jak świat światem nikt nigdy nie pukał.
Wchodzili do jego izby zawsze bez jakichkolwiek zapowiedzi, tak nakazał – do JEGO IZBY! Jego bawialni, największego z pomieszczeń wybranego przezeń na miejsce stałych posiedzeń, jak tylko przebywał w domu. Drzwi uchyliły się nieznacznie i nie bardzo kojarząca mu się twarz usłużnej, w chustę opatulona wśliznęła się do wnętrza.
– To jak, można już, jaśnie panie, nie za wczesna to pora? – wydusiła z siebie z wielkim przejęciem i strachem w głosie.
– Zależy na co! – warknął, udając wzburzenie, a przecież dobrze wiedział, że pewnikiem przyprowadzili mu już dziewczynę.
Im wcześniej, tym lepiej – pomyślał i skinąwszy dłonią, dał znak twarzy chustą okoloną. Ta zniknęła jak senna mara i drzwi uchyliły się bardziej ździebko.
Stanęła w nich zjawiskowa, nieziemska, promyk słońca, poranna mgiełka błękitu znad wiosennej łąki, anielica, rzekłbyś, córka Księżyca i gwiazd srebrem mrugających. Niejedną piękność w życiu obejrzeć mu z bliska przyszło w odzieniu i bez, a i wychędożyć, jak się patrzy. A tu weszła bogini, westalka w białej, prostej sukience z twarzyczką niemal dziecka, z włosem jasnopłowym rozpuszczonym, wijącym się lokami na kształtnej główce i trzema kwiatkami błękitnymi nad lewym uchem wplecionymi. Zaniemówił. Spodziewał się młódki jakowejś, no ale to piękno nieskalane zupełnie pozbawiło go rezonu.
Stojąc tak na środku, dygnęła ostrożnie, drżąca na ciele, ze spuszczonym spojrzeniem firankami rzęs osłoniętym, przepojonym niepewnością i strachem.
– No podejdźże tu bliżej, nie stój tak w miejscu! No chodźże tu! Usiądź, naleję ci węgrzyna. Na pewno zaschło ci w ustach z przejęcia, co? Napij się ze mną. Węgrzyn dobry, wyleżakowany jak trzeba, będzie ci smakować. Coś mi winnaś opowiedzieć. Masz imię jakoweś?
– Marcysia – odpowiedziała prawie szeptem, z półprzymkniętymi oczyma.
– Marcysia powiadasz, hm. To ładne imię jest, dziewczęce, takie jak ty. Pasuje do ciebie. A skąd ty jesteś, z której wsi?
– Ze Stawideł, jasny panie[2].
– Ze Stawideł, z tych, co to przed groblą skręcić trza w stronę kościoła, na tym pagórku za rozjazdem, z tychże?
– Tak, panie, z tych.
– I mówisz, że zamążpójścia ci się zachciało. Trochę z ciebie dziecko jeszcze, co ja mówię, jakie tam „trochę”, ty chyba całkiem jeszcze dziecko, jak się tak na ciebie patrzy… A któż to wybranek twój?
– Joachim, panie.
– A on skąd jest, ten Joachim?
– Z Zawodzia.
– I co on w tym Zawodziu porabia?
– Ano nic takiego, jasny panie.
– Czyli co?
– Ano z ojcami gospodarzy i we młynie czeladnikuje. Myśli we młynie osiąść, jakby tak jaśnie pan i Maciej młynarz się zgodzili.
– A Maciej męskiego potomstwa własnego nie ma?
– Ano nie ma, jasny panie. I Joachim mu pasuje.
– A tobie?
– Oj, i mnie też, jaśnie panie, i mnie też.
– To co, widzi mi się, że go miłujesz, tego Joachima swojego, co?
– Oj miłuję ja go, jaśnie panie, bardzo, bardzo miłuję!
– A mnie się zdawało, że to ojce twoi i Joachimowi się zmówili do zamążpójścia, a ty tylko jako córka posłuszna robisz, co nakazali. To widywałaś go już, tego Joachima swojego?
– Oj tak, jasny panie, a juści. Bardzo. I serce mi kołata, jak o nim myślę.
– Teraz też ci serce kołata? – spytał wartko, przykładając dłoń do jej lewej piersi. Spodobała mu się krągłość i ta jędrność pod cienkim płótnem wyczuwalna, i twardy guziczek sutka.
Poderwała się gwałtownie jak oparzona i odskoczyła sprężyście jak kotka. Ale wtem widać przypomniała sobie powód własnej tu bytności i zmiękła nagle uległością jagniątka.
– Ja niezwyczajna, jasny panie, niezwyczajna… – Spąsowiała po same uszka.
Piękniejsza jeszcze mu się wydała z tym rumieńcem i przestrachem w oczach.
– Co do tego, to nie mam złudzeń – odparł poniewczasie.
Właściwie to chciał już ją cisnąć na posłanie, nogi rozewrzeć i ulgę poczuć wreszcie w lędźwiach, tyle się przecież naczekał. Coś go jednak wstrzymywało przed okazaniem jej jakiejkolwiek przemocy czy męskiej, władczej brutalności. W ogóle nie chciał, żeby się go bała. Chciał ją jakoś do siebie przekonać, tak to wszystko urządzić, żeby choć trochę jej na nim zależało… Wiedział przecież, że nigdy to nie będzie możliwe, ale…
– Wiesz ty co, stań tu przede mną, przed posłaniem, i zdejmij z siebie tę suknię, żeby się nie pogniotła. Zdejmij z siebie wszystko, tu ciepło i nie pomarzniesz, zdejmij, chcę na ciebie popatrzeć, Marcysiu, no?
Najpierw zadrżała. Potem wstała ostrożnie tasiemki trzęsącymi się rękoma rozwiązywać.
– Tak całkiem bez odzienia jeszczem nigdy przed nikim nie stawała… – próbowała się tłumaczyć, jednocześnie spełniając jego prośbę.
Z tego przejęcia zaczęła ściągać suknię przez głowę, ramiączka i falbanki we włosy się wplątały, tańczyła przed nim, niezdarnie pląsając i usiłując głowę wraz z lokami z tkaniny uwolnić. Naga przy tym wyłoniła się w całej krasie, jędrnymi cycuszkami majtając we wszystkie strony, pępuszkiem na zgrabnym brzuszku wywijając i owłosione blond włoskami łono przedstawiać mu wprost przed nosem. Widok tego spektaklu zamiast podniecić, tak go rozweselił, że parsknął śmiechem na całe gardło. Tak nieudolnego rozbierania przez żadną pannę jeszcze nigdy w życiu nie był świadkiem.
Tymczasem Marcysia uwolniła wreszcie własną głowę z ubioru i dopiero teraz spojrzała na niego, zanoszącego się lubieżnym, szczerbatym rechotem na wprost jej łona. Przestał jej się podobać już teraz na amen! Przestał kojarzyć się z czymkolwiek przyjemnym, przestał w jakimkolwiek względzie jej odpowiadać. Wstrętny staruch łysawy, prędzej mógłby jej dziadkiem być niż ojcem nawet, rozwiązły, zepsuty lubieżca, pomarszczony jak purchawka, obrzydliwy w każdym calu! Z żałości tej wielkiej wzburzona na ciele rękoma pozasłaniała najszybciej, jak potrafiła, wszystkie wdzięki, co do zasłonięcia się nadawały. Tu śmiać się nagle przestał. Pobladł cały i ryknął z dziką wściekłością na całe gardło, kierując się do niej:
– Zabierz te ręce, zabieraj, ale już! Nie będziesz mi tu niczego bronić, niczego zasłaniać po samowoli! Jak powiem „rozstaw nogi”, to masz rozstawić, jak powiem „wypnij dupkę”, to masz wypiąć i tyle! Żadnych sprzeciwów ani targów, pojęła?!
– Oj, ale ja nie chciałam, nie chciałam coś takiego dla jaśnie pana, żeby się zezłościł, oj nie!
Przecudownej urody błękitne oczęta na poczekaniu wypełniły się łzami, a kształtne, najsłodsze usteczka wydęły, by zgiąć się w podkówkę. Poziom napięcia między nimi sięgnął zenitu i to ona pierwsza nie zniosła tego dłużej. Choć ściskała uda i kolana najmocniej, jak potrafiła, nie dała rady przeciwstawić się paraliżującemu zalęknieniu i mięśnie same zluzowały. Strużka moczu, coraz obfitsza, ściekając po zwartych nogach, zaczęła wypełniać kałużę powstającą wokół jej bosych stóp.
I coś się w nim nagle takiego stało, że mu przeszło, jak ręką odjął. Przestało mu się chcieć. Wszystkiego. I obsikanej Marcysi, i jakichś tam jej druhen, co to czekały w pogotowiu, gdyby na ten przykład nie miał jeszcze dosyć i chciałoby mu się może jakiejś kolejnej panny. Zupełnie niespodziewanie obiecał sobie, że to koniec z rozprawiczaniem. Coraz młodsze te gąski mu podsyłają i jakby coraz to głupsze, nie żeby mu się nie podobały, ale jakoś tak poczuł się tym wszystkim znużony. Szybko wstał i podszedł do drzwi.
– Bywaj tu która, ale już!
Dwie głowy w chustach zjawiły się przed nim, jakby spod ziemi wyrosłe.
– Zabierajcie tę smarkulę ode mnie! Posprzątać i ogarnąć mi tu wszystko! Jak wrócę, ma być wszystko gotowe, a po niej ani śladu! – dodał jeszcze, naciągając rękawy kaftana. – Aha i przekażcie do domu tego Joachima, że żonę ma nietkniętą i niczego w zamian od niego nie chcę. Chcę za to, żeby Maciejowi we młynie pilnie czeladniczył i na najlepszego młynarza w okolicy się szykował. Przyjdzie pora, to go odwiedzę we młynie zobaczyć, jak tam mu robota idzie. No to ruszajcie!
Sam flintę pojmawszy, z zaprzyjaźnionymi ogarami na przechadzkę wyszedł, trochę powietrza łyknąć.
Dziwnym okiem służba na niego z ukosa spoglądać poczęła. Kląć po wszystkich przestał i łajać za byle co, jak nie on zupełnie. Trzy niedziele pod rząd do kościoła na sumę przyjeżdżał, krzyżem leżąc przez mszę całą i datki proboszczowi na odchodnym wręczając. Wybrał się nawet brata odwiedzić, z rodziną zgromadzoną w bawialni przywitał się jak się patrzy i w rozmowach roztropnych uczestniczył. Przemiana trwała jakiś czas jeszcze, ale pod jesień wszystko zaczęło powracać do starych, utartych przyzwyczajeń. Dzień się zrobił krótki bardzo i śniegu lada godzina można się było spodziewać. W izbie mroczniało zaraz po obiedzie… Bardziej interesowały go losy gorzelni niż młyna. Dwie beczki okowity kazał do dworu podesłać i podwoić liczbę gąsiorów na nalewki nastawionych, żeby gardło było czym zwilżyć. I tylko węgrzyn jakoś mu tej późnej jesieni przestał smakować.
Wszyscy czekali świątecznego okresu, karnawału, może kuligów. I ślubów po wsiach szykowało się sporo. Ciekawi byli bardzo, czy ze swojego prawa zechce jeszcze korzystać. Od służby we dworze niczego na ten temat nie dało się wywiedzieć.
W rozciągliwości swej nieukojony
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Prawo pierwszej nocy (łac.) – prawo mężczyzny o wysokiej randze społecznej, rodzinnej lub religijnej do zdeflorowania świeżo poślubionej żony każdego z wprost mu podległych czy zależnych mężczyzn.
[2] Według starych rodzinnych przekazów, jeszcze w pierwszej połowie XIX wieku funkcjonował wśród podległej służby archaiczny zwrot „jasny panie” naprzemiennie ze znanym powszechnie „jaśnie panie”.
Nakładem wydawnictwa Novaer Res ukazały się również:
Taki jak zazwyczaj
Dla zaawansowanych
Dla zaawansowanych inaczej… według chronologii przedstawionych zdarzeń.
Wyłącznie dla kreatywnych! Zechciej sam(a) poustawiać sobie kolejność czytania:
_____________________________________________
_____________________________________________
_____________________________________________
_____________________________________________
_____________________________________________
_____________________________________________
Okruchy
ISBN: 978-83-8313-782-7
© Stanisław Beniowski i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Marta Grochowska
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Wiola Pierzgalska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek