Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Czas gniewu” to kontynuacja „Po południu”. Kolejny tom historii polskiej polityki, obejmujący lata 1996-2005. Głównymi bohaterami są politycy Sojuszu – Miller i Kwaśniewski, których konflikt zniszczył lewicowe imperium. W tle są liderzy rządu AWS-UW – Buzek, Krzaklewski i Balcerowicz. Oraz Lepper, który okazał się jedną z najważniejszych postaci w dziejach polskiej polityki.
Jak pisze Rober Krasowski: Kiedy się patrzy na tamte lata, niemile uderza obserwacja, że miałkość polityki nie obniżyła jej atrakcyjności. Była bez znaczenia, bez ciężaru, jednak nie wiało zeń nudą. Zwłaszcza pojedynek o dominację na lewicy - między Kwaśniewskim a Millerem - miał w sobie porywającą dramaturgię. Do ostatniej chwili nie było wiadomo, kto w tej grze jest nadmuchaną wielkością, a kto wielkością prawdziwą. Odpowiedź na to pytanie padnie pod koniec książki, ale w trakcie pisania nachodziło mnie często zdumienie, jak wiele energii poświęciliśmy w końcu tak błahej sprawie. Kwaśniewski czy Miller? Po latach ich wojna jest burzą w szklance wody. Rywalizacją, w której ważą się losy, ale nie nasze, lecz tylko obu tych panów. Bili się o swoją sławę, o swoją pozycję.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Przedmowa
Głównym bohaterem tej książki są politycy Sojuszu. Niełatwo o nich pisać, poczucie osaczenia sprawiło, że z życia wewnętrznego partii niemal nic nie wychodziło na zewnątrz. Żadne środowisko nie zostawiło po sobie tak mało wspomnień, wywiadów rzek, osobistych relacji zza politycznych kulis. Żadna partia nie zasłoniła się przed mediami tak szczelną zasłoną. Wątłość świadectw sprawiła, że książka powstawała powoli. Ciągle towarzyszyło mi poczucie, że zebrany materiał nie pozwala poprowadzić gęstej i wartkiej narracji. Niejeden czytelnik uzna, że to nie jest defekt, że w opisie polityki żywość akcji czy soczystość szczegółów nie jest wcale potrzebna, że cenniejsza jest interpretacja, analiza, opinia. Ale to nieprawda, realna polityka jest wartka, tętni emocjami, ludzkimi konfliktami. Jeśli jej opis nie jest podobny – nie jest wartki, nie jest gęsty od emocji – to znaczy, że nie jest opisem polityki, lecz publicystyką. Zwykle mieszamy oba porządki, jednak dzieli je przepaść. Polityka jest tym, co robią politycy, czyli ludzie mający władzę. Natomiast publicystyka jest refleksją nad własną epoką. Ona nie opisuje polityków, lecz ich poucza. Nie próbuje ich zrozumieć, lecz ich rozliczyć.
Ta książka nie ma publicystycznych ambicji. Nie moralizuje, nie mądrzy się, nie oczekuje od polityki zbyt wiele. Akceptuje ją taką, jaka jest. Opisuje ludzi, którymi silniej miotają ambicje niż troska o kraj. I z tą postawą się godzi. Publicysta powie, że książka lansuje pesymistyczną wizję polityki, że akceptuje jej cynizm, jej brutalność. To prawda, ale też próbuje im zakreślić dopuszczalne granice. Stara się odróżnić sytuacje, w których są one zawodową koniecznością, od tych, w których są niepotrzebną słabością. Czytelnik pod koniec książki zobaczy, że mimo programowej wyrozumiałości wobec polityków ich ostateczna ocena będzie surowa. Jednak nie dlatego, że mieli wady, ale ponieważ nie mieli zasług. W przeciwieństwie do pierwszych solidarnościowych władców nauczyli się nosić koronę, nie spadała im z głowy co chwila. Sprawnie udawali dojrzałych władców, lecz o rządzeniu pojęcie nadal mieli marne.
Pierwszy tom miał sporo recenzji, ale najbardziej poruszyła mnie ta, która nie została opublikowana, lecz którą usłyszałem od doświadczonego dziennikarza. Powiedział: „Bardzo to interesujące. Ale skąd pan to wszystko wie? Dlaczego mam panu uwierzyć?”. Pytanie mnie zaciekawiło. Nie przyszło mi wcześniej do głowy, że dla czytelnika ważne są nie tylko tezy książki, ale również ich geneza. Odpowiedź na to pytanie wymagała opisu osobistych doświadczeń, a raczej osobistych porażek na drodze do zrozumienia polityki. W 1991 roku zostałem dziennikarzem, kilka lat spędziłem w Sejmie, biegając za politycznym newsem. To była epoka, w której władza nie była otoczona tak grubym murem jak dziś, owszem, do premiera niełatwo było się dostać, ale liderzy partii, marszałek Sejmu czy ministrowie byli na wyciągnięcie ręki. Z nimi nie tylko się robiło wywiady, z nimi się gawędziło, jadło obiady, popijało. Już wtedy mnie zdziwiło, że wiedzą o polityce tyle samo, co dziennikarze. Podobnie jak oni głównie plotkują, udają szachistów, którzy prowadzą misterną grę, a dzień później są zaskoczeni przebiegiem wydarzeń. Nie trzeba było długiego czasu, aby zrozumieć, że nie oni są reżyserami polityki.
Zacząłem szukać prawdziwej sprężyny. Filozoficzne wykształcenie pchnęło mnie w stronę rozważań teoretycznych, zacząłem szukać substancji polityki nie w ludziach, lecz w instytucjach oraz w ideach. Czyli w politologii i w filozofii politycznej. Po latach wysiłek porzuciłem, lektury były ciekawe, ale z realną polityką miały niewiele wspólnego. Albo szybowały zbyt wysoko nad ziemią, albo ryły zbyt daleko od centrum wydarzeń, wykopując nieważne detale. Wróciłem więc do polityków, ale rozmawiałem już tylko z tymi, których można uznać za sprawców. Rozmawiałem bez pośpiechu, bez mikrofonu, bez natarczywego wypytywania. Szukając nie tyle konkretów, ile esencji ich doświadczenia. Wszyscy opowiadali podobną historię, dowodzili, że przeżyli wielką przygodę, jednak szczegółów tej przygody nie potrafili odtworzyć. Koloryzowali, bo nauczono ich wierzyć, że władza to wielka rzecz, byli więc zawstydzeni, że sami tego nie doświadczyli. Czuli, że realne decyzje zapadły gdzieś obok nich, ale nie chcieli się do tego przyznać. Tracąc urząd, odkrywali, że cała władza przeciekła im przez palce. Nie wiedzieli, że wszystkim przeciekła podobnie, tak jak całej ludzkości mija własne życie – niby jesteśmy jego panami, jednak toczy się ono samo, raczej bezładnie, raczej bez sensu.
W opowieściach polityków najbardziej uderzająca była ich umysłowa niezdarność. Mało kto z otaczającego świata rozumie tak mało jak ci, którzy uchodzą za jego władców. Wewnętrzne gry pochłaniają ich całą uwagę. Nie mają nawet czasu, by się rozejrzeć dookoła. Od momentu rozpoczęcia politycznej kariery skupieni są na walce o życie – na przetrwaniu w swoim regionie, w swojej koterii, w fotelu szefa partii czy szefa rządu. Po latach potrafią patrzeć jedynie pod nogi. Udają przed światem, że głowy mają w chmurach, że patrzą daleko i szeroko, ale wystarczy ich spytać, co takiego w tych chmurach widzą, aby usłyszeć same banały. Nawet bardzo inteligentni ludzie, gdy trafią do polityki, przestają postrzegać rzeczywistość. Tak mocno żyją dniem, tygodniem, wczorajszą intrygą, jutrzejszą reakcją. Nie analizują wydarzeń, nie obserwują przeciwników, nie mają planów, nie mają refleksji. Mają tylko odruchy. Jak proste organizmy – uciekają przed bólem, przed ryzykiem, przed zagrożeniem. Są piekielnie inteligentni tylko wtedy, gdy mówią o ludzkiej naturze, o jej słabościach, o jej defektach. Gdy pytamy polityka o postaci z bezpośredniego otoczenia, dostajemy portrety bardzo dojrzałe i bardzo głębokie. Bo są to potencjalni rywale. Jednak to kraniec ich pola widzenia.
Poznawszy ten horyzont, postanowiłem napisać historię polskiej polityki, która nie wznosi się ponad horyzont tych, którzy realnie ją tworzą. Nie potępia zachowań jej bohaterów, ale też ich nie upiększa. Odtwarza prawdziwe motywy, nie zaś hasła, którymi próbują dodać sobie powagi. Podobnie piszą o politykach Anglicy, Włosi, Francuzi czy Niemcy. W Polsce wolimy bajkową konwencję – patos troski o kraj, mozół walki o reformy. Lubimy też przypisywać sobie osiągnięcia, które nie były wysiłkiem polskiej polityki, lecz decyzją Zachodu. Szczery opis polityki wydaje się nam zbyt demaskatorski, zbyt groźny dla świeżej demokracji. Historię pisze się nad Wisłą raczej gwoli morału niż gwoli prawdy. W intencji naprawy polskiej polityki niż jej rzetelnego opisu.
Może przyjąłbym tę perspektywę, gdybym wierzył w naprawę polskiej polityki. Ale nie wierzę. Nie wykluczam jej, lecz też nie zakładam. Polska polityka od 1989 roku jest konsekwentnie przeciętna. Wyjątek stanowili przychodzący z zewnątrz ekonomiści – zwłaszcza Balcerowicz i Hausner. Ten tom jest głównie o nich. Jedynie im się czegoś chciało, jedynie oni swoje marzenia potrafili przekuć w poważne projekty. Politycy nie dali im wsparcia, więc ich ambicje umarły w szufladach. Po latach widać rozmiar straty. Balcerowicz w dziejach polskiej demokracji był jedynym przypadkiem wielkiej ambicji. Miał marzenie, miał odwagę, miał kompetencje. Gdyby Polska poszła za nim, byłaby krajem politycznie większym. Dużo większym, trochę ze snów braci Kaczyńskich. Z kolei gdyby Polska poszła za Hausnerem, miałaby powód do moralnej dumy. Uleczyłaby społeczeństwo. Jednych nauczyłaby pracować, innych otoczyła prawdziwą opieką. Jednak polska polityka nie chciała pójść ani za Balcerowiczem, ani za Hausnerem. Zlekceważyła wszystko, co miało sens, rozmach i wartość.
Kiedy się patrzy na tamte lata, niemile uderza obserwacja, że miałkość polityki nie obniżyła jej atrakcyjności. Była bez znaczenia, bez ciężaru, jednak nie wiało zeń nudą. Zwłaszcza pojedynek o dominację na lewicy – między Kwaśniewskim a Millerem – miał w sobie porywającą dramaturgię. Do ostatniej chwili nie było wiadomo, kto w tej grze jest nadmuchaną wielkością, a kto wielkością prawdziwą. Odpowiedź na to pytanie padnie pod koniec książki, ale w trakcie pisania nachodziło mnie często zdumienie, jak wiele energii poświęciliśmy w końcu tak błahej sprawie. Kwaśniewski czy Miller? Po latach ich wojna jest burzą w szklance wody. Rywalizacją, w której ważą się losy, ale nie nasze, lecz tylko obu tych panów.