O demokracji w Polsce - Robert Krasowski - ebook + książka

O demokracji w Polsce ebook

Robert Krasowski

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To kontynuacja „Po południu” i „Czasu Kaczyńskiego”.

Autor przedstawia ogólny portret polskiej demokracji. Nic nie jest takie, jakie miało być. Partie są chciwe - nie jedna, nie dwie, lecz wszystkie. Demos niemądry - nie raz, nie dwa, lecz zawsze. Elity również. Ale najciekawsze jest to, że lepiej być nie może. Bo polska demokracja nie jest gorsza niż inne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 227

Oceny
4,3 (35 ocen)
15
14
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Robert Krasowski, Czerwone i Czarne

Projekt okładki Frycz i Wicha

Korekta Agnieszka Gzylewska

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne Sp. k. ul. Walecznych 39/5 03-916 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowieckiwww.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-66219-12-0

Warszawa 2019

Przedmowa

I.

Przebieg historii politycznej III RP, opisany w trzech tomach Po południu, ujawnił wiele sprzeczności. Paradoks udanej rzeczywistości i nieudanej władzy. Fenomen bardzo utalentowanych polityków, zarazem bardzo słabych władców. Przepaść między tym, co w polityce się działo, a tym, co z niej zrozumiano. Kolejne sprzeczności i paradoksy układały się w podejrzenie, że nasze wyobrażenia na temat polityki nie pasują do realnej polityki. Rozziew najmocniej ujawnił się w wyobrażeniu, że polityka dużo może i dużo sprawia. W rzeczywistości była raczej bierna i bezsilna. W wyobrażeniu niemal wszystko zależało od niej, w rzeczywistości zależało niewiele.

Obraz polityki zawarty w Po południu nie był wyrazem uprzednich przekonań autora. Przyszedł sam, niechciany, od strony realiów. Wymusiła go niecodzienna sytuacja – długi kontakt z polityką, która już minęła. Czyli polityką odartą ze słów. Na bieżąco mamy kontakt tylko ze słowem. Władza obiecuje, opozycja straszy, media komentują. Co w tych słowach jest prawdą, możemy tylko zgadywać. Biegu realnej polityki nie widzimy, o nim tylko słyszymy. Gdzieś w tle widać coś trwalszego – jakieś wydarzenia, decyzje, ale nie ma w nich jeszcze ciężaru rzeczywistości. Ich znaczenie, ich skutki nie są jeszcze znane. Gdy Trump zostaje prezydentem, trzęsie się cały świat, ale trzęsie się od plotek, obaw i nadziei. Trzęsienie samej rzeczywistości, o ile do niego dojdzie, swoje skutki ujawni z czasem.

Upływ czasu z polityki odsiewa słowa – przechwałki władzy, kłamstwa opozycji, chybione komentarze. Na pierwszy plan wychodzą prawdziwe plany i prawdziwe czyny. Można zajrzeć za kulisy polityki, przeczytać wspomnienia, skonfrontować relacje. Sprawdzić, co politycy myśleli, czym się kierowali, co zrobili, z jakim skutkiem. I wtedy obraz polityki, zapisany w naszej pamięci, rozsypuje się w pył. Kiedy czas zamienia politykę w historię, wyłania się inny świat. Niby dzieją się w nim te same wydarzenia, niby zaludniają go ci sami ludzie, ale mają inne motywy, podlegają innym regułom, wywołują inne skutki.

Nowy świat jest zupełnie nowy. Tak jak świat Kopernika jest innym światem niż Ptolemeusza. Nie porusza się w rytmie potrzeb społeczeństwa, lecz ambicji i namiętności jednostek. Brud, cynizm i egoizm, których woń unosi się nad bieżącą polityką, w nowym świecie nie jest aurą, lecz tworzywem, z którego ten świat jest zbudowany. Bo polityka jest własnością polityków, a nie społeczeństw. A ci o swoją własność biją się jak zwierzęta o łup. Z początku rodzi to wstręt, ale kiedy się dłużej patrzy, ginie wstręt, ginie niechęć, ginie nawet zdziwienie. Reguły polityki są okrutne, ale nie bardziej niż inne prawa przyrody. Podyktowały je ludzkie słabości – władców, ale też poddanych. Słabości dobrze znane, opisane przez historyków, zanalizowane przez literaturę.

II.

Ciekawsze od samej polityki stają się z czasem złudzenia na jej temat. Ich część stanowią pomyłki zrodzone z potoku słów, których na bieżąco sprawdzić nie można. Ale większość wyrasta z czegoś głębszego. Z kurczowego oporu przed prawdą, który pojawia się zawsze, gdy w centrum uwagi staje polityka własnego kraju i własnej epoki. Ten opór nie jest zwykłym błędem umysłu, jest jego protestem. Odmową przyjęcia do wiadomości obrazu realnej polityki. Odmową, która polityce towarzyszy od zawsze.

Uprawianie polityki oraz myślenie o polityce wyrastają z dwóch różnych porządków. Polityka realna, czyli wychodząca spod rąk polityków, jest owocem politycznego rzemiosła. Natomiast polityka wyobrażona jest społecznym buntem przeciw naturze tego rzemiosła. Pierwszą politykę rodzą realia władzy, drugą obywatelskie pasje. Opis polityki realnej portretuje władzę taką, jaką jest, polityka wyobrażonej taką, jaką powinna być. Pierwsza ujawnia porażkę polityki jako narzędzia kierowania losem społeczeństw, druga w tak rozumianą politykę nadal głęboko wierzy.

Dlatego obywatel realnej polityki nie widzi i dostrzec nie może. Wierzy w inną, lepszą równie mocno, jak inni wierzą w Boga. To go czyni odpornym na fakty. Obywatel broni swoich wyobrażeń wytrwale i zaciekle, wbrew doświadczeniu i wbrew logice. Chętnie zagląda za kulisy polityki, ale równie chętnie zapomina, co tam zobaczył. Bo nie szuka dowodów na to, że jego boga nie ma, ale potwierdzenia, że on tam jest. Że w polityce istnieją narzędzia budowy lepszego świata. I że możliwość tej naprawy jest na wyciągnięcie ręki.

III.

Opis wyobrażeń politycznych prowadzi ku elitom. To one są twórcami tych wyobrażeń. Obywatelsko najbardziej rozbudzone, poświęcają polityce mnóstwo uwagi. Budują własne diagnozy, lepią z nich większe całości, które potem zawzięcie w społeczeństwie krzewią. Robią to, bo nie chcą być bierne. Elity sprawiają, że bunt przeciw politycznemu rzemiosłu przechodzi od myśli do czynu. Stale wywierają presję na polityków – żądają, krytykują, rozliczają.

Po 1989 roku kilka razy zdołały się na polityce odcisnąć, co sprawiło, że uznano je za ważnego gracza. Nawet za współreżysera wydarzeń. Ale to nie była prawda, jedynie sypały piach w szprychy. Fałszywe wyobrażenia na temat politycznego rzemiosła nie pozwalały im sensownie włączyć się do polityki. Nie stworzyły wartościowej oferty. Rewoltowały społeczeństwo niepotrzebnie, atakowały politykę niecelnie. Buntując się przeciw brudowi polityki, elity dodawały kolejny brud. Swój własny. Bo ich pasje polityczne nosiły piętno środowiskowych defektów – narcyzmu, próżności, pychy. Elity były ulepione z podobnej gliny co politycy. Napędzała je ambicja. Oraz niepohamowana potrzeba własnej dominacji. Politycy bili się o dominację nad czynami, elity nad umysłami. Oba środowiska grały nieczysto. Politycy udawali, że walczą o dobro wspólne, elity udawały, że wiedzą, na czym to dobro polega. Światy polityki realnej i polityki wyobrażonej w swych mechanizmach nie były bardzo odległe.

IV.

Ta książka opisuje obie twarze polityki na polskim przykładzie. To wąski wycinek, zarówno przestrzeni, jak i czasu. Ale ten wycinek jest naszym jedynym doświadczeniem. Każdy wysiłek uchwycenia ogólniejszych praw rodzić się musi z obserwacji własnego podwórka. Z wiedzy lokalnej, z obserwacji cząstkowej. Keynes zauważył złośliwie, że doświadczenie dwóch pokoleń ludzie traktują jako synonim wieczności. Ironia celna, ale innej drogi nie ma. Chcąc zrozumieć politykę w ogóle, oglądać ją musimy w szczególe.

Wielu czytelników uzna, że patrząc na polskie podwórko, zobaczyliśmy jedynie polskie podwórko. I to jedynie w przejściowym okresie. Być może. Ale kto zechce, zobaczy więcej. Nasz region przez dziwność swoich losów jest niezłym miejscem poznawania świata. Choć leży na peryferiach, wiele rzeczy jaśniej tu widać. Kiedyś wyraźniej widać stąd było carat, potem nazizm, wreszcie komunizm. A dziś liberalną demokrację. A widać ją wyraźniej, ponieważ pamiętamy, jak żyło się bez niej. Możemy sprawdzić, co naprawdę w polityce zmieniła.

Dla Zachodu jesteśmy barbarzyńcami, którzy dopiero dostali do ręki nowoczesne narzędzia, więc nigdy nas nie spytają o ich ocenę. Jeśli coś nam się nie udaje, obwiniają nas, a nie narzędzia. Mają sporo racji. Co nie zmienia faktu, że my z kolei, patrząc na miałkość polskiej polityki, dostrzec możemy, że jest ona cząstką miałkości powszechnej. Zachód jej nie widzi, bo uciekł w politykę wyobrażoną. Karmi się planami, strategiami, koncepcjami. W każdej wielki sukces czeka za pierwszym rogiem historii. Wystarczy kilka ruchów. Jednak tych ruchów nigdy nie robi.

Narodziny polskiej demokracji zbiegły się z triumfem amerykańskiej. Upadek komunizmu sprawił, że Ameryka stała się światową potęgą na miarę kilku w historii. Od tej chwili kroczymy niejako równolegle. Demokracja amerykańska przez świat, polska demokracja przez swoje małe poletko. Gdy porównamy je obie, nie mamy czego się wstydzić. Nasza polityka była marna, ale amerykańska też. Przez trzy dekady największa na świecie demokracja trwoniła swoją pozycję. Zmieniali się prezydenci, ale Ameryka niezmiennie malała. Każda kolejna kadencja był krokiem do tyłu, zarówno w polityce zagranicznej, jak i w krajowej.

V.

Kiedy Polska zaczęła przygodę z demokracją, mogła wierzyć, że dostała do ręki zaczarowaną różdżkę, zaawansowany produkt rewolucji w politycznej technologii. Po latach wiadomo, że to było złudzenie. Nie dlatego, że Polacy owo cudo popsuli, ale ponieważ różdżki nie było. Demokracja nie pociąga za sobą lepszej polityki. Ani w Polsce, ani gdzie indziej. Bo demokracja z polityką przegrała. Przyniosła społeczeństwom liczne korzyści, ale natury polityki zmienić nie zdołała. Nie wzięła polityki pod swój but, ale sama została wzięta pod niego.

Polityka nie stała się narzędziem w rękach demokracji. To demokracja jest kolejnym narzędziem w rękach polityki. Zmieniają się epoki, zmieniają ustroje, a polityczna profesja oparła się zmianom. Tukidydes, Platon, Machiavelli, Szekspir, Marks, Pareto, Weber – każdy z nich opisał realną politykę swojej epoki. I wszystkie portrety były do złudzenia podobne. Również portret dzisiejszej nie wykroczył poza tamte kontury.

Te kontury, owa wieczna natura polityki, stały się głównym przedmiotem książki. One są tym, co prawdziwe. Resztę stanowią historyczne maski, jakie polityka przywdziewa. Dziś nosi ona maskę demokracji, co sprawia, że wszyscy w polityce szukają jej demokratycznego makijażu – haseł, idei, obietnic. Tak mocno skupiają się na nich, że pod maską nie widzą twarzy. Nie widzą realnej polityki. Czyli walki o władzę, która wraz z sukcesem zamienia się w walkę o utrzymanie władzy. Walki, w której idee, moralność czy dobro społeczne są tylko narzędziem.

VI.

Co na to powie czytelnik? Niejeden stwierdzi, że brakuje mu wymiaru moralnego. Że opis pomija wartości, idee, sprawy. To prawda. Jednak nie dlatego, że autor je lekceważy. Ale ponieważ mimo szeroko otwartych oczu ich obecności nie dostrzegł. W realnej polityce nie zarysowały swojego znaczenia. Również recenzent powinien mieć to na uwadze. Zanim zgłosi pretensję do książki o Księżycu, że nie wspomniała o tlenie, niech przedstawi dowód, że tlen na Księżycu istnieje. Ale dowód uczciwy. Czyli dowód na istnienie tlenu, a nie na istnienie potrzeby tlenu. Bo tak wygląda pisanie o wartościach w polityce. Autorzy słusznie zakładają, że kręgosłup moralny jest polityce potrzebny. Ale od tej myśli przeskakują do zupełnie innej – że polityka ten kręgosłup posiada. Nic bardziej mylnego. Realność potrzeby czegoś wcale nie dowodzi istnienia tego czegoś.

Mieszkańcy demokracji zbyt pospiesznie uwierzyli, że polityka została ujarzmiona. Że demokracja zmieniła ją w udomowione zwierzątko. Dawny lew stał się koniem, pokornym i pracowitym. Nie lubi już smaku krwi, woli koniczynę. Kto chce wierzyć w podobne opowieści, niech wierzy. Ale ta książka nie jest dla niego. Nie podziela ona liryzmu swojej epoki, nie mruczy pogodnych kołysanek. Lwy opisuje jako lwy. Nie potępia ich ani nie usprawiedliwia. Po prostu opisuje. Skąd się biorą, jak się rozwijają, kiedy zaczynają polować, czy ofiar szukają z głodu, czy z radości zabijania. To, co myślą o nich antylopy, do wiedzy o lwach niczego nie wnosi. To, o czym marzą antylopy, również. W ogóle co to za pomysł, aby o lwy pytać antylopy?

Kto chce zrozumieć zachowania władzy, patrzy na władców, a nie słucha podanych.

VII.

I sprawa ostatnia. Książka nie opisuje bieżących wydarzeń. Ale je tłumaczy. Bo to, co się w Polsce dzieje, ilustruje główne tezy książki. Partię traktującą władzę i państwo jak własność prywatną. Zarozumiałe elity, które nic nie pojmują z polityki, przez co są niezdolne stawić jej czoła. Zdezorientowany demos, miotający się w kręgu niemądrych decyzji. I obojętną na nich wszystkich rzeczywistość. Konflikt przeżywany przez wielu jako apokalipsa nie jest niczym nowym. Jest kolejnym rozdziałem tego, co zawsze. Może bardziej gorącym. Ale nawet to nie jest pewne.

Rozdział I  

Pierwsze zarażenie

Przed 1989 rokiem opozycja kontaktu z polityką raczej nie miała. Nie była typową opozycją, nie biła się o władzę. To był kraj komunistyczny, rządzić mogła jedynie PZPR, której prawo do rządzenia przyznał nie naród, ale władca imperium, czyli rosyjscy komuniści. Nawet zmiana szefa partii wymagała zgody ze strony Moskwy. Po co w takim kraju powstała opozycja? Gdyby ją spytać, nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. Powstała w celach doraźnych, jej kolejne kształty rodziły się od przypadku do przypadku. Z początku były to kółka dyskusyjne albo małe organizacje niosące pomoc ofiarom politycznych represji.

Z czasem opozycja zwiększyła swą masę. Po co? Nadal nie było to jasne. Władzy wziąć nie mogła. Wpływać na nią również. Mogła ją tylko krytykować, ale musiała to robić z umiarem, aby nie pchnąć ludzi do buntu. Trochę pomagała ofiarom władzy, ale jej możliwości były niewielkie. W porównaniu z dzisiejszymi instytucjami – Caritasem czy Wielką Orkiestrą – w udzielaniu pomocy była skromnym detalistą. Owszem, stworzyła niezależny obieg książek, co było ważne, ale do tego niepotrzebna była opozycyjna otoczka. Po co zatem istnieli, po co działali? Dla siebie. Działali nie dlatego, że mieli coś do zrobienia, ale ponieważ nie potrafili bezczynnie stać. Ich krajem rządziła władza despotyczna i niesuwerenna. Więc wychodzili z domu i konspirowali.

Nie chcieli kolejnego powstania, bo dobrze wiedzieli, że się zakończy rosyjską inwazją. Ale nie chcieli też, aby społeczeństwo do PZPR przywykło. Żeby zapomniało, kto Polską rządzi. Z czasem sprzeczności rozwiązały się same. Życie zrodziło kształt oporu, który polegał na sprowadzaniu represji na samych siebie. To nie był świadomy cel, gdyby tak go im opisać, byliby mocno zdziwieni. Niemniej tak właśnie działali. Posuwali się na tyle daleko, aby władza ich wsadzała do więzień. A szli do tych więzień po to, aby przypomnieć społeczeństwu, kto Polską rządzi.

Daniel Passent pisał złośliwie, że opozycjoniści biją głową w mur nie po to, aby go rozbić, ale pochwalić się guzem. Miał rację. Co nie znaczy, że rację mieli komuniści. Opozycję postrzegali jako radykałów, którzy nie potrafią zrozumieć wyroków historii. Sobie natomiast przypisywali rolę patriotów chroniących Polaków przed Moskwą. Ale to był fragment prawdy, bardziej dla komunistów wygodny. Cała prawda była mocno kompromitująca. Owszem, PZPR chroniła Polaków przed Moskwą, zarazem Moskwa chroniła PZPR przed Polakami. To rosyjskie czołgi przyniosły partii władzę, to one w razie buntu miały pomóc znowu. Patronat Moskwy był geopolityczną koniecznością, którą PZPR witała z dużą przyjemnością. Moskwa nie była dla niej okupantem, lecz sojusznikiem. Czasem natrętnym i męczącym, ale sojusznikiem.

Opozycja biła głową w mur, aby o tym przypomnieć. Podobna była strategia Nelsona Mandeli i wielu opozycjonistów tamtej epoki, którzy złą władzę nauczyli się delegalizować nie społecznym buntem, ale własnym cierpieniem. Rodziło to heroizm nieco teatralny, niemniej odpowiedzialny. Omijający z dala świat polityki. To były protesty obywatelskie, a nie polityczne. To była krytyka władzy, ale bez wyciągania ręki po władzę.

I tak trwało do sierpnia 1980 roku, kiedy fala strajków zalała kraj, zamieniając opozycyjne grupki w organizacyjnego giganta. Na kilkanaście miesięcy zmieniło to logikę ruchu, bo gigant z natury ma polityczne znaczenie. Ale po stanie wojennym opozycjoniści powrócili do dawnych ról. Nadal byli obywatelami, którzy odmawiali władzy moralnego uznania. Nawet w chwilach, gdy „Solidarność” miała większe znaczenie, nie było w niej wiele miejsca na politykę. Przywódca był jeden, górował nad innymi talentem i sławą, więc decydował o wszystkim. Reszta miała status doradców. Istniały środowiskowe gry, walki o wpływy, spory o strategię, ale były to raczej pozory politycznego życia. Bo nie ma polityki tam, gdzie nie ma ani władzy, ani aparatu, ani pieniędzy. Ludzie, którzy działali w opozycji, mogli liczyć na sławę i szacunek. Nic więcej. Ich motywy były obywatelskie, ich pasje były obywatelskie, ich nagrody były obywatelskie. Tylko w marzeniach mogły się rodzić polityczne ambicje.

Wszystko zmieniło się w 1988 roku. Słaniająca się PZPR zgłosiła się do opozycji z ofertą wejścia do gry. Z ofertą pełną: legalizacji opozycji, jej udziałem w wyborach, a potem we władzy. Opozycja się zgodziła i nagle przez obywatelski organizm popłynęły pierwsze polityczne prądy. Nowe energie, nowe siły, ale też nowe prawa. Z początku nikt ich nie zauważył, opozycja skupiona była na nowych wyzwaniach i nowych ryzykach.

Pierwszym efektem działania niewidzialnej ręki polityki było zaostrzenie konfliktów. Wiosną 1989 roku, kiedy opozycja układała listy wyborcze, doszło do ostrego sporu. Przegrał go przyszły premier Mazowiecki. I zareagował w sposób niezwykły, odmówił startu w wyborach. Czy spór był merytoryczny? Na pewno. Ale nie był to pierwszy merytoryczny spór w kierownictwie opozycji. Jednak dopiero ten doprowadził do tak ostrej reakcji. Rodząca się polityka od razu obejmowała władzę nad opozycją. Chwilę potem ruszyła lawina kolejnych konfliktów. Każdy z nich był merytoryczny – co robić ze zwycięstwem wyborczym, czy brać władzę, w koalicji z kim, kto ma zostać premierem. Każdy jednak wykopywał podziały głębsze niż dawniej. Dwa miesiące po wyborach główni gracze prowadzili przeciw sobie zażarte wojny. Nie ujawniali ich jeszcze publicznie, ale obóz solidarnościowy był już wewnętrznie zrewoltowany. Wszyscy mieli poczucie, że biją się o sprawę. Wszyscy kierowali się dobrem ojczyzny. Ale każdemu ojczyzna kazała robić co innego. Tak wiele było ojczyzn? Nie, tak wiele było ambicji. Nie ojczyzna ich rzuciła przeciw sobie, lecz polityka.

Siła polityki swoją drapieżną naturę ujawniła w osobie pierwszego premiera. Nie dlatego, że był mniej odporny. Czas pokaże, że był bardziej odporny niż koledzy. Niż Wałęsa, niż Kaczyński. Jednak on pierwszy dotknął władzy, więc on pierwszy się zaraził. Kilka dni po mianowaniu premierem sześćdziesięciodwuletni Mazowiecki był nie do poznania. Przez całe życie lojalnie działał w opozycyjnej drużynie, ale zostawszy premierem, drużynę odsunął. Twardo, brutalnie. Na kluczowe fotele mianował bliskich kolegów albo ludzi całkowicie nieznanych. Chciał mieć pewność, że nikt w rządzie nie będzie ulegał wpływom jego konkurentów – Wałęsy lub Geremka. W jego intencji była to obrona podmiotowości premiera, ale skutki wybiegły daleko poza jego intencje. Rząd, który miał historyczne cele, budowę demokracji i rynku, na starcie wywołał wojnę z całym swoim obozem.

Mazowiecki nie słuchał nikogo. Zanim Sejm uchwalił skład jego rządu, zdążył zerwać kontakty z Wałęsą i z Geremkiem, z opozycyjnymi liderami, ze związkiem „Solidarność”, z klubem parlamentarnym. Niszczył jedność własnego obozu, aby wzmocnić swoją pozycję. A gdy jedność pękała, oskarżał o to innych. Nie był to cynizm. Premier miał szczere poczucie, że wszystko robi dla dobra kraju. Jak wielu władców dobro kraju utożsamił z samym sobą. Czuł się gwarantem reform. Jedynym odpowiedzialnym za Polskę. Jedynym, który wie, jak stąpać po kruchym, komunistycznym lodzie. Do dziś powtarzają to jego obrońcy, nawet nie słysząc, co mówią: tylko Mazowiecki potrafił…, tylko on dawał reformom osłonę…, inni byli ryzykiem dla kraju… Do demokracji takie strofy niezbyt pasują.

Wytrzyjmy z tej opowieści dane osobowe, bo nie są ważne. Na miejscu Mazowieckiego inni postąpiliby podobnie. Spójrzmy na same praktyki. Zobaczymy polityka, który jeszcze chwilę temu był bezinteresownym opozycjonistą. Ale wyniesiony do władzy, zaczął się bić o całą pulę, włącznie z prezydenturą. Wszystkie wpływy chciał przejąć dla siebie. Zasługi z dawnych lat przestały się liczyć. Geremkowi odmówił kierowania dyplomacją, choć ten był do tej funkcji stworzony. Fotel dostał nieznany profesor. Podobnie było z gospodarką. Mazowiecki o Balcerowiczu nigdy nie słyszał. Na kluczowy fotel, w apogeum kryzysu, zaryzykował osobę, o której nie wiedział nic. Z obawy, że opozycyjni ekonomiści okażą się lojalni wobec jego rywali. No i sprawa najważniejsza, czyli Wałęsa. Został odsunięty od razu. Brutalnie i bezwzględnie. Lider „Solidarności” skład rządu poznał po fakcie. Program również. W exposé nazwisko Wałęsy nie padło. Potem już nie było inaczej. Ani jednej decyzji – w ciągu całej kadencji – Mazowiecki nie skonsultował z Wałęsą. Zerwał z nim wszelkie kontakty. Odrzucił dawną opozycyjną hierarchię. Nowe czasy miały nowego lidera, któremu należało się wszystko.

Nie była to logika intencji Mazowieckiego, jednak taka właśnie była trajektoria jego czynów. Mazowiecki wpuszczony do politycznej maszyny poruszał się nie tak, jak chciał, ale jak ona go prowadziła. Nie miał doświadczenia, obywatelem był wielkim, ale politykiem średnim, więc się szybko pogubił. Nie on jeden. Chwilę później nowymi torami pędzili wszyscy dookoła, bijąc się o pozycję w nowym rozdaniu. Wałęsa coraz mocniej uderzał Mazowieckiego. Zaś młodsze pokolenie całkowicie odrzuciło skrupuły. Kaczyński oskarżał Mazowieckiego i Geremka o współpracę z komunistami. Michnik dowodził, że Jaruzelski jest filarem demokracji, natomiast Wałęsa jako prezydent będzie jej grabarzem. Kilka miesięcy polityki wystarczyło, aby argumenty zamieniły się w miecze. Kilka miesięcy sprawiło, że wszyscy przemówili nie swoimi głosami. Ci, którzy cenili Wałęsę, teraz nim straszyli, ci, którzy zwalczali Jaruzelskiego, teraz go bronili, ci, którzy wybrali Mazowieckiego, teraz ogłaszali go największym złem.

