Klucz do Kaczyńskiego - Robert Krasowski - ebook + audiobook + książka

Klucz do Kaczyńskiego audiobook

Robert Krasowski

4,2

Opis

Książka opisuje karierę Jarosława Kaczyńskiego do dziś. Kto sądzi, że o Kaczyńskim wie wszystko, książkę czytać będzie z rosnącym zdziwieniem. Zobaczy inną postać, niż znał do tej pory. Inaczej też spojrzy na całą polską politykę.

Jarosław Kaczyński nigdy nie chciał rządzić, nie miał takiej potrzeby. Nie kusił go żaden z wymiarów władzy – ani nie chciał się napawać jej posiadaniem, ani nie miał ambicji zmiany rzeczywistości własnymi rękami. Stworzył kilka projektów głębokiej zmiany realiów, ale nie on był ich adresatem, lecz jego brat. W rodzinnym podziale pracy Lech był przeznaczony na władcę, on miał zmieniać Polskę, Jarosław miał być szefem jego politycznego zaplecza oraz głównym doradcą. Gdy brata zabrakło, spełniał się w roli psa ogrodnika. Odganiał innych od czegoś, czego sam nie lubił.

A co lubił? Jarosław nigdy nie marzył o władzy, zawsze marzył o partii. Ale nie tylko. Chciał być także liderem opinii. Jego potrzeba umysłowej dominacji jest tak silna, że najkrótsza charakterystyka Kaczyńskiego brzmiałaby następująco: jest politykiem, który nie chce władzy, nieopanowanie natomiast pragnie dożywotniego miejsca w polityce (czyli partii) oraz intelektualnego przywództwa.

Jego metodą uprawiania polityki jest permanentna wojna. Bez wojny Kaczyński nie byłby Kaczyńskim. Kto opisuje jego działania za pomocą poglądów, nie zrozumie niczego. Żmije gryzą nie dlatego, że mają poglądy, ale ponieważ mają zęby. Kaczyński się bije, bo tylko wojna pozwala mu przeżyć. Światem sytego triumfu nie potrafi rządzić. Gdy wychodzi słońce, Kaczyński jest brzydki, gdy trwa burza, wydaje się wielki. Dlatego bezustannie tańczy o deszcz.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 41 min

Lektor: Bartosz Głogowski
Oceny
4,2 (246 ocen)
122
79
26
15
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Z braku laku…

Próba usprawiedliwienia człowieka, który powinien wylądować na śmietniku historii
72
werolska

Nie oderwiesz się od lektury

nadspodziewanie dla mnie - błyskotliwa I mądra!
10
WiktoriaPo

Dobrze spędzony czas

Książka ciekawa, napisana w przystępny sposób, który pomaga zrozumieć ideę i fenomen Kaczyńskiego. Minus za nadużywanie przez autora triggerującego słowa „gwa***ić”, które słowo „niszczyć” zastąpiłoby w sposób nie zmieniający sensu wypowiedzi.
10
frankowp

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo trafne spostrzeżenia. dosyć szybko i łatwo się czyta. obrazków brak.
00
maciza

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Przedmowa

Przed­mowa

To nie jest bio­gra­fia Kaczyń­skiego, to próba wyja­śnie­nia zja­wi­ska. Inte­re­suje nas splot oko­licz­no­ści, który spra­wił, że poli­tyk, który poja­wił się w 1989 roku, stał się tym Kaczyń­skim, jakiego znamy. Co nadało impet jego karie­rze? Czym się róż­nił od innych poli­tyków? Ile w Kaczyń­skim jest jego cech wła­snych, a ile świata, z któ­rego się wywo­dzi? No i co to za świat, który wykuł jego talenty i jego sła­bo­ści?

Druga grupa pytań doty­czy sytu­acji, w któ­rych Kaczyń­ski zdo­by­wał wła­dzę. Co robił wtedy? Co robił z wła­dzą czło­wiek, który przez trzy­dzie­ści lat gło­sił, że Pol­ska jest na skraju upadku i tylko bły­ska­wiczna inter­wen­cja może ją ura­to­wać? Co robił, gdy dosta­wał szanse nie­sie­nia ratunku?

Wresz­cie sprawa naj­waż­niej­sza, pyta­nie o rolę Kaczyń­skiego w histo­rii. Bez wąt­pie­nia stał się cen­tralną posta­cią III RP. Przez dwie dekady poli­tyka krę­ciła się wokół jego osoby. Czy były to lata poli­tycz­nie udane? Czy Polacy coś mu zawdzię­czają, czy też roz­pa­lił ich emo­cje, nie dając nic w zamian?

Książka pró­bu­jąca odpo­wie­dzieć na te pyta­nia nie może być kla­syczną bio­gra­fią. Kiedy zaczniemy opo­wia­dać losy Kaczyń­skiego rok po roku, utkniemy w szcze­gó­łach. Kto chce te szcze­góły poznać, znaj­dzie wiele ksią­żek. Poniż­sza skie­ro­wana jest do czy­tel­nika, który dużo o Kaczyń­skim wie i któ­rego cie­ka­wią osta­teczne wnio­ski: co o nim myśleć, jak go rozu­mieć, jakimi sło­wami pod­su­mo­wać jego dobie­ga­jącą końca karierę.

Co do tytułu. Autor nie twier­dzi, że zna­lazł klucz do Kaczyń­skiego, ale że klu­cza szu­kał, że pod­jął takie wyzwa­nie. Co też powinno być wyzwa­niem dla recen­zen­tów tej książki. Jeśli ten klucz was nie prze­ko­nuje, nie poprze­sta­waj­cie na kry­tyce, ale pokaż­cie wła­sny, lep­szy. Ale klucz praw­dziwy, a nie serie impre­sji. Póki co ambi­cji zro­zu­mie­nia Kaczyń­skiego w pol­skiej deba­cie nie widać. Kró­lują uogól­nie­nia, doraźne i pospieszne, oraz cząst­kowe kry­tyki i cząst­kowe pochwały.

Rozdział I. Portret Kaczyńskiego

Roz­dział I Por­tret Kaczyń­skiego

Niechęć do władzy

Zacznijmy od czte­rech cech, które zasad­ni­czo róż­nią Kaczyń­skiego od innych poli­ty­ków. Ujaw­niały się na róż­nych eta­pach kariery, ale warto je wska­zać od razu. Rzu­cają dużo świa­tła na jego osobę i osa­dzają jej opis na twar­dym grun­cie realiów, co w przy­padku tej nie­jed­no­znacz­nej postaci nie zda­rza się czę­sto. Pod­kreślmy wagę tych czte­rech roz­po­znań: to nie są poszlaki, to nie są hipo­tezy, ale obser­wa­cje potwier­dzone całym jego życiem. Cztery naj­waż­niej­sze poli­tyczne fakty, jakie znamy na pewno.

Sprawa pierw­sza: Jaro­sław Kaczyń­ski ni­gdy nie chciał rzą­dzić, nie miał takiej potrzeby. Nie kusił go żaden z wymia­rów wła­dzy – ani nie chciał się napa­wać jej posia­da­niem, ani nie miał ambi­cji zmiany rze­czy­wi­sto­ści wła­snymi rękami. Stwo­rzył kilka pro­jek­tów głę­bo­kiej zmiany realiów, ale nie on był ich adre­sa­tem, lecz jego brat. W rodzin­nym podziale pracy Lech był prze­zna­czony na władcę, on miał zmie­niać Pol­skę, Jaro­sław miał być sze­fem jego poli­tycz­nego zaple­cza oraz głów­nym doradcą.

Podział ról zro­dził się jesz­cze w opo­zy­cji, kiedy Lech był zna­cząco waż­niej­szy. Obaj dzia­łali w KOR-ze, Jaro­sław w War­sza­wie, zale­d­wie na obrzeżu ruchu, nato­miast Lech w Trój­mie­ście w samym cen­trum wyda­rzeń, cią­gle u boku głów­nych postaci epoki – Bog­dana Boru­se­wi­cza, Jacka Kuro­nia, Andrzeja Gwiazdy, Lecha Wałęsy. Nie był poli­ty­kiem pierw­szej ligi, ale był posta­cią istotną, znał wszyst­kich, wszy­scy znali jego. Zaprzy­jaź­niony z Kuro­niem, z Ada­mem Mich­ni­kiem, znał świet­nie Bro­ni­sława Geremka i Tade­usza Mazo­wiec­kiego, był w gro­nie naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków Wałęsy, zwłasz­cza w dru­giej poło­wie lat 80. Gdy przyj­dzie do klu­czo­wych wyda­rzeń, Lecha odnaj­dziemy w roli zaufa­nego czło­wieka Wałęsy: jego wysłał na wszyst­kie spo­tka­nia w Mag­da­lence, jemu powie­rzył misję stwo­rze­nia rządu Mazo­wiec­kiego, jemu oddał nad­zór nad bie­żącą aktyw­no­ścią „Soli­dar­no­ści”, jemu po wygra­niu pre­zy­den­tury chciał oddać przy­wódz­two nad związ­kiem.

W tym cza­sie Jaro­sław był poli­tycz­nie nie­ważny, jak sam powie­dział: „moja pozy­cja poli­tyczna była wła­ści­wie żadna”. Dopiero dzięki bratu poznał główne figury opo­zy­cji. Bratu też zawdzię­czał, że u progu III RP mógł popro­wa­dzić naj­waż­niej­sze roz­da­nie epoki: stwo­rzyć koali­cję rzą­dową oraz wybrać osobę pre­miera.

Kilka mie­sięcy póź­niej bra­cia ruszyli do walki o budowę wła­snych zaso­bów, Jaro­sław stwo­rzył par­tię, Lech zabrał się do prze­ję­cia wła­dzy nad „Soli­dar­no­ścią”. Misja Lecha była o niebo waż­niej­sza, gdyby prze­jął zwią­zek, bra­cia byliby potęgą, jed­nak Lech prze­grał. A wtedy mię­dzy braćmi usta­lił się podział pracy, który obo­wią­zy­wać będzie do końca. Cie­szący się powszech­nym sza­cun­kiem Lech był twa­rzą oraz kapi­ta­łem pro­jektu „bra­cia Kaczyń­scy”, nato­miast Jaro­sław orga­ni­zo­wał zaple­cze oraz kre­ślił stra­te­gie. Innymi słowy Jaro­sław kie­ro­wał par­tią, któ­rej celem było wpro­wa­dze­nie Lecha na klu­czowe sta­no­wi­ska w pań­stwie. Prób pod­jął wiele, wszyst­kie bez skutku, Poro­zu­mie­nie Cen­trum oka­zało się za słabe, aby zostać wehi­ku­łem kariery Lecha. Sta­no­wi­sko w końcu dostał, został sze­fem NIK-u, ale nie dzięki PC, tylko ze względu na wła­sną pozy­cję.

Mijały lata, par­tia na­dal nie potra­fiła mu pomóc, to raczej on wyświad­czał przy­sługi. Gdy sła­biut­kie PC, wal­czące o kilka pro­cent, musiało wysta­wić kan­dy­data na pre­zy­denta, pro­siło Lecha. Ten zga­dzał się, choć jak mówił Jaro­sław, Poro­zu­mie­nia nie lubił; w jego opi­nii byli to mali, toporni ludzie. Po zakoń­cze­niu kaden­cji w NIK-u Lech poli­tykę porzu­cił, wziął się za karierę aka­de­micką. Cza­sem bra­cia snuli poli­tyczne plany, ale ambi­cje były coraz bar­dziej skromne, raz jesz­cze pre­ze­sura NIK-u dla Lecha, z któ­rej bra­cia chcieli stwo­rzyć ośro­dek walki z ukła­dem. Jed­nak cel cią­gle się odda­lał, Jaro­sław pono­sił kolejne porażki, w par­tii doszło do buntu, stra­cił pozy­cję szefa, był już tylko sze­re­go­wym posłem.

I wtedy Lech znowu pocią­gnął brata do góry. Pre­mier Jerzy Buzek mia­no­wał go mini­strem spra­wie­dli­wo­ści, co ten wyko­rzy­stał z olbrzy­mią zręcz­no­ścią. W kilka mie­sięcy Lech odniósł nie­by­wały suk­ces, był pierw­szym pra­wi­co­wym poli­ty­kiem, który w son­da­żach popu­lar­no­ści poszy­bo­wał na szczyt. W tam­tych mie­sią­cach Jaro­sław pra­co­wał u boku brata, był jego nie­for­mal­nym sekre­ta­rzem, pod­rzu­cał mu pomy­sły, auto­ry­zo­wał wywiady, szu­kał współ­pra­cow­ni­ków. Chwilę potem bra­cia ska­pi­ta­li­zo­wali popar­cie, zało­żyli par­tię, któ­rej Lech został sze­fem. Ale tylko for­mal­nie, na­dal obo­wią­zy­wał dawny podział pracy, Lech był kan­dy­da­tem na naj­wyż­sze urzędy, Jaro­sław sze­fem par­tii pra­cu­ją­cej na jego suk­ces. Nie­długo potem bra­cia opra­co­wali stra­te­giczny plan: Lech wystar­tuje w wybo­rach na pre­zy­denta War­szawy, a jeśli wygra, na pre­zy­denta pań­stwa.

Udało się. Ubocz­nym skut­kiem suk­cesu, nie­pla­no­wa­nym i przez Jaro­sława nie­chcia­nym, był fakt, że „par­tia pracy na suk­ces Lecha” uro­sła do roz­miaru naj­więk­szej w Pol­sce siły. Rodząc nowy pro­blem – w puli wła­dzy poja­wiło się wię­cej sta­no­wisk niż braci goto­wych rzą­dzić. Bo rzą­dzić chciał jedy­nie Lech. To nie był kaprys, bliź­niac­two zbu­do­wało nie­spo­ty­kane pro­file poli­tyczne. Sta­bilne ist­nie­nie cze­goś, co w poli­tyce nie ist­nieje – peł­nej lojal­no­ści i nie­zmą­co­nej współ­pracy – pozwo­liło bra­ciom podzie­lić się pracą. Jeden robił rze­czy od A do P, drugi od R do Z. Jaro­sław budo­wał par­tię, szli­fu­jąc swoje talenty orga­ni­za­cyjne, tak­tyczne, mani­pu­la­cyjne. Z kolei Lech życia par­tyj­nego nie zno­sił, nie lubił żad­nej par­tii, w szcze­gól­no­ści nie lubił PC oraz PiS-u. Nie obcho­dziły go rów­nież tak­tyka poli­tyczna, kulisy walki wybor­czej, sej­mowe intrygi i awan­tury. Jaro­sław brał na sie­bie poli­tyczny brud, Lech godne spra­wo­wa­nie urzę­dów. Sta­bilny podział pracy spra­wił, że bra­cia krze­pli w nie­co­dzien­nych warun­kach, roz­wi­jali w sobie jedne zdol­no­ści, innych roz­wi­jać nie pró­bo­wali. Jaro­sław poko­chał codzienną szar­pa­ninę, par­tyjną młóckę, nato­miast wobec wiel­kich sta­no­wisk czuł opór, a nawet wstręt. Sta­now­czo nie chciał rzą­dzić, Lech kie­dyś powie­dział: „Znam jed­nego zadzi­wia­jąco mało ambit­nego poli­tyka – Jarka, mojego brata”. Lech miał o to pre­ten­sje, coraz więk­sze, z cza­sem zaczął je wypo­wia­dać publicz­nie. Mówił, że brat nie chce wła­dzy, że to nie­nor­malne, że w poli­tyce nie można sie­dzieć wyłącz­nie za kuli­sami. W odpo­wie­dzi Jaro­sław mno­żył prze­szkody: nie zna języ­ków, nie chce jeź­dzić na mię­dzy­na­ro­dowe szczyty, ma kiep­ską kon­dy­cję fizyczną. Po latach rów­nież Jaro­sław ujaw­nił tamte spory z bra­tem: „Po wygra­nych wybo­rach par­la­men­tar­nych w 2005 r. wręcz żądał ode mnie, w bar­dzo ostrych sło­wach, abym został pre­mie­rem… Wtedy doszło mię­dzy nami do naj­więk­szej kłótni w całym naszym życiu. I naj­dłuż­szego mil­cze­nia. Leszek się na mnie potwor­nie obra­ził… Póź­niej Leszek cały czas na mnie naci­skał, żebym sta­nął na czele rządu”. Wygrał, ale tylko dla­tego że wyma­gała tego par­tyjna logika. Jaro­sław wystra­szył się, że popu­larny pre­mier Kazi­mierz Mar­cin­kie­wicz zawal­czy o przy­wódz­two nad par­tią. Zdy­mi­sjo­no­wał go i sam został pre­mie­rem, nie dla wła­dzy nad pań­stwem, ale dla wła­dzy nad par­tią.

Kil­ka­na­ście mie­sięcy na czele rządu było cie­ka­wym testem. Bie­żące rzą­dze­nie Jaro­sława zacie­ka­wiło, jed­nak nie odmie­niło, par­tia na­dal była dla niego naj­waż­niej­sza. Za trzy lata Lech miał wal­czyć o reelek­cję, więc Jaro­sław sku­pił się na wzmac­nia­niu PiS-u. Tuż po wybo­rach w 2005 roku skar­żył się, że PiS osią­gnął sufit, jest par­tią wiel­ko­miej­ską, bez szans eks­pan­sji na wieś i małe mia­sta. Koali­cja z popu­li­stami z Samo­obrony i LPR-u, co z cza­sem dostrzegł, stała się oka­zją do zamiany wiel­ko­miej­skiej wydmuszki w sta­bilną par­tię ludową. Rzą­dze­nie pań­stwem, w per­spek­ty­wie Jaro­sława, było epi­zo­dem w budo­wie wiel­kiego PiS-u.

Przez pięt­na­ście lat Kaczyń­ski opo­wia­dał o tym, jaka rewo­lu­cja czeka Pol­skę, gdy jego obóz zdo­bę­dzie wła­dzę. Ale od robie­nia rewo­lu­cji miał być Lech, Jaro­sław jedy­nie kumu­lo­wał siły. Budo­wa­nie sil­nej par­tii, zdol­nej do rewo­lu­cji, było dla niego celem waż­niej­szym niż sama rewo­lu­cja. Podob­nie jak Lech dużo mówił o pań­stwie, ale w prze­ci­wień­stwie do Lecha potra­fił dzia­łać wyłącz­nie dla dobra par­tii. Nawet kiedy był pre­mie­rem, par­tię miał za kom­pas: budo­wał jej doce­lowy pro­fil, prze­su­wał na prawo jej elek­to­rat, wyrzu­cał cen­trowe postaci, w ich miej­sce zasy­sał śro­do­wi­ska twarde, gniewne, bar­dziej lojalne. Z fote­lem pre­miera roz­stał się łatwo, po wybor­czej porażce z wyraźną rado­ścią wró­cił na Nowo­grodzką, co potwier­dzają wszy­scy jego współ­pra­cow­nicy. Jego świat wró­cił do normy, brat rzą­dził w Pałacu, on bił się o to, aby ten stan prze­dłu­żyć.

Rodzinny podział pracy trwał do 2010 roku, dopo­kąd pre­zy­den­tem był Lech, brat od rzą­dze­nia. Wraz z jego śmier­cią sys­tem się zała­mał. Jaro­sław na­dal sze­fo­wał par­tii, ale nie pra­gnął już wła­dzy, bo nie było jej adre­sata. Do kolej­nych wybo­rów szedł nie po to, aby wygrać pań­stwo, ale aby nie prze­grać par­tii. Raz sta­nął oso­bi­ście, bo musiał, potem jako kan­dy­da­tów PiS-u wysta­wiał postaci słabe, które nie miały szansy na zwy­cię­stwo, albo – w razie zwy­cię­stwa – nie miały szansy na sprawne rzą­dze­nie.

Wła­dza przy­szła nagle, zupeł­nym przy­pad­kiem; Tusk porzu­cił Plat­formę, obóz libe­ralny stra­cił przy­wódz­two, chwilę potem się roz­padł, więc w 2015 roku całe pań­stwo powtór­nie wpa­dło w ręce PiS-u. Jaro­sław raz jesz­cze zlek­ce­wa­żył wła­dzę, nie wziął fotela pre­miera, dwa razy poja­wił się w rzą­dzie jako wice­pre­mier, ale bez ambi­cji pań­stwowych, wyłącz­nie w celach tak­tycz­nych. Na osiem lat wła­dzę oddał w ręce ludzi, któ­rych nie cenił, uwa­żał za lojal­nych, lecz głu­pich. A nie­licz­nych zdol­nych celowo osła­biał, aby nie uro­śli za bar­dzo. Mno­żył w rzą­dzie frak­cje, popy­chał prze­ciw sobie, pil­no­wał rów­no­wagi. Nazy­wano go „naczel­ni­kiem pań­stwa”, co było zasad­ni­czą pomyłką. Był wyłącz­nie „naczel­ni­kiem par­tii”, miał hory­zont par­tyj­nego lidera, dbał tylko o to, aby mu nie wyrósł kon­ku­rent. Aby ambitny pre­mier, mini­ster czy pre­zy­dent nie ode­brał mu par­tii.

Dia­gnoza Lecha: „brata nie inte­re­suje wła­dza, jego inte­re­suje par­tia”, na­dal była praw­dziwa. Jedną z kon­se­kwen­cji było to, że na­dal nie inte­re­so­wało go pań­stwo. Nie żył teraź­niej­szo­ścią pano­wa­nia, teraź­niej­szość była dla niego nie­ważna. Żył w innym cza­sie, w innym wymia­rze, wiecz­nie sku­piał się na tym, co będzie po zakoń­cze­niu kaden­cji, po przej­ściu do opo­zy­cji. Dla­tego kar­mił par­tię, aby się naja­dła za wszyst­kie czasy, aby zapa­mię­tała sytość okresu zwy­cię­stwa. Sam nato­miast zacho­wy­wał się jak emi­grant, który wiecz­nie nie dojada, bo wszystko odkłada na powrót. Potrze­bom pań­stwa nie poświę­cał uwagi, bo u wła­dzy był prze­jaz­dem. Wła­dza nie była celem w jego poli­tycz­nej karie­rze, ale epi­zo­dem, zbie­ra­niem opału na srogą zimę, zaś prze­trwa­nie zimy celem praw­dzi­wym. Stał się naj­waż­niej­szą figurą w histo­rii III RP, ale jego hory­zont cią­gle wyzna­czało dozgonne pano­wa­nie nad PiS-em.

Postawa była nie­zwy­kła, nic dziw­nego, że współ­cze­śni się pogu­bili. Sym­pa­tycy PiS-u potra­fili dostrzec, że pań­stwem rzą­dzą kukiełki, ale na­dal wie­rzyli w ambit­nego lal­ka­rza, zga­du­jąc jego plany na pod­sta­wie publicz­nie gło­szo­nych poglą­dów. Ale sta­wiali pro­blem na gło­wie, poli­tyczna maszy­ne­ria krę­ciła się dokład­nie w odwrotną stronę, Kaczyń­ski ow­szem poglądy miał, ale po pracy, gdy odpo­czy­wał nad książką, nato­miast rano, idąc do pracy, miał wyłącz­nie par­tyjne zmar­twie­nia. Co było widać gołym okiem – mit wiel­kich zmian, jakich chciał doko­nać, stał w sprzecz­no­ści z sys­te­mem wła­dzy, jaki zbu­do­wał. Wiel­kich pla­nów nie osiąga się małymi ludźmi. Taką ekipą nie buduje się Wiel­kiej Pol­ski, a jedy­nie Wielki PiS.

Pogu­bili się też prze­ciw­nicy. Patrząc na bru­talną kon­cen­tra­cję wła­dzy, wycią­gnęli wnio­sek, że Jaro­sław chce dyk­ta­tury, wła­dzy na zawsze. Gdyby prze­ła­mał się, gdyby został pre­mie­rem, podej­rze­nie byłoby zasadne, chce wiecz­nej wła­dzy dla sie­bie. Gdyby żył Lech, można by było zało­żyć, że chce wiecz­nej wła­dzy dla Lecha. Ale żaden z warun­ków nie był speł­niony. Po co miał zatem oba­lać demo­kra­cję? Aby prze­dłu­żyć wła­dzę pre­zy­den­towi, któ­rym gar­dził, któ­rego nie odwie­dzał w Pałacu Pre­zy­denc­kim, bo uwa­żał, że nie zasłu­guje na Pałac? A może po to, aby zapew­nić wła­dzę któ­re­muś z pre­mie­rów? Prze­cież nimi też gar­dził, świa­do­mie ich zro­bił kukieł­kami. Pomysł, że na skraju eme­ry­tury zrobi zamach stanu, aby jego owoce oddać kukieł­kom, był ostat­nim, jaki mógł mu przyjść do głowy.

Jaro­sław to dziwny poli­tyk, nie chciał ani wła­dzy posia­dać, ani z wła­dzy korzy­stać. Domyśl­nym usta­wie­niem jego aktyw­no­ści była praca na brata, a gdy brata zabra­kło, speł­niał się w roli psa ogrod­nika. Odga­niał innych od cze­goś, czego sam nie lubił.

Miłość do partii

A co lubił? Jaro­sław ni­gdy nie marzył o wła­dzy, zawsze marzył o par­tii. Pierw­sze pomy­sły na par­tię, jak opo­wia­dają bra­cia, poja­wiły się w 1980 roku, przy czym była to potrzeba wyłącz­nie Jaro­sława, Lech chęt­nie dzia­łał w ramach dru­żyny. Gdy Lech go wpro­wa­dził do opo­zy­cyj­nej elity, Jaro­sław od razu poże­glo­wał ku samo­dziel­no­ści. Jego potrzeba nie­za­leż­no­ści była osten­ta­cyjna, rzu­cała się w oczy każ­demu. Mich­nik w 1988 roku powie­dział Lechowi: „Wy zawsze two­rzy­cie dwu­oso­bową par­tię. Dla­czego nie chce­cie przy­stą­pić do nas?”. Do nas, czyli do Geremka. Podobne pro­po­zy­cje zgła­szali wszy­scy. Zostaw­szy pre­mie­rem, Mazo­wiecki spy­tał Jaro­sława, czy zamie­rza być lojalny wobec Wałęsy, czy wobec niego. Była to oczy­wi­sta oferta, ale Kaczyń­ski jej nie pod­jął. Rów­nież Wałęsa kil­ku­krot­nie zło­żył mu pro­po­zy­cję bycia pierw­szym na jego dwo­rze, z wszel­kimi pro­fi­tami, z pre­mie­ro­stwem włącz­nie. Kaczyń­ski mil­czał i wybie­rał par­tię.

Potrzeba nie­za­leż­no­ści miała klu­czowe zna­cze­nie dla zro­zu­mie­nia jego roli w woj­nie na górze. Chciał być na swoim, nie chciał dołą­czyć ani do Geremka, ani do Mazo­wiec­kiego, ani do Wałęsy. A ponie­waż te trzy impe­ria zdo­mi­no­wały poli­tykę, posta­no­wił je zna­cząco osła­bić. Jak? Rzu­ca­jąc wszyst­kich do wojny prze­ciw sobie, kon­flik­tu­jąc ze sobą króla, kró­lową i wieżę, aby się poza­bi­jali wła­snymi rękami. Co cie­kawe, nie stał ase­ku­rancko z boku, dziel­nie wsko­czył w sam śro­dek wojny, bijąc bez umiaru w każ­dego. Spek­takl był nie­zwy­kły, Kaczyń­ski poszedł na wojnę z całym ówcze­snym esta­bli­sh­men­tem, a nie był to zwy­kły esta­bli­sh­ment, jak ten z 2005 roku czy z 2015 roku. Po odzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści miał on sta­tus mityczny, w jego figu­rach widziano naro­do­wych zbaw­ców, postaci święte.

Był wybitny w two­rze­niu warun­ków do budowy par­tii. Nie był kla­sycz­nym lide­rem par­tyj­nym, który mozol­nie ciuła popar­cie. Pra­co­wał na innym pozio­mie, pod swoje potrzeby zmie­niał całą scenę poli­tyczną. Dzia­łał jak klę­ski żywio­łowe, hura­gany lub trzę­sie­nia ziemi. Kiedy Jaro­sław rano się budził, cały świat się budził razem z nim. Siał spu­sto­sze­nie, wdzie­rał się na pole rywali, kom­pro­mi­to­wał lide­rów, nisz­czył im for­ma­cje. Prze­ra­ził współ­cze­snych skalą poli­tycz­nego talentu. Przy­szedł zni­kąd, zbu­do­wał się w mie­siąc, a potem zaczął dyk­to­wać warunki. W zuchwa­łym, agre­syw­nym stylu, wsz­czy­na­jąc wojnę za wojną, nie uzna­jąc żad­nych świę­to­ści, sku­tecz­nie nisz­cząc każ­dego. Kiedy poznaje się po latach kulisy kolej­nych wyda­rzeń, podziw dla Kaczyń­skiego jesz­cze bar­dziej rośnie. Nie miał żad­nych kart, jed­nak zdo­łał prze­jąć ini­cja­tywę. Zadał śmier­telny cios w rosnące impe­rium Geremka; potem zdep­tał Mazo­wiec­kiego, nie pozwo­lił mu uro­snąć na pre­mie­ro­stwie; na koniec bole­śnie zra­nił Wałęsę.

Świet­nie wyko­rzy­sty­wał oka­zje. Par­tię powo­łał, gdy Wałęsa ruszył po pre­zy­den­turę, a Mazo­wiecki i Gere­mek posta­no­wili go zablo­ko­wać. Kaczyń­ski od razu zro­zu­miał, że popeł­niają życiowy błąd, gołymi rękami pró­bują zatrzy­mać pędzącą loko­mo­tywę. Sta­nął po stro­nie oczy­wi­stego zwy­cięzcy, a potem uda­wał przed świa­tem, że jest prawą ręką Wałęsy, co prawdą nie było. Po latach wyznał, że ich związki były luźne, co kilka tygo­dni roz­ma­wiali przez tele­fon, nic wię­cej w ich rela­cjach wów­czas nie było. Uda­wał prawą rękę Wałęsy, aby prze­jąć jego elek­to­rat. Plan opie­rał się na dwóch kro­kach, Wałęsa wygrywa wybory pre­zy­denc­kie i natych­miast roz­pi­suje wybory par­la­men­tarne, w któ­rych wałę­sow­ski elek­to­rat raz jesz­cze gło­suje, teraz na PC. Poro­zu­mie­nie sta­łoby się par­tią rów­nie potężną, jak sam Wałęsa. Jedyną wadą planu było to, że Wałęsa go przej­rzał, więc dru­giego kroku nie zro­bił, nie roz­pi­sał wybo­rów. Doszło do wiel­kiej kłótni, Kaczyń­ski wręcz krzy­czał na Wałęsę, ale niczego nie wskó­rał. Wałęsa powtó­rzył mu to, co zawsze: „Będę wspie­rał cie­bie, ale nie twoją par­tię”.

Wybory odbyły się nie­mal rok póź­niej. Kaczyń­ski na­dal uda­wał, że jest prawą ręką Wałęsy, ale nic to nie dało, za dużo czasu upły­nęło. Wynik PC był ewi­dentną porażką, nie­całe 10 pro­cent. Więc znowu zaata­ko­wał, po raz kolejny prze­bu­do­wał scenę poli­tyczną pod swoje potrzeby. Doko­nał nie­moż­li­wego, poszedł na otwarty kon­flikt z Wałęsą i wygrał, prze­for­so­wał pre­miera Jana Olszew­skiego. Suk­ces trwał jed­nak kilka tygo­dni, Wałęsa odzy­skał ini­cja­tywę, rząd stra­cił więk­szość, pre­mier sta­nął na kra­wę­dzi upadku. Jaro­sław prze­my­ślał sytu­ację i wyszedł z szo­ku­ją­cym pomy­słem: posta­no­wił się prze­pro­sić z Gerem­kiem i Mazo­wiec­kim, zaofe­ro­wał im klu­czowe mini­ster­stwa w rzą­dzie. Olszew­ski był wstrzą­śnięty, gdy Kaczyń­ski wyło­żył mu szcze­góły planu: odwo­łu­jemy prze­łom, odwo­łu­jemy deko­mu­ni­za­cję, budu­jemy z Gerem­kiem i Mazo­wiec­kim układ na całą kaden­cję, wro­giem jest teraz Wałęsa.

To był ostatni manewr Kaczyń­skiego w cza­sie wojny na górze i pierw­szy nie­udany. Koali­cja prze­ciw Wałę­sie nie powstała, bo wszy­scy mieli dość Kaczyń­skiego. Od 1992 roku zaczął się poli­tyczny boj­kot Kaczyń­skiego, ale nie z powodu anty­ko­mu­ni­zmu, po pro­stu uznano go za awan­tur­nika. Poli­tycy prze­stali mu ufać, zaczęli go uni­kać. Jesz­cze nie­dawno jego zuchwa­łość budziła respekt, Jan Krzysz­tof Bie­lecki mówił „musimy mieć w rzą­dzie Kaczor­ków, bo wszystko roz­pie­przą”. Parę mie­sięcy póź­niej zwy­cię­żył strach. Pre­mier Hanna Suchocka oznaj­miła, że nie można wpusz­czać Kaczyń­skiego do namiotu, bo nasika do środka. Kaczyń­ski skar­żył się potem, że skrzyk­nęły się prze­ciw niemu siły układu, ale z równą nie­chę­cią reago­wała na niego twarda pra­wica: „Soli­dar­ność”, ZChN czy Radio Maryja.

Ude­rza­jącą cechą tam­tych dzia­łań Kaczyń­skiego był roz­ziew mię­dzy roz­ma­chem, z jakim wyrą­by­wał miej­sce dla wła­snej par­tii, a nie­umie­jęt­no­ścią jej budowy. W pozy­tyw­nej pracy sobie nie radził, lide­rem był ewi­dent­nie sła­bym, ekipa, z którą zało­żył PC, szybko od niego ucie­kła, nowych ludzi ścią­gnąć nie potra­fił, nie chciał przejść na jego stronę żaden roz­po­zna­walny poli­tyk, nie chciała żadna znana oso­bi­stość. Poległ na wszyst­kim, co dla par­tii ważne, na budo­wie lokal­nych struk­tur, na zbie­ra­niu pie­nię­dzy (a skru­pu­łów nie miał), na pozy­ski­wa­niu stra­te­gicz­nych śro­do­wisk. Nie zjed­nał sobie ani elit, ani Kościoła, ani związ­ków zawo­do­wych, ani mediów. Nie prze­bił się do żad­nej grupy spo­łecz­nej. Gdy wyczer­pał się impet 1990 roku, jego par­tia szła wyłącz­nie w dół. Jako lider for­ma­cji sta­now­czo prze­grał z innymi: z Chrza­now­skim, z Moczul­skim, z Mazo­wiec­kim. Nie wspo­mi­na­jąc o Kwa­śniew­skim czy Paw­laku.

Nie pod­dał się, im bar­dziej tonął, tym sil­niej wal­czył. Nie dopusz­czał myśli, żeby zapu­kać do cudzych drzwi, żeby pra­co­wać pod innym lide­rem. Ale w jego deter­mi­na­cji było coś jesz­cze. Powie­dzieć, że par­tyjną robotę szcze­rze polu­bił, to nic nie powie­dzieć, on się zako­chał w byciu lide­rem. W jego pla­nach par­tia miała być wielka, ale rów­nie mocno ją kochał, gdy oka­zała się mała. Od 1993 roku była to jedna skromna, wyna­jęta willa, jedna sekre­tarka oraz grupka wolon­ta­riu­szy. Sie­dzieli w willi całymi dniami, snuli plany, dzie­lili skórę na niedź­wie­dziu, orga­ni­zo­wali kon­fe­ren­cje pra­sowe, na które nikt nie przy­cho­dził. PC pro­spe­ro­wało jak osie­dlowa restau­ra­cja, kilku sta­łych klien­tów, wieczny brak pie­nię­dzy na czynsz i prąd, ale gdyby powie­dzieć wła­ści­cie­lowi, że lepiej zamknąć biz­nes, ten by się obu­rzył. Dla niego nie był to biz­nes, ale życie. W końcu nad­szedł cios, nawet w tym malut­kim światku doszło do buntu, Jaro­sław stra­cił przy­wódz­two, przez kilka lat wege­to­wał w Sej­mie jako nie­za­leżny poseł.

To wyda­rze­nie ufor­mo­wało jego toż­sa­mość, zro­zu­miał, czego naprawdę chce. Kiedy brat dał mu w pre­zen­cie drugą par­tię, sku­pił się na tym, aby jej ni­gdy nie stra­cić. W poli­tyce jest to marze­nie nie­zwy­kłe, dla poli­ty­ków par­tie są narzę­dziem, tram­po­liną do wła­dzy albo wzmoc­nie­niem wła­dzy, gdy rzą­dzą. Wszy­scy jed­nak wie­dzą, że kie­dyś par­tia ich porzuci. Kaczyń­ski był wyjąt­kowy, odmó­wił udziału w łań­cu­chu nie­ustan­nych roz­stań, zako­chał się w roli par­tyj­nego lidera jako w pomy­śle na całe życie. Zako­chał się w doży­wot­nim przy­wódz­twie, w posia­da­niu par­tii pry­wat­nej. Wszę­dzie jest tak, że to par­tia posiada lidera, on stwo­rzył par­tię, w któ­rej lider jest wła­ści­cie­lem.

Ludwik Dorn opo­wia­dał, że ledwo powstał PiS, Kaczyń­ski wiecz­nie wer­to­wał sta­tut par­tii w poszu­ki­wa­niu miejsc dla sie­bie nie­bez­piecz­nych. Spraw­dzał, kiedy par­tia może odwo­łać szefa, jakie ciało to robi, w jakim try­bie. I dys­kret­nie się zabez­pie­czał, zmie­niał zapisy, zmie­niał ludzi. Zazwy­czaj zacho­wa­nia poli­tyka obja­śnia długi sze­reg oko­licz­no­ści, u Kaczyń­skiego liczyła się jedna, chciał pozo­stać doży­wot­nim pre­ze­sem. Ten cel wyja­śniał, dla­czego rzą­dząc, robił to, co robił. Wszyst­kie wyda­rze­nia w epoce rzą­dów Kaczyń­skiego w tle miały kon­so­li­da­cję par­tii oraz obronę wła­snej pozy­cji. Podob­nie wszyst­kie decy­zje, gdy PiS był w opozy­cji, sku­pione były wokół nie­ty­kal­no­ści osoby pre­zesa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki