Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy w dobie aplikacji randkowych tradycyjna sztuka swatania ma sens?
Meg Krajewska, marząca o miłości racjonalna singielka, przejmuje podupadające biuro matrymonialne. Nie wie jeszcze, że tak jak wszystkie kobiety w rodzinie, ona również otrzymała dar łączenia ludzi w pary! Ale wraz z darem odziedziczyła towarzyszące mu przekleństwo...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Jej welon jest moim całunem. Powoli owijam go wokół haka, który wisi nad łóżkiem. Raz, potem drugi. Wciąż Nią pachnie. Jej słomkowymi włosami, jej naiwnością, posłuszeństwem i strachem. Strużką potu, która spłynęła po skroni, gdy wypowiedziała „tak”.
Pachnie też Nim. Jego jasną czupryną, skórą, oddechem, ciałem. Naszymi schadzkami, księżycem i strumieniem. Ich pocałunkiem przy ołtarzu. Jego wyborem i niewypowiedzianym „nie”.
Ten zapach każe mi się na moment zatrzymać, zamknąć oczy i przywołać wspomnienia. Czuję jego dłoń, która głaszcze mnie po twarzy. Ta dłoń schodzi niżej – do piersi, i niżej – do pępka, i jeszcze niżej… A ja jej na to pozwalam. Jest jak światło na mojej skórze.
Pod wpływem jego dotyku czuję mrowienie i ciepło, które rozchodzą się po całym ciele. Czuję, jak łączymy się w jedno, jak na moment gaśnie świat. A potem wracam do rzeczywistości i wiem, że za chwilę świat zgaśnie dla mnie na zawsze. Bo nigdy, już nigdy nie będziemy jednym.
Stoję na ich przyszłym małżeńskim łożu. W oddali słyszę głosy, muszę się pospieszyć. Nasuwam welon na twarz i przez ułamek sekundy – a może całą wieczność – pragnę uwierzyć, że to ja jestem panną młodą i że to na mnie on czeka na ślubnym kobiercu.
Powoli owijam więc końcem welonu szyję. Raz, potem drugi. I złości mnie trochę, że teraz – w tej chwili, tuż przed zgaśnięciem – przypominam sobie kobietę, która wzięła los pod włos i wyswatała Tamtych ze sobą. Ta złość rozrywa mi trzewia i rozdziera serce. Przeklinam więc swatkę – ona temu winna! Temu rozczarowaniu. Tym łzom. Sercu pękniętemu na pół. Ich zaręczynom. Mojej śmierci. Przeklinam rodziny, które zdecydowały za młodych. Ojców, którzy podpisali pakt o ślubie, by pomnożyć dobra pieniężne. Przeklinam Ją, że się na to zgodziła. Przeklinam Jego, że wybrał Ją, a nie mnie. Że złamał moje serce.
I właśnie teraz, o krok przed końcem, siła mojej nienawiści zwycięża nad miłością. Czuję ból, który zalewa całe moje ciało. Nie jestem już w stanie dłużej go dźwigać. Robię szybki krok poza łóżko. Welon trzyma moją głowę w ciasnych objęciach. Moje nogi wierzgają w powietrzu. Mój ból staje się klątwą. Świat gaśnie.
Cięcie nie było precyzyjne, chociaż dotyczyło serca. Może dlatego, że nożyczki były tępe, a do tego drżały jej ręce. Jej ruchy były sztywne, a ciało skostniałe. Ostrza sunęły ciężko i nierówno. Czuła mięsistość tego, co pod nimi. Ciach, ciach – rozcięła pachy, ciach – rozerwała karczek. Na dekolcie nożyczki nagle się zatrzymały. Nie miała wyjścia, musiała go rozpruć rękami. Z całych sił zacisnęła zęby i przymknęła powieki. Oddychała przez usta. Szarpnęła, ale na próżno. Spróbowała mocniej. Skrzywiła się, gdy usłyszała syknięcie. Kiedy otworzyła oczy, musiała wstrzymać oddech. Jątrzyła się przed nią rana najeżona rzędem wystających włókien.
Poczuła, że ją mdli, ale zaraz potem w jej brzuchu rozlało się gorąco. W żyłach zabuzowała satysfakcja.
Chciała więcej.
Potrząsnęła dziko głową, aż ciemne pasma opadły jej na twarz. Dyszała. Od plastikowej, niebieskiej rączki kuchennych nożyczek zrobił jej się odcisk na dłoniach, a z palca wskazującego prawej ręki odpadł kawałek lakieru w bezpiecznym odcieniu nude. Na serdecznym palcu lewej wciąż pobłyskiwał niewielki brylant. Jego blask nagle zaczął razić ją w oczy. Ściągnęła pierścionek zębami i splunęła nim daleko w przestrzeń. Upadł pod doniczkę z monsterą i z brzękiem potoczył się po elegancko olejowanym parkiecie w kąt salonu, tuż pod minimalistyczną japońską lampę z papierowym abażurem. W świetle żarówki jego blask stał się nie do zniesienia. W jej brzuchu jeszcze silniej zapłonęła kula ognia. Odwróciła wzrok i znów szaleńczo cięła. Skrawek po skrawku opadał na ziemię. W jej skroniach pulsowało. Oddychała szybko. Nie widziała nic poza oślepiającą bielą.
Po chwili cała podłoga usłana była ścinkami. Przypominały jej płatki jaśminu, które ścielą się na chodnikach pod koniec wiosny. Tak samo jak one – do niczego nie mogły się przydać, choć wciąż odurzająco pachniały. W powietrzu unosił się obłok jej perfum – kobiecych i kwiatowych, choć z gatunku tych, od których potrafi rozboleć głowa. Oblizała ślinę w kąciku ust i jak dzikie zwierzę głęboko wciągnęła zapach. Wyczuła w nim różę i tuberozę, a do tego trochę już zwietrzałą, choć wciąż tak samo banalną nutę nadziei. Znów poczuła ognistą kulę, która uformowała jej się w brzuchu i pomknęła aż do gardła. Z całych sił docisnęła nożyczki, ale wtedy stawiły opór na fiszbinie wszytym w gorset, który miał jej zapewnić talię osy i miłość do grobowej deski.
To był ten moment, w którym zaczęła płakać.
Białe skrawki miękko opadały na ziemię. Nie było już długiej spódnicy z rozcięciem do połowy uda, która zmysłowo oblepiała ciało, choć trochę krępowała ruchy. Nie było góry z długimi rękawami i dekoltem w łódkę à la Meghan Markle. Nie było mięsistego, śmietankowego jedwabiu, z którego kreacja została uszyta – ciepłego w odcieniu, chłodnego w dotyku. Były za to strzępy, góra strzępów. Tak jak w strzępach było całe jej życie.
Tę suknię wybierała razem z Erykiem. Podobno z przyszłym panem młodym nie należy tego robić, ale on nie wierzył w takie przesądy.
– Nie zostawisz mnie chyba w niepewności aż do ostatniej chwili? – Siedzieli na kawie w przeddzień jej wizyty w salonie. Zdjął jej z ramienia niewidzialny pyłek, a potem poprawił kołnierzyk bluzki.
Kameralne atelier mody ślubnej wypełniało złociste światło, pachniało w nim palo santo, a z gramofonu sączył się miękki jazz. Wszystkie sukienki pokazowe były w rozmiarze trzydzieści sześć. Meg odruchowo wciągnęła brzuch.
– Może koronka? – Właścicielka atelier pomachała do niej wieszakiem z ażurową, półprzezroczystą suknią typu naked dress.
– Wygląda jak firanka. – Eryk skrzywił się i zamiast tego zdjął z wieszaka mocno zabudowaną kreację z nietoperzową górą i długimi rękawami.
– Szkoda ukrywać taką figurę… – Właścicielka atelier patrzyła to na niego, to na Meg. Poprawiła na sobie dzianinową sukienkę-tubę, która podkreślała jej płaski jak deska brzuch i sterczące piersi.
– Będzie bardziej stylowo. – Eryk powiesił suknię na adamaszkowym parawanie przymierzalni i przez ułamek sekundy złapał swoje odbicie w lustrze. Zaczesał do góry szpakowate, wypomadowane u barbera włosy. – Koniecznie zbluzujmy talię.
– To może baskinka?
– Baskinki są passé.
Mierząc kolejne wariacje na temat koronek i tiuli, Meg wierzyła, że od znalezienia tej jedynej zależy jej przyszłe szczęście. Wciągała brzuch, gdy trzeba było dopiąć suwak, i wciskała się w gorsety uszyte dla kobiet z biustem dużo mniejszym niż jej.
– Musimy odwrócić uwagę od dekoltu. W kościele nie wypada. – Eryk bez pardonu podciągnął gorset do góry, lekko miażdżąc piersi Meg. Starała się nie oddychać, pełna obaw, że pajęcze szwy puszczą.
– To może odsłońmy ramiona? – Właścicielka atelier zsunęła rękawy sukienki. Przejechała palcem po wystającym obojczyku Meg. – A do tego delikatna kolia.
– Démodé. – Eryk nawet nie spojrzał w ich stronę, tylko przeglądał sukienki. Wieszaki stukały jeden o drugi. – O, tu mamy coś au courant.
Suknia, którą wybrał, była uszyta z wielu warstw zwiewnego, jedwabnego szyfonu w różnych odcieniach bieli, który miękko unosił się z każdym ruchem. To była kreacja stworzona do tego, by w jej towarzystwie zgubić kryształowy pantofelek. Meg zrobiła kilka nieśmiałych kroków do jazzowej wariacji w głośniku, a potem roześmiała się i zaczęła wirować w całej tej eterycznej bieli. Czuła się jak Kopciuszek, którego książę za chwilę poprosi do tańca, a chłodne muśnięcia jedwabiu na skórze przyprawiały ją o dreszcze. Jej sylwetka odbijała się tysiąckrotnie w kryształowym żyrandolu zawieszonym pod sufitem. Zamknęła oczy.
– Zbyt strojna. – Eryk znów poprawiał włosy w lustrze.
Właścicielka atelier spojrzała na zegarek i zaproponowała, że specjalnie dla Meg zaprojektuje zupełnie nowy model według wskazań jej narzeczonego. Taka usługa kosztowała Meg pół pensji więcej. Za to suknia była jak ze snu projektanta haute couture. Nie spodziewała się, że przyjdzie jej tak szybko się z niego obudzić…
Teraz ocierała łzy swoim jedwabnym marzeniem. Czuła, jak z każdym cięciem, z każdym ruchem tępych kuchennych nożyczek odcinała się od tego, co ją spotkało. Co nie było dla niej nawet nowe, a jednak za każdym razem równie bolesne. Co po raz kolejny pozbawiło ją złudzeń, że kiedyś będzie spełniona, szczęśliwa, w związku. Że będzie miała normalną rodzinę, jak wszyscy. Że ułoży sobie życie.
Cięła i czuła, jak wzbiera w niej kolejna fala szlochu. Pociągnęła nosem i nie była już w stanie jej zatrzymać. Zakrztusiła się od płaczu, jakby była małą dziewczynką. W spazmach skuliła się na nieślubnym kobiercu utkanym ze szczątków sukni i planów na resztę życia. Zakryła twarz dłońmi i chciała krzyknąć, ale nie miała czym. Jej klatkę piersiową wypełniał ołów. Nie umiała powiedzieć, ile czasu trwała w takiej pozycji.
Nagle się otrząsnęła. Wzięła głęboki wdech, otarła łzy i odrzuciła włosy do tyłu. Zaczęła szybko zbierać jedwabne skrawki rozsypane po całym pokoju. Skrupulatnie, by nic jej nie umknęło. Zapaliła górne światło i z uwagą przyjrzała się podłodze. Zawinęła fragmenty materiału w popielatą spódnicę, którą miała na sobie. Nie mogły już tutaj leżeć.
Ślizgając się w rajstopach po parkiecie, zaniosła je do łazienki i cisnęła do wanny. Skropiła resztką zmywacza do paznokci. Wytarła ręce o biodra. Kątem oka zobaczyła na spódnicy tłustą plamę po bitej śmietanie. Ją również skropiła zmywaczem, przez co materiał zaczął się odbarwiać. Zaklęła. Pobiegła do kuchni po zapałki, odpychając się od ścian. W przedpokoju potknęła się o szarobeżowe szpilki. Zaklęła jeszcze raz. Wróciła do łazienki, gdzie uspokoiła się ciepłym odcieniem piaskowca, z którego zrobiono olbrzymie kafle. Potarła zapałką o draskę i wrzuciła ją do wanny. Na krótki moment w powietrze wzbił się pomarańczowo-niebieski płomień. Jedwab zaczął się kurczyć, topić, pryskać, a w końcu powoli zgasł. Zapachniało palonymi włosami. Meg skrzywiła się i polała pogorzelisko wodą z prysznica.
Osmolone strzępki wyglądały teraz naprawdę żałośnie, ale ona wcale nie poczuła ulgi.
Parę godzin wcześniej
Bąbelki cavy energicznie musowały, rozpryskując się Meg na nosie. Próbowała je dyskretnie wytrzeć dłonią, co było trudne, bo czuła, że jest ciągle obserwowana. Przyszła teściowa czujnie śledziła każdy jej ruch. Co jakiś czas któryś z zaproszonych gości mierzył ją od góry do dołu, skanując w poszukiwaniu skaz.
Szarobeżowe zamszowe szpilki, które Meg wybrała na tę okazję, miały siedmiocentymetrowe obcasy. Klasyczne, niezbyt wysokie, ale i nie niskie. W normalnych warunkach swoim stukotem dodawałyby jej animuszu i parę centymetrów wzrostu, co przy jej metrze sześćdziesięciu było nie bez znaczenia. Podłogę w salonie pokrywały jednak dywany. Miękkie i puchate sprawiały, że obcasy Meg zapadały się, a każdy krok był jak wędrówka po piasku.
Minęła sofę, na której starsza para zajadała się tartinkami z tatarem. Kobieta czułym gestem zdjęła okruszek z policzka partnera. Ciepło rozlało się w sercu Meg. Wyobraziła sobie siebie za kilkadziesiąt lat w takiej samej sytuacji z Erykiem. Nagle poczuła, jak jej kostka się wykręca, ale w ostatniej chwili przytrzymała się poręczy fotela. Drogę zatarasowali jej czterej postawni mężczyźni z cygarami, którzy przerzucali się wiborami, saronami oraz indeksami WIG. Dym wdarł się do nosa Meg.
– Przepraszam – zakrztusiła się, ale nikt jej nie usłyszał. Musiała obejść mężczyzn, chwiejąc się na niestabilnych obcasach.
Wszystkie postacie wydawały jej się tego wieczoru nienaturalnie olbrzymie, jakby była Alicją, która ugryzła kawałek pomniejszającego ciastka. Do tego coś koło niej bzyczało, jakby osy.
Rozejrzała się wokół. Na środku salonu trzy dojrzałe kobiety w perłach naprzemiennie zasłaniały usta wypierścionkowanymi dłońmi. Przyjaciółki matki Eryka.
– …zaręczyli się ledwie dwa miesiące temu… – dobiegło do Meg.
– Czy panna młoda jest…? – Jedna z kobiet zrobiła wymowny gest nad talią. Zabrzęczały złote bransoletki.
– Raczej nie… – Meg zobaczyła, jak mierzą ją kątem oka.
Wciągnęła brzuch. Jej obcasy znów niebezpiecznie się zachwiały, ale w ostatniej chwili złapała się ramienia kelnera, który wyrósł przed nią z tacą pełną kieliszków. Zadzwoniło szkło.
– Jeszcze cavy? – Zabrał jej do połowy opróżniony kieliszek i podał nowy. Bąbelki strzelały wysoko do góry.
– Chętnie. – Upiła duży łyk.
Z drugiego pokoju usłyszała śmiechy, a zaraz potem donośny głos narzeczonego. Poczuła lekkie ukłucie w żołądku. Dlaczego nie było go przy niej?
Zwłaszcza że to ich przyjęcie przedślubne, „mały” koktajl dla najbliższych, by się lepiej poznać na dzień przed uroczystością. Zwyczaj, który przyszła teściowa Meg zapożyczyła z amerykańskich filmów. Nie mogła odżałować, że nie ma osoby, która poprowadziłaby Meg do ołtarza. Za to pozwoliła im zaraz po ślubie ruszyć w miesiąc miodowy na Hawaje.
– To kto w końcu przyjedzie z twojej rodziny? – Kilka tygodni wcześniej przyszła teściowa wybierała koperty do zaproszeń ze stosu identycznych w odcieniu écru. – Ta jest gustowna, nie sądzisz?
– Piękna. – Meg przejechała palcem po złotym brzeżku. Wolała bardziej surowe formy.
– Myślałam też o welonie. – Teściowa zamyśliła się na chwilę, a potem energicznie przetasowała koperty. – Nie wiem, czy to dobry pomysł, no wiesz, w twoim wieku…
– Eryk mówi, że welon pasuje do sukni.
– To, co mówi Eryk, trzeba dzielić na pół. – Kobieta mrugnęła do Meg. Jej skóra była tak ponaciągana, że na policzku pojawiło się dziwne wybrzuszenie. – Jeśli nie na cztery. Inaczej daleko nie zajdziesz, dziecko. Pomyśl jeszcze o tym welonie.
– Pomyślę. – Codziennie przed zaśnięciem myślała o momencie, w którym Eryk przed ołtarzem podniesie welon i złoży na jej ustach pocałunek.
– Stosowniejszy byłby fascynator. – Przyszła teściowa podała jej kopertę z papieru czerpanego, w którym zatopione były srebrzyste pajetki. – Może ta? Eryk wspominał, że masz jakąś ciocię.
– Wolałabym białą.
– Wszyscy bardzo chętnie byśmy ją poznali. Jesteśmy ogromnie ciekawi. – Teściowa postukała kopertą o blat stołu.
– Powiem jej. – Wiedziała, że tego nie zrobi. Na samą myśl poczuła zimny prąd biegnący wzdłuż kręgosłupa. Kogo by miała zapraszać? I dokąd? Do tego wymuskanego domu w najlepszej dzielnicy, w którym pachniało pieniędzmi i kontaktami? Do tej rodziny, w której słowa „tradycja” i „nowoczesność” odmieniane były przez wszystkie przypadki?
Na wspomnienie tamtej rozmowy Meg wzięła głęboki wdech. W salonie pachniało świecami z duszną nutą gardenii, od której zawsze robiło jej się niedobrze. Powinna była zjeść przed imprezą, ale żołądek miała zaciśnięty w supeł. Samo przyjęcie jednak było dobrym pomysłem. Czuła, że dzięki niemu stanie się częścią tej rodziny.
– Moja nowa lala. – Brat Eryka pokazywał kolegom w telefonie coś, co równie dobrze mogło być zdjęciem samochodu, jak i dziewczyny.
– Złodzieje! Zdrajcy i złodzieje! – Wuj Eryka, łysy i opalony siedemdziesięcioletni amator maratonów i morsowania, wymachiwał kieliszkiem, jakby był dyrygentem. – Zablokowali mi kolejną inwestycję.
– Ta inflacja nas wykończy. – Ciotka Eryka, postawna właścicielka sieci luksusowych piekarni, wachlowała się zaproszeniem. – Ludzie nie mają na chleb.
– Niech jedzą ciastka! – Siostra pana młodego zachichotała i poprawiła na udach kreację z niedyskretnym logo.
– To ciocia mnie nauczyła, jak się obchodzić z mężczyznami. – Kuzynka Eryka, chuda szatynka w rogowych okularach, wskazała podbródkiem przyszłą teściową Meg. – Czasami trzeba przymknąć oko. Dużo pochlebstw, małe kłamstewka i mamy receptę na udany związek.
– Przez taką mentalność wszystkie utoniemy w patriarchacie. – Skrzywiła się druga kuzynka w okularach awiatorach i z wyraźnie zarysowanym brzuszkiem. – Lepiej daj mi namiary na waginoplastykę po ciąży.
– Śluby są takie urocze. Na bank będę płakał. – Tomasz, przyjaciel Meg, oparł się o ramię kelnera.
Od nadmiaru bodźców kręciło jej się w głowie. W tłumie gości wciąż nie mogła znaleźć Eryka. Znów poczuła ukłucie w żołądku. Przytłumione światło rozmywało kontury, nadając przedmiotom miękkie kształty, a z twarzy przybyłych, zwłaszcza pani domu, usuwając wszelkie emocje oraz oznaki starzenia się. Wszystko wydawało się Meg odrealnione. Przesunęła się wzdłuż ściany pomalowanej na głęboki odcień turkusu i otarła o miodowozłote, aksamitne fotele. Miała ochotę się za nimi schować, ale powstrzymała pokusę. Tuż obok stała fikuśna lampa niczym surrealistyczna palma – na złotej ptasiej nóżce, z abażurem z ufarbowanych na morelowo, strusich piór, które zlewały się z ozdobami na kapeluszu siedzącej obok nieznajomej kobiety. Po chwili rozpoznała babkę Eryka, najwyraźniej mocno zmienioną makijażem. Skinęła do niej nieśmiało, ale kobieta nie odwzajemniła uśmiechu. Meg pożałowała, że zostawiła telefon w kieszeni płaszcza. Mogłaby poudawać, że pisze esemesy. Podeszła do dębowej komody. W wazach pyszniły się kompozycje z ciętych kwiatów – dalii i chryzantem, jakby żywcem przeniesione z niderlandzkich płócien. Schowała się w ich cieniu i przyjrzała im z przesadną uwagą. Na jednym z listków dostrzegła biedronkę. Co ona tu robiła? Zimą? Nie mogła pozbyć się wrażenia, że ta biedronka, jak zakłócenie z innego świata, była tu w jakimś celu. Jakby miała jej dodać otuchy. Zupełnie jak ona nie pasowała do otoczenia. Meg uśmiechnęła się do owada, oblizując czerwoną szminkę, która – podobnie jak obcasy – miała jej dodawać pewności siebie.
Czy były jakieś sygnały? Niekoniecznie.
Gdy Eryk pojawił się w życiu Meg – a było to niedawno, zaledwie kilka miesięcy wcześniej – wszystko, co do tamtego momentu przeżyła, straciło kolory. Stało się wyblakłe, zwyczajne, banalne i poszarzałe. Eryk lubił wielkie gesty i spektakularne zagrania. Jeśli miała w sobie ograniczoną pojemność na komplementy, to on dawno wyczerpał jej życiowy limit. Czuła się przez niego widziana.
W modnych warszawskich knajpach drwili z drobnomieszczańskich konwenansów, wprawiając w konsternację kelnerów: dania jedli palcami lub odsyłali do kuchni gazpacho ze skargą, że jest zimne. W drogich sklepach wybierali najbardziej groteskowe kreacje, w których paradowali przed osłupiałymi kasjerkami. Ścigali się na miejskich hulajnogach i chodzili na imprezy do centrum, pijąc cytrynowe szoty o piątej nad ranem. Potem trwali w tygodniowej abstynencji, dyskutując nad czarkami z matchą o sensie życia. Czasem wystarczało jedno słowo i już się śmiali. Czasem nie potrzebowali żadnych słów, by się rozumieć. Eryk chętnie się przed nią otwierał i równie chętnie słuchał. Miała poczucie, że może mu się zwierzyć ze swoich najgłębszych sekretów i że nie zostanie wyśmiana. Nie żeby to robiła. Po co by miała to robić?
Ale chociaż od samego początku czuła, że pcha ją w jego kierunku siła, której nie odważyłby się opisać nawet sam Newton, to równocześnie ciężko było jej się pozbyć wrażenia, że coś w tej układance nie grało. Nie umiała tego nazwać. A może raczej – nie chciała?
Bo były też inne sygnały.
Telefon, który Eryk zawsze kładł wyciszony, ekranem do dołu. Wylogowywał się ze wszystkich kont na komputerze za każdym razem, gdy ich używał.
Jego chód – niezauważalnie zwiewny, jakby unosił się milimetry nad ziemią. Ale właśnie to sprawiało, że był tak świetnym tancerzem.
Ukradkowe spojrzenia, gdy mijali inne pary. Nie miała pewności, za kim się oglądał. Ale przecież wiedziała, jak bardzo interesowali go inni ludzie.
Niewybredna obelga, którą rzucił w ich kierunku pijany dresiarz rozdrażniony jego nienachalną męskością.
Gdy szli ulicą, nieśmiało muskała jego dłoń. On rzadko brał Meg za rękę.
Był piękny. Z tym ciałem wyrzeźbionym w sekcji wioślarskiej, w tych drogich ubraniach, w których nie było cienia ostentacji, pachnący drzewem agarowym. Czuła dumę, że idzie obok niego, że są razem. Miała wrażenie, że została wybrana. Przy nim każdy inny mężczyzna wydawał się absolutnie nieciekawy. Prosty, nieskomplikowany, bez klucza do jej kobiecej duszy.
– Nie spotkałem kobiety takiej jak ty. – Eryk nachylił się nad Meg i spojrzał jej głęboko w oczy, jak jeszcze nigdy do tej pory.
Poczuła łaskotanie w brzuchu, jakby od środka ocierały się o nią kocięta. I może dlatego zdecydowała się zadać to pytanie, bardzo cicho:
– Kochasz mnie?
Nachylił się nad nią jeszcze bardziej, milimetry od jej skóry, oczu, nosa, ust. Czuła zapach jego drzewnej wody kolońskiej, muśnięcia jego zarostu, ciepło jego oddechu. Przymknęła powieki.
– Jesteś dla mnie ważna. – Odsunął się i pogłaskał ją po twarzy.
Kocięta w brzuchu Meg zniknęły. Jednak tuż przed zaśnięciem przypominała sobie ten moment, przeżywając go jeszcze raz, jakby w zapętleniu. Może Eryk nie umiał mówić o miłości, ale ona, Meg, była dla niego ważna.
Czy były jakieś znaki ostrzegawcze? Być może.
Kiedyś odwrócił wzrok, gdy przypadkiem odpięły się guziki w jej koszuli. Wówczas ją to ujęło. Tłumaczyła sobie, że zamiast podążać za samczymi instynktami rodem z kalendarzy dla tirowców, Eryk wolał tajemnice i niedopowiedzenia. Zuchwała oczywistość kobiecego dekoltu była dla niego niczym deser podany przed daniem głównym. Tracił apetyt.
Raz, gdy wypił za dużo, ze łzami w oczach dopytywał ją, czy przyjmie go takiego, jaki jest, w całości. Rozczuliło ją to. Pomyślała, że pod wpływem alkoholu ujawnił się Eryk, którego nie znała – niepewny siebie, podobnie jak ona sama.
Nie łączyła ich wielka namiętność, ale czy musiała łączyć? Cielesność nigdy nie była sferą, którą Meg jakoś szczególnie eksplorowała. Nawet nie dlatego, że nie chciała. Po prostu nie bardzo miała ku temu okazję. Eryk kochał się z nią rzadko, zawsze po alkoholu i przy zgaszonym świetle. Czasem, by ułatwić mu sprawę, wydawała z siebie kilka udawanych jęków. Potem kończył już sam, w łazience. Ale kiedy po wszystkim chciała się do niego przytulić, przyjmował ją niechętnie.
– Po co ta uczuciowa ostentacja? – Odsunął się od Meg, kiedy próbowała wtulić się w jego klatkę piersiową. – Drętwieje mi ręka.
– Lubię się do ciebie przytulać… – Zamiast Eryka, objęła poduszkę.
– Dla mnie niepewność jest bardziej sexy. – Podniósł się na łóżku i sięgnął po koszulę.
– Może jednak zostaniesz na noc?
– Zostawmy coś sobie na później. – Pocałował ją w czoło i już go nie było.
Nawet na ich ślub, choć poprzedzony zaręczynami na dachu najwyższego budynku w mieście, naciskała głównie jego matka. Jednocześnie był spełnieniem wielkiego marzenia Meg. O białej sukni, o obrączce, o „tak” przy ołtarzu. O normalności i rodzinie. Za nic w świecie nie chciała z tego rezygnować. Skąd mogła wiedzieć, że los, jak wiele razy wcześniej, zrobi to za nią?
Bo były też znaki bardziej oczywiste. Na przykład taki.
Do pokoju wjechał tort: trzypiętrowy, ozdobiony prawdziwymi różami i gałązkami gipsówki. Artystycznie maźnięty nierówną warstwą białego kremu, przez którą przebijał biszkopt, niczym ciało w ślubnej bieliźnie. Jego pojawienie się wywołało entuzjazm wśród gości. W ogólnym zamieszaniu prawie nikt nie zauważył, że Tomasz – dobry przyjaciel Meg, a jednocześnie świadek na ich przyszłym ślubie – próbował pocałować pana młodego. A ten jakoś szczególnie się nie opierał.
Spojrzenia mężczyzn się skrzyżowały.
– Nie teraz. – Meg odczytała słowa z ruchu warg Eryka. Nie wiedzieć czemu, całą tę scenę zobaczyła w dużym spowolnieniu.
Na chwilę stanęło jej serce, a nogi momentalnie zaczęły ważyć tonę. Nie była w stanie zrobić żadnego kroku, szczególnie w tych absurdalnych obcasach. Nie miała pewności, czy idąc, nie zaplącze się w dywan. Ostrożnie rozejrzała się na boki. Czy jej się wydawało, czy w salonie na ułamek sekundy zapadła cisza? Już po chwili jednak goście ożywili się i utonęli w rozentuzjazmowanych szeptach, zarodnikach późniejszych plotek. Zdawali się nie zauważać sceny, która rozegrała się pod oknem ozdobionym zasłonami z pluszu w odcieniu marsali. Meg złapała spojrzenie przyszłej teściowej. Kobieta puściła do niej oczko, a potem zabrała się do krojenia tortu. Bita śmietana ściekała po ostrzu noża.
– Nie pij tyle, synu… – syknęła do Eryka, na co jego ojciec wzniósł toast.
– Za młodych!
Kieliszki zaiskrzyły w świetle świec. Cały pokój wypełniły śmiechy i stukanie. Za to Meg nie mogła oddychać. Czy jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie?
– Kochanie, nic się nie martw, po ślubie na pewno wszystko się wam ułoży – szepnęła matka Eryka, podając jej tort.
Wtedy nagle w całym domu zapadła ciemność. Niewiele myśląc, Meg wyrwała się ze szponów niedoszłej teściowej i po omacku pobiegła do wyjścia. Dywan pod jej stopami falował niczym ruchome wydmy. W ciemnościach ktoś przez przypadek pociągnął ją za sukienkę, potknęła się i wpadła na stół. Talerze rozbijały się o ziemię jak lawina z porcelany. Nie zważając na okrzyki o rodowej zastawie, brnęła przed siebie, aż zderzyła się z drzwiami. Nacisnęła klamkę i wypadła na zewnątrz.
Biegła pustą ulicą willowej dzielnicy, a stukot szpilek na twardej nawierzchni chodnika wyznaczał rytm jej spazmatycznemu szlochowi. Uliczne latarnie przygasały jedna za drugą, kiedy je mijała.
Miesiąc później
Nie zamierzała przegapić wiosny. Nie wiedziała w końcu, ile ich jeszcze ma przed sobą. Szare chmury pędziły po niebie, gonił je wiatr, odsłaniając co jakiś czas skrawki błękitu, a nawet przebitki słońca. W ogrodzie szpaki ćwiczyły wokalizy, a gałęzie drzew, nadal czarne, zdawały się poruszać z inną energią – jakby wiedziały, że lada moment eksplodują zielenią. Mimo że Regina miała za sobą wiele poranków takich jak ten, wciąż zachwycało ją to uczucie, które im towarzyszyło, gdy wszystko było jeszcze ekscytującą niewiadomą, a przyszłość rozwijała się przed jej stopami niczym bogato zdobiony perski dywan. I rzeczywiście, tuż po przebudzeniu poczuła w brzuchu muśnięcie intuicji, jak list posłańca zapowiadający przybycie królowej, więc choć zaplanowała na ten dzień seans ciszy połączony z oczyszczającym przednówkowym postem, postanowiła wybrać się do sklepu. Lodówka nie mogła być pusta, gdy do domu zmierzał gość!
Tak dawno nikogo u siebie nie przyjmowała. Czasy, gdy jej dom tętnił życiem, minęły bezpowrotnie. Teraz snuły się po nim niemal wyłącznie wspomnienia. Owszem, bywały tak głośne, że nie dawały jej spać. Wciąż jednak były tylko wspomnieniami, przezroczystymi jak przesłony w obiektywie prawdziwego życia. Przy śniadaniu, na które składała się kasza manna z konfiturą wiśniową, zobaczyła dziewczynę, a zaraz po niej kolejną. Stały przy kuchennym oknie, jakby wypatrywały oznak wiosny, ale nie widziały siebie nawzajem. Jedna miała ognistorude włosy, druga – ciemne, elegancko związane z tyłu głowy. Matka i córka, a jednak w tym samym wieku, obydwie siedemnastoletnie. Wspomnienia z różnych lat mieszały się ze sobą. Gubiły chronologię, a Regina coraz rzadziej potrafiła naprowadzić ją na właściwy tor. Coraz częściej nie wiedziała, czy wspomina swoją młodość, dzieciństwo, czy może menopauzę. Czas przeszły nie był linearny. Był chaosem.
W tym wszystkim toczyło się codzienne życie – proste przyjemności i rytuały, które pomagały ten chaos poskromić. Nie spodziewała się, że cokolwiek może je zakłócić, a jednak podszepty intuicji nie dawały jej spokoju. Już dawno temu nauczyła się, by nie ignorować swoich przeczuć. Wzięła ostatni łyk naparu z kurzej stopki, który pomagał jej na problemy z podagrą, i zgasiła kadzidło z krwawnika w resztce płynu pozostałego na dnie szklanki. Zdjęła z wieszaka ciemnozielony prochowiec i zawiązała na włosach malowaną w maki chustę. W przedpokoju na stoliku, tuż pod lustrem, stał zakurzony bakelitowy telefon. Przejechała palcem po jego słuchawce. Po chwili wahania sięgnęła po szminkę, która – równie zakurzona – czekała na swój wielki moment.
Z ustami zabarwionymi różem Regina wreszcie czuła, że jest gotowa do wyjścia. Odkąd pamiętała, kolory dodawały jej odwagi.
Powoli otworzyła ciężkie drzwi sklepu, a potem, opierając się na drewnianej lasce, która dodawała jej animuszu, wędrowała alejkami jak podczas wizyty w muzeum. Przy stoisku z pieczywem wybrała białe bułeczki, które niemal parzyły ją w dłonie. Nie mogła się powstrzymać, by nie zaciągnąć się ich zapachem, od którego ślinianki zaczęły pracować jak oszalałe. Włożyła do koszyka osełkę masła i tłusty, mokry twaróg na wagę, który kruszył się w palcach – dobrze, że sprzedawczyni owinęła go podwójną warstwą pergaminu. Nędzne, przedwiosenne warzywa nie wzbudziły zaufania Reginy. Przyglądała im się, mrużąc przez dłuższą chwilę oczy, by w końcu wybrać pęczek dymki i zwiędniętych rzodkiewek. Po powrocie do domu zamierzała włożyć je do miseczki z wodą, by odzyskały jędrność. Przy dziale z wędlinami wstrzymała oddech. Tyle cierpienia! Nie miała dziś jednak czasu, by kontemplować los niewinnie straconych, bo oto intuicja-posłaniec coraz dobitniej podpowiadała jej, że gość się zbliżał.
Regina przyspieszyła kroku. Przy stoisku z alkoholem jej uwagę przykuł koniak – był jak płynny bursztyn, obietnica błogości oblepiającej ciało od środka. Potem jednak przypomniała sobie o nalewce z pigwy, którą trzymała na specjalne okazje już od ponad trzech lat. Kasy widniały na horyzoncie. Największą przyjemność Regina zostawiła sobie na koniec. Zaczęła wodzić wzrokiem po kolorowych owijkach czekolad, błyszczących opakowaniach ciastek. Ich nazwy rozmazywały jej się przed oczami, ale to nie stanowiło problemu. Udzieliła jej się cukrowa aura – w lekkiej ekstazie wrzuciła do koszyka ptasie mleczko, biszkopty, kocie języczki, czekoladę „Jedyna”, torebkę kukułek i delicje. Po chwili wahania dołożyła jeszcze nowość – ciasteczka cantuccini, które skusiły ją biało-czerwono-zielonym opakowaniem w rozmiarze XL. Coś jej podpowiadało, że gość nie będzie zadowolony z tej obfitości słodyczy, ale jednocześnie dobrze mu ona zrobi.
Wsunęła drobne do saszetki z pieniędzmi i opierając się na lasce, wyszła ze sklepu. Podmuch wiatru rozwiał jej włosy. Wystawiła do niego twarz jak do pocałunku, a on musnął jej skórę. Zmrużyła powieki. Pachniał wilgotną ziemią, spod której wyłaniają się pierwsze wiosenne rośliny. Pachniał życiem. Potem szepnął jej coś do ucha, ale ona nie zrozumiała. Gdy otworzyła oczy, nie wiedziała, gdzie jest.
Obraz rozmazywał jej się przed oczami i potrzebowała chwili, by go wyostrzyć. Ścieżka biegła wśród topoli, chodnik był nierówny i pokrzywiony, zwłaszcza w miejscach, gdzie wybrzuszały się pod nim korzenie drzew. Poczuła, że musi się pospieszyć. Niezupełnie wiedziała dlaczego, ale nagle jej ciało wypełniły żywotność i słodka nuta nadziei. Gdzieś na końcu tej drogi, za szpalerem topoli, ktoś na nią czekał. To o nim szeptał jej wiatr. Nie była pewna jego imienia, za to jej serce najwyraźniej już wiedziało, próbując je przypomnieć przyspieszonym biciem. Z wrażenia zaschło jej w gardle, a od lędźwi aż do karku przebiegł elektryzujący dreszcz. Brzuch wypełniła miękkość, jakby ktoś rozlał w nim kisiel truskawkowy. Poczuła, że czas nagli, że jeszcze chwila, a ten ktoś tam gdzieś zniknie. A tego bardzo by nie chciała. Próbowała podbiec, a wtedy potknęła się na nierównym wybrzuszeniu chodnika.
Ktoś krzyknął, poczuła pod dłońmi szorstką fakturę płyt. Ktoś inny chwycił ją mocno pod pachami i podniósł do pionu. Świat wirował jej pod stopami. Przez chwilę znowu nie wiedziała, gdzie ani kim jest. Ktoś podał jej laskę, z ulgą się na niej oparła. To ją oprzytomniło. Spojrzała z góry na swoje stopy w ortopedycznych pantoflach. Długą do połowy łydki spódnicę, niczym łowicki pasiak, którą rozwiewał wiatr. Kostki w cielistych rajstopach, spod których przebijała błękitnofioletowa sieć żylaków. Po jej policzku spłynęła łza.
– Czy potrzebuje pani pomocy? – usłyszała. – Czy wezwać pogotowie?
Odpowiedziała, że nie trzeba. Ktoś zbierał rozsypane po chodniku zakupy. Ktoś inny pytał, czy nie odprowadzić jej do domu. Wiatr mierzwił włosy i korony pobliskich topoli. Nie pamiętała swojego adresu, ale na szczęście miała przy sobie dowód. Miły, wysoki młodzieniec wziął ją delikatnie pod rękę. Wciąż oszołomiona, pozwoliła mu się odprowadzić.
Te zawroty zdarzały jej się co jakiś czas, ostatnio jakby częściej. Nikomu o nich nie wspominała. Nie chodziła do lekarzy, bo nie miała pewności, czy nie będą chcieli jej tego odebrać. Zresztą jak miałaby im to opisać? Jak kartkę, która wypadła z pamiętnika? Krótki moment jakby ze świata snu, chwilę bytności w innej czasoprzestrzeni? Nie umiała tego precyzyjnie nazwać, ale za każdym razem żałowała, że musiała wrócić. Marzyła, by wspomnienia, przezroczyste i wyblakłe, odzyskały kolory.
Pozwoliła młodzieńcowi odprowadzić się do domu. Było w tym mężczyźnie coś przyjemnego, co sprawiało, że miała ochotę zaparzyć herbaty z dzikiej róży i podać mu ją w najlepszej porcelanowej filiżance w granatowo-złoty rzucik, a potem, jak za dawnych czasów, wypytywać go zupełnie niedyskretnie o sprawy sercowe i miłosne podboje. Wyczuwała, że miałby jej niejedno do powiedzenia. Nie to, żeby po drodze do domu nie przeskanowała jego serca. Nie byłaby sobą, gdyby tego nie zrobiła. Nie doszukała się na nim jednak żadnej większej blizny, choć oczywiście w jego wieku nie dało się ich uniknąć. Serce młodzieńca było doświadczone i mimo że obecnie puste, to jednak otwarte, gotowe, by wprowadzić w swój spokojny rytm nieco upojnego zamieszania.
Regina znów przymknęła oczy i wprowadziła się w słodki stan skupienia. Poczuła, jak energia płynie przez jej ciało od lędźwi aż do korony głowy. Była jak snop różowego światła, które prześwietlało wszystko, co napotykało po drodze. Zwłaszcza samotne serca. Ale choć kiedyś nie sprawiłoby to jej najmniejszego problemu, nie znalazła w okolicy nikogo dla młodzieńca. Westchnęła. Czasy jej świetności minęły. Umiejętności rozmywały się dzień po dniu jak kręgi na wodzie. Na swojej drodze spotykała coraz mniej samotnych osób. Nie była już nikomu potrzebna.
– Jest pani pewna, że nie wzywać lekarza? Może zadzwonię do kogoś z rodziny? – Młodzieniec przeczesywał potargane włosy dłońmi. „R” dyskretnie zawibrowało w jego głosie.
– Zaparzę panu róży. – Zanim chwyciła za czajnik, odruchowo zerknęła, czy młodzieniec nosi obrączkę. A więc nie pomyliła się: nie było jej, zauważyła za to pomalowane na granatowo paznokcie. Uśmiechnęła się na ten widok. Lubiła małe dziwactwa i codzienne szaleństwa. Byli ulepieni z podobnej gliny.
– A te zakupy? – Młodzieniec zajrzał do torby ze słodyczami. – Będzie dziś pani miała gości?
– Coś mi mówi, że tak. – Uśmiechnęła się tajemniczo. – Ale to nie przeszkadza poucztować także nam. W podzięce za przyniesienie zakupów.
Młodzieniec wypił napar z róży trzema szybkimi łykami. Rozglądał się po kuchni, jakby czegoś szukał. Omiatał wzrokiem drewniane ściany i półki pełne bibelotów pamiętających jeszcze czasy Stefanii. Zatrzymał wzrok na pajęczynie.
– Mój dom szykuje się już na wiosnę. – Choć Regina nie wstydziła się bałaganu, bo uważała, że wprowadzał w życie każdego człowieka pożądaną dawkę chaosu, jednocześnie zdawała sobie sprawę, jakie może robić wrażenie na innych.
– Pani dom to prawdziwa enklawa nowego życia – zaśmiał się młodzieniec i zerknął na kalendarz. – Dziś Jare Gody!
– Ach! – Klasnęła w dłonie Regina. – Gdyby nie mój wiek, chętnie bym świętowała. Ale – wskazała laską na swoje nogi – tym razem Jarowit będzie raczej musiał obejść się beze mnie.
– Pozdrowię go od pani – zapewnił ją młodzieniec, wciąż czujnie rozglądając się dookoła.
Pomyślała, że sam wygląda jak Jarowit – młody bóg, wysoki, żywotny, piękny, z kolorowymi paznokciami, z bujną czupryną, którą wciąż przeczesywał palcami.
– Na pewno nie chce pani zadzwonić do lekarza? – Wskazał na bakelitowy telefon na korbkę. Jego fryzura wyglądała dokładnie tak samo jak przed chwilą.
– Synku, gdybym miała dzwonić do lekarza za każdym razem, gdy się potykam, musiałabym to robić kilka razy dziennie. – Roześmiała się, ale młodzieniec wcale nie wyglądał na uspokojonego. Potrzebowała nie lada stanowczości, by go odprawić.
Gdy za nim zamknęła, przyłożyła na chwilę czoło do drzwi. Znów poczuła snop światła wypełniający jej ciało. Coś nie dawało jej spokoju. To coś szeptało, że ten uroczy młody człowiek, szarmancki i dobrze wychowany, z wyważoną nutą szaleństwa, znający kulturę Słowian, może sprowadzić jakieś kłopoty.
Jakie? Na razie nie wiedziała.
Życie nauczyło ją jednak, by tego nie ignorować.
Coś spadło w kuchni na podłogę.
Tym razem to nie wspomnienia zakłócały jej spokój, tylko Stefania z Gertrudą, zadziwiająco widoczne, mimo że niematerialne. I znów, jak za każdym razem, gdy ją odwiedzały, poczuła metaliczny posmak w ustach. Upływ czasu zupełnie ich nie dotyczył. Zaczynała wyglądać starzej od nich. Przyłożyła dłonie do twarzy, naciągając skórę.
– Czego chcecie?
Gertruda zmierzyła ją od stóp do głów, bardzo, bardzo powoli, a potem zatrzymała wzrok na jej pomalowanych na różowo ustach.
– Rozmazałaś się.
Regina przygryzła górną wargę. Z całej siły zacisnęła dłoń na lasce. Za każdym razem, gdy Gertruda odwiedzała ją bez zapowiedzi, miała ochotę powiedzieć, by więcej tego nie robiła. Zamiast tego bez słowa przeszła koło niej i zaczęła wyjmować zakupy na stół. Słodycze zostawiła w torbie. Po co denerwować Stefanię? Jęknęła, schylając się po rzodkiewki.
– A mówiłam ci, żebyś więcej ćwiczyła. – Gertruda była z nich wszystkich najwyższa i najbardziej wysportowana. Silna. Nigdy się nie garbiła, nawet gdy była nastolatką. Regina dyskretnie ściągnęła łopatki.
– Co tam kupiłaś? – Stefania zerknęła na blat. Słońce rysowało wokół jej sylwetki złocistą otoczkę. Wydawała się jeszcze bardziej zaokrąglona niż zazwyczaj, co Regina zauważyła z pewną dozą satysfakcji. – Nie za mało tej śmietanki?
– Do twarożku będzie w sam raz. – Regina odwróciła się do Gertrudy, której sylwetka migotała na tle kredensu. – Jakaś niewyraźna dzisiaj jesteś.
– Jestem jak zawsze.
– Jakaś taka bardziej zimna…
– I taka trupio blada…
– Ha, ha, bardzo śmieszne.
– Jak poumieramy, to będziemy poważne. O, przepraszam – parsknęła Regina.
– Mogłabyś sobie darować te złośliwości. – Sylwetka Gertrudy najpierw stała się jeszcze bardziej przezroczysta, a potem nabrała wyrazistości, zupełnie jakby była żywa.
Tymczasem Stefania przemknęła obok w kierunku poukrywanych zakupów. Była tak pulchna, że wyglądało, jakby przetaczała się nad ziemią.
– Ptasie mleczko! – wykrzyknęła z dziecięcym zachwytem.
– I po co tyle słodyczy? – Gertruda patrzyła na nie z wysokości swojego metra siedemdziesiąt osiem. Wzrost zawsze pomagał jej utrzymać poczucie wyższości.
– Uważaj, Regino, bo ci zaraz skiśnie ta śmietanka… – Stefania nie przestawała prześwietlać zawartości torby. – Kupiłaś kukułki! I delicje! Uwielbiałam delicje!
– Wiesz, że nie służą ci te słodycze, Regino. Badasz cukier?
– Gertrudo, dla ciebie mamy rzodkiewki! – Sylwetka Stefanii nabrała różowego koloru. – I kalarepę. – Pobladła.
– Jak to dobrze, że ona umarła. Przynajmniej nie ma już pokus – westchnęła Gertruda, od góry do dołu mierząc krągłą sylwetkę Stefanii.
– Teraz jem oczami – rozchichotała się Stefania. Jej ektoplazma pociemniała. – Czekolada „Jedyna”! Ostatni raz jadłam taką w dziewięćdziesiątym szóstym.
Gertruda przeniosła spojrzenie na Reginę, która zatrzęsła się, jakby ktoś właśnie wrzucił ją do przerębla.
– Ileż to pieniędzy poszło na te trucizny, Regino?
Choć bardzo chciała nie dać się sprowokować, nie wytrzymała.
– A może narwę ci trawy? To dopiero byłaby dieta: trawa, powietrze i łzy osób, które zdenerwowałaś, Gertrudo.
– Odwodnienie by ci na pewno nie groziło. O święta słodyczy, kupiłaś też cantuccini!
– Jesteście niepoważne jak zwykle. – Jeśli Gertruda miałaby kiedykolwiek zostać odznaczona orderem za zasługi, byłoby to za nieustające, trwające nawet po śmierci psucie innym zabawy. – Skupcie się. Mamy ważny temat do omówienia.
W kuchni zapachniało jak w grobowcu. Podmuch wiatru poruszył bukietami ziół suszącymi się na ścianach.
– Musisz jej dopilnować.
Regina poczuła ukłucie w żołądku.
– Ja muszę? A to niby dlaczego? Bo tylko ja zostałam?
Gertruda wzruszyła ramionami.
– A ty jak zawsze zazdrosna. To naprawdę nie moja wina, że nie jesteś jeszcze duchem.
– Ja zazdrosna? Gertrudo, o czym ty mówisz?
– Nie mamy czasu do stracenia. Musisz ją chronić. Tak, ty. Z nami nie będzie chciała rozmawiać. Nie damy rady jej przekonać.
– Nie to, że nie próbowałyśmy… – Stefania chuchnęła, a filiżanka na skraju stołu zatrzęsła się i zastukała w spodeczek. – Ignoruje naszą obecność. Ale ty żyjesz…
– …i możesz przemówić jej do rozsądku.
Regina skrzywiła się.
– Wiecie, co myślę o rozsądku.
– To samo co i ja – zachichotała Stefania i obróciła się wokół własnej osi niczym dziecięcy bączek.
– Regino, naprawdę musisz. Historia nie może się powtórzyć. Musisz jej dopilnować. Za wszelką cenę musisz jej dopilnować.
– Tylko łagodnie. Pamiętaj, by chronić naszą maleńką.
Regina popatrzyła na nie, migocące na tle kuchennych szaf, tak różne, a jednocześnie tak do siebie podobne. Nie odwiedzały jej często, ale i tak za każdym razem budziły w niej poczucie bezsilności i osamotnienia. Rola starszej siostry bliźniaczek – co z tego, że dwujajowych – nie była łatwa. One były osobnym bytem. Były razem – przeciwko niej.
– Magiczne słowo.
– Prosimy…
– Ja wiem, że ty prosisz, Stefanio. Gertrudo, słucham.
– Powiedziałam.
– Nie słyszałam.
– Ja słyszałam.
– Ale ja nie słyszałam. Cicho, bo nie dostaniesz śmietanki.
Stefania znów parsknęła.
– No nie drocz się już z nią, Gertrudo. Przecież tu chodzi o Madzię.
Zapadła cisza. Nawet zegar przestał tykać i nie było słychać świata za oknem. W końcu Gertruda odwróciła wzrok w kierunku Reginy i spojrzała jej prosto w oczy. W tym spojrzeniu była determinacja. Ale i coś innego. Jakby pogarda?
– Proszę – wycedziła lodowato słowo prosto w twarz Reginy.
Ta poczuła mrożący dreszcz przenikający całe jej ciało, jakby wbił się w nią gigantyczny sopel. Wzdrygnęła się i zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, znowu była sama.
Słońce wyjrzało zza chmur, omiatając ogród ciepłym blaskiem. Nagie gałęzie poruszały się pod wpływem wiatru, lada chwila miały pojawić się na nich pączki. Sikorki dokazywały w oddali, prześcigając się w konkursie na najsłodszy trel.
Gertruda ze Stefanią miały rację, nie mogła ich zawieść. W powietrzu czuć było wiosnę. A wiosna oznaczała przebudzenie. Zahibernowane serca topniały, lepka krew zaczynała wrzeć w żyłach, spojrzenia wszelkich istot wysyłały coraz bardziej magnetyczny blask.
Regina wrzuciła do miseczki rzodkiewkę. Woda wokół niej zaczęła się powoli barwić na różowo.
Było jedno serce, które desperacko potrzebowało miłości. A ona musiała mu jej zabronić.
Wieczór osunął się w nicość, a potem odrodził jako poranek. To zmartwychwstanie miało swoje konsekwencje – jakaś najwyraźniej sadystyczna siła systematycznie i bardzo, bardzo powoli wkręcała zardzewiałą śrubę w czaszkę Meg. Przez roletę wpadało trochę słońca, przefiltrowanego przez marcowe chmury. O tej porze roku nie było szczególnie intensywne, ale i tak budziło w niej światłowstręt. Nasunęła na oczy opaskę i próbowała jeszcze zasnąć. Ale gdy tylko zaczynała zapadać w sen, gwałtowne bicie serca i żołądek zaciskający się w kulę wybudzały ją z powrotem. Całe jej ciało mrowiło. Co ona najlepszego nawyrabiała?
Wspomnienie wczorajszego wieczoru było jak ziarnko grochu ukryte pod stertą dwunastu pierzyn i materaców. Wystarczyło obrócić się na drugi bok, by zaczęło kłuć. Pamiętała tylko początek imprezy, do której przygotowywała się całymi tygodniami. Mózg podsuwał jej pojedyncze przebłyski: amerykański uśmiech szefowej, uścisk dłoni znanego aktora, small talk z Jolą Fruzińską, właścicielką firmy kosmetycznej Frouge, która zleciła im organizację tego przyjęcia.
– Rozmazałaś się. – Szefowa zabrała jej aksamitną podstawkę z listą gości, więc Meg pobiegła do łazienki poprawić makijaż.
W przyciemnionym świetle nie wychodziło jej to najlepiej. Może dlatego, że szminka Frouge, którą z oczywistych względów wybrała na tę okazję, była zbyt tłusta i rozwarstwiała się na ustach. A może raczej dlatego, że Meg zdążyła wypić już dla kurażu dwa, no może trzy kieliszki szampana.
– Co za szajs… – Kawałek szminki ukruszył się i rozmazał na brodzie Meg. – A my wmawiamy kobietom, że potrzebują tego badziewia. – Czknęła i namazała szminką na lustrze koślawe „E” w serduszku.
Usłyszała spuszczaną wodę, drzwi toalety się otworzyły i stanął w niej nie kto inny, jak Jola Fruzińska. Miła dziewczyna z sąsiedztwa, która z nijakiej aparycji i chęci bycia zauważoną uczyniła swój atut. Ta autentyczność przyniosła jej sukces. Jej marka Frouge szturmem podbiła rynek i serca kobiet. Dla agencji PR, w której pracowała Meg, była prawdziwą żyłą złota.
– Wspaniała czerwień. – Meg oblizała się, znów rozmazując pomadkę. Starła dłonią serduszko. – Taka czerwona.
– Zdradzę ci sekret. Najlepiej wygląda wklepana opuszkiem palca. Wtedy się nie rozmazuje. – Ze złotej kopertówki-puzderka Jola Fruzińska wyjęła szminkę – taką samą jak Meg, tylko w różowym kolorze. Nałożyła odrobinę na palec i zaczęła ją bardzo zmysłowo wklepywać w wydęte wargi. Co chwila zerkała na Meg w odbiciu lustra. Fuksjowy kolor był absolutnie nietrafiony, podkreślał ziemisty odcień jej cery i rozszerzone pory, ale Jola nic sobie z tego nie robiła. Na tym wyrosła potęga jej firmy: kosmetyki, które pozwalały kobietom być takimi, jakimi tylko chciały być – niekoniecznie pięknymi – przyniosły jej miliony.
– Soczyste jak po pocałunkach! – Jola, niczym chuderlawa Marilyn Monroe, wysłała całusa w kierunku swojego odbicia.
Prawdę mówiąc, Meg trudno było sobie wyobrazić – zwłaszcza po dwóch, no może trzech kieliszkach szampana – żeby jakikolwiek mężczyzna chciał całować Jolę Fruzińską, z jej wąskimi, wiecznie spierzchniętymi wargami, krzywym zgryzem i przylizanymi, mysimi kosmykami. Wiedziała przy tym, że co najmniej jeden taki istnieje – był nim osobisty, szalenie przystojny mąż Fruzińskiej. Nie miała pojęcia, co w niej widział. Jako wytrawna ekspertka od PR-u postanowiła zachować to spostrzeżenie dla siebie.
– Z różem trzeba uważać. Zęby robią ci się od niego jeszcze bardziej żółte – oznajmiła zamiast tego. Odbiło jej się szampanem.
Nie miała pewności, jak wróciła do domu. Od drzwi wejściowych do łóżka biegł szlak ułożony z płaszcza, marynarki, szpilek i torebki. Z pewną ulgą stwierdziła, że spała w ubraniu. Ściągnęła kołdrę i spojrzała na swoje stopy. Przez dziurę w rajstopach przezierał palec z paznokciem pomalowanym na wiśniowo. W ustach czuła kwaśny posmak wczorajszego szampana oraz – czy to możliwe? – papierosów.
Sięgnęła po telefon, by sprawdzić ostatnie połączenia i przejazdy, a potem gwałtownie odrzuciła go na drugi koniec sypialni. Usłyszała brzdęk pękającej szybki. Zrobiło jej się niedobrze. Pobiegła do łazienki. Jedną ręką podtrzymując włosy, a drugą obejmując sedes, pozbywała się nie tylko resztek wczorajszego alkoholu, ale i wszystkiego, co zatruwało ją przez ostatnie tygodnie. Targane torsjami ciało oczyszczało się z tajemnic i rozczarowań, wściekłości i tłumionych łez. Wstała, żeby umyć zęby, a w lustrze zobaczyła włożoną na lewą stronę sukienkę. Biała metka sterczała na dekolcie, imitując awangardowy naszyjnik. Przełknęła ślinę. Jej brzuch znów zacisnął się w kulę – twardą jak piłeczka do golfa.
Gdy podniosła telefon, okazało się, że wyświetlacz pękł na pół. Ale nie to było najgorsze. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, zanim dotarło do niej, co tak naprawdę widzi.
Zdjęcie zostało zrobione na plaży. Na nim stał on – dumnie wzwiedziony, mimo że przeciętnej wielkości. Jego trzon zdobiła sieć żyłek niczym dopływy Amazonki. Przekrzywiony w lewo i buńczucznie zarumieniony, sugerował pełną gotowość do akcji. Prawdopodobnie, w myśl założeń swojego właściciela, a zarazem twórcy zdjęcia, miał być jak latarnia morska, o którą rozbijają się fale pożądania i która bezbłędnie naprowadza zabłąkany okręt ciała do portu rozkoszy.
Tyle że nie był.
Nie bez zdziwienia Meg odkryła, że poprzedniego dnia jakaś siła kazała jej zainstalować nową platformę randkową Heart Hunter, o której słyszała od kilku osób.
– Nie ma szans, żebyś tam kogoś nie znalazła. – Recepcjonistka w agencji PR pokazywała Meg działanie aplikacji. – Ale ciacho! – Kliknęła na zdjęcie mężczyzny, który prężył muskuły w windzie.
– Najlepszy sposób, by poznać nowych ludzi. Ja tak robię. Przecież nie musisz iść z nimi do łóżka. – Koleżanka Meg karmiła piersią podczas urodzinowej kolacji. Gdy jej mąż się odwrócił, podniosła do góry kciuk i poruszyła ustami: – Ale możesz.
– Zamiast powiadomienia wysyła ci buziaka. The Sound of Kiss. Od razu masz apetyt na więcej. – Mąż koleżanki mrugnął do Meg, gdy podawał jej płaszcz w przedpokoju. Na widok jej miny dodał: – Tylko o tym czytałem, dobrze to wymyślił ich marketingowiec.
– Tam są sami bogowie… – Jowita, która siedziała biurko w biurko z Meg, relacjonowała jej swoje przygody między jednym excelem a drugim. – Żebyś wiedziała, co mi wczoraj robił jeden Dionizos…
– Ma funkcję dirty talk – szepnęła Meg fryzjerka chwilę po tym, gdy opowiedziała jej o gorącej randce w hotelu z przejezdnym Brazylijczykiem. Gdy Meg posłała jej zdziwione spojrzenie spod mokrej grzywki, dodała: – Można przez nią bezpiecznie wysyłać niegrzeczne fotki…
– To pierwsza apka z consentem. – Przemądrzała licealistka w autobusie tłumaczyła działanie Heart Hunter kolegom. Oraz Meg, która udawała, że ciekawi ją pstrokaty pejzaż budek z wietnamskim żarciem za oknem.
Musiała wygooglować znaczenie słowa „consent”. Oznaczało świadomą zgodę. Tylko użytkownicy, którzy ją wyrazili, mogli bezpiecznie wysyłać sobie różnego rodzaju sprośności. Najwyraźniej udało jej się zainicjować jakąś konwersację, choć teraz w telefonie nie było po niej śladu. Nie miała też poczucia, że na cokolwiek się zgodziła. A już na pewno nie na odbieranie zdjęć anonimowych penisów.
A to był dopiero początek. Chwilę później aplikacja wypluła podobiznę skromną niczym frankfurterka. Meg, od wielu lat wegetarianka, z trudem powstrzymała mdłości. Niemal zakrztusiła się pastą do zębów na widok zdjęcia, które zostało zrobione w siłowni, ewidentnie ukradkiem, o czym świadczył wymięty ręcznik zawieszony na uchwycie od orbitreku, dyskretnie otulający kadr przed wścibskimi spojrzeniami obserwatorów. Gdy pisała mail do szefowej z prośbą o urlop na żądanie, pozostawiony na stole telefon roziskrzył się serią ujęć prosto z natury. Dorodne fallusy prężyły się na nich niczym wulkany przed erupcją.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki