Operacja Lawina. Do ostatniego guzika - Maciej T. Nowak - ebook

Operacja Lawina. Do ostatniego guzika ebook

Maciej T. Nowak

0,0

Opis

Książka „Operacja Lawina. Dzieje przemilczanej zbrodni UB” ukazała się 2012 r. i była próbą rekonstrukcji zdarzeń, które wydarzyły się we wrześniu 1946 r. To wtedy ok. 100 partyzantów Narodowych Sił Zbrojnych ze Śląska Cieszyńskiego, z okolic Baraniej Góry, przyjechało na Opolszczyznę, gdzie mieli nocować w trakcie swojej drogi na Zachód. Zostali jednak w okrutny sposób pozbawieni życia. Cała akcja okazała się prowokacją Urzędu Bezpieczeństwa.

„Operacja Lawina. Do ostatniego guzika”

Dzisiaj o tamtej zbrodni wiemy już znacznie więcej niż 10 lat temu. Dlatego konieczne było zaktualizowanie opisanej wyżej pozycji. To wznowienie nosi tytuł „Operacja Lawina. Do ostatniego guzika” i ukazuje się jako e-book. Opisano w nim odkrycia dokonane w ciągu ostatnich pięciu lat. Tj. ujawnienie miejsca śmierci i pochówku partyzantów na poniemieckim lotnisku w Starym Grodkowie oraz w nieistniejącym już majątku Scharfenberg. Godnym uwagi jest fakt, że część odnalezionych partyzantów udało się zidentyfikować.

Bez wątpienia „Operacja Lawina” jest historią ostatnich dni legendarnego oddziału Henryka Flamego ps. „Bartek”, dowódcy znanego ze swej iście ułańskiej fantazji. To właśnie on zasłynął patriotyzmem i wielką brawurą, kiedy nie bacząc na milicję i ubeków, przedefilował w Wiśle ze swoim oddziałem, 3 maja 1946 r., dla uczczenia zakazanego przez władzę święta. Książka, którą wysoko ocenili historycy, mówi także o wieloletnich poszukiwaniach mogił partyzantów i dokumentacji wyjaśniającej okoliczności tych wydarzeń. Pokazuje także ludzi, którzy z wielką determinacją i zaangażowaniem prowadzą poszukiwania w terenie, nie zważając na trudne warunki. Bezsprzecznie to m.in. prof. Krzysztof Szwagrzyk oraz poszukiwacze ze Stowarzyszenia Kryptonim T-IV.

Maciej T. Nowak przez wiele lat pracował w mediach, m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Nowej Trybunie Opolskiej” czy Radiu Opole. Pasjonuje go historia najnowsza, zajmował się tematyką prawną i kryminalną. Jest autorem filmu dokumentalnego „Ziemia przemówiła”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Partyzanci wyruszyli w trasę. Jechali w stronę Wrocławia. Na noc mieli się zatrzymać nieopodal Grodkowa [dzisiaj już wiemy, że chodziło o majątek Scharfenberg w pobliżu Łambinowic]. Jakieś 5–6 kilometrów za miasteczkiem, w stronę Łambinowic, po lewej stronie, mieściło się poniemieckie lotnisko wojskowe, na które dojeżdżało się drogą wyłożoną kostką kamienna.

– Szkolono tam pilotów, a później wysyłano na front – opowiada grodkowianin Józef Kośla. – Były tam pasy startowe i zabudowania, które już dzisiaj są w ruinie.

Część pasa startowego zachowała się do dzisiaj, jakieś 300 metrów. Służy początkującym kierowcom, którzy uczą się manewrowania autem. Korzystają z niego również maniacy samochodowych wyścigów. Resztę pasa rozebrano, a płyty przewieziono do Warszawy, na lotnisko Okęcie.

– W lasach widać pozostałości po lotniskowej infrastrukturze: resztki basenów, rurociągów, zabudowań – opowiada Witold Szczęśniak, pasjonat historii z Grodkowa.

Jerzy Korwin-Małaczyński: – Okoliczni mieszkańcy korzystali z tych dóbr, bo cegła była dobra. Mieszkańcy wyciągali z ziemi grube kable i robili z nich opony do rowerów. Gruby kabel owijali na felgę i spinali. Był wytrzymały i jednocześnie na tyle miękki, że dobrze się na nim jeździło.

Lotnisko porastały zielone drewniane baraki i hangary, w których leżały jeszcze samolotowe silniki. Prowadziła na nie bocznica kolejowa. Wokół rozsianych było kilka majątków ziemskich, też poniemieckich, tak samo jak lotnisko. Po wojnie w niektórych znalazły swe siedziby PGR-y.

Jakieś 800–1000 metrów od głównej drogi leżał poniemiecki majątek. Na jego terenie stał piętrowy nieotynkowany budynek z klinkierowej cegły. Miał

czerwony dach, na wysoki parter prowadziły metalowe kręcone schody.

Wewnątrz był wypalony, co musiało być ubocznym efektem niedawnych jeszcze działań wojennych, ale ściany były całe. Przed budynkiem stał okrągły klomb. Na horyzoncie majaczył las. Teren za czerwonym domem porastał ogród i sad, obok były zabudowania gospodarcze. We wrześniu na drzewach wisiały już dojrzałe owoce. W ogrodzie stała również duża buda dla psa. Teren trochę opadał w kierunku sąsiedniej wioski, tak że można było dostrzec białą wieżyczkę kościoła.

Tutaj podróżnicy zatrzymali się na nocleg. W jednym z pomieszczeń stał już przygotowany naprędce stół. W dwóch innych wyłożono słomę. Może to niezbyt komfortowe warunki na nocleg, ale partyzanci nie do takich zdążyli już przywyknąć w trakcie pobytu w lesie.

Późnym popołudniem przy szosie zatrzymały się dwie ciężarówki. Wyskoczyli z nich partyzanci. Wyszło do nich pięciu mężczyzn. Nie obyło się bez formalności.

– Kto jedzie? – spytali.

– Bartkiewicz – partyzanci odpowiedzieli umówionym hasłem.

– Czy ten chory? – podali odzew gospodarze.

– Tak – odparli wojacy, kończąc weryfikacyjną procedurę.

Wspólnie poszli do willi. Przybysze z terenu dzisiejszego województwa śląskiego rozlokowali się w pomieszczeniach wysłanych słomianymi dywanami. Przyszedł

czas na poczęstunek. Gospodarze przygotowali pięć litrów wódki i chleb.

Zmęczeni drogą partyzanci chętnie wychylali szklankę za szklanką. Szybko usnęli.

Nie uchybili jednak dobrym zasadom konspiracji. Wystawili wartownika. Stał

przy głównym wejściu.

Noc mijała spokojnie. Żołnierze spali zmorzeni wypitym alkoholem. Uzbrojony strażnik pilnował drzwi. Zaczynało świtać, więc wypatrywał słońca na horyzoncie.

Nagle poczuł zimne ostrze fińskiego noża, które wrzyna się w jego ciało. Ciosy zadawano z dużą wprawą. Nawet nie krzyknął, tylko osunął się na ziemię.

Przez okna do dwóch wyłożonych słomą pomieszczeń, w których spali partyzanci, wpadły granaty. Przypominały dużą kilogramową puszkę z uchwytem (prawdopodobnie chodzi o granaty PRG-40, radzieckie granaty przeciwpancerne o działaniu burzącym). Huk rozerwał poranną ciszę.

Żołnierze oszołomieni wybuchem i nieprzetrawionym jeszcze alkoholem wybiegali z budynku i uciekali we wszystkie strony. Gdzie popadnie, na oślep.

Padały strzały. Niektórzy ranieni granatami nie byli już w stanie biec. Inni wili się w bólach na podłodze.

Uciekający nie mieli większych szans. Teren wokół posiadłości był otoczony przez ludzi z białymi opaskami na rękawach. Schwytano wszystkich. Kazano im rozebrać się do naga. Nadzy i nieuzbrojeni partyzanci wobec napastników stojących z karabinami w rękach nie mieli szans na ucieczkę. Nawet o niej nie myśleli.

Cała akcja nie trwała nawet pół godziny. Dopiero teraz ludzie „Bartka” zwrócili uwagę na dół wykopany tuż obok ceglanej willi, w której nocowali. Mierzył jakieś trzy na cztery metry. Głębokość sięgała trzech metrów.

Nagich partyzantów pojedynczo prowadzono nad brzeg wykopu. Słychać było strzał, tylko jeden. Kula trafiała w tył głowy, nie dając żadnych szans na przeżycie.

Ciało bezwładnie wpadało do dołu. Identyczne sytuacje powtarzały się regularnie, co kilka minut.

Ubrania rozstrzelanych zrzucono na jedną stertę. Oblano je benzyną z dwóch kanistrów. Rzucona zapałka spowodowała nagły wybuch płomieni, które w mgnieniu oka zajęły cały stos.

Do grobu jeden z oprawców wrzucił aluminiowe żołnierskie blaszki, tzw.

nieśmiertelniki. Takie, jakie nosili żołnierze regularnych armii, ale na pewno nie partyzanci. Były już wcześniej przygotowane, dokładnie tyle, ilu było zastrzelonych. Zrobiono to po to, by utrudnić dochodzenie prawdy tym, którzy kiedyś mogliby się jakimś przypadkiem natknąć na mogiłę w poniemieckim majątku. Przed budynkiem spoczęło 39 ciał.

Drugi dół wykopano w sadzie, konkretnie wewnątrz drewnianej altanki. Gdy zabrakło miejsca w pierwszej mogile, przed budynkiem, egzekutorzy przenieśli się do altany. Scenariusz był ten sam. Nagich partyzantów przyprowadzano na skraj dołu. Mordowano strzałem w tył głowy i wrzucano wprost do wykopu.

Zakopano w nim co najmniej 30 ciał. Podobnie jak wcześniej wrzucono nieśmiertelniki. Oba doły zasypano, a teren wyrównano.

Wówczas partyzanci ze zgrupowania „Bartka” pewnie nie do końca zdawali sobie sprawę, w czyich są rękach. Dzisiaj, po ponad 60 latach od tamtych wydarzeń, wiemy już, że egzekucję wykonali funkcjonariusze katowickiego Urzędu Bezpieczeństwa, wspólnie z NKWD. Część prawdy poznaliśmy dzięki Janowi Zielińskiemu, funkcjonariuszowi UB, który był na miejscu i dlatego szczegółowo potrafił opisać tamte wydarzenia. Przełamał się po upadku systemu komunistycznego i przed prokuratorem opowiedział o tym, w czym brał udział.

– Widziałem trzy lub cztery takie sytuacje (egzekucje – red.), a następnie odszedłem, nie chcąc dalej na nie patrzeć. Przeszedłem do ogrodu, tam gdzie nocowałem, ale w dalszym ciągu słyszałem strzały – zeznawał po upływie 44 lat od opisywanych zdarzeń.

Oprawcy po akcji dostali chleb i konserwy. Musieli się posilić, bo to jeszcze nie był koniec pracy. Tego samego dnia, jeszcze przed południem, ale już po rozstrzelaniu i zakopaniu partyzantów, na miejsce egzekucji przyjechał zastępca

„Bartka”. Kierowca szefa katowickiego Urzędu Bezpieczeństwa, grający rolę partyzanta, przywiózł go służbowym citroenem. Zieliński podał, że żołnierz miał

pseudonim „Jeleń” lub „Łoś”. W rzeczywistości chodziło o Jana Przewoźnika ps.

„Ryś”.

Jan Zieliński oraz towarzyszący mu Czesław Gęborski poszli po „Rysia” na drogę.

Podali umówione hasło. „Ryś” rzucił odzew. Zgadzało się. Przywitali się. Dowódca pytał, jak czują się jego chłopcy. Gęborski odparł: – Dobrze, już czekają na nas.

„Ryś” nie jechał razem z partyzantami, ponieważ w czasie wyjazdu przebywał w mieszkaniu swojej ciotki w Gliwicach, przy ul. Dąbrowskiego 7. Pojechał do niego razem z „Bartkiem”. Do partyzantów miał dołączyć już na miejscu pierwszego noclegu na Opolszczyźnie. Twierdził, że oczekiwanie w gliwickim mieszkaniu na wyjazd było dla niego długim koszmarem.

Szli w stronę folwarku. Gdzieś w połowie drogi Gęborski wyjął zza paska pistolet i niespodziewanie strzelił do „Rysia” w tył głowy. Bezwładne ciało chwycił pod pachy i przeciągnął jakieś 12 metrów, do wykopanego już grobu, który był dosyć płytki. Przed wrzuceniem do niego ciała Gęborski – według relacji Zielińskiego –

zdjął z ręki partyzanta duży zegarek z kompasem. Aluminiowy, z białą tarczą.

Stwierdził przy tym: – To lotniczy zegarek, może od „Bartka” (który był lotnikiem

– red.).

„Ryś” na szyi miał ryngraf, na łańcuszku. Był duży, 20 na 30 centymetrów. Tarcza i łańcuszek były białe, ale wizerunek na tarczy złoty. Zieliński podaje, że był to orzeł, ale partyzanci NSZ na ryngrafach mieli Matkę Boską na tle skrzyżowanych sztandarów. Gęborski zabrał ryngraf, podobnie jak zegarek. Poza tym „Ryś”

spoczął w grobie ubrany tak, jak przyjechał z Katowic do Starego Grodkowa.

Zieliński wiedział, że Gęborski kolekcjonował zegarki. W tamtym czasie miał ich około 500 w swoim domu. Lotniczy zegarek „Rysia” pewnie kolekcję powiększył.

Około południa, już po zakończeniu zakopywania grobów i po zastrzeleniu

„Rysia”, przyszedł milicjant z pobliskiego posterunku w Łambinowicach i powiedział, że w sąsiedniej wiosce zatrzymał dziwnie zachowującego się człowieka. Mundurowi przyprowadzili go do sadu, gdzie stacjonowali funkcjonariusze UB.

Zbieg był ubrany we flanelową koszulę i kalesony, był boso. Widać było po nim, że jest jeszcze oszołomiony. Okazało się, że kordon otaczający willę, w której nocowali partyzanci, a następnie zostali zaatakowani, nie był całkiem szczelny.

W ucieczce pomógł podwinięty rękaw koszuli, który przypominał białą opaskę, taką jakie założyli na lewe ręce funkcjonariusze UB, co miało być ich znakiem rozpoznawczym w trakcie akcji prowadzonej jeszcze przed nastaniem świtu.

Ubecy nie mogli uwierzyć, że komuś udało się wymknąć.

– Pamiętam, że powiedział, że nazywa się Cieślar i pochodzi z Wisły-Malinki –

zeznawał Jan Zieliński. – Mógł mieć około 35 lat i 165 centymetrów wzrostu.

Chciał mi dać nawet swoją ślubną obrączkę, ale nie bardzo wiem po co.

Jan Zieliński i towarzyszący mu Czesław Gęborski usłyszeli od swojego przełożonego Leona Wajntrauba rozkaz: – Zastrzelcie go!

Poszli na poniemieckie lotnisko. Tam było wiele lejów po bombach. Gęborski saperką zaczął pogłębiać jeden z nich. Zieliński pilnował w tym czasie Cieślara.

– Mówiłem mu, żeby uciekał do lasu. Spuściłem nawet spodnie, pozorując, że się załatwiam, by w ten sposób ułatwić mu ucieczkę. Jednocześnie miałbym wytłumaczenie przed Gęborskim – mówił przed prokuratorem. – Cieślar był

jednak tak oszołomiony, że stał koło mnie i nie próbował uciekać. Prosił jedynie, bym pozdrowił jego żonę i dzieci.

Gęborski, gdy już pogłębił dół, zaprowadził Cieślara za barak i zastrzelił. Zieliński twierdzi, że nie mógł na to patrzeć i odszedł na bok. Po chwili przyszedł Gęborski i powiedział, że już jest po wszystkim.

Jeszcze tego samego dnia, późnym popołudniem, na poniemieckim lotnisku wylądował samolot, prosto z Warszawy. Jednopłatowiec miał na skrzydłach radzieckie czerwone gwiazdy. Takie same widniały na kadłubie. Przyleciał nim minister Stanisław Radkiewicz (szef Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, któremu podlegało UB), wiceminister Roman Romkowski i bodajże pułkownik Światło. Towarzyszyło im dwóch lub trzech generałów rosyjskich.

Na spotkanie z kierownictwem MBP wyszedł Leon Wajntraub, który wziął z sobą Zielińskiego i jakiegoś cywila. Zieliński twierdzi, że był to Rosjanin. Jego samego jednak do bezpośredniej rozmowy z Radkiewiczem i Romkowskim nie dopuszczono.

– Z pewnością zdawano relację z tego, co się stało. Po jakimś czasie Radkiewicz i inni odlecieli, a myśmy pieszo wrócili do posiadłości – wspominał Zieliński.

Przez lata Jan Zieliński zadawał sobie pytanie, co takiego musiało się stać, że ludzie ze zgrupowania „Bartka”, niegłupi, doświadczeni w partyzanckich bojach, dali się wciągnąć w perfidną akcję zaplanowaną przez Urząd Bezpieczeństwa.

Uwierzyli, że mają wyjechać na Zachód, i przekonani o podróży w lepsze miejsce wsiedli na podstawione ciężarówki. Postój na Opolszczyźnie miał być tylko etapem podróży, pierwszym noclegiem, a okazał się ostatnim przystankiem.

– Doszedłem do wniosku, że musieli zostać wmanewrowani przez agentów UB

od wewnątrz. Byłem zaskoczony, że tak dali się nabrać – rozmyślał Zieliński.