One temu winne - Marta Urbaniak-Piotrowska - ebook + książka

One temu winne ebook

Urbaniak-Piotrowska Marta

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy w dobie aplikacji randkowych tradycyjna sztuka swatania ma sens?

Meg Krajewska, marząca o miłości racjonalna singielka, przejmuje podupadające biuro matrymonialne. Nie wie jeszcze, że tak jak wszystkie kobiety w rodzinie, ona również otrzymała dar łączenia ludzi w pary! Ale wraz z darem odziedziczyła towarzyszące mu przekleństwo...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 353

Oceny
3,8 (16 ocen)
5
5
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
majatorun

Z braku laku…

Nie mogłam przebrnąć. Wieje nudą, nie porwała mnie.
00
martuo

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca książka!
00
alicjatm

Nie oderwiesz się od lektury

Dziewczyny, jaką to jest cudowna książka - o nas, kobiecej energii, dzieleniu się dobrem! O miłości w czasach portalowej zarazy. Napisana z polotem i tak ciepło, jakbym spędzila kilka wieczorów na rozmowach z najlepszą przyjaciółką.
00
Eosia

Dobrze spędzony czas

Po lekturze mam mieszane uczucia. Dobry styl, ciekawy pomysł, jednak czegoś mi brakowało.
00
Ewa-1964

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny debiut - książka o kobiecej mocy
00

Popularność




Prolog

Jej welon jest moim cału­nem. Powoli owi­jam go wokół haka, który wisi nad łóż­kiem. Raz, potem drugi. Wciąż Nią pach­nie. Jej słom­ko­wymi wło­sami, jej naiw­no­ścią, posłu­szeń­stwem i stra­chem. Strużką potu, która spły­nęła po skroni, gdy wypo­wie­działa „tak”.

Pach­nie też Nim. Jego jasną czu­pryną, skórą, odde­chem, cia­łem. Naszymi schadz­kami, księ­ży­cem i stru­mie­niem. Ich poca­łun­kiem przy ołta­rzu. Jego wybo­rem i nie­wy­po­wie­dzia­nym „nie”.

Ten zapach każe mi się na moment zatrzy­mać, zamknąć oczy i przy­wo­łać wspo­mnie­nia. Czuję jego dłoń, która głasz­cze mnie po twa­rzy. Ta dłoń scho­dzi niżej – do piersi, i niżej – do pępka, i jesz­cze niżej… A ja jej na to pozwa­lam. Jest jak świa­tło na mojej skó­rze.

Pod wpły­wem jego dotyku czuję mro­wie­nie i cie­pło, które roz­cho­dzą się po całym ciele. Czuję, jak łączymy się w jedno, jak na moment gaśnie świat. A potem wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści i wiem, że za chwilę świat zga­śnie dla mnie na zawsze. Bo ni­gdy, już ni­gdy nie będziemy jed­nym.

Stoję na ich przy­szłym mał­żeń­skim łożu. W oddali sły­szę głosy, muszę się pospie­szyć. Nasu­wam welon na twarz i przez uła­mek sekundy – a może całą wiecz­ność – pra­gnę uwie­rzyć, że to ja jestem panną młodą i że to na mnie on czeka na ślub­nym kobiercu.

Powoli owi­jam więc koń­cem welonu szyję. Raz, potem drugi. I zło­ści mnie tro­chę, że teraz – w tej chwili, tuż przed zga­śnię­ciem – przy­po­mi­nam sobie kobietę, która wzięła los pod włos i wyswa­tała Tam­tych ze sobą. Ta złość roz­rywa mi trze­wia i roz­dziera serce. Prze­kli­nam więc swatkę – ona temu winna! Temu roz­cza­ro­wa­niu. Tym łzom. Sercu pęk­nię­temu na pół. Ich zarę­czy­nom. Mojej śmierci. Prze­kli­nam rodziny, które zde­cy­do­wały za mło­dych. Ojców, któ­rzy pod­pi­sali pakt o ślu­bie, by pomno­żyć dobra pie­niężne. Prze­kli­nam Ją, że się na to zgo­dziła. Prze­kli­nam Jego, że wybrał Ją, a nie mnie. Że zła­mał moje serce.

I wła­śnie teraz, o krok przed koń­cem, siła mojej nie­na­wi­ści zwy­cięża nad miło­ścią. Czuję ból, który zalewa całe moje ciało. Nie jestem już w sta­nie dłu­żej go dźwi­gać. Robię szybki krok poza łóżko. Welon trzyma moją głowę w cia­snych obję­ciach. Moje nogi wierz­gają w powie­trzu. Mój ból staje się klą­twą. Świat gaśnie.

Rozdział 1

Cię­cie nie było pre­cy­zyjne, cho­ciaż doty­czyło serca. Może dla­tego, że nożyczki były tępe, a do tego drżały jej ręce. Jej ruchy były sztywne, a ciało skost­niałe. Ostrza sunęły ciężko i nie­równo. Czuła mię­si­stość tego, co pod nimi. Ciach, ciach – roz­cięła pachy, ciach – roze­rwała kar­czek. Na dekol­cie nożyczki nagle się zatrzy­mały. Nie miała wyj­ścia, musiała go roz­pruć rękami. Z całych sił zaci­snęła zęby i przy­mknęła powieki. Oddy­chała przez usta. Szarp­nęła, ale na próżno. Spró­bo­wała moc­niej. Skrzy­wiła się, gdy usły­szała syk­nię­cie. Kiedy otwo­rzyła oczy, musiała wstrzy­mać oddech. Jątrzyła się przed nią rana naje­żona rzę­dem wysta­ją­cych włó­kien.

Poczuła, że ją mdli, ale zaraz potem w jej brzu­chu roz­lało się gorąco. W żyłach zabu­zo­wała satys­fak­cja.

Chciała wię­cej.

Potrzą­snęła dziko głową, aż ciemne pasma opa­dły jej na twarz. Dyszała. Od pla­sti­ko­wej, nie­bie­skiej rączki kuchen­nych noży­czek zro­bił jej się odcisk na dło­niach, a z palca wska­zu­ją­cego pra­wej ręki odpadł kawa­łek lakieru w bez­piecz­nym odcie­niu nude. Na ser­decz­nym palcu lewej wciąż pobły­ski­wał nie­wielki bry­lant. Jego blask nagle zaczął razić ją w oczy. Ścią­gnęła pier­ścio­nek zębami i splu­nęła nim daleko w prze­strzeń. Upadł pod doniczkę z mon­sterą i z brzę­kiem poto­czył się po ele­gancko ole­jo­wa­nym par­kie­cie w kąt salonu, tuż pod mini­ma­li­styczną japoń­ską lampę z papie­ro­wym aba­żu­rem. W świe­tle żarówki jego blask stał się nie do znie­sie­nia. W jej brzu­chu jesz­cze sil­niej zapło­nęła kula ognia. Odwró­ciła wzrok i znów sza­leń­czo cięła. Skra­wek po skrawku opa­dał na zie­mię. W jej skro­niach pul­so­wało. Oddy­chała szybko. Nie widziała nic poza ośle­pia­jącą bielą.

Po chwili cała pod­łoga usłana była ścin­kami. Przy­po­mi­nały jej płatki jaśminu, które ścielą się na chod­ni­kach pod koniec wio­sny. Tak samo jak one – do niczego nie mogły się przy­dać, choć wciąż odu­rza­jąco pach­niały. W powie­trzu uno­sił się obłok jej per­fum – kobie­cych i kwia­to­wych, choć z gatunku tych, od któ­rych potrafi roz­bo­leć głowa. Obli­zała ślinę w kąciku ust i jak dzi­kie zwie­rzę głę­boko wcią­gnęła zapach. Wyczuła w nim różę i tube­rozę, a do tego tro­chę już zwie­trzałą, choć wciąż tak samo banalną nutę nadziei. Znów poczuła ogni­stą kulę, która ufor­mo­wała jej się w brzu­chu i pomknęła aż do gar­dła. Z całych sił doci­snęła nożyczki, ale wtedy sta­wiły opór na fisz­bi­nie wszy­tym w gor­set, który miał jej zapew­nić talię osy i miłość do gro­bo­wej deski.

To był ten moment, w któ­rym zaczęła pła­kać.

Białe skrawki miękko opa­dały na zie­mię. Nie było już dłu­giej spód­nicy z roz­cię­ciem do połowy uda, która zmy­słowo oble­piała ciało, choć tro­chę krę­po­wała ruchy. Nie było góry z dłu­gimi ręka­wami i dekol­tem w łódkę à la Meghan Mar­kle. Nie było mię­si­stego, śmie­tan­ko­wego jedwa­biu, z któ­rego kre­acja została uszyta – cie­płego w odcie­niu, chłod­nego w dotyku. Były za to strzępy, góra strzę­pów. Tak jak w strzę­pach było całe jej życie.

Tę suk­nię wybie­rała razem z Ery­kiem. Podobno z przy­szłym panem mło­dym nie należy tego robić, ale on nie wie­rzył w takie prze­sądy.

– Nie zosta­wisz mnie chyba w nie­pew­no­ści aż do ostat­niej chwili? – Sie­dzieli na kawie w przed­dzień jej wizyty w salo­nie. Zdjął jej z ramie­nia nie­wi­dzialny pyłek, a potem popra­wił koł­nie­rzyk bluzki.

Kame­ralne ate­lier mody ślub­nej wypeł­niało zło­ci­ste świa­tło, pach­niało w nim palo santo, a z gra­mo­fonu sączył się miękki jazz. Wszyst­kie sukienki poka­zowe były w roz­mia­rze trzy­dzie­ści sześć. Meg odru­chowo wcią­gnęła brzuch.

– Może koronka? – Wła­ści­cielka ate­lier poma­chała do niej wie­sza­kiem z ażu­rową, pół­prze­zro­czy­stą suk­nią typu naked dress.

– Wygląda jak firanka. – Eryk skrzy­wił się i zamiast tego zdjął z wie­szaka mocno zabu­do­waną kre­ację z nie­to­pe­rzową górą i dłu­gimi ręka­wami.

– Szkoda ukry­wać taką figurę… – Wła­ści­cielka ate­lier patrzyła to na niego, to na Meg. Popra­wiła na sobie dzia­ni­nową sukienkę-tubę, która pod­kre­ślała jej pła­ski jak deska brzuch i ster­czące piersi.

– Będzie bar­dziej sty­lowo. – Eryk powie­sił suk­nię na ada­masz­ko­wym para­wa­nie przy­mie­rzalni i przez uła­mek sekundy zła­pał swoje odbi­cie w lustrze. Zacze­sał do góry szpa­ko­wate, wypo­ma­do­wane u bar­bera włosy. – Koniecz­nie zblu­zujmy talię.

– To może baskinka?

– Baskinki są passé.

Mie­rząc kolejne waria­cje na temat koro­nek i tiuli, Meg wie­rzyła, że od zna­le­zie­nia tej jedy­nej zależy jej przy­szłe szczę­ście. Wcią­gała brzuch, gdy trzeba było dopiąć suwak, i wci­skała się w gor­sety uszyte dla kobiet z biu­stem dużo mniej­szym niż jej.

– Musimy odwró­cić uwagę od dekoltu. W kościele nie wypada. – Eryk bez par­donu pod­cią­gnął gor­set do góry, lekko miaż­dżąc piersi Meg. Sta­rała się nie oddy­chać, pełna obaw, że paję­cze szwy pusz­czą.

– To może odsłońmy ramiona? – Wła­ści­cielka ate­lier zsu­nęła rękawy sukienki. Prze­je­chała pal­cem po wysta­ją­cym oboj­czyku Meg. – A do tego deli­katna kolia.

– Démodé. – Eryk nawet nie spoj­rzał w ich stronę, tylko prze­glą­dał sukienki. Wie­szaki stu­kały jeden o drugi. – O, tu mamy coś au courant.

Suk­nia, którą wybrał, była uszyta z wielu warstw zwiew­nego, jedwab­nego szy­fonu w róż­nych odcie­niach bieli, który miękko uno­sił się z każ­dym ruchem. To była kre­acja stwo­rzona do tego, by w jej towa­rzy­stwie zgu­bić krysz­ta­łowy pan­to­fe­lek. Meg zro­biła kilka nie­śmia­łych kro­ków do jaz­zo­wej waria­cji w gło­śniku, a potem roze­śmiała się i zaczęła wiro­wać w całej tej ete­rycz­nej bieli. Czuła się jak Kop­ciu­szek, któ­rego książę za chwilę poprosi do tańca, a chłodne muśnię­cia jedwa­biu na skó­rze przy­pra­wiały ją o dresz­cze. Jej syl­wetka odbi­jała się tysiąc­krot­nie w krysz­ta­łowym żyran­dolu zawie­szo­nym pod sufi­tem. Zamknęła oczy.

– Zbyt strojna. – Eryk znów popra­wiał włosy w lustrze.

Wła­ści­cielka ate­lier spoj­rzała na zega­rek i zapro­po­no­wała, że spe­cjal­nie dla Meg zapro­jek­tuje zupeł­nie nowy model według wska­zań jej narze­czo­nego. Taka usługa kosz­to­wała Meg pół pen­sji wię­cej. Za to suk­nia była jak ze snu pro­jek­tanta haute couture. Nie spo­dzie­wała się, że przyj­dzie jej tak szybko się z niego obu­dzić…

Teraz ocie­rała łzy swoim jedwab­nym marze­niem. Czuła, jak z każ­dym cię­ciem, z każ­dym ruchem tępych kuchen­nych noży­czek odci­nała się od tego, co ją spo­tkało. Co nie było dla niej nawet nowe, a jed­nak za każ­dym razem rów­nie bole­sne. Co po raz kolejny pozba­wiło ją złu­dzeń, że kie­dyś będzie speł­niona, szczę­śliwa, w związku. Że będzie miała nor­malną rodzinę, jak wszy­scy. Że ułoży sobie życie.

Cięła i czuła, jak wzbiera w niej kolejna fala szlo­chu. Pocią­gnęła nosem i nie była już w sta­nie jej zatrzy­mać. Zakrztu­siła się od pła­czu, jakby była małą dziew­czynką. W spa­zmach sku­liła się na nie­ślub­nym kobiercu utka­nym ze szcząt­ków sukni i pla­nów na resztę życia. Zakryła twarz dłońmi i chciała krzyk­nąć, ale nie miała czym. Jej klatkę pier­siową wypeł­niał ołów. Nie umiała powie­dzieć, ile czasu trwała w takiej pozy­cji.

Nagle się otrzą­snęła. Wzięła głę­boki wdech, otarła łzy i odrzu­ciła włosy do tyłu. Zaczęła szybko zbie­rać jedwabne skrawki roz­sy­pane po całym pokoju. Skru­pu­lat­nie, by nic jej nie umknęło. Zapa­liła górne świa­tło i z uwagą przyj­rzała się pod­ło­dze. Zawi­nęła frag­menty mate­riału w popie­latą spód­nicę, którą miała na sobie. Nie mogły już tutaj leżeć.

Śli­zga­jąc się w raj­sto­pach po par­kie­cie, zanio­sła je do łazienki i cisnęła do wanny. Skro­piła resztką zmy­wa­cza do paznokci. Wytarła ręce o bio­dra. Kątem oka zoba­czyła na spód­nicy tłu­stą plamę po bitej śmie­ta­nie. Ją rów­nież skro­piła zmy­wa­czem, przez co mate­riał zaczął się odbar­wiać. Zaklęła. Pobie­gła do kuchni po zapałki, odpy­cha­jąc się od ścian. W przed­po­koju potknęła się o sza­ro­be­żowe szpilki. Zaklęła jesz­cze raz. Wró­ciła do łazienki, gdzie uspo­ko­iła się cie­płym odcie­niem pia­skowca, z któ­rego zro­biono olbrzy­mie kafle. Potarła zapałką o dra­skę i wrzu­ciła ją do wanny. Na krótki moment w powie­trze wzbił się poma­rań­czowo-nie­bie­ski pło­mień. Jedwab zaczął się kur­czyć, topić, pry­skać, a w końcu powoli zgasł. Zapach­niało palo­nymi wło­sami. Meg skrzy­wiła się i polała pogo­rze­li­sko wodą z prysz­nica.

Osmo­lone strzępki wyglą­dały teraz naprawdę żało­śnie, ale ona wcale nie poczuła ulgi.

Parę godzin wcze­śniej

Bąbelki cavy ener­gicz­nie muso­wały, roz­pry­sku­jąc się Meg na nosie. Pró­bo­wała je dys­kret­nie wytrzeć dło­nią, co było trudne, bo czuła, że jest cią­gle obser­wo­wana. Przy­szła teściowa czuj­nie śle­dziła każdy jej ruch. Co jakiś czas któ­ryś z zapro­szo­nych gości mie­rzył ją od góry do dołu, ska­nu­jąc w poszu­ki­wa­niu skaz.

Sza­ro­be­żowe zamszowe szpilki, które Meg wybrała na tę oka­zję, miały sied­mio­cen­ty­me­trowe obcasy. Kla­syczne, nie­zbyt wyso­kie, ale i nie niskie. W nor­mal­nych warun­kach swoim stu­ko­tem doda­wa­łyby jej ani­mu­szu i parę cen­ty­me­trów wzro­stu, co przy jej metrze sześć­dzie­się­ciu było nie bez zna­cze­nia. Pod­łogę w salo­nie pokry­wały jed­nak dywany. Mięk­kie i puchate spra­wiały, że obcasy Meg zapa­dały się, a każdy krok był jak wędrówka po pia­sku.

Minęła sofę, na któ­rej star­sza para zaja­dała się tar­tin­kami z tata­rem. Kobieta czu­łym gestem zdjęła okru­szek z policzka part­nera. Cie­pło roz­lało się w sercu Meg. Wyobra­ziła sobie sie­bie za kil­ka­dzie­siąt lat w takiej samej sytu­acji z Ery­kiem. Nagle poczuła, jak jej kostka się wykręca, ale w ostat­niej chwili przy­trzy­mała się porę­czy fotela. Drogę zata­ra­so­wali jej czte­rej postawni męż­czyźni z cyga­rami, któ­rzy prze­rzu­cali się wibo­rami, saro­nami oraz indek­sami WIG. Dym wdarł się do nosa Meg.

– Prze­pra­szam – zakrztu­siła się, ale nikt jej nie usły­szał. Musiała obejść męż­czyzn, chwie­jąc się na nie­sta­bil­nych obca­sach.

Wszyst­kie posta­cie wyda­wały jej się tego wie­czoru nie­na­tu­ral­nie olbrzy­mie, jakby była Ali­cją, która ugry­zła kawa­łek pomniej­sza­ją­cego ciastka. Do tego coś koło niej bzy­czało, jakby osy.

Rozej­rzała się wokół. Na środku salonu trzy doj­rzałe kobiety w per­łach naprze­mien­nie zasła­niały usta wypier­ścion­ko­wa­nymi dłońmi. Przy­ja­ciółki matki Eryka.

– …zarę­czyli się led­wie dwa mie­siące temu… – dobie­gło do Meg.

– Czy panna młoda jest…? – Jedna z kobiet zro­biła wymowny gest nad talią. Zabrzę­czały złote bran­so­letki.

– Raczej nie… – Meg zoba­czyła, jak mie­rzą ją kątem oka.

Wcią­gnęła brzuch. Jej obcasy znów nie­bez­piecz­nie się zachwiały, ale w ostat­niej chwili zła­pała się ramie­nia kel­nera, który wyrósł przed nią z tacą pełną kie­lisz­ków. Zadzwo­niło szkło.

– Jesz­cze cavy? – Zabrał jej do połowy opróż­niony kie­li­szek i podał nowy. Bąbelki strze­lały wysoko do góry.

– Chęt­nie. – Upiła duży łyk.

Z dru­giego pokoju usły­szała śmie­chy, a zaraz potem dono­śny głos narze­czo­nego. Poczuła lek­kie ukłu­cie w żołądku. Dla­czego nie było go przy niej?

Zwłasz­cza że to ich przy­ję­cie przed­ślubne, „mały” kok­tajl dla naj­bliż­szych, by się lepiej poznać na dzień przed uro­czy­sto­ścią. Zwy­czaj, który przy­szła teściowa Meg zapo­ży­czyła z ame­ry­kań­skich fil­mów. Nie mogła odża­ło­wać, że nie ma osoby, która popro­wa­dzi­łaby Meg do ołta­rza. Za to pozwo­liła im zaraz po ślu­bie ruszyć w mie­siąc mio­dowy na Hawaje.

– To kto w końcu przy­je­dzie z two­jej rodziny? – Kilka tygo­dni wcze­śniej przy­szła teściowa wybie­rała koperty do zapro­szeń ze stosu iden­tycz­nych w odcie­niu écru. – Ta jest gustowna, nie sądzisz?

– Piękna. – Meg prze­je­chała pal­cem po zło­tym brzeżku. Wolała bar­dziej surowe formy.

– Myśla­łam też o welo­nie. – Teściowa zamy­śliła się na chwilę, a potem ener­gicz­nie prze­ta­so­wała koperty. – Nie wiem, czy to dobry pomysł, no wiesz, w twoim wieku…

– Eryk mówi, że welon pasuje do sukni.

– To, co mówi Eryk, trzeba dzie­lić na pół. – Kobieta mru­gnęła do Meg. Jej skóra była tak pona­cią­gana, że na policzku poja­wiło się dziwne wybrzu­sze­nie. – Jeśli nie na cztery. Ina­czej daleko nie zaj­dziesz, dziecko. Pomyśl jesz­cze o tym welo­nie.

– Pomy­ślę. – Codzien­nie przed zaśnię­ciem myślała o momen­cie, w któ­rym Eryk przed ołta­rzem pod­nie­sie welon i złoży na jej ustach poca­łu­nek.

– Sto­sow­niej­szy byłby fascy­na­tor. – Przy­szła teściowa podała jej kopertę z papieru czer­pa­nego, w któ­rym zato­pione były sre­brzy­ste pajetki. – Może ta? Eryk wspo­mi­nał, że masz jakąś cio­cię.

– Wola­ła­bym białą.

– Wszy­scy bar­dzo chęt­nie byśmy ją poznali. Jeste­śmy ogrom­nie cie­kawi. – Teściowa postu­kała kopertą o blat stołu.

– Powiem jej. – Wie­działa, że tego nie zrobi. Na samą myśl poczuła zimny prąd bie­gnący wzdłuż krę­go­słupa. Kogo by miała zapra­szać? I dokąd? Do tego wymu­ska­nego domu w naj­lep­szej dziel­nicy, w któ­rym pach­niało pie­niędzmi i kon­tak­tami? Do tej rodziny, w któ­rej słowa „tra­dy­cja” i „nowo­cze­sność” odmie­niane były przez wszyst­kie przy­padki?

Na wspo­mnie­nie tam­tej roz­mowy Meg wzięła głę­boki wdech. W salo­nie pach­niało świe­cami z duszną nutą gar­de­nii, od któ­rej zawsze robiło jej się nie­do­brze. Powinna była zjeść przed imprezą, ale żołą­dek miała zaci­śnięty w supeł. Samo przy­ję­cie jed­nak było dobrym pomy­słem. Czuła, że dzięki niemu sta­nie się czę­ścią tej rodziny.

– Moja nowa lala. – Brat Eryka poka­zy­wał kole­gom w tele­fo­nie coś, co rów­nie dobrze mogło być zdję­ciem samo­chodu, jak i dziew­czyny.

– Zło­dzieje! Zdrajcy i zło­dzieje! – Wuj Eryka, łysy i opa­lony sie­dem­dzie­się­cio­letni ama­tor mara­to­nów i mor­so­wa­nia, wyma­chi­wał kie­lisz­kiem, jakby był dyry­gen­tem. – Zablo­ko­wali mi kolejną inwe­sty­cję.

– Ta infla­cja nas wykoń­czy. – Ciotka Eryka, postawna wła­ści­cielka sieci luk­su­so­wych pie­karni, wachlo­wała się zapro­sze­niem. – Ludzie nie mają na chleb.

– Niech jedzą ciastka! – Sio­stra pana mło­dego zachi­cho­tała i popra­wiła na udach kre­ację z nie­dy­skret­nym logo.

– To cio­cia mnie nauczyła, jak się obcho­dzić z męż­czy­znami. – Kuzynka Eryka, chuda sza­tynka w rogo­wych oku­la­rach, wska­zała pod­bród­kiem przy­szłą teściową Meg. – Cza­sami trzeba przy­mknąć oko. Dużo pochlebstw, małe kłam­stewka i mamy receptę na udany zwią­zek.

– Przez taką men­tal­ność wszyst­kie uto­niemy w patriar­cha­cie. – Skrzy­wiła się druga kuzynka w oku­la­rach awia­to­rach i z wyraź­nie zary­so­wa­nym brzusz­kiem. – Lepiej daj mi namiary na wagi­no­pla­stykę po ciąży.

– Śluby są takie uro­cze. Na bank będę pła­kał. – Tomasz, przy­ja­ciel Meg, oparł się o ramię kel­nera.

Od nad­miaru bodź­ców krę­ciło jej się w gło­wie. W tłu­mie gości wciąż nie mogła zna­leźć Eryka. Znów poczuła ukłu­cie w żołądku. Przy­tłu­mione świa­tło roz­my­wało kon­tury, nada­jąc przed­mio­tom mięk­kie kształty, a z twa­rzy przy­by­łych, zwłasz­cza pani domu, usu­wa­jąc wszel­kie emo­cje oraz oznaki sta­rze­nia się. Wszystko wyda­wało się Meg odre­al­nione. Prze­su­nęła się wzdłuż ściany poma­lo­wa­nej na głę­boki odcień tur­kusu i otarła o mio­do­wo­złote, aksa­mitne fotele. Miała ochotę się za nimi scho­wać, ale powstrzy­mała pokusę. Tuż obok stała fiku­śna lampa niczym sur­re­ali­styczna palma – na zło­tej pta­siej nóżce, z aba­żu­rem z ufar­bo­wa­nych na more­lowo, stru­sich piór, które zle­wały się z ozdo­bami na kape­lu­szu sie­dzą­cej obok nie­zna­jo­mej kobiety. Po chwili roz­po­znała babkę Eryka, naj­wy­raź­niej mocno zmie­nioną maki­ja­żem. Ski­nęła do niej nie­śmiało, ale kobieta nie odwza­jem­niła uśmie­chu. Meg poża­ło­wała, że zosta­wiła tele­fon w kie­szeni płasz­cza. Mogłaby pouda­wać, że pisze ese­mesy. Pode­szła do dębo­wej komody. W wazach pysz­niły się kom­po­zy­cje z cię­tych kwia­tów – dalii i chry­zan­tem, jakby żyw­cem prze­nie­sione z nider­landz­kich płó­cien. Scho­wała się w ich cie­niu i przyj­rzała im z prze­sadną uwagą. Na jed­nym z list­ków dostrze­gła bie­dronkę. Co ona tu robiła? Zimą? Nie mogła pozbyć się wra­że­nia, że ta bie­dronka, jak zakłó­ce­nie z innego świata, była tu w jakimś celu. Jakby miała jej dodać otu­chy. Zupeł­nie jak ona nie paso­wała do oto­cze­nia. Meg uśmiech­nęła się do owada, obli­zu­jąc czer­woną szminkę, która – podob­nie jak obcasy – miała jej doda­wać pew­no­ści sie­bie.

Czy były jakieś sygnały? Nie­ko­niecz­nie.

Gdy Eryk poja­wił się w życiu Meg – a było to nie­dawno, zale­d­wie kilka mie­sięcy wcze­śniej – wszystko, co do tam­tego momentu prze­żyła, stra­ciło kolory. Stało się wybla­kłe, zwy­czajne, banalne i posza­rzałe. Eryk lubił wiel­kie gesty i spek­ta­ku­larne zagra­nia. Jeśli miała w sobie ogra­ni­czoną pojem­ność na kom­ple­menty, to on dawno wyczer­pał jej życiowy limit. Czuła się przez niego widziana.

W mod­nych war­szaw­skich knaj­pach drwili z drob­no­miesz­czań­skich kon­we­nan­sów, wpra­wia­jąc w kon­ster­na­cję kel­ne­rów: dania jedli pal­cami lub odsy­łali do kuchni gaz­pa­cho ze skargą, że jest zimne. W dro­gich skle­pach wybie­rali naj­bar­dziej gro­te­skowe kre­acje, w któ­rych para­do­wali przed osłu­pia­łymi kasjer­kami. Ści­gali się na miej­skich hulaj­no­gach i cho­dzili na imprezy do cen­trum, pijąc cytry­nowe szoty o pią­tej nad ranem. Potem trwali w tygo­dnio­wej abs­ty­nen­cji, dys­ku­tu­jąc nad czar­kami z mat­chą o sen­sie życia. Cza­sem wystar­czało jedno słowo i już się śmiali. Cza­sem nie potrze­bo­wali żad­nych słów, by się rozu­mieć. Eryk chęt­nie się przed nią otwie­rał i rów­nie chęt­nie słu­chał. Miała poczu­cie, że może mu się zwie­rzyć ze swo­ich naj­głęb­szych sekre­tów i że nie zosta­nie wyśmiana. Nie żeby to robiła. Po co by miała to robić?

Ale cho­ciaż od samego początku czuła, że pcha ją w jego kie­runku siła, któ­rej nie odwa­żyłby się opi­sać nawet sam New­ton, to rów­no­cze­śnie ciężko było jej się pozbyć wra­że­nia, że coś w tej ukła­dance nie grało. Nie umiała tego nazwać. A może raczej – nie chciała?

Bo były też inne sygnały.

Tele­fon, który Eryk zawsze kładł wyci­szony, ekra­nem do dołu. Wylo­go­wy­wał się ze wszyst­kich kont na kom­pu­te­rze za każ­dym razem, gdy ich uży­wał.

Jego chód – nie­zau­wa­żal­nie zwiewny, jakby uno­sił się mili­me­try nad zie­mią. Ale wła­śnie to spra­wiało, że był tak świet­nym tan­ce­rzem.

Ukrad­kowe spoj­rze­nia, gdy mijali inne pary. Nie miała pew­no­ści, za kim się oglą­dał. Ale prze­cież wie­działa, jak bar­dzo inte­re­so­wali go inni ludzie.

Nie­wy­bredna obe­lga, którą rzu­cił w ich kie­runku pijany dre­siarz roz­draż­niony jego nie­na­chalną męsko­ścią.

Gdy szli ulicą, nie­śmiało muskała jego dłoń. On rzadko brał Meg za rękę.

Był piękny. Z tym cia­łem wyrzeź­bio­nym w sek­cji wio­ślar­skiej, w tych dro­gich ubra­niach, w któ­rych nie było cie­nia osten­ta­cji, pach­nący drze­wem aga­ro­wym. Czuła dumę, że idzie obok niego, że są razem. Miała wra­że­nie, że została wybrana. Przy nim każdy inny męż­czy­zna wyda­wał się abso­lut­nie nie­cie­kawy. Pro­sty, nie­skom­pli­ko­wany, bez klu­cza do jej kobie­cej duszy.

– Nie spo­tka­łem kobiety takiej jak ty. – Eryk nachy­lił się nad Meg i spoj­rzał jej głę­boko w oczy, jak jesz­cze ni­gdy do tej pory.

Poczuła łasko­ta­nie w brzu­chu, jakby od środka ocie­rały się o nią kocięta. I może dla­tego zde­cy­do­wała się zadać to pyta­nie, bar­dzo cicho:

– Kochasz mnie?

Nachy­lił się nad nią jesz­cze bar­dziej, mili­me­try od jej skóry, oczu, nosa, ust. Czuła zapach jego drzew­nej wody koloń­skiej, muśnię­cia jego zaro­stu, cie­pło jego odde­chu. Przy­mknęła powieki.

– Jesteś dla mnie ważna. – Odsu­nął się i pogła­skał ją po twa­rzy.

Kocięta w brzu­chu Meg znik­nęły. Jed­nak tuż przed zaśnię­ciem przy­po­mi­nała sobie ten moment, prze­ży­wa­jąc go jesz­cze raz, jakby w zapę­tle­niu. Może Eryk nie umiał mówić o miło­ści, ale ona, Meg, była dla niego ważna.

Czy były jakieś znaki ostrze­gaw­cze? Być może.

Kie­dyś odwró­cił wzrok, gdy przy­pad­kiem odpięły się guziki w jej koszuli. Wów­czas ją to ujęło. Tłu­ma­czyła sobie, że zamiast podą­żać za sam­czymi instynk­tami rodem z kalen­da­rzy dla tirow­ców, Eryk wolał tajem­nice i nie­do­po­wie­dze­nia. Zuchwała oczy­wi­stość kobie­cego dekoltu była dla niego niczym deser podany przed daniem głów­nym. Tra­cił ape­tyt.

Raz, gdy wypił za dużo, ze łzami w oczach dopy­ty­wał ją, czy przyj­mie go takiego, jaki jest, w cało­ści. Roz­czu­liło ją to. Pomy­ślała, że pod wpły­wem alko­holu ujaw­nił się Eryk, któ­rego nie znała – nie­pewny sie­bie, podob­nie jak ona sama.

Nie łączyła ich wielka namięt­ność, ale czy musiała łączyć? Cie­le­sność ni­gdy nie była sferą, którą Meg jakoś szcze­gól­nie eks­plo­ro­wała. Nawet nie dla­tego, że nie chciała. Po pro­stu nie bar­dzo miała ku temu oka­zję. Eryk kochał się z nią rzadko, zawsze po alko­holu i przy zga­szo­nym świe­tle. Cza­sem, by uła­twić mu sprawę, wyda­wała z sie­bie kilka uda­wa­nych jęków. Potem koń­czył już sam, w łazience. Ale kiedy po wszyst­kim chciała się do niego przy­tu­lić, przyj­mo­wał ją nie­chęt­nie.

– Po co ta uczu­ciowa osten­ta­cja? – Odsu­nął się od Meg, kiedy pró­bo­wała wtu­lić się w jego klatkę pier­siową. – Drę­twieje mi ręka.

– Lubię się do cie­bie przy­tu­lać… – Zamiast Eryka, objęła poduszkę.

– Dla mnie nie­pew­ność jest bar­dziej sexy. – Pod­niósł się na łóżku i się­gnął po koszulę.

– Może jed­nak zosta­niesz na noc?

– Zostawmy coś sobie na póź­niej. – Poca­ło­wał ją w czoło i już go nie było.

Nawet na ich ślub, choć poprze­dzony zarę­czy­nami na dachu naj­wyż­szego budynku w mie­ście, naci­skała głów­nie jego matka. Jed­no­cze­śnie był speł­nie­niem wiel­kiego marze­nia Meg. O bia­łej sukni, o obrączce, o „tak” przy ołta­rzu. O nor­mal­no­ści i rodzi­nie. Za nic w świe­cie nie chciała z tego rezy­gno­wać. Skąd mogła wie­dzieć, że los, jak wiele razy wcze­śniej, zrobi to za nią?

Bo były też znaki bar­dziej oczy­wi­ste. Na przy­kład taki.

Do pokoju wje­chał tort: trzy­pię­trowy, ozdo­biony praw­dzi­wymi różami i gałąz­kami gip­sówki. Arty­stycz­nie maź­nięty nie­równą war­stwą bia­łego kremu, przez którą prze­bi­jał bisz­kopt, niczym ciało w ślub­nej bie­liź­nie. Jego poja­wie­nie się wywo­łało entu­zjazm wśród gości. W ogól­nym zamie­sza­niu pra­wie nikt nie zauwa­żył, że Tomasz – dobry przy­ja­ciel Meg, a jed­no­cze­śnie świa­dek na ich przy­szłym ślu­bie – pró­bo­wał poca­ło­wać pana mło­dego. A ten jakoś szcze­gól­nie się nie opie­rał.

Spoj­rze­nia męż­czyzn się skrzy­żo­wały.

– Nie teraz. – Meg odczy­tała słowa z ruchu warg Eryka. Nie wie­dzieć czemu, całą tę scenę zoba­czyła w dużym spo­wol­nie­niu.

Na chwilę sta­nęło jej serce, a nogi momen­tal­nie zaczęły ważyć tonę. Nie była w sta­nie zro­bić żad­nego kroku, szcze­gól­nie w tych absur­dal­nych obca­sach. Nie miała pew­no­ści, czy idąc, nie zaplą­cze się w dywan. Ostroż­nie rozej­rzała się na boki. Czy jej się wyda­wało, czy w salo­nie na uła­mek sekundy zapa­dła cisza? Już po chwili jed­nak goście oży­wili się i uto­nęli w roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych szep­tach, zarod­ni­kach póź­niej­szych plo­tek. Zda­wali się nie zauwa­żać sceny, która roze­grała się pod oknem ozdo­bio­nym zasło­nami z plu­szu w odcie­niu mar­sali. Meg zła­pała spoj­rze­nie przy­szłej teścio­wej. Kobieta puściła do niej oczko, a potem zabrała się do kro­je­nia tortu. Bita śmie­tana ście­kała po ostrzu noża.

– Nie pij tyle, synu… – syk­nęła do Eryka, na co jego ojciec wzniósł toast.

– Za mło­dych!

Kie­liszki zaiskrzyły w świe­tle świec. Cały pokój wypeł­niły śmie­chy i stu­ka­nie. Za to Meg nie mogła oddy­chać. Czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek będzie w sta­nie?

– Kocha­nie, nic się nie martw, po ślu­bie na pewno wszystko się wam ułoży – szep­nęła matka Eryka, poda­jąc jej tort.

Wtedy nagle w całym domu zapa­dła ciem­ność. Nie­wiele myśląc, Meg wyrwała się ze szpo­nów nie­do­szłej teścio­wej i po omacku pobie­gła do wyj­ścia. Dywan pod jej sto­pami falo­wał niczym ruchome wydmy. W ciem­no­ściach ktoś przez przy­pa­dek pocią­gnął ją za sukienkę, potknęła się i wpa­dła na stół. Tale­rze roz­bi­jały się o zie­mię jak lawina z por­ce­lany. Nie zwa­ża­jąc na okrzyki o rodo­wej zasta­wie, brnęła przed sie­bie, aż zde­rzyła się z drzwiami. Naci­snęła klamkę i wypa­dła na zewnątrz.

Bie­gła pustą ulicą wil­lo­wej dziel­nicy, a stu­kot szpi­lek na twar­dej nawierzchni chod­nika wyzna­czał rytm jej spa­zma­tycz­nemu szlo­chowi. Uliczne latar­nie przy­ga­sały jedna za drugą, kiedy je mijała.

Rozdział 2

Mie­siąc póź­niej

Nie zamie­rzała prze­ga­pić wio­sny. Nie wie­działa w końcu, ile ich jesz­cze ma przed sobą. Szare chmury pędziły po nie­bie, gonił je wiatr, odsła­nia­jąc co jakiś czas skrawki błę­kitu, a nawet prze­bitki słońca. W ogro­dzie szpaki ćwi­czyły woka­lizy, a gałę­zie drzew, na­dal czarne, zda­wały się poru­szać z inną ener­gią – jakby wie­działy, że lada moment eks­plo­dują zie­le­nią. Mimo że Regina miała za sobą wiele poran­ków takich jak ten, wciąż zachwy­cało ją to uczu­cie, które im towa­rzy­szyło, gdy wszystko było jesz­cze eks­cy­tu­jącą nie­wia­domą, a przy­szłość roz­wi­jała się przed jej sto­pami niczym bogato zdo­biony per­ski dywan. I rze­czy­wi­ście, tuż po prze­bu­dze­niu poczuła w brzu­chu muśnię­cie intu­icji, jak list posłańca zapo­wia­da­jący przy­by­cie kró­lo­wej, więc choć zapla­no­wała na ten dzień seans ciszy połą­czony z oczysz­cza­ją­cym przed­nów­ko­wym postem, posta­no­wiła wybrać się do sklepu. Lodówka nie mogła być pusta, gdy do domu zmie­rzał gość!

Tak dawno nikogo u sie­bie nie przyj­mo­wała. Czasy, gdy jej dom tęt­nił życiem, minęły bez­pow­rot­nie. Teraz snuły się po nim nie­mal wyłącz­nie wspo­mnie­nia. Ow­szem, bywały tak gło­śne, że nie dawały jej spać. Wciąż jed­nak były tylko wspo­mnie­niami, prze­zro­czy­stymi jak prze­słony w obiek­ty­wie praw­dzi­wego życia. Przy śnia­da­niu, na które skła­dała się kasza manna z kon­fi­turą wiśniową, zoba­czyła dziew­czynę, a zaraz po niej kolejną. Stały przy kuchen­nym oknie, jakby wypa­try­wały oznak wio­sny, ale nie widziały sie­bie nawza­jem. Jedna miała ogni­sto­rude włosy, druga – ciemne, ele­gancko zwią­zane z tyłu głowy. Matka i córka, a jed­nak w tym samym wieku, oby­dwie sie­dem­na­sto­let­nie. Wspo­mnie­nia z róż­nych lat mie­szały się ze sobą. Gubiły chro­no­lo­gię, a Regina coraz rza­dziej potra­fiła napro­wa­dzić ją na wła­ściwy tor. Coraz czę­ściej nie wie­działa, czy wspo­mina swoją mło­dość, dzie­ciń­stwo, czy może meno­pauzę. Czas prze­szły nie był line­arny. Był cha­osem.

W tym wszyst­kim toczyło się codzienne życie – pro­ste przy­jem­no­ści i rytu­ały, które poma­gały ten chaos poskro­mić. Nie spo­dzie­wała się, że cokol­wiek może je zakłó­cić, a jed­nak pod­szepty intu­icji nie dawały jej spo­koju. Już dawno temu nauczyła się, by nie igno­ro­wać swo­ich prze­czuć. Wzięła ostatni łyk naparu z kurzej stopki, który poma­gał jej na pro­blemy z poda­grą, i zga­siła kadzi­dło z krwaw­nika w resztce płynu pozo­sta­łego na dnie szklanki. Zdjęła z wie­szaka ciem­no­zie­lony pro­cho­wiec i zawią­zała na wło­sach malo­waną w maki chu­stę. W przed­po­koju na sto­liku, tuż pod lustrem, stał zaku­rzony bake­li­towy tele­fon. Prze­je­chała pal­cem po jego słu­chawce. Po chwili waha­nia się­gnęła po szminkę, która – rów­nie zaku­rzona – cze­kała na swój wielki moment.

Z ustami zabar­wio­nymi różem Regina wresz­cie czuła, że jest gotowa do wyj­ścia. Odkąd pamię­tała, kolory doda­wały jej odwagi.

Powoli otwo­rzyła cięż­kie drzwi sklepu, a potem, opie­ra­jąc się na drew­nia­nej lasce, która doda­wała jej ani­mu­szu, wędro­wała alej­kami jak pod­czas wizyty w muzeum. Przy sto­isku z pie­czy­wem wybrała białe bułeczki, które nie­mal parzyły ją w dło­nie. Nie mogła się powstrzy­mać, by nie zacią­gnąć się ich zapa­chem, od któ­rego śli­nianki zaczęły pra­co­wać jak osza­lałe. Wło­żyła do koszyka osełkę masła i tłu­sty, mokry twa­róg na wagę, który kru­szył się w pal­cach – dobrze, że sprze­daw­czyni owi­nęła go podwójną war­stwą per­ga­minu. Nędzne, przed­wio­senne warzywa nie wzbu­dziły zaufa­nia Reginy. Przy­glą­dała im się, mru­żąc przez dłuż­szą chwilę oczy, by w końcu wybrać pęczek dymki i zwięd­nię­tych rzod­kie­wek. Po powro­cie do domu zamie­rzała wło­żyć je do miseczki z wodą, by odzy­skały jędr­ność. Przy dziale z wędli­nami wstrzy­mała oddech. Tyle cier­pie­nia! Nie miała dziś jed­nak czasu, by kon­tem­plo­wać los nie­win­nie stra­co­nych, bo oto intu­icja-posła­niec coraz dobit­niej pod­po­wia­dała jej, że gość się zbli­żał.

Regina przy­spie­szyła kroku. Przy sto­isku z alko­ho­lem jej uwagę przy­kuł koniak – był jak płynny bursz­tyn, obiet­nica bło­go­ści oble­pia­ją­cej ciało od środka. Potem jed­nak przy­po­mniała sobie o nalewce z pigwy, którą trzy­mała na spe­cjalne oka­zje już od ponad trzech lat. Kasy wid­niały na hory­zon­cie. Naj­więk­szą przy­jem­ność Regina zosta­wiła sobie na koniec. Zaczęła wodzić wzro­kiem po kolo­ro­wych owij­kach cze­ko­lad, błysz­czą­cych opa­ko­wa­niach cia­stek. Ich nazwy roz­ma­zy­wały jej się przed oczami, ale to nie sta­no­wiło pro­blemu. Udzie­liła jej się cukrowa aura – w lek­kiej eks­ta­zie wrzu­ciła do koszyka pta­sie mleczko, bisz­kopty, kocie języczki, cze­ko­ladę „Jedyna”, torebkę kuku­łek i deli­cje. Po chwili waha­nia doło­żyła jesz­cze nowość – cia­steczka can­tuc­cini, które sku­siły ją biało-czer­wono-zie­lo­nym opa­ko­wa­niem w roz­mia­rze XL. Coś jej pod­po­wia­dało, że gość nie będzie zado­wo­lony z tej obfi­to­ści sło­dy­czy, ale jed­no­cze­śnie dobrze mu ona zrobi.

Wsu­nęła drobne do saszetki z pie­niędzmi i opie­ra­jąc się na lasce, wyszła ze sklepu. Podmuch wia­tru roz­wiał jej włosy. Wysta­wiła do niego twarz jak do poca­łunku, a on musnął jej skórę. Zmru­żyła powieki. Pach­niał wil­gotną zie­mią, spod któ­rej wyła­niają się pierw­sze wio­senne rośliny. Pach­niał życiem. Potem szep­nął jej coś do ucha, ale ona nie zro­zu­miała. Gdy otwo­rzyła oczy, nie wie­działa, gdzie jest.

Obraz roz­ma­zy­wał jej się przed oczami i potrze­bo­wała chwili, by go wyostrzyć. Ścieżka bie­gła wśród topoli, chod­nik był nie­równy i pokrzy­wiony, zwłasz­cza w miej­scach, gdzie wybrzu­szały się pod nim korze­nie drzew. Poczuła, że musi się pospie­szyć. Nie­zu­peł­nie wie­działa dla­czego, ale nagle jej ciało wypeł­niły żywot­ność i słodka nuta nadziei. Gdzieś na końcu tej drogi, za szpa­le­rem topoli, ktoś na nią cze­kał. To o nim szep­tał jej wiatr. Nie była pewna jego imie­nia, za to jej serce naj­wy­raź­niej już wie­działo, pró­bu­jąc je przy­po­mnieć przy­spie­szo­nym biciem. Z wra­że­nia zaschło jej w gar­dle, a od lędźwi aż do karku prze­biegł elek­try­zu­jący dreszcz. Brzuch wypeł­niła mięk­kość, jakby ktoś roz­lał w nim kisiel tru­skaw­kowy. Poczuła, że czas nagli, że jesz­cze chwila, a ten ktoś tam gdzieś znik­nie. A tego bar­dzo by nie chciała. Pró­bo­wała pod­biec, a wtedy potknęła się na nie­równym wybrzu­sze­niu chod­nika.

Ktoś krzyk­nął, poczuła pod dłońmi szorstką fak­turę płyt. Ktoś inny chwy­cił ją mocno pod pachami i pod­niósł do pionu. Świat wiro­wał jej pod sto­pami. Przez chwilę znowu nie wie­działa, gdzie ani kim jest. Ktoś podał jej laskę, z ulgą się na niej oparła. To ją oprzy­tom­niło. Spoj­rzała z góry na swoje stopy w orto­pe­dycz­nych pan­to­flach. Długą do połowy łydki spód­nicę, niczym łowicki pasiak, którą roz­wie­wał wiatr. Kostki w cie­li­stych raj­sto­pach, spod któ­rych prze­bi­jała błę­kit­no­fio­le­towa sieć żyla­ków. Po jej policzku spły­nęła łza.

– Czy potrze­buje pani pomocy? – usły­szała. – Czy wezwać pogo­to­wie?

Odpo­wie­działa, że nie trzeba. Ktoś zbie­rał roz­sy­pane po chod­niku zakupy. Ktoś inny pytał, czy nie odpro­wa­dzić jej do domu. Wiatr mierz­wił włosy i korony pobli­skich topoli. Nie pamię­tała swo­jego adresu, ale na szczę­ście miała przy sobie dowód. Miły, wysoki mło­dzie­niec wziął ją deli­kat­nie pod rękę. Wciąż oszo­ło­miona, pozwo­liła mu się odpro­wa­dzić.

Te zawroty zda­rzały jej się co jakiś czas, ostat­nio jakby czę­ściej. Nikomu o nich nie wspo­mi­nała. Nie cho­dziła do leka­rzy, bo nie miała pew­no­ści, czy nie będą chcieli jej tego ode­brać. Zresztą jak mia­łaby im to opi­sać? Jak kartkę, która wypa­dła z pamięt­nika? Krótki moment jakby ze świata snu, chwilę byt­no­ści w innej cza­so­prze­strzeni? Nie umiała tego pre­cy­zyj­nie nazwać, ale za każ­dym razem żało­wała, że musiała wró­cić. Marzyła, by wspo­mnie­nia, prze­zro­czy­ste i wybla­kłe, odzy­skały kolory.

Pozwo­liła mło­dzień­cowi odpro­wa­dzić się do domu. Było w tym męż­czyź­nie coś przy­jem­nego, co spra­wiało, że miała ochotę zapa­rzyć her­baty z dzi­kiej róży i podać mu ją w naj­lep­szej por­ce­la­no­wej fili­żance w gra­na­towo-złoty rzu­cik, a potem, jak za daw­nych cza­sów, wypy­ty­wać go zupeł­nie nie­dy­skret­nie o sprawy ser­cowe i miło­sne pod­boje. Wyczu­wała, że miałby jej nie­jedno do powie­dze­nia. Nie to, żeby po dro­dze do domu nie prze­ska­no­wała jego serca. Nie byłaby sobą, gdyby tego nie zro­biła. Nie doszu­kała się na nim jed­nak żad­nej więk­szej bli­zny, choć oczy­wi­ście w jego wieku nie dało się ich unik­nąć. Serce mło­dzieńca było doświad­czone i mimo że obec­nie puste, to jed­nak otwarte, gotowe, by wpro­wa­dzić w swój spo­kojny rytm nieco upoj­nego zamie­sza­nia.

Regina znów przy­mknęła oczy i wpro­wa­dziła się w słodki stan sku­pie­nia. Poczuła, jak ener­gia pły­nie przez jej ciało od lędźwi aż do korony głowy. Była jak snop różo­wego świa­tła, które prze­świe­tlało wszystko, co napo­ty­kało po dro­dze. Zwłasz­cza samotne serca. Ale choć kie­dyś nie spra­wi­łoby to jej naj­mniej­szego pro­blemu, nie zna­la­zła w oko­licy nikogo dla mło­dzieńca. Wes­tchnęła. Czasy jej świet­no­ści minęły. Umie­jęt­no­ści roz­my­wały się dzień po dniu jak kręgi na wodzie. Na swo­jej dro­dze spo­ty­kała coraz mniej samot­nych osób. Nie była już nikomu potrzebna.

– Jest pani pewna, że nie wzy­wać leka­rza? Może zadzwo­nię do kogoś z rodziny? – Mło­dzie­niec prze­cze­sy­wał potar­gane włosy dłońmi. „R” dys­kret­nie zawi­bro­wało w jego gło­sie.

– Zapa­rzę panu róży. – Zanim chwy­ciła za czaj­nik, odru­chowo zer­k­nęła, czy mło­dzie­niec nosi obrączkę. A więc nie pomy­liła się: nie było jej, zauwa­żyła za to poma­lo­wane na gra­na­towo paznok­cie. Uśmiech­nęła się na ten widok. Lubiła małe dzi­wac­twa i codzienne sza­leń­stwa. Byli ule­pieni z podob­nej gliny.

– A te zakupy? – Mło­dzie­niec zaj­rzał do torby ze sło­dy­czami. – Będzie dziś pani miała gości?

– Coś mi mówi, że tak. – Uśmiech­nęła się tajem­ni­czo. – Ale to nie prze­szka­dza poucz­to­wać także nam. W podzięce za przy­nie­sie­nie zaku­pów.

Mło­dzie­niec wypił napar z róży trzema szyb­kimi łykami. Roz­glą­dał się po kuchni, jakby cze­goś szu­kał. Omia­tał wzro­kiem drew­niane ściany i półki pełne bibe­lo­tów pamię­ta­ją­cych jesz­cze czasy Ste­fa­nii. Zatrzy­mał wzrok na paję­czy­nie.

– Mój dom szy­kuje się już na wio­snę. – Choć Regina nie wsty­dziła się bała­ganu, bo uwa­żała, że wpro­wa­dzał w życie każ­dego czło­wieka pożą­daną dawkę cha­osu, jed­no­cze­śnie zda­wała sobie sprawę, jakie może robić wra­że­nie na innych.

– Pani dom to praw­dziwa enklawa nowego życia – zaśmiał się mło­dzie­niec i zer­k­nął na kalen­darz. – Dziś Jare Gody!

– Ach! – Kla­snęła w dło­nie Regina. – Gdyby nie mój wiek, chęt­nie bym świę­to­wała. Ale – wska­zała laską na swoje nogi – tym razem Jaro­wit będzie raczej musiał obejść się beze mnie.

– Pozdro­wię go od pani – zapew­nił ją mło­dzie­niec, wciąż czuj­nie roz­glą­da­jąc się dookoła.

Pomy­ślała, że sam wygląda jak Jaro­wit – młody bóg, wysoki, żywotny, piękny, z kolo­ro­wymi paznok­ciami, z bujną czu­pryną, którą wciąż prze­cze­sy­wał pal­cami.

– Na pewno nie chce pani zadzwo­nić do leka­rza? – Wska­zał na bake­li­towy tele­fon na korbkę. Jego fry­zura wyglą­dała dokład­nie tak samo jak przed chwilą.

– Synku, gdy­bym miała dzwo­nić do leka­rza za każ­dym razem, gdy się poty­kam, musia­ła­bym to robić kilka razy dzien­nie. – Roze­śmiała się, ale mło­dzie­niec wcale nie wyglą­dał na uspo­ko­jo­nego. Potrze­bo­wała nie lada sta­now­czo­ści, by go odpra­wić.

Gdy za nim zamknęła, przy­ło­żyła na chwilę czoło do drzwi. Znów poczuła snop świa­tła wypeł­nia­jący jej ciało. Coś nie dawało jej spo­koju. To coś szep­tało, że ten uro­czy młody czło­wiek, szar­mancki i dobrze wycho­wany, z wywa­żoną nutą sza­leń­stwa, zna­jący kul­turę Sło­wian, może spro­wa­dzić jakieś kło­poty.

Jakie? Na razie nie wie­działa.

Życie nauczyło ją jed­nak, by tego nie igno­ro­wać.

Coś spa­dło w kuchni na pod­łogę.

Tym razem to nie wspo­mnie­nia zakłó­cały jej spo­kój, tylko Ste­fa­nia z Ger­trudą, zadzi­wia­jąco widoczne, mimo że nie­ma­te­rialne. I znów, jak za każ­dym razem, gdy ją odwie­dzały, poczuła meta­liczny posmak w ustach. Upływ czasu zupeł­nie ich nie doty­czył. Zaczy­nała wyglą­dać sta­rzej od nich. Przy­ło­żyła dło­nie do twa­rzy, nacią­ga­jąc skórę.

– Czego chce­cie?

Ger­truda zmie­rzyła ją od stóp do głów, bar­dzo, bar­dzo powoli, a potem zatrzy­mała wzrok na jej poma­lo­wa­nych na różowo ustach.

– Roz­ma­za­łaś się.

Regina przy­gry­zła górną wargę. Z całej siły zaci­snęła dłoń na lasce. Za każ­dym razem, gdy Ger­truda odwie­dzała ją bez zapo­wie­dzi, miała ochotę powie­dzieć, by wię­cej tego nie robiła. Zamiast tego bez słowa prze­szła koło niej i zaczęła wyj­mo­wać zakupy na stół. Sło­dy­cze zosta­wiła w tor­bie. Po co dener­wo­wać Ste­fa­nię? Jęk­nęła, schy­la­jąc się po rzod­kiewki.

– A mówi­łam ci, żebyś wię­cej ćwi­czyła. – Ger­truda była z nich wszyst­kich naj­wyż­sza i naj­bar­dziej wyspor­to­wana. Silna. Ni­gdy się nie gar­biła, nawet gdy była nasto­latką. Regina dys­kret­nie ścią­gnęła łopatki.

– Co tam kupi­łaś? – Ste­fa­nia zer­k­nęła na blat. Słońce ryso­wało wokół jej syl­wetki zło­ci­stą otoczkę. Wyda­wała się jesz­cze bar­dziej zaokrą­glona niż zazwy­czaj, co Regina zauwa­żyła z pewną dozą satys­fak­cji. – Nie za mało tej śmie­tanki?

– Do twa­rożku będzie w sam raz. – Regina odwró­ciła się do Ger­trudy, któ­rej syl­wetka migo­tała na tle kre­densu. – Jakaś nie­wy­raźna dzi­siaj jesteś.

– Jestem jak zawsze.

– Jakaś taka bar­dziej zimna…

– I taka tru­pio blada…

– Ha, ha, bar­dzo śmieszne.

– Jak poumie­ramy, to będziemy poważne. O, prze­pra­szam – par­sk­nęła Regina.

– Mogła­byś sobie daro­wać te zło­śli­wo­ści. – Syl­wetka Ger­trudy naj­pierw stała się jesz­cze bar­dziej prze­zro­czy­sta, a potem nabrała wyra­zi­sto­ści, zupeł­nie jakby była żywa.

Tym­cza­sem Ste­fa­nia prze­mknęła obok w kie­runku poukry­wa­nych zaku­pów. Była tak pulchna, że wyglą­dało, jakby prze­ta­czała się nad zie­mią.

– Pta­sie mleczko! – wykrzyk­nęła z dzie­cię­cym zachwy­tem.

– I po co tyle sło­dy­czy? – Ger­truda patrzyła na nie z wyso­ko­ści swo­jego metra sie­dem­dzie­siąt osiem. Wzrost zawsze poma­gał jej utrzy­mać poczu­cie wyż­szo­ści.

– Uwa­żaj, Regino, bo ci zaraz ski­śnie ta śmie­tanka… – Ste­fa­nia nie prze­sta­wała prze­świe­tlać zawar­to­ści torby. – Kupi­łaś kukułki! I deli­cje! Uwiel­bia­łam deli­cje!

– Wiesz, że nie służą ci te sło­dy­cze, Regino. Badasz cukier?

– Ger­trudo, dla cie­bie mamy rzod­kiewki! – Syl­wetka Ste­fa­nii nabrała różo­wego koloru. – I kala­repę. – Pobla­dła.

– Jak to dobrze, że ona umarła. Przy­naj­mniej nie ma już pokus – wes­tchnęła Ger­truda, od góry do dołu mie­rząc krą­głą syl­wetkę Ste­fa­nii.

– Teraz jem oczami – roz­chi­cho­tała się Ste­fa­nia. Jej ekto­pla­zma pociem­niała. – Cze­ko­lada „Jedyna”! Ostatni raz jadłam taką w dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym.

Ger­truda prze­nio­sła spoj­rze­nie na Reginę, która zatrzę­sła się, jakby ktoś wła­śnie wrzu­cił ją do prze­rę­bla.

– Ileż to pie­nię­dzy poszło na te tru­ci­zny, Regino?

Choć bar­dzo chciała nie dać się spro­wo­ko­wać, nie wytrzy­mała.

– A może narwę ci trawy? To dopiero byłaby dieta: trawa, powie­trze i łzy osób, które zde­ner­wo­wa­łaś, Ger­trudo.

– Odwod­nie­nie by ci na pewno nie gro­ziło. O święta sło­dy­czy, kupi­łaś też can­tuc­cini!

– Jeste­ście nie­po­ważne jak zwy­kle. – Jeśli Ger­truda mia­łaby kie­dy­kol­wiek zostać odzna­czona orde­rem za zasługi, byłoby to za nie­usta­jące, trwa­jące nawet po śmierci psu­cie innym zabawy. – Skup­cie się. Mamy ważny temat do omó­wie­nia.

W kuchni zapach­niało jak w gro­bowcu. Podmuch wia­tru poru­szył bukie­tami ziół suszą­cymi się na ścia­nach.

– Musisz jej dopil­no­wać.

Regina poczuła ukłu­cie w żołądku.

– Ja muszę? A to niby dla­czego? Bo tylko ja zosta­łam?

Ger­truda wzru­szyła ramio­nami.

– A ty jak zawsze zazdro­sna. To naprawdę nie moja wina, że nie jesteś jesz­cze duchem.

– Ja zazdro­sna? Ger­trudo, o czym ty mówisz?

– Nie mamy czasu do stra­ce­nia. Musisz ją chro­nić. Tak, ty. Z nami nie będzie chciała roz­ma­wiać. Nie damy rady jej prze­ko­nać.

– Nie to, że nie pró­bo­wa­ły­śmy… – Ste­fa­nia chuch­nęła, a fili­żanka na skraju stołu zatrzę­sła się i zastu­kała w spode­czek. – Igno­ruje naszą obec­ność. Ale ty żyjesz…

– …i możesz prze­mó­wić jej do roz­sądku.

Regina skrzy­wiła się.

– Wie­cie, co myślę o roz­sądku.

– To samo co i ja – zachi­cho­tała Ste­fa­nia i obró­ciła się wokół wła­snej osi niczym dzie­cięcy bączek.

– Regino, naprawdę musisz. Histo­ria nie może się powtó­rzyć. Musisz jej dopil­no­wać. Za wszelką cenę musisz jej dopil­no­wać.

– Tylko łagod­nie. Pamię­taj, by chro­nić naszą maleńką.

Regina popa­trzyła na nie, migo­cące na tle kuchen­nych szaf, tak różne, a jed­no­cze­śnie tak do sie­bie podobne. Nie odwie­dzały jej czę­sto, ale i tak za każ­dym razem budziły w niej poczu­cie bez­sil­no­ści i osa­mot­nie­nia. Rola star­szej sio­stry bliź­nia­czek – co z tego, że dwu­ja­jo­wych – nie była łatwa. One były osob­nym bytem. Były razem – prze­ciwko niej.

– Magiczne słowo.

– Pro­simy…

– Ja wiem, że ty pro­sisz, Ste­fa­nio. Ger­trudo, słu­cham.

– Powie­dzia­łam.

– Nie sły­sza­łam.

– Ja sły­sza­łam.

– Ale ja nie sły­sza­łam. Cicho, bo nie dosta­niesz śmie­tanki.

Ste­fa­nia znów par­sk­nęła.

– No nie drocz się już z nią, Ger­trudo. Prze­cież tu cho­dzi o Madzię.

Zapa­dła cisza. Nawet zegar prze­stał tykać i nie było sły­chać świata za oknem. W końcu Ger­truda odwró­ciła wzrok w kie­runku Reginy i spoj­rzała jej pro­sto w oczy. W tym spoj­rze­niu była deter­mi­na­cja. Ale i coś innego. Jakby pogarda?

– Pro­szę – wyce­dziła lodo­wato słowo pro­sto w twarz Reginy.

Ta poczuła mro­żący dreszcz prze­ni­ka­jący całe jej ciało, jakby wbił się w nią gigan­tyczny sopel. Wzdry­gnęła się i zamknęła oczy, a gdy je otwo­rzyła, znowu była sama.

Słońce wyj­rzało zza chmur, omia­ta­jąc ogród cie­płym bla­skiem. Nagie gałę­zie poru­szały się pod wpły­wem wia­tru, lada chwila miały poja­wić się na nich pączki. Sikorki doka­zy­wały w oddali, prze­ści­ga­jąc się w kon­kur­sie na naj­słod­szy trel.

Ger­truda ze Ste­fa­nią miały rację, nie mogła ich zawieść. W powie­trzu czuć było wio­snę. A wio­sna ozna­czała prze­bu­dze­nie. Zahi­ber­no­wane serca top­niały, lepka krew zaczy­nała wrzeć w żyłach, spoj­rze­nia wszel­kich istot wysy­łały coraz bar­dziej magne­tyczny blask.

Regina wrzu­ciła do miseczki rzod­kiewkę. Woda wokół niej zaczęła się powoli bar­wić na różowo.

Było jedno serce, które despe­racko potrze­bo­wało miło­ści. A ona musiała mu jej zabro­nić.

Rozdział 3

Wie­czór osu­nął się w nicość, a potem odro­dził jako pora­nek. To zmar­twych­wsta­nie miało swoje kon­se­kwen­cje – jakaś naj­wy­raź­niej sady­styczna siła sys­te­ma­tycz­nie i bar­dzo, bar­dzo powoli wkrę­cała zardze­wiałą śrubę w czaszkę Meg. Przez roletę wpa­dało tro­chę słońca, prze­fil­tro­wa­nego przez mar­cowe chmury. O tej porze roku nie było szcze­gól­nie inten­sywne, ale i tak budziło w niej świa­tło­wstręt. Nasu­nęła na oczy opa­skę i pró­bo­wała jesz­cze zasnąć. Ale gdy tylko zaczy­nała zapa­dać w sen, gwał­towne bicie serca i żołą­dek zaci­ska­jący się w kulę wybu­dzały ją z powro­tem. Całe jej ciało mro­wiło. Co ona naj­lep­szego nawy­ra­biała?

Wspo­mnie­nie wczo­raj­szego wie­czoru było jak ziarnko gro­chu ukryte pod stertą dwu­na­stu pie­rzyn i mate­ra­ców. Wystar­czyło obró­cić się na drugi bok, by zaczęło kłuć. Pamię­tała tylko począ­tek imprezy, do któ­rej przy­go­to­wy­wała się całymi tygo­dniami. Mózg pod­su­wał jej poje­dyn­cze prze­bły­ski: ame­ry­kań­ski uśmiech sze­fo­wej, uścisk dłoni zna­nego aktora, small talk z Jolą Fru­ziń­ską, wła­ści­cielką firmy kosme­tycz­nej Fro­uge, która zle­ciła im orga­ni­za­cję tego przy­ję­cia.

– Roz­ma­za­łaś się. – Sze­fowa zabrała jej aksa­mitną pod­stawkę z listą gości, więc Meg pobie­gła do łazienki popra­wić maki­jaż.

W przy­ciem­nio­nym świe­tle nie wycho­dziło jej to naj­le­piej. Może dla­tego, że szminka Fro­uge, którą z oczy­wi­stych wzglę­dów wybrała na tę oka­zję, była zbyt tłu­sta i roz­war­stwiała się na ustach. A może raczej dla­tego, że Meg zdą­żyła wypić już dla kurażu dwa, no może trzy kie­liszki szam­pana.

– Co za szajs… – Kawa­łek szminki ukru­szył się i roz­ma­zał na bro­dzie Meg. – A my wma­wiamy kobie­tom, że potrze­bują tego badzie­wia. – Czknęła i nama­zała szminką na lustrze koślawe „E” w ser­duszku.

Usły­szała spusz­czaną wodę, drzwi toa­lety się otwo­rzyły i sta­nął w niej nie kto inny, jak Jola Fru­ziń­ska. Miła dziew­czyna z sąsiedz­twa, która z nija­kiej apa­ry­cji i chęci bycia zauwa­żoną uczy­niła swój atut. Ta auten­tycz­ność przy­nio­sła jej suk­ces. Jej marka Fro­uge sztur­mem pod­biła rynek i serca kobiet. Dla agen­cji PR, w któ­rej pra­co­wała Meg, była praw­dziwą żyłą złota.

– Wspa­niała czer­wień. – Meg obli­zała się, znów roz­ma­zu­jąc pomadkę. Starła dło­nią ser­duszko. – Taka czer­wona.

– Zdra­dzę ci sekret. Naj­le­piej wygląda wkle­pana opusz­kiem palca. Wtedy się nie roz­ma­zuje. – Ze zło­tej koper­tówki-puz­derka Jola Fru­ziń­ska wyjęła szminkę – taką samą jak Meg, tylko w różo­wym kolo­rze. Nało­żyła odro­binę na palec i zaczęła ją bar­dzo zmy­słowo wkle­py­wać w wydęte wargi. Co chwila zer­kała na Meg w odbi­ciu lustra. Fuk­sjowy kolor był abso­lut­nie nie­tra­fiony, pod­kre­ślał zie­mi­sty odcień jej cery i roz­sze­rzone pory, ale Jola nic sobie z tego nie robiła. Na tym wyro­sła potęga jej firmy: kosme­tyki, które pozwa­lały kobie­tom być takimi, jakimi tylko chciały być – nie­ko­niecz­nie pięk­nymi – przy­nio­sły jej miliony.

– Soczy­ste jak po poca­łun­kach! – Jola, niczym chu­der­lawa Mari­lyn Mon­roe, wysłała całusa w kie­runku swo­jego odbi­cia.

Prawdę mówiąc, Meg trudno było sobie wyobra­zić – zwłasz­cza po dwóch, no może trzech kie­lisz­kach szam­pana – żeby jaki­kol­wiek męż­czy­zna chciał cało­wać Jolę Fru­ziń­ską, z jej wąskimi, wiecz­nie spierzch­nię­tymi war­gami, krzy­wym zgry­zem i przy­li­za­nymi, mysimi kosmy­kami. Wie­działa przy tym, że co naj­mniej jeden taki ist­nieje – był nim oso­bi­sty, sza­le­nie przy­stojny mąż Fru­ziń­skiej. Nie miała poję­cia, co w niej widział. Jako wytrawna eks­pertka od PR-u posta­no­wiła zacho­wać to spo­strze­że­nie dla sie­bie.

– Z różem trzeba uwa­żać. Zęby robią ci się od niego jesz­cze bar­dziej żółte – oznaj­miła zamiast tego. Odbiło jej się szam­pa­nem.

Nie miała pew­no­ści, jak wró­ciła do domu. Od drzwi wej­ścio­wych do łóżka biegł szlak uło­żony z płasz­cza, mary­narki, szpi­lek i torebki. Z pewną ulgą stwier­dziła, że spała w ubra­niu. Ścią­gnęła koł­drę i spoj­rzała na swoje stopy. Przez dziurę w raj­sto­pach prze­zie­rał palec z paznok­ciem poma­lo­wa­nym na wiśniowo. W ustach czuła kwa­śny posmak wczo­raj­szego szam­pana oraz – czy to moż­liwe? – papie­ro­sów.

Się­gnęła po tele­fon, by spraw­dzić ostat­nie połą­cze­nia i prze­jazdy, a potem gwał­tow­nie odrzu­ciła go na drugi koniec sypialni. Usły­szała brzdęk pęka­ją­cej szybki. Zro­biło jej się nie­do­brze. Pobie­gła do łazienki. Jedną ręką pod­trzy­mu­jąc włosy, a drugą obej­mu­jąc sedes, pozby­wała się nie tylko resz­tek wczo­raj­szego alko­holu, ale i wszyst­kiego, co zatru­wało ją przez ostat­nie tygo­dnie. Tar­gane tor­sjami ciało oczysz­czało się z tajem­nic i roz­cza­ro­wań, wście­kło­ści i tłu­mio­nych łez. Wstała, żeby umyć zęby, a w lustrze zoba­czyła wło­żoną na lewą stronę sukienkę. Biała metka ster­czała na dekol­cie, imi­tu­jąc awan­gar­dowy naszyj­nik. Prze­łknęła ślinę. Jej brzuch znów zaci­snął się w kulę – twardą jak piłeczka do golfa.

Gdy pod­nio­sła tele­fon, oka­zało się, że wyświe­tlacz pękł na pół. Ale nie to było naj­gor­sze. Wpa­try­wała się w niego dłuż­szą chwilę, zanim dotarło do niej, co tak naprawdę widzi.

Zdję­cie zostało zro­bione na plaży. Na nim stał on – dum­nie wzwie­dziony, mimo że prze­cięt­nej wiel­ko­ści. Jego trzon zdo­biła sieć żyłek niczym dopływy Ama­zonki. Prze­krzy­wiony w lewo i buń­czucz­nie zaru­mie­niony, suge­ro­wał pełną goto­wość do akcji. Praw­do­po­dob­nie, w myśl zało­żeń swo­jego wła­ści­ciela, a zara­zem twórcy zdję­cia, miał być jak latar­nia mor­ska, o którą roz­bi­jają się fale pożą­da­nia i która bez­błęd­nie napro­wa­dza zabłą­kany okręt ciała do portu roz­ko­szy.

Tyle że nie był.

Nie bez zdzi­wie­nia Meg odkryła, że poprzed­niego dnia jakaś siła kazała jej zain­sta­lo­wać nową plat­formę rand­kową Heart Hun­ter, o któ­rej sły­szała od kilku osób.

– Nie ma szans, żebyś tam kogoś nie zna­la­zła. – Recep­cjo­nistka w agen­cji PR poka­zy­wała Meg dzia­ła­nie apli­ka­cji. – Ale cia­cho! – Klik­nęła na zdję­cie męż­czy­zny, który prę­żył muskuły w win­dzie.

– Naj­lep­szy spo­sób, by poznać nowych ludzi. Ja tak robię. Prze­cież nie musisz iść z nimi do łóżka. – Kole­żanka Meg kar­miła pier­sią pod­czas uro­dzi­no­wej kola­cji. Gdy jej mąż się odwró­cił, pod­nio­sła do góry kciuk i poru­szyła ustami: – Ale możesz.

– Zamiast powia­do­mie­nia wysyła ci buziaka. The Sound of Kiss. Od razu masz ape­tyt na wię­cej. – Mąż kole­żanki mru­gnął do Meg, gdy poda­wał jej płaszcz w przed­po­koju. Na widok jej miny dodał: – Tylko o tym czy­ta­łem, dobrze to wymy­ślił ich mar­ke­tin­go­wiec.

– Tam są sami bogo­wie… – Jowita, która sie­działa biurko w biurko z Meg, rela­cjo­no­wała jej swoje przy­gody mię­dzy jed­nym exce­lem a dru­gim. – Żebyś wie­działa, co mi wczo­raj robił jeden Dio­ni­zos…

– Ma funk­cję dirty talk – szep­nęła Meg fry­zjerka chwilę po tym, gdy opo­wie­działa jej o gorą­cej randce w hotelu z prze­jezd­nym Bra­zy­lij­czy­kiem. Gdy Meg posłała jej zdzi­wione spoj­rze­nie spod mokrej grzywki, dodała: – Można przez nią bez­piecz­nie wysy­łać nie­grzeczne fotki…

– To pierw­sza apka z con­sen­tem. – Prze­mą­drzała lice­alistka w auto­bu­sie tłu­ma­czyła dzia­ła­nie Heart Hun­ter kole­gom. Oraz Meg, która uda­wała, że cie­kawi ją pstro­katy pej­zaż budek z wiet­nam­skim żar­ciem za oknem.

Musiała wygo­oglo­wać zna­cze­nie słowa „con­sent”. Ozna­czało świa­domą zgodę. Tylko użyt­kow­nicy, któ­rzy ją wyra­zili, mogli bez­piecz­nie wysy­łać sobie róż­nego rodzaju spro­śno­ści. Naj­wy­raź­niej udało jej się zaini­cjo­wać jakąś kon­wer­sa­cję, choć teraz w tele­fo­nie nie było po niej śladu. Nie miała też poczu­cia, że na cokol­wiek się zgo­dziła. A już na pewno nie na odbie­ra­nie zdjęć ano­ni­mo­wych peni­sów.

A to był dopiero począ­tek. Chwilę póź­niej apli­ka­cja wypluła podo­bi­znę skromną niczym frank­fur­terka. Meg, od wielu lat wege­ta­rianka, z tru­dem powstrzy­mała mdło­ści. Nie­mal zakrztu­siła się pastą do zębów na widok zdję­cia, które zostało zro­bione w siłowni, ewi­dent­nie ukrad­kiem, o czym świad­czył wymięty ręcz­nik zawie­szony na uchwy­cie od orbi­treku, dys­kret­nie otu­la­jący kadr przed wścib­skimi spoj­rze­niami obser­wa­to­rów. Gdy pisała mail do sze­fo­wej z prośbą o urlop na żąda­nie, pozo­sta­wiony na stole tele­fon roz­iskrzył się serią ujęć pro­sto z natury. Dorodne fal­lusy prę­żyły się na nich niczym wul­kany przed erup­cją.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki