Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka opisuje karierę Jarosława Kaczyńskiego do dziś. Kto sądzi, że o Kaczyńskim wie wszystko, książkę czytać będzie z rosnącym zdziwieniem. Zobaczy inną postać, niż znał do tej pory. Inaczej też spojrzy na całą polską politykę.
Jarosław Kaczyński nigdy nie chciał rządzić, nie miał takiej potrzeby. Nie kusił go żaden z wymiarów władzy – ani nie chciał się napawać jej posiadaniem, ani nie miał ambicji zmiany rzeczywistości własnymi rękami. Stworzył kilka projektów głębokiej zmiany realiów, ale nie on był ich adresatem, lecz jego brat. W rodzinnym podziale pracy Lech był przeznaczony na władcę, on miał zmieniać Polskę, Jarosław miał być szefem jego politycznego zaplecza oraz głównym doradcą. Gdy brata zabrakło, spełniał się w roli psa ogrodnika. Odganiał innych od czegoś, czego sam nie lubił.
A co lubił? Jarosław nigdy nie marzył o władzy, zawsze marzył o partii. Ale nie tylko. Chciał być także liderem opinii. Jego potrzeba umysłowej dominacji jest tak silna, że najkrótsza charakterystyka Kaczyńskiego brzmiałaby następująco: jest politykiem, który nie chce władzy, nieopanowanie natomiast pragnie dożywotniego miejsca w polityce (czyli partii) oraz intelektualnego przywództwa.
Jego metodą uprawiania polityki jest permanentna wojna. Bez wojny Kaczyński nie byłby Kaczyńskim. Kto opisuje jego działania za pomocą poglądów, nie zrozumie niczego. Żmije gryzą nie dlatego, że mają poglądy, ale ponieważ mają zęby. Kaczyński się bije, bo tylko wojna pozwala mu przeżyć. Światem sytego triumfu nie potrafi rządzić. Gdy wychodzi słońce, Kaczyński jest brzydki, gdy trwa burza, wydaje się wielki. Dlatego bezustannie tańczy o deszcz.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przedmowa
To nie jest biografia Kaczyńskiego, to próba wyjaśnienia zjawiska. Interesuje nas splot okoliczności, który sprawił, że polityk, który pojawił się w 1989 roku, stał się tym Kaczyńskim, jakiego znamy. Co nadało impet jego karierze? Czym się różnił od innych polityków? Ile w Kaczyńskim jest jego cech własnych, a ile świata, z którego się wywodzi? No i co to za świat, który wykuł jego talenty i jego słabości?
Druga grupa pytań dotyczy sytuacji, w których Kaczyński zdobywał władzę. Co robił wtedy? Co robił z władzą człowiek, który przez trzydzieści lat głosił, że Polska jest na skraju upadku i tylko błyskawiczna interwencja może ją uratować? Co robił, gdy dostawał szanse niesienia ratunku?
Wreszcie sprawa najważniejsza, pytanie o rolę Kaczyńskiego w historii. Bez wątpienia stał się centralną postacią III RP. Przez dwie dekady polityka kręciła się wokół jego osoby. Czy były to lata politycznie udane? Czy Polacy coś mu zawdzięczają, czy też rozpalił ich emocje, nie dając nic w zamian?
Książka próbująca odpowiedzieć na te pytania nie może być klasyczną biografią. Kiedy zaczniemy opowiadać losy Kaczyńskiego rok po roku, utkniemy w szczegółach. Kto chce te szczegóły poznać, znajdzie wiele książek. Poniższa skierowana jest do czytelnika, który dużo o Kaczyńskim wie i którego ciekawią ostateczne wnioski: co o nim myśleć, jak go rozumieć, jakimi słowami podsumować jego dobiegającą końca karierę.
Co do tytułu. Autor nie twierdzi, że znalazł klucz do Kaczyńskiego, ale że klucza szukał, że podjął takie wyzwanie. Co też powinno być wyzwaniem dla recenzentów tej książki. Jeśli ten klucz was nie przekonuje, nie poprzestawajcie na krytyce, ale pokażcie własny, lepszy. Ale klucz prawdziwy, a nie serie impresji. Póki co ambicji zrozumienia Kaczyńskiego w polskiej debacie nie widać. Królują uogólnienia, doraźne i pospieszne, oraz cząstkowe krytyki i cząstkowe pochwały.
Rozdział I Portret Kaczyńskiego
Zacznijmy od czterech cech, które zasadniczo różnią Kaczyńskiego od innych polityków. Ujawniały się na różnych etapach kariery, ale warto je wskazać od razu. Rzucają dużo światła na jego osobę i osadzają jej opis na twardym gruncie realiów, co w przypadku tej niejednoznacznej postaci nie zdarza się często. Podkreślmy wagę tych czterech rozpoznań: to nie są poszlaki, to nie są hipotezy, ale obserwacje potwierdzone całym jego życiem. Cztery najważniejsze polityczne fakty, jakie znamy na pewno.
Sprawa pierwsza: Jarosław Kaczyński nigdy nie chciał rządzić, nie miał takiej potrzeby. Nie kusił go żaden z wymiarów władzy – ani nie chciał się napawać jej posiadaniem, ani nie miał ambicji zmiany rzeczywistości własnymi rękami. Stworzył kilka projektów głębokiej zmiany realiów, ale nie on był ich adresatem, lecz jego brat. W rodzinnym podziale pracy Lech był przeznaczony na władcę, on miał zmieniać Polskę, Jarosław miał być szefem jego politycznego zaplecza oraz głównym doradcą.
Podział ról zrodził się jeszcze w opozycji, kiedy Lech był znacząco ważniejszy. Obaj działali w KOR-ze, Jarosław w Warszawie, zaledwie na obrzeżu ruchu, natomiast Lech w Trójmieście w samym centrum wydarzeń, ciągle u boku głównych postaci epoki – Bogdana Borusewicza, Jacka Kuronia, Andrzeja Gwiazdy, Lecha Wałęsy. Nie był politykiem pierwszej ligi, ale był postacią istotną, znał wszystkich, wszyscy znali jego. Zaprzyjaźniony z Kuroniem, z Adamem Michnikiem, znał świetnie Bronisława Geremka i Tadeusza Mazowieckiego, był w gronie najbliższych współpracowników Wałęsy, zwłaszcza w drugiej połowie lat 80. Gdy przyjdzie do kluczowych wydarzeń, Lecha odnajdziemy w roli zaufanego człowieka Wałęsy: jego wysłał na wszystkie spotkania w Magdalence, jemu powierzył misję stworzenia rządu Mazowieckiego, jemu oddał nadzór nad bieżącą aktywnością „Solidarności”, jemu po wygraniu prezydentury chciał oddać przywództwo nad związkiem.
W tym czasie Jarosław był politycznie nieważny, jak sam powiedział: „moja pozycja polityczna była właściwie żadna”. Dopiero dzięki bratu poznał główne figury opozycji. Bratu też zawdzięczał, że u progu III RP mógł poprowadzić najważniejsze rozdanie epoki: stworzyć koalicję rządową oraz wybrać osobę premiera.
Kilka miesięcy później bracia ruszyli do walki o budowę własnych zasobów, Jarosław stworzył partię, Lech zabrał się do przejęcia władzy nad „Solidarnością”. Misja Lecha była o niebo ważniejsza, gdyby przejął związek, bracia byliby potęgą, jednak Lech przegrał. A wtedy między braćmi ustalił się podział pracy, który obowiązywać będzie do końca. Cieszący się powszechnym szacunkiem Lech był twarzą oraz kapitałem projektu „bracia Kaczyńscy”, natomiast Jarosław organizował zaplecze oraz kreślił strategie. Innymi słowy Jarosław kierował partią, której celem było wprowadzenie Lecha na kluczowe stanowiska w państwie. Prób podjął wiele, wszystkie bez skutku, Porozumienie Centrum okazało się za słabe, aby zostać wehikułem kariery Lecha. Stanowisko w końcu dostał, został szefem NIK-u, ale nie dzięki PC, tylko ze względu na własną pozycję.
Mijały lata, partia nadal nie potrafiła mu pomóc, to raczej on wyświadczał przysługi. Gdy słabiutkie PC, walczące o kilka procent, musiało wystawić kandydata na prezydenta, prosiło Lecha. Ten zgadzał się, choć jak mówił Jarosław, Porozumienia nie lubił; w jego opinii byli to mali, toporni ludzie. Po zakończeniu kadencji w NIK-u Lech politykę porzucił, wziął się za karierę akademicką. Czasem bracia snuli polityczne plany, ale ambicje były coraz bardziej skromne, raz jeszcze prezesura NIK-u dla Lecha, z której bracia chcieli stworzyć ośrodek walki z układem. Jednak cel ciągle się oddalał, Jarosław ponosił kolejne porażki, w partii doszło do buntu, stracił pozycję szefa, był już tylko szeregowym posłem.
I wtedy Lech znowu pociągnął brata do góry. Premier Jerzy Buzek mianował go ministrem sprawiedliwości, co ten wykorzystał z olbrzymią zręcznością. W kilka miesięcy Lech odniósł niebywały sukces, był pierwszym prawicowym politykiem, który w sondażach popularności poszybował na szczyt. W tamtych miesiącach Jarosław pracował u boku brata, był jego nieformalnym sekretarzem, podrzucał mu pomysły, autoryzował wywiady, szukał współpracowników. Chwilę potem bracia skapitalizowali poparcie, założyli partię, której Lech został szefem. Ale tylko formalnie, nadal obowiązywał dawny podział pracy, Lech był kandydatem na najwyższe urzędy, Jarosław szefem partii pracującej na jego sukces. Niedługo potem bracia opracowali strategiczny plan: Lech wystartuje w wyborach na prezydenta Warszawy, a jeśli wygra, na prezydenta państwa.
Udało się. Ubocznym skutkiem sukcesu, nieplanowanym i przez Jarosława niechcianym, był fakt, że „partia pracy na sukces Lecha” urosła do rozmiaru największej w Polsce siły. Rodząc nowy problem – w puli władzy pojawiło się więcej stanowisk niż braci gotowych rządzić. Bo rządzić chciał jedynie Lech. To nie był kaprys, bliźniactwo zbudowało niespotykane profile polityczne. Stabilne istnienie czegoś, co w polityce nie istnieje – pełnej lojalności i niezmąconej współpracy – pozwoliło braciom podzielić się pracą. Jeden robił rzeczy od A do P, drugi od R do Z. Jarosław budował partię, szlifując swoje talenty organizacyjne, taktyczne, manipulacyjne. Z kolei Lech życia partyjnego nie znosił, nie lubił żadnej partii, w szczególności nie lubił PC oraz PiS-u. Nie obchodziły go również taktyka polityczna, kulisy walki wyborczej, sejmowe intrygi i awantury. Jarosław brał na siebie polityczny brud, Lech godne sprawowanie urzędów. Stabilny podział pracy sprawił, że bracia krzepli w niecodziennych warunkach, rozwijali w sobie jedne zdolności, innych rozwijać nie próbowali. Jarosław pokochał codzienną szarpaninę, partyjną młóckę, natomiast wobec wielkich stanowisk czuł opór, a nawet wstręt. Stanowczo nie chciał rządzić, Lech kiedyś powiedział: „Znam jednego zadziwiająco mało ambitnego polityka – Jarka, mojego brata”. Lech miał o to pretensje, coraz większe, z czasem zaczął je wypowiadać publicznie. Mówił, że brat nie chce władzy, że to nienormalne, że w polityce nie można siedzieć wyłącznie za kulisami. W odpowiedzi Jarosław mnożył przeszkody: nie zna języków, nie chce jeździć na międzynarodowe szczyty, ma kiepską kondycję fizyczną. Po latach również Jarosław ujawnił tamte spory z bratem: „Po wygranych wyborach parlamentarnych w 2005 r. wręcz żądał ode mnie, w bardzo ostrych słowach, abym został premierem… Wtedy doszło między nami do największej kłótni w całym naszym życiu. I najdłuższego milczenia. Leszek się na mnie potwornie obraził… Później Leszek cały czas na mnie naciskał, żebym stanął na czele rządu”. Wygrał, ale tylko dlatego że wymagała tego partyjna logika. Jarosław wystraszył się, że popularny premier Kazimierz Marcinkiewicz zawalczy o przywództwo nad partią. Zdymisjonował go i sam został premierem, nie dla władzy nad państwem, ale dla władzy nad partią.
Kilkanaście miesięcy na czele rządu było ciekawym testem. Bieżące rządzenie Jarosława zaciekawiło, jednak nie odmieniło, partia nadal była dla niego najważniejsza. Za trzy lata Lech miał walczyć o reelekcję, więc Jarosław skupił się na wzmacnianiu PiS-u. Tuż po wyborach w 2005 roku skarżył się, że PiS osiągnął sufit, jest partią wielkomiejską, bez szans ekspansji na wieś i małe miasta. Koalicja z populistami z Samoobrony i LPR-u, co z czasem dostrzegł, stała się okazją do zamiany wielkomiejskiej wydmuszki w stabilną partię ludową. Rządzenie państwem, w perspektywie Jarosława, było epizodem w budowie wielkiego PiS-u.
Przez piętnaście lat Kaczyński opowiadał o tym, jaka rewolucja czeka Polskę, gdy jego obóz zdobędzie władzę. Ale od robienia rewolucji miał być Lech, Jarosław jedynie kumulował siły. Budowanie silnej partii, zdolnej do rewolucji, było dla niego celem ważniejszym niż sama rewolucja. Podobnie jak Lech dużo mówił o państwie, ale w przeciwieństwie do Lecha potrafił działać wyłącznie dla dobra partii. Nawet kiedy był premierem, partię miał za kompas: budował jej docelowy profil, przesuwał na prawo jej elektorat, wyrzucał centrowe postaci, w ich miejsce zasysał środowiska twarde, gniewne, bardziej lojalne. Z fotelem premiera rozstał się łatwo, po wyborczej porażce z wyraźną radością wrócił na Nowogrodzką, co potwierdzają wszyscy jego współpracownicy. Jego świat wrócił do normy, brat rządził w Pałacu, on bił się o to, aby ten stan przedłużyć.
Rodzinny podział pracy trwał do 2010 roku, dopokąd prezydentem był Lech, brat od rządzenia. Wraz z jego śmiercią system się załamał. Jarosław nadal szefował partii, ale nie pragnął już władzy, bo nie było jej adresata. Do kolejnych wyborów szedł nie po to, aby wygrać państwo, ale aby nie przegrać partii. Raz stanął osobiście, bo musiał, potem jako kandydatów PiS-u wystawiał postaci słabe, które nie miały szansy na zwycięstwo, albo – w razie zwycięstwa – nie miały szansy na sprawne rządzenie.
Władza przyszła nagle, zupełnym przypadkiem; Tusk porzucił Platformę, obóz liberalny stracił przywództwo, chwilę potem się rozpadł, więc w 2015 roku całe państwo powtórnie wpadło w ręce PiS-u. Jarosław raz jeszcze zlekceważył władzę, nie wziął fotela premiera, dwa razy pojawił się w rządzie jako wicepremier, ale bez ambicji państwowych, wyłącznie w celach taktycznych. Na osiem lat władzę oddał w ręce ludzi, których nie cenił, uważał za lojalnych, lecz głupich. A nielicznych zdolnych celowo osłabiał, aby nie urośli za bardzo. Mnożył w rządzie frakcje, popychał przeciw sobie, pilnował równowagi. Nazywano go „naczelnikiem państwa”, co było zasadniczą pomyłką. Był wyłącznie „naczelnikiem partii”, miał horyzont partyjnego lidera, dbał tylko o to, aby mu nie wyrósł konkurent. Aby ambitny premier, minister czy prezydent nie odebrał mu partii.
Diagnoza Lecha: „brata nie interesuje władza, jego interesuje partia”, nadal była prawdziwa. Jedną z konsekwencji było to, że nadal nie interesowało go państwo. Nie żył teraźniejszością panowania, teraźniejszość była dla niego nieważna. Żył w innym czasie, w innym wymiarze, wiecznie skupiał się na tym, co będzie po zakończeniu kadencji, po przejściu do opozycji. Dlatego karmił partię, aby się najadła za wszystkie czasy, aby zapamiętała sytość okresu zwycięstwa. Sam natomiast zachowywał się jak emigrant, który wiecznie nie dojada, bo wszystko odkłada na powrót. Potrzebom państwa nie poświęcał uwagi, bo u władzy był przejazdem. Władza nie była celem w jego politycznej karierze, ale epizodem, zbieraniem opału na srogą zimę, zaś przetrwanie zimy celem prawdziwym. Stał się najważniejszą figurą w historii III RP, ale jego horyzont ciągle wyznaczało dozgonne panowanie nad PiS-em.
Postawa była niezwykła, nic dziwnego, że współcześni się pogubili. Sympatycy PiS-u potrafili dostrzec, że państwem rządzą kukiełki, ale nadal wierzyli w ambitnego lalkarza, zgadując jego plany na podstawie publicznie głoszonych poglądów. Ale stawiali problem na głowie, polityczna maszyneria kręciła się dokładnie w odwrotną stronę, Kaczyński owszem poglądy miał, ale po pracy, gdy odpoczywał nad książką, natomiast rano, idąc do pracy, miał wyłącznie partyjne zmartwienia. Co było widać gołym okiem – mit wielkich zmian, jakich chciał dokonać, stał w sprzeczności z systemem władzy, jaki zbudował. Wielkich planów nie osiąga się małymi ludźmi. Taką ekipą nie buduje się Wielkiej Polski, a jedynie Wielki PiS.
Pogubili się też przeciwnicy. Patrząc na brutalną koncentrację władzy, wyciągnęli wniosek, że Jarosław chce dyktatury, władzy na zawsze. Gdyby przełamał się, gdyby został premierem, podejrzenie byłoby zasadne, chce wiecznej władzy dla siebie. Gdyby żył Lech, można by było założyć, że chce wiecznej władzy dla Lecha. Ale żaden z warunków nie był spełniony. Po co miał zatem obalać demokrację? Aby przedłużyć władzę prezydentowi, którym gardził, którego nie odwiedzał w Pałacu Prezydenckim, bo uważał, że nie zasługuje na Pałac? A może po to, aby zapewnić władzę któremuś z premierów? Przecież nimi też gardził, świadomie ich zrobił kukiełkami. Pomysł, że na skraju emerytury zrobi zamach stanu, aby jego owoce oddać kukiełkom, był ostatnim, jaki mógł mu przyjść do głowy.
Jarosław to dziwny polityk, nie chciał ani władzy posiadać, ani z władzy korzystać. Domyślnym ustawieniem jego aktywności była praca na brata, a gdy brata zabrakło, spełniał się w roli psa ogrodnika. Odganiał innych od czegoś, czego sam nie lubił.
A co lubił? Jarosław nigdy nie marzył o władzy, zawsze marzył o partii. Pierwsze pomysły na partię, jak opowiadają bracia, pojawiły się w 1980 roku, przy czym była to potrzeba wyłącznie Jarosława, Lech chętnie działał w ramach drużyny. Gdy Lech go wprowadził do opozycyjnej elity, Jarosław od razu pożeglował ku samodzielności. Jego potrzeba niezależności była ostentacyjna, rzucała się w oczy każdemu. Michnik w 1988 roku powiedział Lechowi: „Wy zawsze tworzycie dwuosobową partię. Dlaczego nie chcecie przystąpić do nas?”. Do nas, czyli do Geremka. Podobne propozycje zgłaszali wszyscy. Zostawszy premierem, Mazowiecki spytał Jarosława, czy zamierza być lojalny wobec Wałęsy, czy wobec niego. Była to oczywista oferta, ale Kaczyński jej nie podjął. Również Wałęsa kilkukrotnie złożył mu propozycję bycia pierwszym na jego dworze, z wszelkimi profitami, z premierostwem włącznie. Kaczyński milczał i wybierał partię.
Potrzeba niezależności miała kluczowe znaczenie dla zrozumienia jego roli w wojnie na górze. Chciał być na swoim, nie chciał dołączyć ani do Geremka, ani do Mazowieckiego, ani do Wałęsy. A ponieważ te trzy imperia zdominowały politykę, postanowił je znacząco osłabić. Jak? Rzucając wszystkich do wojny przeciw sobie, konfliktując ze sobą króla, królową i wieżę, aby się pozabijali własnymi rękami. Co ciekawe, nie stał asekurancko z boku, dzielnie wskoczył w sam środek wojny, bijąc bez umiaru w każdego. Spektakl był niezwykły, Kaczyński poszedł na wojnę z całym ówczesnym establishmentem, a nie był to zwykły establishment, jak ten z 2005 roku czy z 2015 roku. Po odzyskaniu niepodległości miał on status mityczny, w jego figurach widziano narodowych zbawców, postaci święte.
Był wybitny w tworzeniu warunków do budowy partii. Nie był klasycznym liderem partyjnym, który mozolnie ciuła poparcie. Pracował na innym poziomie, pod swoje potrzeby zmieniał całą scenę polityczną. Działał jak klęski żywiołowe, huragany lub trzęsienia ziemi. Kiedy Jarosław rano się budził, cały świat się budził razem z nim. Siał spustoszenie, wdzierał się na pole rywali, kompromitował liderów, niszczył im formacje. Przeraził współczesnych skalą politycznego talentu. Przyszedł znikąd, zbudował się w miesiąc, a potem zaczął dyktować warunki. W zuchwałym, agresywnym stylu, wszczynając wojnę za wojną, nie uznając żadnych świętości, skutecznie niszcząc każdego. Kiedy poznaje się po latach kulisy kolejnych wydarzeń, podziw dla Kaczyńskiego jeszcze bardziej rośnie. Nie miał żadnych kart, jednak zdołał przejąć inicjatywę. Zadał śmiertelny cios w rosnące imperium Geremka; potem zdeptał Mazowieckiego, nie pozwolił mu urosnąć na premierostwie; na koniec boleśnie zranił Wałęsę.
Świetnie wykorzystywał okazje. Partię powołał, gdy Wałęsa ruszył po prezydenturę, a Mazowiecki i Geremek postanowili go zablokować. Kaczyński od razu zrozumiał, że popełniają życiowy błąd, gołymi rękami próbują zatrzymać pędzącą lokomotywę. Stanął po stronie oczywistego zwycięzcy, a potem udawał przed światem, że jest prawą ręką Wałęsy, co prawdą nie było. Po latach wyznał, że ich związki były luźne, co kilka tygodni rozmawiali przez telefon, nic więcej w ich relacjach wówczas nie było. Udawał prawą rękę Wałęsy, aby przejąć jego elektorat. Plan opierał się na dwóch krokach, Wałęsa wygrywa wybory prezydenckie i natychmiast rozpisuje wybory parlamentarne, w których wałęsowski elektorat raz jeszcze głosuje, teraz na PC. Porozumienie stałoby się partią równie potężną, jak sam Wałęsa. Jedyną wadą planu było to, że Wałęsa go przejrzał, więc drugiego kroku nie zrobił, nie rozpisał wyborów. Doszło do wielkiej kłótni, Kaczyński wręcz krzyczał na Wałęsę, ale niczego nie wskórał. Wałęsa powtórzył mu to, co zawsze: „Będę wspierał ciebie, ale nie twoją partię”.
Wybory odbyły się niemal rok później. Kaczyński nadal udawał, że jest prawą ręką Wałęsy, ale nic to nie dało, za dużo czasu upłynęło. Wynik PC był ewidentną porażką, niecałe 10 procent. Więc znowu zaatakował, po raz kolejny przebudował scenę polityczną pod swoje potrzeby. Dokonał niemożliwego, poszedł na otwarty konflikt z Wałęsą i wygrał, przeforsował premiera Jana Olszewskiego. Sukces trwał jednak kilka tygodni, Wałęsa odzyskał inicjatywę, rząd stracił większość, premier stanął na krawędzi upadku. Jarosław przemyślał sytuację i wyszedł z szokującym pomysłem: postanowił się przeprosić z Geremkiem i Mazowieckim, zaoferował im kluczowe ministerstwa w rządzie. Olszewski był wstrząśnięty, gdy Kaczyński wyłożył mu szczegóły planu: odwołujemy przełom, odwołujemy dekomunizację, budujemy z Geremkiem i Mazowieckim układ na całą kadencję, wrogiem jest teraz Wałęsa.
To był ostatni manewr Kaczyńskiego w czasie wojny na górze i pierwszy nieudany. Koalicja przeciw Wałęsie nie powstała, bo wszyscy mieli dość Kaczyńskiego. Od 1992 roku zaczął się polityczny bojkot Kaczyńskiego, ale nie z powodu antykomunizmu, po prostu uznano go za awanturnika. Politycy przestali mu ufać, zaczęli go unikać. Jeszcze niedawno jego zuchwałość budziła respekt, Jan Krzysztof Bielecki mówił „musimy mieć w rządzie Kaczorków, bo wszystko rozpieprzą”. Parę miesięcy później zwyciężył strach. Premier Hanna Suchocka oznajmiła, że nie można wpuszczać Kaczyńskiego do namiotu, bo nasika do środka. Kaczyński skarżył się potem, że skrzyknęły się przeciw niemu siły układu, ale z równą niechęcią reagowała na niego twarda prawica: „Solidarność”, ZChN czy Radio Maryja.
Uderzającą cechą tamtych działań Kaczyńskiego był rozziew między rozmachem, z jakim wyrąbywał miejsce dla własnej partii, a nieumiejętnością jej budowy. W pozytywnej pracy sobie nie radził, liderem był ewidentnie słabym, ekipa, z którą założył PC, szybko od niego uciekła, nowych ludzi ściągnąć nie potrafił, nie chciał przejść na jego stronę żaden rozpoznawalny polityk, nie chciała żadna znana osobistość. Poległ na wszystkim, co dla partii ważne, na budowie lokalnych struktur, na zbieraniu pieniędzy (a skrupułów nie miał), na pozyskiwaniu strategicznych środowisk. Nie zjednał sobie ani elit, ani Kościoła, ani związków zawodowych, ani mediów. Nie przebił się do żadnej grupy społecznej. Gdy wyczerpał się impet 1990 roku, jego partia szła wyłącznie w dół. Jako lider formacji stanowczo przegrał z innymi: z Chrzanowskim, z Moczulskim, z Mazowieckim. Nie wspominając o Kwaśniewskim czy Pawlaku.
Nie poddał się, im bardziej tonął, tym silniej walczył. Nie dopuszczał myśli, żeby zapukać do cudzych drzwi, żeby pracować pod innym liderem. Ale w jego determinacji było coś jeszcze. Powiedzieć, że partyjną robotę szczerze polubił, to nic nie powiedzieć, on się zakochał w byciu liderem. W jego planach partia miała być wielka, ale równie mocno ją kochał, gdy okazała się mała. Od 1993 roku była to jedna skromna, wynajęta willa, jedna sekretarka oraz grupka wolontariuszy. Siedzieli w willi całymi dniami, snuli plany, dzielili skórę na niedźwiedziu, organizowali konferencje prasowe, na które nikt nie przychodził. PC prosperowało jak osiedlowa restauracja, kilku stałych klientów, wieczny brak pieniędzy na czynsz i prąd, ale gdyby powiedzieć właścicielowi, że lepiej zamknąć biznes, ten by się oburzył. Dla niego nie był to biznes, ale życie. W końcu nadszedł cios, nawet w tym malutkim światku doszło do buntu, Jarosław stracił przywództwo, przez kilka lat wegetował w Sejmie jako niezależny poseł.
To wydarzenie uformowało jego tożsamość, zrozumiał, czego naprawdę chce. Kiedy brat dał mu w prezencie drugą partię, skupił się na tym, aby jej nigdy nie stracić. W polityce jest to marzenie niezwykłe, dla polityków partie są narzędziem, trampoliną do władzy albo wzmocnieniem władzy, gdy rządzą. Wszyscy jednak wiedzą, że kiedyś partia ich porzuci. Kaczyński był wyjątkowy, odmówił udziału w łańcuchu nieustannych rozstań, zakochał się w roli partyjnego lidera jako w pomyśle na całe życie. Zakochał się w dożywotnim przywództwie, w posiadaniu partii prywatnej. Wszędzie jest tak, że to partia posiada lidera, on stworzył partię, w której lider jest właścicielem.
Ludwik Dorn opowiadał, że ledwo powstał PiS, Kaczyński wiecznie wertował statut partii w poszukiwaniu miejsc dla siebie niebezpiecznych. Sprawdzał, kiedy partia może odwołać szefa, jakie ciało to robi, w jakim trybie. I dyskretnie się zabezpieczał, zmieniał zapisy, zmieniał ludzi. Zazwyczaj zachowania polityka objaśnia długi szereg okoliczności, u Kaczyńskiego liczyła się jedna, chciał pozostać dożywotnim prezesem. Ten cel wyjaśniał, dlaczego rządząc, robił to, co robił. Wszystkie wydarzenia w epoce rządów Kaczyńskiego w tle miały konsolidację partii oraz obronę własnej pozycji. Podobnie wszystkie decyzje, gdy PiS był w opozycji, skupione były wokół nietykalności osoby prezesa.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki