Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pięć lat po wycofaniu się z polityki Jan Rokita przerywa milczenie. Opowiada o kulisach polskiej polityki. Ujawnia szczegóły z życia wewnętrznego Platformy, kreśli psychologiczny portret Tuska, analizuje zachowania braci Kaczyńskich. Na kartach jego książki często pojawiają się także Michnik, Kwaśniewski, Miller, Mazowiecki, Geremek. Jednak głównym bohaterem jest przypadek. Bo to on, zdaniem Rokity, rządzi polską polityką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Copyright © Jan Rokita, Czerwone i Czarne
Projekt graficzny FRYCZ I WICHA
Redakcja Cezary Michalski
Redaktor prowadzący Katarzyna Litwińczuk
Korekta i indeks nazwisk Małgorzata Ablewska, Katarzyna Szol
Skład Tomasz Erbel
Wydawca Czerwonei Czarne sp.zo.o. Rynek Starego Miasta 5/7 m. 5 00-272 Warszawa
Druk i oprawa Drukarnia Colonel ul. Jana Henryka Dąbrowskiego 16 30-532 Kraków
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki
ISBN 978-83-7700-115-8
Konwersja do formatu epub: [email protected]
Warszawa 2013
Książkę wydrukowano na papierze Creamy 80 g. vol 2.0
Zostałem ściągnięty do Komitetu Obywatelskiego na spotkanie 18 grudnia 1988 roku, w nagrodę za jakieś przemówienie, którego przypadkiem wysłuchał Geremek i uznał za błyskotliwe. To było w Warszawie, przy ulicy Żytniej. W dziwnym miejscu chyba budującego się kościoła, który jednak sprawiał bardziej wrażenie zapuszczonej ruiny. Przyjechałem tam z Krakowa, ze środowiska, które się warszawskiej polityce przyglądało z dystansem, albo nawet sceptycyzmem. Krótko przed Okrągłym Stołem opublikowałem tekst, głoszący, że to Józef Mackiewicz byłby najwłaściwszym patronem dla antykomunistycznej opozycji. W latach osiemdziesiątych – trochę pod wpływem lektur Mackiewicza i Besançona ukształtowałem sobie pogląd, że komunizm, także w wersji PRL-owskiej, to w polityce absolutne zło. I że z tym złem trzeba się rozprawić. A opozycyjna Warszawa była miękka, kunktatorska, niezdarna i pełna intryg. Zobaczyłem to na własne oczy na tym zebraniu. I napisałem z niego poważną, choć lekko zgryźliwą relację dla „Arki”. Wieszczyłem wtedy dwa niebezpieczeństwa, stojące przed właśnie co zawiązanym gremium. Po pierwsze – rozłamu ruchu solidarnościowego, jeśli Geremek z Mazowieckim zechcą zmonopolizować kontrolę nad Komitetem. A to nie było trudne, skoro owo gremium składało się z aktorów, pisarzy i akademickich profesorów, ani nie rozumiejących polityki, ani nie umiejących jej poprowadzić. A po drugie, kapitulanckiej ugody z komunistami, która doprowadzi do ludowych zamieszek. Bałem się, czy w ten sposób nie sprowokują jakiejś ruchawki, która będzie nie tylko przegrana, ale zdyskredytuje prawdziwie antykomunistyczny nurt opozycji. Pasjonowała mnie wtedy historia czasu poprzedzającego powstanie styczniowe i przed oczami miałem piekło, które wywołał Wielopolski. W tej relacji dla „Arki” po raz pierwszy w życiu delikatnie polemizowałem z Adamem Michnikiem, który wtedy na Żytniej postawił tezę, iż nowo tworzący się Komitet musi odciąć się od radykalnych nurtów opozycyjnych, aby zyskać wiarygodność w negocjacjach z komunistami. Zapadła mi zwłaszcza w pamięć taka jego mocna fraza, że „trzeba postawić na to, że w aparacie komunistycznym zrodzi się myśl patriotyczna, i to nawet jeśli ktoś uważa, że jest na to tylko 5 procent szans”. Ja się raczej zgadzałem z Kołakowskim, który na tym zebraniu argumentował, że komunizm jest niereformowalny i – owszem – można z nim paktować, ale tylko przy założeniu jak najgorszych intencji przeciwnika. Więc wracałem z Żytniej do Krakowa z pewnym niepokojem, że w Warszawie takie założenie może już być nieaktualne. Ale wszystko to byłoby relacją kompletnie nieprawdziwą i jednostronną, gdybym nie powiedział rzeczy najważniejszej. Wracałem przede wszystkim absolutnie zachwycony tym, że „Solidarność” w końcu ma szansę zrzucić nieznośne ubranko związkowo-dysydenckie i włożyć porządny, powiedziałbym nawet – klasyczny, garnitur realnej polityki. Widziałem po prostu, że na moich oczach zmartwychwstaje narodowa, polska polityka. Taka, jaką kiedyś w Krakowie robili stańczycy i jaką znałem tylko z historycznych i filozoficznych książek. No i w jakiej strasznie chciałem uczestniczyć.
Nie wierzyłem. Miałem z Wałęsą traumatyczne przeżycie, jeszcze jako chłopak, student, enzetesowiec. I ono na długo zaważyło na moim późniejszym postrzeganiu Wałęsy. Widziałem mianowicie Wałęsę na zjeździe „Solidarności” w 1981 roku. Uczestniczyłem w jego spotkaniu z delegatami Małopolski w hali Olivii. Tam wygłosił kilkunastominutowe przemówienie, którego główna myśl była taka, że dąży do takiej Polski, w której każdy rolnik będzie miał swojego robotnika. Rolnik będzie dostarczał swojemu robotnikowi jedzenie, a robotnik dostarczy rolnikowi maszynę. I to miał być podstawowy cel „Solidarności”. Ja to zapamiętałem jako doświadczenie wstrząsające. W kręgu krakowskich studentów z NZS uważaliśmy wtedy, że Wałęsa jest… delikatnie mówiąc, mało rozgarnięty. A władza w „Solidarności” wpadła w całkiem nieodpowiednie ręce. Nie spodziewaliśmy się po nim wiele dobrego.
Nie sądzę. Nie jest ograniczeniem, ale raczej przejawem zdrowego rozsądku sceptycyzm wobec przywódcy, który plecie takie rzeczy. W latach osiemdziesiątych stopniowo zmieniałem swój pogląd na Wałęsę, nabierałem do niego szacunku. Było jego twarde zachowanie w czasie internowania, była niezwykle poruszająca Nagroda Nobla, był cały ten wielki proces tworzenia się legendy, który uczynił Wałęsę ikoną polskości tamtego czasu. To nie było tak, że byłem nastawiony wyłącznie obrazoburczo. Ale wrażenie, że mam do czynienia z kimś dziwnym i myślowo jakoś pokręconym, głęboko we mnie tkwiło, a nawet pozostało do dzisiaj. Przez to znacznie słabiej działała na mnie jego charyzma, co ułatwiło mój późniejszy wybór z czasów wojny na górze. Mój ówczesny sceptycyzm wobec Wałęsy nie był jakąś klasową niechęcią inteligenta do ludu. Bo Wałęsa nie był zwykłym ludem. Miałem wrażenie, że lud nie jest jednak tak dziwaczny i myślowo pokręcony jak on.
Do bardzo antywałęsowskiego Romaszewskiego – mojego pierwszego nauczyciela polityki. Do Jana Józefa Lipskiego, który na Żytniej ostro przeciwstawił się Geremkowi i Mazowieckiemu. Także do Kuronia i Michnika, traktowanych przez komunistów jako „elementy antysocjalistyczne”. Zwłaszcza w przypadku Michnika głęboko imponujące było jego zachowanie w więzieniu, odmowa emigracji, sławny list do Kiszczaka i ostrożność względem kapitulanckich knowań episkopatu. On mi się wtedy jawił jako człowiek broniący i rozumu, i honoru, zachowujący się w sposób politycznie racjonalny, nie wchodzący w pakty z władzą z poziomu więźnia. Stąd moje zaskoczenie na Żytniej, gdy Michnik najostrzej wyrażał potępienie dla solidarnościowych radykałów i domagał się poszukiwania patriotów wśród komunistów. Byłem natomiast nieufny wobec postawy politycznej biskupów i ich doradców z kręgu Stelmachowskiego, Stommy. Podejrzewałem ich, że są gotowi do legitymizowania władzy bez spełnienia przez nią nawet minimalnych warunków. Kościelna prawica tamtego czasu generalnie nie wydawała mi się godna zaufania. Widziałem w nich ludzi nie rozumiejących dziejącej się wielkiej polityki i w dodatku pozbawionych męstwa, jakoś zdumiewająco minimalistycznych. Nie, nie chodzi o zdradę, bardziej o przyduszenie rozumu politycznego bagażem uległości i strachu. Nie zmieniłem zresztą zdania do dzisiaj, zwłaszcza po tym, jak parę miesięcy później to właśnie środowisko pomogło wybrać Jaruzelskiego na prezydenta, co – jak wiemy – miało się stać praprzyczyną wszystkich późniejszych nieszczęść politycznych obozu solidarnościowego. Tezy Michnika mogły mnie dziwić, nawet niepokoić, ale wiedziałem przynajmniej, że on się nie boi, ale myśli.
Na przecięciu tych dwóch orientacji. Ze swoimi życiorysami byli oni wprawdzie dla mnie postaciami z jakiejś kompletnie innej bajki: Geremek ze swoją karierą pezetpeerowską, a Mazowiecki z nieciekawymi przejściami w PAX-ie. Ale wydawało mi się, że w każdym razie panują nad tym dziwnym Wałęsą, po którym nie do końca wiedziałem, czego się można spodziewać. I że w razie czego, nie ulegną kościelnym namowom do politycznej kapitulacji. To były dwa kryteria, jakoś pozwalające mi wewnętrznie akceptować ich kierownictwo. W grudniu na Żytniej zobaczyłem jednak, że nie jest to równoprawny duumwirat. Gdyż rolę wice-Wałęsy odgrywał wyraźnie tylko Geremek. A też towarzystwo zgromadzone w Komitecie Obywatelskim wyglądało na grono jego ludzi, niemal całkiem mu politycznie powolnych. Wtedy też zobaczyłem Geremka pierwszy raz w akcji, był zdumiewająco pewny siebie i władczy wobec tych wszystkich ludzi.
Oczywiście byłem za podjęciem ryzyka. Tam na Żytniej stało się dla mnie całkiem jasne, że nadszedł koniec marazmu lat osiemdziesiątych. Zauważalna już była destabilizacja systemu w skali globalnej. Przełom 1988/1989 był więc takim czasem nadziei pomieszanej z nieufnością. Bardzo szybko wybuchł konflikt o udział tzw. elementów antysocjalistycznych w rozmowach Okrągłego Stołu. Komunistom chodziło o Michnika i Kuronia. Jednak Wałęsa, Mazowiecki i Geremek postawili się i ten konflikt został wygrany, ekstrema zdobyła prawo do udziału w obradach. To był dla mnie olbrzymi zastrzyk optymizmu. Dla mnie i dla moich przyjaciół to był spór symboliczny.
A cóż to wtedy miało znaczyć „prawica”? Doradców niezadowolonego z biegu zdarzeń prymasa Glempa? Czy kościelnych ekspertów, mocno uległych wobec władzy? Mecenas Siła-Nowicki miał się wkrótce pojawić przy Okrągłym Stole jako reprezentant rządu! W tamtej sytuacji problemy ideologiczne wydawały się zupełnie wykoncypowane, wobec kwestii niepodległości państwa i wolności politycznej. Owszem, widziałem i czułem we własnej głowie inne napięcie ideowe: między radykałami i ugodowcami. I ten spór dobrze rozumiałem, bo świetnie wpisywał się on w moją wiedzę o dziejach polskich sporów politycznych w ciągu XIX i XX wieku. Moim zmartwieniem było to, że Wałęsa weźmie stronę ugodowców i wszystko skończy się jakimiś kolejnymi idiotycznymi radami porozumienia narodowego z komunistami. To była dla mnie wizja prawdziwej katastrofy. Więc kiedy już rozpoczęto zestawianie reprezentacji solidarnościowej na rozmowy Okrągłego Stołu i Andrzej Celiński zadzwonił, żebym był przy „stoliku młodzieżowym”, to się chętnie zgodziłem. Ale w życiu bym się nie zgodził, gdyby tam nie było Kuronia i Michnika. Dla mnie oni legitymizowali cały Okrągły Stół. Dlaczego oni? Bo w ich przypadku, w każdym razie, byłem pewien jednej rzeczy: odwagi.
O odzyskanie niepodległości i zaprowadzenie rynkowego kapitalizmu. To było dla mnie dość jasne i całkiem nieskomplikowane. Ku pewnemu zdumieniu innych kandydatów i jakiejś części publiczności, tak właśnie przedstawiłem to w kampanii wyborczej, w krótkim przemówieniu, podczas krakowskiego wiecu Komitetu Obywatelskiego. To był zresztą dla dwudziestoparoletniego chłopaka nie lada moment: na rynku mojego Krakowa, z balkonu wieży ratuszowej, mówić do tysięcy ludzi o bliskiej niepodległości. Jak sen… Byłem pewien, że kluczem jest przejęcie parlamentu i doprowadzenie do wolnych wyborów. Ze wszystkich ustaleń Okrągłego Stołu tylko to jedno miało znaczenie. To był absolutny hit: wielka reprezentacja Komitetu Obywatelskiego w Sejmie. Długo nie mogłem uwierzyć, że to jest możliwe. To przecież oznaczało dużo więcej niż powrót do stanu z lat 1980–1981, kiedy legalnie działała „Solidarność”. To był powrót do ustroju z czasów Mikołajczykowskiego PSL, tyle że w odwróconym o 180 stopni politycznym i międzynarodowym kontekście. W czasie kiedy Gorbaczow rozkładał od wewnątrz Sowiety, Rosjanie przegrywali Afganistan, a Reagan wygrywał zimną wojnę, „Solidarność” w parlamencie – oznaczała wejście na nieuchronną drogę do niepodległości. A to, że druga izba zostanie wyłoniona od razu w drodze całkiem demokratycznych wyborów, to było niemal nie do uwierzenia. Realna polityka była już w zasięgu tak bliskim, że aż trudno było uwierzyć. Komuniści składali broń z łatwością, której nigdy bym się po nich nie spodziewał. Bez męstwa, bez klasy, tylko z nadzieją na rozkradnięcie wszystkiego, co się da. Wyjątkowo byle jaki upadek dyktatury!
Z mojego punktu widzenia Wałęsa, Geremek i Mazowiecki odnieśli niewyobrażalny sukces. Wszystkie moje wcześniejsze zastrzeżenia i wątpliwości – przynajmniej na pewien czas – kompletnie prysły. Stałem się wtedy i pozostaję do dziś nieustannym chwalcą Okrągłego Stołu, co jest o tyle paradoksalne, że zawsze ogarniał mnie pusty śmiech, gdy zabierałem się do czytania treści grubego tomu podpisanego porozumienia. Ten tekst jest bowiem kombinacją niewyobrażalnych nonsensów ustrojowych i ekonomicznych; tyle tylko, że to wszystko nie miało przecież jakiegokolwiek realnego znaczenia. Liczyły się tylko wybory, parlament i ofensywa, którą w nim trzeba podjąć. Co ciekawe, pamiętam, że większość ówczesnych krytyk linii Geremka i Mazowieckiego wymierzona była właśnie w koncepcję udziału „Solidarności” w wyborach. Radykałowie uważali, że w ten sposób „Solidarność” wsiąknie w system. Ale tego stylu myślenia od początku nie podzielałem. Niepodległość oznaczała przecież wzięcie władzy, a do tego był potrzebny parlament, który wymusi wolne wybory. Tak dokładnie myślałem przed 4 czerwca 1989 roku. I tu mój sposób myślenia rozjechał się z tym związkowo-konspiracyjnym stylem myślenia części solidarnościowych radykałów.
To nie był jakiś szczególnie spektakularny spór. Wszystko wydarzyło się na jednym posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego, które prowadził zwycięski Geremek, a Wałęsa na tym samym posiedzeniu powierzył Michnikowi „Gazetę Wyborczą” i rozstrzelał Mazowieckiego z Hallem. Rozstrzygnięcie sprawy było w gronie Komitetu tak jednoznaczne, że Wałęsa nie miał żadnych wątpliwości, iż należy tworzyć wąską listę wyborczą. Geremek kontrolował Komitet i podyktował rozwiązanie. Dla każdego było chyba jasne, że Geremek z wyraźnym poparciem Kuronia i Michnika chce utrzymać kontrolę polityczną nad przyszłą frakcją parlamentarną „Solidarności”. Toczyła się pierwsza gra o władzę nad coraz wyraźniej odradzającym się niepodległym państwem. Mazowiecki na starcie przegrał.
Kwestia, której do dziś nie umiem dobrze zinterpretować. Co jest pewne – to to, że Mazowiecki coraz bardziej żył w cieniu Geremka i irytowało go to niebywale. Całkiem słusznie obawiał się, że po wejściu „Solidarności” do Sejmu Geremek zostanie kanclerzem miłościwie panującego Wałęsy, Michnik stworzy tubę propagandową nowego obozu politycznego, a Kuroń będzie jego trybunem ludowym. Dla niego istotnie mógł pozostać drugi plan. A na tę rywalizację nakładały się przecież jeszcze głębokie animozje osobiste Mazowieckiego i Geremka, których dawnych źródeł nie znam i nigdy nie byłem ciekaw. Natomiast kogo by chciał jeszcze wziąć do Sejmu Mazowiecki, gdyby wtedy mógł – tego nie wiedziałem wtedy i nie wiem do dziś. Wtedy bałem się trochę, że jego i moje intencje mogą być tylko na pozór zbieżne. Ja oczywiście chciałem wciągnąć do Sejmu twardych antykomunistów różnej maści, a Mazowiecki pewnie myślał w pierwszej kolejności o swoich kolegach – ugodowych działaczach katolickich.
Z perspektywy obrad i spotkań Komitetu wrażenie było całkiem odmienne. Od pierwszego zebrania na Żytniej miałem wrażenie, że jest to gremium, które tworzy ekipa Geremka plus trochę niezorganizowanych dodatków. Sam byłem takim „człowiekiem luźnym”, toteż w naturalny sposób w tamtym sporze stanąłem nie po stronie zorganizowanej ekipy, ale chcącego ją równoważyć Mazowieckiego. A generalnie byłem niezadowolony, że jest intryga i spór. Że nie idziemy już całym narodowym pospolitym ruszeniem na czerwonego. To był mój ówczesny ideał.
To było widać. On intuicyjnie wychwytywał napięcie pomiędzy Geremkiem i Mazowieckim i chyba się bawił, widząc kolejne fale konfliktu. Nie wiem, na ile sprawiało mu przyjemność patrzenie na waśnie pomiędzy panami inteligentami, na ile czerpał satysfakcję ze śmiesznych zabiegów inteligentów o jego łaskę, a na ile prowadził przemyślaną grę polityczną. Podejrzewam, że i jedno, i drugie, i także trzecie. Co jakiś czas sobie kombinował, co może z tego wyniknąć dla niego, a na co dzień zwyczajnie go to bawiło. Myślę, że jeśli przy okazji decyzji o liście robił jakąś bardziej przemyślną politykę, to w tym sensie, że chyba intuicyjnie czuł, iż im węższa środowiskowo, im bardziej „geremkowska” będzie lista wyborcza, tym łatwiej znajdzie w przyszłości sojuszników do jej podważenia. Dzikie polityczne zwierzę siedzące w Wałęsie zawsze mu podpowiadało, kiedy coś budował: być może, chłopie, będziesz chciał jeszcze cały ten układ wywalić! Dlatego zresztą Wałęsa nigdy żadnego trwałego bytu politycznego nie zbudował. W tamtym sporze Geremek wykorzystał tę cechę Wałęsy na swoją rzecz. Mazowiecki myślał jednak bardziej „instytucjonalnie”, „państwowo”: chyba się obawiał przyszłej delegitymizacji całej polityki porozumienia z komunistami i dlatego chciał w nią wciągnąć szerszy krąg opozycjonistów. To sprawiało, przypuszczam, że obok swoich kolegów – zawodowych katolików politycznych – dopuściłby pewnie do Sejmu także niektórych chociaż radykałów antykomunistycznych. Tak w każdym razie sobie kombinowałem wtedy, gdy popierałem Mazowieckiego w Komitecie i przegrywałem razem z nim.
Mój obraz Bronisława Geremka był wtedy mieszanką dwóch cech. Po pierwsze, widziałem w nim gwaranta taktyki wobec komunistów twardszej niż postawa kręgów kościelnych. Dla mnie nie był żadną „lewicą laicką”, ale politykiem gotowym twardo negocjować z komunistami. Drugim elementem definiującym Geremka była rzucająca się w oczy jego skłonność do manipulacyjnego stosunku do rzeczywistości. Na Żytniej zobaczyłem zebranie kierowniczego gremium, na które zwołano wybitnych ludzi opozycji, ale nie po to, by wymyślać lub uzgadniać idee czy strategie polityczne, ale żeby oni legitymizowali swoimi nazwiskami ustalenia podjęte już wcześniej. A co najbardziej charakterystyczne i bardzo trudne do opisania – Geremek swoim stylem bycia i zachowania dawał do zrozumienia, że to są jego osobiste ustalenia.
No właśnie, był irytująco niezręczny. I bardzo szybko wzbudził niechęć. Kontestacja jego przywództwa rozpoczęła się już na pierwszym posiedzeniu OKP w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego. Przyjechali wybrani właśnie parlamentarzyści z całej Polski i od razu zbuntowali się przeciwko Geremkowi, że nie będzie tu nam nic dyktował, bo my jesteśmy przecież posłowie i senatorowie. Później przez wiele lat takie moje wrażenie odnośnie do Geremka jeszcze się umocniło. Prawdziwy Geremek to trochę anachroniczny książę, który nie będzie przecież nieoświeconego ludu wprowadzał w tajniki ważnych politycznych spraw! Ani – tym bardziej – temu ludowi w niczym schlebiał. A mit Geremka to mit wielkiego manipulatora i makiawela, umiejącego wszystkich i wszystko sobie podporządkować po cichu, zręczną intrygą. Ta rozbieżność między mitem i prawdą o Geremku tłumaczyła mi w późniejszych latach wszystkie spiskowe teorie na jego temat, o których ja, będąc wówczas jego bliskim współpracownikiem, wiedziałem, że są absurdalne.
Nie. Komuniści do samego końca sprawiali wrażenie, że są w stanie zmobilizować jakąś istotną część społeczeństwa. Majowa kampania nie miała już przecież tamtej romantyczno-insurekcyjnej atmosfery lat 1980–1981. Nie byłem pewien, czy nasze hasła mają jeszcze zdolności mobilizacyjne. Dobrze pamiętałem, że jak rok czy dwa lata wcześniej robiliśmy manifestacje WiP-owskie w Krakowie, to ludzie na ulicy patrzyli na nas jak na pomylonych. Jak milicja nas sprzątała, to nikt się nawet nie dziwił, bo tak się przecież postępuje w normalnych krajach z ekscentrycznymi maniakami, którzy zakłócają spokój. Skala sukcesu mnie zaskoczyła. Noc 4 czerwca spędziłem w Krakowie. Z dwójką przyjaciół w środku nocy jeździliśmy po punktach wyborczych, wyciągając od mężów zaufania „Solidarności” – wbrew procedurom – informacje o wynikach. Około drugiej w nocy wiedziałem, że bierzemy wszystko. W środku nocy zadzwoniłem do Krzysztofa Kozłowskiego, obudziłem go i powiedziałem półżartem, że na jego miejscu nie spałbym bezpiecznie w domu. Bo są tylko dwie możliwości – albo komuniści tracą władzę w sposób tchórzowski i absurdalny, albo – jeśli został im cień rozumu i odwagi – nie ogłoszą tych wyników i nas z powrotem zamkną. Bo było oczywiste, że jak ogłoszą takie wyniki, to już jest po nich.
Ja w każdym razie nie zakładałem, że oni są już zdolni tylko do kapitulacji. Myślałem, że chcą coś ugrać. Dopiero ich rozsypka po 4 czerwca uświadomiła mi groteskową żałosność ich kondycji. Byli już tylko kupą strachu, żądną pieniędzy. To była cała seria ich kuriozalnych zachowań, która z czasem doprowadziła do powstania sławnych spiskowych teorii. Przecież wiemy dziś, że oni wtedy nie zakładali oddania władzy, a zachowali się tak, jakby czekali na to, by ktoś przyjął ich kapitulację. Swoim ówczesnym zachowaniem stworzyli przypuszczenie, że rzeczywiście istniał jakiś napisany w Moskwie scenariusz przetestowania w Polsce oddania władzy. Ale to absurd, takiego scenariusza nie było. A w każdym razie z pewnością nie realizowali go komuniści polscy. Kiszczak był przecież nie na niby, ale całkiem na serio przygotowywany do objęcia funkcji premiera, co pokazuje, że jeszcze przez wiele tygodni po wyborach w ogóle nie myśleli o oddaniu władzy. Irracjonalność ich sytuacji polegała na tym, że ich intencje pozostawały w sprzeczności z ich działaniami. PRL zabił w nich polityczne zdolności. Ani nie umieli zrobić sensownej kampanii wyborczej w maju, ani nie mieli charakteru, by unieważnić w czerwcu wybory wygrane przez „Solidarność” i przynajmniej bić się jakoś o utrzymanie władzy. Przecież bez ich zgody wtedy jeszcze system nie mógł upaść! To, co powiedziałem tamtej nocy do Kozłowskiego, było opisem emocji całej solidarnościowej opozycji.
Z perspektywy lat uważam, że do 4 czerwca 1989 roku Geremkowo-Mazowiecki miks odwagi i ostrożności był niemal optymalny i przyniósł nadzwyczajne efekty. Mówiłem panu: ja – młodociany radykał i antykomunista, nie bez kozery uwierzyłem w wartość ich przywództwa. Ich historyczną zasługą jest to, że po pół wieku znów doprowadzili do zmartwychwstania polskiej narodowej polityki. I dogorywający w podziemiu i amorficzny ruch „Solidarności” przeistoczyli w podmiot polityczny, zdolny za chwilę wziąć władzę i przywrócić niepodległość państwu. To jest wielka zasługa, trudno w polityce o większą. Nieszczęścia zaczęły się dopiero po 4 czerwca. Ktoś wymyślił teorię, że komuniści urządzili prowokację i czekają na to, że my wykonamy jakiś krok wykraczający poza uzgodnienia okrągłostołowe. Wtedy powiedzą: zerwaliście porozumienie. I nie uznają wyborów. Tak zrodziła się bardzo szkodliwa w skutkach decyzja o uznaniu odrzuconej przez wyborców listy krajowej.
Na pewno nie od razu; przecież w wybranym Zgromadzeniu Narodowym byliśmy mniejszością. Ale samo odkrycie, że nasz opór wobec Jaruzelskiego może okazać się decydujący dla wyniku, nie było najistotniejsze. Kluczowa była rzecz inna. Tamta dość hasłowa i mało konkretna kampania wyborcza z maja 1989 roku miała jedno bardzo konkretne i bardzo precyzyjne zobowiązanie. W każdej podkrakowskiej wsi musiałem składać jasne przyrzeczenie, że nie zagłosuję na Jaruzelskiego. Latem 1989 roku Jaruzelski jest najczarniejszym antybohaterem zwykłych Polaków i na każdym przedwyborczym wiecu pada o tę kwestię pytanie. Więc cała gromada posłów i senatorów przyjechała do Warszawy tak naprawdę z tym tylko jednym jedynym punktem programu politycznego: „nie” dla Jaruzelskiego. Pamiętam jedną ze swoich pierwszych rozmów z Geremkiem, po wyborze na jego zastępcę. Pytałem go: „Czy pan profesor wie, że nikt w klubie nie zagłosuje na Jaruzelskiego, bo popełniałby w ten sposób publiczne samobójstwo?”. A Geremek: „Wiem. I sam na pewno na niego nie zagłosuję”. To mnie bardzo uspokoiło.
Publicznie krytykowałem tę decyzję, czym – jak się miało okazać – zdobyłem sobie nieświadomie pewne uznanie pośród nowo wybranych parlamentarzystów. To była zabawna historia. Na pierwszym zebraniu OKP zostałem wybrany na przekór Geremkowi na jednego z jego zastępców. Jak zwykle u Geremka, zgłosił on pełen skład prezydium, na co rozległy się głosy: „Co to jest? Skandal! Manipulacja!”. Czasy Tuska, gdzie takie rzeczy przyjmuje się bez szemrania, miały nadejść dopiero za dwadzieścia lat! Grażyna Staniszewska powiedziała: „A ja zgłaszam Jana Rokitę!”. Geremek wtedy wyszedł zakłopotany (a jak był zakłopotany, to stawał się często patetyczny) i z patosem mówił coś, że młodość nie jest wystarczająco rozgarnięta… Osiągnął oczywiście efekt odwrotny do zamierzonego. Myślę, że jeszcze na początku czerwca Geremek był przekonany, iż komuniści bez problemu sami wybiorą Jaruzelskiego na prezydenta. Nie sądzę, by wtedy zdawał sobie sprawę z tego, że decyzja o liście krajowej jest de facto także decyzją o prezydenturze. Zmiana większości w Sejmie dokonywała się później, w lipcu i sierpniu, kiedy gnicie PZPR nabrało po klęsce wyborczej spektakularnego charakteru.
To jest bardzo ważna kwestia. W kręgu kierownictwa OKP, w którym się zacząłem obracać, nigdy nie dyskutowano nad kwestią zagrożenia jakimś puczem w razie niewybrania Jaruzelskiego. Myślę, że taki strach mógł być w kręgach kościelnych. I jak pokazało późniejsze głosowanie, ulegali mu politycy z kościelną proweniencją: Stelmachowski, Wielowieyski, z młodych Jurek. W prezydium OKP sprawa możliwego buntu wojska albo milicji stawała parokrotnie, ale w zupełnie innym kontekście. Geremek obawiał się takiego buntu, wynikającego z utrzymywania się tam jeszcze w początkach 1990 roku całkowicie komunistycznych stosunków, a zwłaszcza szykan wobec grup oficerów wojska, pragnących jakichkolwiek zmian. Natomiast premier Mazowiecki mówił mi o możliwości buntu jeszcze wtedy, gdy wiosną 1990 roku wezwał mnie do URM-u, by wyrazić swoje niezadowolenie z powodu zainicjowanej przeze mnie ustawy o rozwiązaniu SB i przekształceniu MO. Zaczynał się właśnie dłuższy okres owej dychotomii obaw: kręgi kościelne – a potem także Mazowiecki, już jako premier – bały się destabilizacji z powodu zbyt szybkich zmian, a Geremek i prezydium OKP – z powodu ich braku i powolności.
Ja nie znajdowałem wtedy i nie znajduję dziś usprawiedliwienia dla tych parlamentarzystów OKP, którzy wybrali Jaruzelskiego. Moim zdaniem był to efekt straszenia nie tyle przez Kiszczaka, co przez Kościół. I takich trochę naiwnych wyobrażeń na temat kształtu tzw. politycznego realizmu.
Raczej nie. Geremek nie krył swojego zamiaru głosowania przeciw Jaruzelskiemu. Przekonał do tego także Kuronia i Michnika. Oczywiście, gdyby w tej sprawie był bardzo twardy, to by wymusił lojalność wszystkich posłów i senatorów, na przykład posłusznego mu zazwyczaj Wielowieyskiego. Spisek na rzecz wyboru Jaruzelskiego powstał w kręgach kościelnych, a Geremek najwyżej nie przeciwstawił mu się z wystarczającą mocą. Nigdy mi tego nie mówił, ale myślę, że mogła mu się nawet podobać taka sytuacja, w której Jaruzelski będzie jednak wybrany, a umoczą się przy tym ludzie z kręgu prymasa i Mazowieckiego, prawicowi realiści. Ale to nie była jego intryga. Oczywiście musiał Geremek brać taki rezultat pod uwagę i pewnie nie uważał go wtedy za katastrofę. Ale to zupełnie co innego niż jego plan.
Rozdzielmy te dwie sprawy – kwestię tego, czy Jaruzelski powinien zostać prezydentem, od gotowości udzielenia mu w tym pomocy. Otóż w prezydium OKP panowało nie do końca wypowiedziane przekonanie, że polityczna rola Jaruzelskiego w tamtym momencie była raczej dobra i że on sam nie stanowił głównego zagrożenia dla przemian kraju. Ale łączyło się to z przekonaniem, że OKP, po tym wszystkim, co stało się w Polsce przez minione lata, kandydatury Jaruzelskiego poprzeć nie może. Jeżeli PZPR jest w stanie go wybrać, proszę bardzo, my nie podniesiemy z tego powodu politycznej awantury, ale na pewno nie my go wybierzemy na prezydenta. To była postawa, którą ja także byłem skłonny akceptować. Geremek na pewno wiedział o decyzji Wielowieyskiego czy Stelmachowskiego. Ale nie mógł wiedzieć, co to będzie oznaczać dla wyniku. Widziałem go później wielokrotnie w sytuacjach, w których podejmował swoistą grę z Fortuną. To jest zresztą coś, co generalnie charakteryzowało jego podejście do polityki: nie robić niczego na siłę! Geremek ani nie dociskał ludzi do ściany, ani nie dopinał w sprawach ostatniego guzika. Lubił mówić o sobie samym jako o historyku, miał nawet pewną manierę zaczynania różnych kwestii od słów: „Jako historyk wiem dobrze, że…”. Ale teraz myślę, że to pewnie ten jego wykształcony na dawnej historii umysł kazał mu zostawiać zawsze jakąś szczelinę dla historycznego przypadku i dla wolności innych aktorów polityki. Czasem wolności objawiającej się całkiem irracjonalnie. Nie zmuszać Fortuny do uległości, skoro zazwyczaj do końca nie jest pewne, jak będzie najlepiej. Nawiasem mówiąc, to, co było najbardziej fascynujące w mojej późniejszej pracy z Geremkiem, to ten jego uważny szacunek dla mojej podmiotowości, samodzielności w prowadzeniu powierzonych spraw. Geremek to zaprzeczenie znanego nam dzisiaj modelu przywództwa politycznego jako partyjnej tyranii.
Była złość na Stelmachowskiego, Wielowieyskiego, Jurka za kolaborację z jednej strony. Mogłem to spostrzec szczególnie dobrze, bo moja dość brawurowa próba podważenia wyniku wyboru ze względu na większość ledwie pół głosu spotkała się z nieukrywanym entuzjazmem w OKP. Ale z drugiej – klub przeszedł nad sprawą do porządku dziennego. Nikt nie zaproponował żadnych kar, co świadczyło o jakimś stopniu legitymizacji takiego zachowania.
Nieporadność prób stworzenia rządu przez Kiszczaka wyzwoliła powszechne już w OKP oczekiwanie na przejęcie władzy. O premierostwie Wałęsy rozmawiano wtedy w klubie dość otwarcie, a Geremek przedstawiał to wielokrotnie jako naturalny bieg zdarzeń. Ja chciałem brać władzę na pewno od nocy 4 czerwca. Ale nie miałem na to wtedy istotniejszego wpływu. Więc mogłem sobie chcieć.
To stawało się sprawą wtórną. Po prostu wzięcie władzy przez „Solidarność” oznaczało wtedy wzięcie władzy przez Wałęsę. I koniec! Tu nie było co dzielić włosa na czworo. Wydawało mi się to nieuchronne i miałem wrażenie, że Wałęsa do tego dąży. Zacząłem brać udział w spotkaniach Wałęsy z nieformalnym kierownictwem politycznym OKP w Sejmie. I wtedy stało się dla mnie absolutnie jasne, gdzie bije prawdziwe źródło władzy i autorytetu. Był nim król-robotnik, wokół którego kłębił się uniżony dwór inteligentów.
Te spotkania miały dworsko-lizusowski charakter, ale trudno mieć o to jakieś pretensje. Uznanie politycznego zwierzchnictwa Wałęsy było powszechne i absolutne. Dotyczyło to i Michnika, i Geremka, i Kuronia. Wszystkich. Wałęsa w pozycji półleżącej na kanapie, a dworzanie wokół niego – każdy swoim tonem – próbowali Wałęsę do czegoś przekonać. Często rozpoczynając od jakiegoś pochlebstwa, by potem próbować przeforsować własny pomysł. Michnik mówił: „Ty jesteś, Lechu, przecież wielki, sprytny, w związku z tym wiesz, że…”. Kuroń wygłaszał z podnieceniem teksty bardzo pryncypialne: „Musimy, to jest nasz obowiązek, zrozum to, Lechu…”. A Geremek, czym mnie ujął, był najbardziej powściągliwy. Jako jedyny mówił do Wałęsy spokojnie, cicho: „Panie Lechu”. Zresztą on i Mazowiecki mówili „panie Lechu”. Nie dążyli do spoufalania się z Wałęsą.
Wałęsa był w tym czasie bardzo królewski. W ostateczności tylko on był źródłem woli politycznej całego ruchu i oni wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Czy widzieli w nim polityka wybitnego? Wie pan, jak to jest. Przywódca, który właśnie wygrywa taką bitwę jak Wałęsa w 1989 roku, z definicji staje się wielkim przywódcą. Czy ktoś pyta o wielkość Kutuzowa, którego armia pokonała Napoleona? Podobno był prostakiem. Bez wątpienia najsilniejsze w tym gronie przekonanie o niezwykłości talentów i postaci Wałęsy żywił Geremek. Dlaczego? Może kojarzył mu się z figurami dawnych europejskich monarchów, których otaczała szlachetna rada królewska, a trzeci stan nie odgrywał jeszcze żadnej roli? A poza tym każdy z nich chciał odegrać rolę w rodzącej się wolnej Polsce i wszyscy wiedzieli, że w największym stopniu będzie ona zależeć od Wałęsy.
Tak. Nawet jeśli we mnie kłóciły się dwie racje. Miałem tę kiepską, krytyczną własną pamięć na temat Wałęsy. Ale kochałem ruch, którego on był przywódcą. Więcej: w 1989 roku Wałęsa był niekoronowanym królem Polski. Czyż więc ja miałem kwestionować autorytet monarchy? Nawet mi to w najśmielszych myślach nie przychodziło do głowy. Król jest, jaki jest, ale przecież nie z żadnej elekcji, tylko z łaski Bożej albo z wyroku historii. A my wszyscy jesteśmy dworzanami. I tak właśnie odradza się Polska.
O możliwości i sensie brania władzy w OKP toczyły się nieustanne dyskusje od czerwca. A po wyborze Jaruzelskiego nie było na dobrą sprawę już o czym rozmawiać, bo wszystko było jasne. Jeśli władza w końcu wpadnie nam w ręce, to premierem będzie Wałęsa. No, chyba żeby miał jakiś inny plan. To wtedy Geremek. Inne warianty nie wydawały się realne. Artykuł Adama Michnika w „Gazecie Wyborczej” był więc już rezultatem, a nie przyczyną. Ale był za to czymś zupełnie nowym dla opinii publicznej. To chyba wtedy przeciętny Polak uświadomił sobie, że jest naocznym świadkiem prawdziwej rewolucji. Ale byli też sceptycy: np. sam Mazowiecki. Mam wrażenie, że on aż do słynnej akcji koalicyjnej z ZSL i SD musiał mieć poczucie, że jeśli „Solidarność” teraz weźmie władzę, to on zostanie zepchnięty na margines, a jego spektakularna odmowa kandydowania do Sejmu będzie wyglądać na kompletny historyczny nonsens. Pamiętam to zebranie prezydium OKP. Siedzimy pod przewodem Geremka i o czymś tam dyskutujemy, a tu wpada zziajany Kuroń i od drzwi głośno woła: „Czy wiecie, że oni... (tu padają słowa: „s...syny”, „ch...” itp.) podobno zaproponowali Mazowieckiego?!”.
Absolutnie nie. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Po pierwsze, wtedy, latem 1989 roku w ogóle nie było sporu o to, czy z PZPR, czy bez PZPR. Jedni i drudzy zakładali udział w koalicji ludzi PZPR. Różniło ich natomiast to, jakie kręgi PZPR chcieli mieć jako partnerów u władzy. Geremek, Michnik i Kuroń orientowali się na Kwaśniewskiego i jego partyjną młodzież. Kwaśniewski był miłym człowiekiem, potrafił prawić komplementy „Solidarności”, wylobbował dopiero co wolne wybory do Senatu, co pozwalało sądzić, że jest nastawiony na zmiany, no i przede wszystkim, że nie ma żadnych problemów z demokracją. Środowisko Geremka w nim upatrywało kogoś, z kim będzie można bez wstrząsów doprowadzić względnie prędko do wolnych wyborów. Już nawet były wstępne, nieformalne ustalenia, że takie wybory mogłyby się odbyć w 1991 roku, Geremek liczył na przyspieszenie tego terminu. Postępujący rozkład PZPR po wyborach był aż nadto widoczny, więc nie bez racji zakładano, że jeśli jeszcze trochę potrwa kryzys polityczny, to za jakiś czas część PZPR dojrzeje do poparcia takiego rządu. Chyba wtedy Geremek zaczął na poważnie myśleć, że to on może w takich warunkach zostać premierem. Natomiast alternatywny pomysł Kaczyńskiego polegał na zręcznym zaszachowaniu potęgi matematycznej PZPR w Sejmie poprzez zbliżenie z ZSL i SD i przerwaniu kryzysu nagłym, zaskakującym i odważnym wistem. Ale rząd, który miał w ten sposób powstać, to przecież tak samo miał być rząd z PZPR, tyle że nie z młodzieżą, lecz z generałami!
To jest przecież ideologia wymyślona post factum. Zwłaszcza że w swoich konsekwencjach długofalowych plan Geremka silniej marginalizowałby PZPR, gdyż jego celem było rozbicie i podzielenie komunistów. Geremek uważał, że prędzej czy później pomysł na rząd Kiszczaka i ewentualne jego dalsze wersje i tak się utopi. Tylko trzeba przez chwilę pozwolić PZPR inercyjnie gnić. Stawiał na rozbicie partii i wyciągnięcie stamtąd komunistów posłusznych i skłonnych się przefarbować. Kaczyński potrafił szybciej przyprzeć komunistów do muru, dzięki manewrowi z ZSL i SD, ale za cenę zachowania u władzy ekipy stanu wojennego. I rzeczywiście to Kiszczak i Siwicki staną się głównymi partnerami ze strony PZPR w procesie budowania rządu, a Mazowiecki będzie im niestety przez długi czas okazywał lojalność, traktując jako „swoich” ministrów. Natomiast w Geremkowskiej wersji dojrzewania do właściwego momentu ekipa stanu wojennego miała zostać odsunięta, a „Solidarność” miała stworzyć sobie nowego, wygodnego politycznego partnera. Miało to mieć trzy zalety: pierwsza – że PZPR przestanie istnieć, druga – w co wierzył Geremek – że ci młodzi będą posłuszni, trzecia – że są liberalni światopoglądowo. Myślę, że ta trzecia kwestia miała znaczenie szczególne dla Michnika: jeśli w przyszłości dojdzie do konfliktu z polskim nacjonalizmem, to młodzi, liberalni oportuniści z rozbitej PZPR będą sojusznikami. Tak czy owak, gdyby kryzys polityczny się przedłużył, a strategia Geremka przyniosła rezultaty, nigdy nie powstałaby staro-nowa SdRP, a obóz postkomunistyczny zapewne nie odegrałby w historii pierwszego dwudziestolecia niepodległości tak znaczącej roli.
Co tylko potwierdza, że Mazowiecki nie był stawką na rozbicie PZPR. Ekipa stanu wojennego, czyli Jaruzelski, Kiszczak, Rakowski, Siwicki, musiałaby potraktować rząd Geremka jako strzał w spoistość swojego obozu. Oni wiedzieli, że rząd Geremka jest rządem na rozbicie PZPR, że będzie się starał wyciągnąć frakcję Kwaśniewskiego. Więc myślę, że choć byli z pewnością w pierwszej chwili skonsternowani nagłym manewrem Kaczyńskiego, to w sumie taki rozwój zdarzeń był im bardziej na rękę. Bo mogli ze spokojem i bez obaw pobłogosławić Kwaśniewskiego jako dziedzica całej i niepodzielonej pezetpeerowskiej schedy.
Po przewrocie politycznym logiczne jest przecież, że następuje kooptacja przez każdą nową władzę jakiejś „zdrowszej” części dotychczasowej elity. To jest naturalny proces opisany przez jedno z praw Pareto. W lecie 1989 roku najpewniejszym kandydatem do takiej kooptacji był Kwaśniewski i jego ludzie w PZPR. Jeżeli przez sekundę zabawiamy się w historię alternatywną, to w moim przekonaniu był to jedyny moment historyczny, kiedy za cenę udziału we władzy Kwaśniewski mógł podjąć ryzyko rozbicia zgangrenowanej wtedy partii. Nie mam przesadnie pochlebnej opinii ani o jego odwadze, ani o kreatywności politycznej, ale jeśli kiedyś w ogóle był zdolny do takiego manewru, to tylko wtedy. Choć przecież gdyby nie on, to prawo kooptacji i tak by obowiązywało. Znaleźliby się inni. Rzecz była tylko w tym, że tak długo, jak inicjatywę miał Geremek, wiadomo było, że zwycięski obóz „Solidarności” czeka na ten podział i stawia na niego. Taki był przecież sens Michnikowego „szukania patriotów w PZPR”, jeszcze w grudniu 1988 roku. Od powstania rządu Mazowieckiego stało się jasne, że ostry podział PZPR nie ma już sensu. Bo dla rozłamowców nie ma już żadnej oferty, a stroną umawiającą się z „Solidarnością” są nadal generałowie. Paradoksalnie ten fakt na powrót zjednoczył komunistów i popchnął ich do styczniowego zjazdu przekształceniowego.
Moment powołania rządu Mazowieckiego nie był czasem walki z PZPR. To było przecież po liście krajowej i wyborze Jaruzelskiego. A rządowy kontrakt z ludźmi Jaruzelskiego z pewnością zahamował u komunistów tendencje rozłamowe. Taka polityczna geneza rządu w jakiejś mierze przesądziła o jego późniejszej polityce. Mówiłem już, że nowy premier będzie lojalnie traktował Kiszczaka i Siwickiego, jako „swoich ministrów”. I aż do stycznia 1990 roku, kiedy OKP i specjalna komisja do zbadania działalności MSW nie podniosą awantury w Sejmie, przymknie oko, gdy Kiszczak będzie bezkarnie wywozić i niszczyć dokumentację bezpieki. Nawiasem mówiąc, ten casus podziałał na mnie wtedy jak jakieś ponure olśnienie, kiedy jako szef tej komisji zadzwoniłem do Mazowieckiego, aby go zaalarmować o przemysłowej skali tego procederu, a on flegmatycznie zasugerował mi podjęcie interwencji… u ministra Kiszczaka. Wtedy dość łatwo namówiłem Geremka, aby zgodził się na precedensową, w pewnym sensie „antyrządową” konferencję prasową w Sejmie na ten temat. Mazowiecki nie będzie chciał znieść cenzury, aż w końcu poirytowany Michnik opublikuje na czołówce „Wyborczej” napisany przeze mnie apel o rozwiązanie Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk. Pozwoli na nagonkę i eliminację z wojska oficerów tworzących tam ruch odnowy. I w końcu będzie krytyczny wobec idei rozwiązania bezpieki, która przecież jeszcze zimą 1989/90 będzie prowadzić normalną inwigilację niektórych grup opozycyjnych, np. Ruchu WiP. Jeszcze raz powtórzę: dynamika politycznej zmiany znajduje się latem 1989 roku po stronie Geremka. Rząd Mazowieckiego jest majstersztykiem politycznym Kaczyńskiego, bo przyspiesza przejęcie władzy przez „Solidarność”, ale od samego początku wlecze się za nim ten drugi kontrakt z ekipą stanu wojennego. Ten drugi kontrakt był ceną za odebranie inicjatywy politycznej Geremkowi i zablokowanie porozumienia Geremka z Kwaśniewskim. I zaciążył nad późniejszą polityką Mazowieckiego.
Nie wiem. Ale chyba wiedział – tak jak my wszyscy wtedy – że w warunkach z lata 1989 roku władzę da się wziąć tylko z komunistami. Pytanie było tylko, z którymi. Kaczyński nie bez podstaw mógł się obawiać, że po rozbiciu PZPR i stworzeniu rządu z frakcją Kwaśniewskiego Geremek może na długi czas zmonopolizować politykę. Więc zrobił wszystko, by temu przeciwdziałać. Nie mógł zapewne wiedzieć tego, że Mazowiecki trwale potraktuje generałów jako swoich aliantów. Mógł sądzić, że Kiszczaka i Siwickiego będzie się łatwiej można pozbyć z pokładu aniżeli Kwaśniewskiego z jego ekipą. I w efekcie izolować cały obóz komunistyczny. Ale skutek był odwrotny. Mazowiecki zahamował tempo reform politycznych i wszedł w wojnę na górze z Wałęsą, a zjednoczeni i przemalowani w styczniu 1990 roku postkomuniści zaczęli rosnąć w siłę.