Kto chce, może ważyć tamte racje. Szukać lepszych i gorszych. Gmerać w śmietniku zmyślonych oskarżeń w nadziei, że znajdzie prawdziwe. Ale nie warto. Nadejście polityki wszystkimi rzucało o ściany. Mazowieckim, Wałęsą, Kaczyńskim, Geremkiem. Nie tak miało być. Miała być jedna drużyna, jeden wysiłek i jeden cel, czyli zmiana systemu. Ale polityka posiała nieufność. Kazała kalkulować. Zrodziła ambicje, nad którymi nie potrafili zapanować. Ale też nie mogli, bo taka jest natura profesji.

W dniu wzięcia władzy zaczęła się zaciekła wojna o związek zawodowy, o klub poselski, o komitety obywatelskie, o gazetę, o znaczek „Solidarności”. Nie było w tej szamotaninie lepszych i gorszych. W szczególności nie było w niej postaci ewidentnie złych. Cała awantura, wielka solidarnościowa wojna domowa była nieuchronna. Polska opozycja była zbyt silna. Ze zwycięskiej wojny trojańskiej wróciło zbyt wielu okrytych sławą bohaterów. Aby się podzielić władzą, musieli się wpierw wymordować. Porządek w solidarnościowym obozie zapanował dopiero po piętnastu latach, kiedy Kaczyński i Tusk wszystkich dawnych bohaterów zepchnęli ze skały. Historia obozu solidarnościowego po 1989 roku to pożeranie ruchu obywatelskiego przez politykę. Niszczenie struktury antypolitycznej przez polityczną. Niszczenie przyjaźni, pamięci zasług, wspólnoty celów. Nostalgiczne pytanie – „czemu się podzieliliśmy” – jest bezsensowne. Bo musieli. Z pozoru racjonalne pytanie – „kto zawinił” – też nie jest mądrzejsze. Bo nie było winnego. W ogóle poczucie, że stało się coś złego, jest bezzasadne. Podobnie jak poczucie wstydu z powodu „polskiej anarchii”. Z kokonu ruchu obywatelskiego wyłaniało się nowe, drapieżne życie zwane polityką. Kipiące ambicjami, brutalnością, bezwzględnością. „Wojna na górze” nie była porażką polityki. Była jej narodzinami. Z całą jej obrzydliwością – powiedzą jedni. Z całym jej drapieżnym urokiem – oznajmią drudzy.

Dalsze rozdziały pokażą, że sprawa jest daleko ważniejsza niż historyczna dyskusja. Spór dotyczy natury polityki. Czy jest nią brutalna walka o władzę, która zdziera z polityki maskę odpowiedzialności i troski? Czy odwrotnie? Odpowiedzialność i troska są naturalnym stanem polityki, a brutalne wojny o władzę są tylko marginesem, przejściową chorobą, która czasem politykę dopada. To jest właśnie kwestia kluczowa dla zrozumienia polityki. Która jej twarz jest prawdziwa, a która na pokaz? Odpowiedź, że prawda leży pośrodku, zwykle jest najlepsza. Ale nie w tym przypadku. Tu mamy inną sytuację poznawczą. Trzymamy w ręku zdjęcie jakiegoś przedmiotu. I musimy się zdecydować, gdzie jest góra, gdzie jest dół. Jak trzymać zdjęcie, aby móc jego treści poprawnie zinterpretować. Jeśli na zdjęciu widzimy żółwia, obracamy zdjęcie tak, aby stał na łapach. Jeśli postąpimy inaczej – według logiki trochę tak, trochę inaczej – nie zobaczymy realnego żółwia w jego realnej sytuacji życiowej. Nie zrozumiemy, do czego służą mu łapy, a do czego skorupa. W kolejnych rozdziałach będziemy obracać zdjęcie polskiej demokracji, aby odkryć jego właściwe ustawienie. Po kolei będziemy oglądać główne fragmenty fotografii, aby w ich właściwej pozycji znaleźć podpowiedź co do całości.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.