Kilerzy, gangsterzy i zakochani mordercy, czyli pitawal opolski - Maciej T. Nowak - ebook

Kilerzy, gangsterzy i zakochani mordercy, czyli pitawal opolski ebook

Maciej T. Nowak

0,0

Opis

Gdzie są bandyci z tamtych lat? – można by sparafrazować słowa znanej piosenki. Dzisiaj przestępczość już nie ta. Współczuć można dzisiejszym reporterom sądowym, bo rozprawy, które muszą relacjonować swą ciekawością nie dorównują tym sprzed lat. Jak było dawniej - o tym możecie się dowiedzieć czytając pierwszy opolski pitawal. 

Gangi, strzelaniny, rozboje, gangsterskie porachunki - to była codzienność na sądowych salach jeszcze w latach 90-tych XX w. i w pierwszej dekadzie XXI w. Dawniej tematy kryminalne stale gościły na czołówkach gazet, a pseudonimy rodzimych bossów przestępczego podziemia były powszechnie znane. Dziś – jako mieszkańcy – możemy się z tego stanu rzeczy cieszyć. Jako czytelnicy – miłośnicy kryminałów – mamy znacznie mniej powodów do radości.

Pierwszy opolski pitawal

Książka „Kilerzy, gangsterzy i zakochani mordercy…” przypomina nam historie sprzed lat. Pierwszy opolski pitawal spełnia oczekiwania nawet najbardziej wybrednych miłośników sensacji i tych, którzy chętnie czytają sprawozdania z głośnych rozpraw sądowych. Książka pokazuje, że i w Opolu, z pozoru cichym i bezpiecznym mieście, działo się wiele w kryminalnym półświatku.

W rozdziale „W mrokach Peerelu” autor przypomina mniej lub bardziej głośne sprawy z czasów słusznie minionych, m.in. niechlubne dokonania Służby Bezpieczeństwa. Później przybliża kariery i dokonania „Pinezy”, „Alka”, czy „Paska” – szefów miejscowego półświatka.

Trzeci rozdział mrozi krew w żyłach bardziej niż książki Remigiusza Mroza 😉 Nie bez przerażenia przeczytamy tu o makabrycznych morderstwach, sięganiu po broń palną bez większego namysłu, czy zabójstwach dokonywanych na zlecenie. Różnica jest taka, że historie Remigiusza Mroza - także Opolanina - są wymyślone, natomiast to co pisze Maciej Nowak to najprawdziwsza prawda.

Ślepa Temida

Autor poznał też kulisy policyjnej roboty i odsłania co nieco w czwartej części. Jest też kilka przykładów błądzącej, ślepej Temidy, czy historyjek obyczajowych, które zaprowadziły bohaterów na sądowe sale.

Książka napisana z wyczzuciem, rzetelnie, mocno osadzona w opolskiej rzeczywistości, w niektórych momentach z przymrużeniem oka – bo takie też są kryminałki.
Po lekturze pierwszego opolskiego pitawalu spacer opolskimi ulicami nie będzie już taki sam. Może nam przypominać, ile z nich było miejscem tragicznych wydarzeń. Na szczęście to już dawne dzieje… A to wszystko na prawdę się wydarzyło.

Papierowe wydanie książki pierwotnie ukazało się w 2013 r.

Ebook, który wyszedł w 2024 r. został zaktualizowany o najnowsze informacje, które zadziały się w starszych historiach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JAK SZKLARZ KONIUNKTURĘ NAKRĘCAŁ

Ta historia jest przykładem tego, jak samemu można nakręcić koniunkturę, gdy biznes nie najlepiej się kręci. Jeśli ktoś zdecyduje się iść tą drogą, to raczej nie będzie miał szans na tytuł

biznesmena roku. Będzie miał za to szanse na sądowy wyrok. Całkiem duże szanse.

Jest połowa lat dziewięćdziesiątych. Kapitalizm w Polsce dopiero raczkuje. W Opolu i okolicznych wioskach regularnie, w nocy, ktoś wybija szyby wystawowe w sklepach. W niektórych punktach nawet po kilka razy.

Pod osłoną nocy, nieuchwytny złoczyńca rzuca w okna kostką brukową i znika w mroku.

Czasem zaraz po huku tłuczonej szyby, tylko słychać pisk opon i warkot odjeżdżającego samochodu.

Co dziwne z żadnego sklepu nic nie zginęło. Doliczono się aż 58 wybitych okien wystawowych. Policja miesiącami jest bezradna. Ale jak to w życiu bywa, w rozwiązaniu zagadki pomaga przypadek. Ów przypadek wydarzył się 29 marca 1996 r. Amator rzutu kostką brukową w sklepową witrynę pojawił się na ul. Młodej Polski. Nie po raz pierwszy. Znów wybił szybę w sklepie mięsnym. Szybkim krokiem oddalił się od sklepu i wsiadł do małego czerwonego samochodu. Gdy zamykał drzwi, w aucie na moment zapaliła się lampka.

Oświetliła twarz mężczyzny, dosłownie na sekundę, no może dwie. To wystarczyło, by twarz zobaczył mieszkaniec domu sąsiadującego ze sklepem. Nie mógł spać tej nocy, bo akurat bolał go ząb. Gdy usłyszał brzęk szyby podszedł do okna.

Świadek skojarzył, że mężczyzna którego zobaczył w świetle samochodowej lampki, to szef ekipy szklarzy, która wstawiała szybę w mięsnym, po tym jak wytłuczono ją ostatnim razem.

Owo „rozpoznanie” to jednak za mało, by zatrzymać sprawcę. Potrzebny był jeszcze jeden zbieg okoliczności.

Drugi przypadek, który pomógł zatrzymać amatora wybijania wystawowych szyb, wydarzył

się tej samej nocy. Szyba wyleciała także w sklepie przy ul. Bończyka.

Zdarzenie widział policyjny informator. Dostrzegł młodą osobę w czarnej chustce na głowie, która odjechała małym czerwonym autem, z jednym niesprawnym reflektorem. Właśnie

taki samochód, w którym jechał starszy mężczyzna i młodziak w czarnej chustce, jeszcze tej samej nocy minął policyjny patrol. Wystarczyło już tylko połączyć fakty.

Sprawcami okazali się Józef M. i jego nastoletni syn. Mężczyzna prowadził w tamtym czasie największy i najnowocześniejszy zakład szklarski w Opolu. Policjanci przeszukali małą czerwoną toyotę. Znaleźli w niej łom i metalowe rurki. Pod domem leżały brukowe kostki.

Nastolatek w trakcie przesłuchania przyznał się, że razem z ojcem wybijał szyby.

Opowiedział dokładnie gdzie i kiedy. Prokurator zarzucił Józefowi M. wybicie 58 szyb, w ciągu 7

miesięcy. Skazano go tylko za dziewięć zdarzeń. Dlaczego? Bo tylko dziewięciu pokrzywdzonych wystąpiło z wnioskami o ściganie. Proces jak na polski wymiar sprawiedliwości przystało nie był

szybki. Trwał bagatela 10 lat. Józef M. dostał osiem miesięcy więzienia w zawieszeniu na trzy lata.

A na czym polegało robienie biznesu? Kilka dni przed wybiciem szyby, w sklepie pojawiał

się Józef M., zostawiał wizytówkę i reklamował swoje usługi. Wiedział, że pokrzywdzeni do niego zadzwonią. Później namawiał ich na wymianę rozbitych szyb na nowe, antywłamaniowe… trzy razy droższe.

„ALEK” z GŁUBCZYC

Narkotyki to dzisiaj najbardziej dochodowa gałąź branży kryminalnej. Gdyby ktoś zapytał

mnie, który z opolskich gangsterów był czy jest najsilniejszy, odpowiedziałbym tak. Heniek

„Pineza” narkotykami w ogóle nie handlował. Michał „Pasek” sprzedał jakieś 20 kilogramów amfetaminy i kilkadziesiąt kilogramów marihuany. „Alkowi” prokuratura zarzuciła przemyt i sprzedaż kilkuset kilogramów prochów.

Aleksander K. z Głubczyc to postać, która zawędrowała najwyżej w przestępczej hierarchii.

Znany jest nie tylko na Opolszczyźnie, ale ma powiązania w Poznaniu, Gdańsku czy na Śląsku. Jego kontakty sięgają nawet Pruszkowa i Wołomina, a to przecież kryminalne stolice Polski. O „Alku”

mówi się często, że to przestępca z górnej półki. Dla organów ścigania był nieuchwytny przez lata.

Jeśli już go na czymś przyłapano, to kończyło się zazwyczaj jakimś drobnym wyrokiem w zawieszeniu.

„Alek” zaczynał w latach dziewięćdziesiątych, od kradzieży, pobić, bójek i grożenia swym oponentom. Później przybrało to bardziej zorganizowaną formę. Żołnierzami mafiosa byli m.in.

jego bracia Marcin i Grzegorz, a także Jan B. ps. „Kafar”.

„Alek” to także dobry kolega Heńka „Pinezy”, choć twierdzi, że zna go jedynie z gazet.

Razem wozili kradzione auta na Wschód, razem wywieźli dilera narkotyków do lasu, by tam zmusić go do płacenia haraczu. „Pineza” trafił w ręce policjantów z CBŚ. „Alek” był sprytniejszy. Zniknął i to na cztery lata. Chociaż przebywał w kraju, to był poza zasięgiem organów ścigania. Listy gończe nie przeszkadzały mu w robieniu interesów: handlowaniu prochami, odkażaniu lewego alkoholu.

Nie stronił też od udziału w strzelaninach. W 2002 r. w toruńskim klubie „Avanti” starło się 50 osiłków. „Alek” został postrzelony w udo. Koledzy zdążyli go wynieść do samochodu przed przyjazdem policji. Prokuratura umorzyła sprawę, gdyż nie znalazła dostatecznych dowodów na to, że „Alek” uczestniczył w bójce.

Zatrzymanie „Alka” nie było proste. Zadbał o to by nie wpaść. Zapisał się na kurs prawa jazdy w Jeleniej Górze specjalnie po to, by zdobyć oryginalny dokument na nieprawdziwe nazwisko. W przypadku policyjnych kontroli papiery nie wzbudzały podejrzeń. Dobra passa „Alka”

skończyła się jednak w sierpniu 2003 r. Bawił się akurat w gdańskim hotelu Novotel. Ale ktoś musiał

go sypnąć. Został zatrzymany przez miejscową policję. Funkcjonariusze wiedzieli, że mają kogoś ważnego, ale długo nie mogli go rozszyfrować. Nabrali się na fałszywy dokument, w który wpisano nazwisko: Dariusz Płóciennik. Pojechali więc pod adres wskazany w dokumencie i zastali pod nim…

prawdziwego Dariusza Płóciennika. Zaczęli sprawdzać odciski palców, ale komputer długo nie mógł

wyszukać „Alka”. Udało się to dopiero maszynie z komendy głównej. Gdańska policja przekazała gangstera prokuraturze z Opola, która czekała na niego od czterech lat.

Nasz bohater nie siedział długo za kratami. W sierpniu 2004 r. prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia. Sąd już na pierwszym posiedzeniu uznał, że „Alek” może wyjść na wolność.

Musi tylko wpłacić 80 tys. zł kaucji. Zebranie takiej kwoty nie było dla niego dużym problemem.

Zaraz po wyjściu Aleksandra K. widziano w luksusowym BMW. Jeździł m.in. czarnym terenowym BMW X5 wartym pewnie jakieś 300 tys. zł.

W trakcie procesu większość z postawionych mu zarzutów upadła, m.in. te dotyczące kierowania zorganizowaną grupą przestępczą o charakterze zbrojnym czy przemyt i handel bronią.

Ale jak miała nie upaść skoro żaden z kilkunastu oskarżonych nie obciążył swojego szefa. Panowała całkowita zmowa milczenia. Na Sycylii określa się to słowem „omerta”.

Jak „Alek” śledztwa torpedował

Postępowanie prowadzone przez opolski CBŚ i prokuraturę pokazało jak „Alek” i jego kompani potrafią utrudniać pracę organom ścigania. Prokuratura w Głubczycach kilka razy próbowała dopaść gangstera, ale pokrzywdzeni, którzy początkowo go obciążali, później wycofali zeznania. „Alek” albo ich zastraszał, albo przepraszał przez podstawione osoby. Dziwne jest to, że na bieżąco wiedział kto składa zeznania. Wszystko dzięki zażyłym znajomościom z miejscowymi policjantami.

Brak dowodów obciążających mafiosa z Głubczyc to stały problem wszystkich prokuratur prowadzących sprawy przeciwko naszemu bohaterowi. „Alek” potrafił torpedować śledztwo i dbać o swoje interesy nawet siedząc w dobrze strzeżonym Zakładzie Karnym nr 2 w Strzelcach Opolskich.

Umiał się znaleźć w każdej sytuacji. Przebywając w celi nr 217 poprosił strażnika więziennego Jana K. o pewną przysługę – dostarczenie telefonu komórkowego, oczywiście w zamian za drobną korzyść materialną – jakieś 10 tys. zł. Tłumaczył, że musi załatwić odzyskanie pewnego długu – skromnych 300 tys. zł. Strażnik skontaktował się z Zygmuntem S., który dał mu namiary na brata „Alka” Marcina, który w tym czasie dbał o rodzinne interesy. Ale decydujący głos i tak należał do Aleksandra.

„Alek” w ciągu jednego tylko dnia wykonał z celi 112 połączeń. Telefon pożyczał też współwięźniowi - producentowi amfetaminy. Jakież musiało być zdziwienie policjantów podsłuchujących telefony, gdy nagle usłyszeli głos gangstera, który przecież siedział odizolowany na dobrze strzeżonym oddziale.

Rodzina dbała o „Alka”. Do celi dostarczała mu takie ilości kiełbas i wędlin, że mógł nimi częstować mieszkańców sąsiednich cel. Dbanie o tych, którzy trafili do pudła to dobry zwyczaj rodem z Sycylii. Zwyczaj, który nie był obcy gangowi naszego bohatera.

„Alek” i jego współpracownicy, by uniemożliwić namierzenie ich przez policyjne podsłuchy, korzystali z kart telefonicznych w systemie Tak-Tak, które uniemożliwiają identyfikację abonenta.

Dodatkowo zmieniali numery średnio co trzy miesiące. „Alek”, gdy się ukrywał, co kilka tygodni zmieniał też wynajmowane mieszkanie. Miał również swojego prywatnego kierowcę, jak na bossa przystało.

Gdy aresztowano kompanów „Alka”, ten za pośrednictwem brata Marcina, organizował

dla nich pomoc. Wynajął prawnika, który kosztował 20 tys. zł. Do aresztów docierały paczki żywnościowe i wpłaty pieniędzy. Rodziny gangsterów przywożono i odwożono z więziennych widzeń. Najbliżsi byli też na bieżąco informowani o przebiegu śledztw. Na bieżąco, nielegalnie kontaktowano się również z osadzonymi. Mieli na to interesujące sposoby.

„Alek” mimo, iż siedział w celi na bieżąco wiedział co się dzieje w śledztwie. Dbał o to jego brat Marcin. „Alek” podawał mu pseudonimy osób, które mogą być dla niego niebezpieczne.

Zadaniem Marcina było dotarcie do nich, zanim zrobi to policja.

Marcin, stały kontakt z bratem, zapewnił sobie dzięki więźniowi ze Strzelec - Jerzemu D.

Kupował mu karty telefoniczne, a w zamian dostawał informacje od brata. Jurek, jako więzień odsiadujący wyrok, mógł korzystać z budki telefonicznej. A przekazanie informacji na terenie więzienia nie było już większym problemem. Nasz bohater zza krat mógł decydować m.in. o podziale pieniędzy z nielegalnych interesów.

Dbanie o aresztowanych gwarantowało „Alkowi”, że nie pójdą oni na współpracę z policją.

Z kolei „opiekowanie się” – tak to nazwijmy świadkami – gwarantowało, że nie będę zeznawać na jego niekorzyść. Jednak nawet daleko posunięte środki ostrożności nie uchroniły go przed aresztowaniem w październiku 2007 r.

Hurtownia narkotyków

Gdy w sierpniu 2003 r. Aleksandra K. zatrzymano w hotelu w Gdańsku, w jego pokoju znaleziono worek z kokainą. Przed sądem nigdy jednak za to nie odpowiedział. Tłumaczył, że wieczorem była impreza. Przewijało się mnóstwo osób i ktoś musiał to zostawić. W każdym razie to na pewno nie jest jego towar. Na woreczku znaleziono wprawdzie odcisk palca, ale nie nadawał

się on do identyfikacji.

Po tamtej sprawie o „Alku” mówiło się w Opolu, że jest „elektryczny”, co oznacza, że nie dotknie rękami żadnego podejrzanego towaru. Ogranicza się tylko do przeliczania zysków. I dlatego przez dłuższy czas policjanci nie potrafili go z niczym i na niczym przyłapać.

Całokształt działalności „Alka” w narkotykowym biznesie wyszedł na jaw przy okazji śledztwa prowadzonego przez CBŚ z Poznania. Naszego bohatera zatrzymano w październiku 2007

r. Ponoć policyjni antyterroryści dla niepoznaki podjechali pod jego dom w Głubczycach karetką.

„Alek” stawiał opór. Powalili go siłą na podłogę. Efekt: zwichnięta ręka. W trakcie pierwszych przesłuchań miał nogi skute kajdanami i rękę zawieszona na temblaku.

Poznańska prokuratura zarzuciła mu udział w zorganizowanej grupie przestępczej, która handlowała hurtowymi ilościami narkotyków. Na czele gangu stał poznaniak Norbert S., ps.

„Drewniak”. Marihuanę najczęściej przywożono z Holandii. Następnie z Poznania była ona transportowana do odbiorców w kraju. Na Opolszczyznę przywoził ją brat „Alka” Marcin. Jego w tej sprawie nie udało się zatrzymać, gdyż ukrywa się gdzieś za granicą.

Policjanci z CBŚ rozpracowywali grupę „Alka” i „Drewniaka” przez dwa lata. Badali różne sprawy związane z handlarzami narkotyków. Przesłuchiwali kurierów, którzy przyjeżdżali do Poznania po prochy. Zatrzymali kuriera, który wiózł 20 tys. tabletek ekstazy, gości którzy wieźli 20

kilogramów marihuany. Pod Poznaniem wytropili zautomatyzowaną plantację konopi i zabezpieczyli osiem kilogramów trawki gotowej do sprzedania.

Informacje zdobyte w tych sprawach pozwoliły na ustalenia bossów narkobiznesu i sposobu ich działania. A byli oni świetnie zorganizowani, niezwykle ostrożni i oferowali towar bardzo wysokiej jakości. W gangu panował ścisły podział ról. Jedni byli odpowiedzialni za kontakty z kontrahentami, inni za transport narkotyków, albo uprawę konopi indyjskich.

Np: bezwzględny i brutalny "Rossi" odpowiadał za dyscyplinę w grupie. Do zatrzymań gangsterów wykorzystano aż 80 antyterrorystów.

Akt oskarżenia w tej sprawi liczy prawie 400 stron. „Alek” oczywiście nie przyznaje się do winy. A grozi mu aż 15 lat więzienia.