Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Robert Krasowski, autor głośniej książki „Po południu” i serii książek o współczesnej polityce, tym razem przygląda się Adamowi Michnikowi i jego roli w polityce od czasów PRL po czasy obecne. Jak pisze autor: Ta książka nie ujawnia nowych faktów na temat Adama Michnika, ale interpretuje fakty, które są już znane. Celem jest zrozumienie jego politycznych zachowań oraz opis ich wpływu na główny nurt wydarzeń. Michnik opisany został z perspektywy jego własnych przyjaciół, z perspektywy środowisk centrowych i lewicowych. Perspektywa jego wrogów nas nie interesuje, ponieważ nie łapie istoty problemu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Przedmowa
Wpolityce istnieją postaci ważne, istnieją też postaci głośne, co prowokuje pytanie, czy głośne są ważne, czy tylko głośne. Bez wątpienia Adam Michnik należał do postaci najbardziej głośnych, skupiał publiczną uwagę bardziej niż większość premierów i prezydentów, co kazało przyjrzeć mu się uważnie.
Po bliższym wejrzeniu Michnik okazał się postacią ważną, choć odcisnął się na wydarzeniach nie w taki sposób, jak sobie życzył. A zatem sprawiał to, czego nie chciał, zarazem nie osiągał tego, czego chciał. W polityce jest to częste zjawisko, opór materii jest wielki, jednostki zwykle ponoszą porażki. Niemniej porażki mogą mieć sens, mogą go nie mieć. Mają sens, kiedy brały się z trafnej diagnozy, gdy były inteligentną próbą przejęcia kontroli nad biegiem wydarzeń, nie mają, gdy tej inteligencji zabrakło. Nie zdradzając puenty, powiedzmy jedno: w przypadku Michnika moc tej reguły widać z pełną ostrością.
Ta książka nie ujawnia nowych faktów na temat Michnika, ale interpretuje fakty, które są już znane. Celem jest zrozumienie jego politycznych zachowań oraz opis ich wpływu na główny nurt wydarzeń. Nie jest to zatem ani biografia, ani biografia polityczna, ale fragment historii politycznej, który nie mieści się w klasycznym opisie, zarezerwowanym dla decyzji władców.
Michnik opisany został z perspektywy jego własnych przyjaciół, z perspektywy środowisk centrowych i lewicowych. Perspektywa wrogów nas nie interesuje, ponieważ nie łapie istoty problemu. Nie dlatego, że jest zbyt krytyczna, jest raczej bezradna, odsunęła się zbyt daleko od swojego przedmiotu. Utknęła w jałowym schemacie, w którym bez umiaru idealizuje młodego Michnika oraz demonizuje starszego, a potem karmi się tym sztucznie wytworzonym napięciem, które nazywa upadkiem. Optyka politycznych sprzymierzeńców odsłania obraz pełniejszy, bogatszy w szczegóły. Jest to obraz człowieka, który nigdy nie potrafił się utrzymać na ścieżce umiaru i rozsądku. W wyniku działań Michnika porażki ponosili ludzie, którym sprzyjał, oraz sprawy, o które walczył. Mieć w Michniku wroga to pół biedy, ale mieć sprzymierzeńca to klęska prawdziwa, czego boleśnie doświadczyli Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki czy Leszek Miller.
Czy obraz nakreślony przez przyjaciół jest trafny? O tym jest ta książka.
Rozdział I W cieniu Kuronia
Michnik polityką zainteresował się jako dziecko. Burzliwe losy młodego kontestatora były barwne, ale dla tematu książki nie są ciekawe. Podobnie jak jego wczesna publicystyka, trzeźwa i dojrzała, którą ożywiał wysiłek wyrwania się z ideologicznych iluzji. Nas w tej książce interesuje nie biografia, nie myśl polityczna, nie refleksja światopoglądowa, ale rola Michnika w polskiej polityce. A ta zaczyna się dopiero w 1980 roku, gdy opozycja nabrała stosownej masy, aby mieć realne znaczenie.
Michnik wkroczył do świata polityki u boku Jacka Kuronia, a raczej pod jego skrzydłami, bo w tamtej epoce Kuroń był silniejszą marką. Przez najbliższych kilkanaście stron czytelnik częściej będzie widział nazwisko Kuronia niż bohatera książki, bo w tamtej epoce Kuroń był twarzą duetu. On przeprowadzał najgłośniejsze akcje, on był bardziej widoczny, ale u jego boku zawsze stał Michnik. Od wielu lat wspólnie pracowali, traktowali się po partnersku. Był między nimi podział pracy, Kuroń bardziej skupiał się na organizacyjnej praktyce, Michnika bardziej interesowały polityczne idee, redagowanie pism, kontakty z twórcami. Niemniej w walce o polityczne znaczenie uczestniczył z równą determinacją co Kuroń. Ich narzędziem był KOR, dziś pamiętany głównie z pomocy robotnikom oraz działalności wydawniczej, jednak z politycznego punktu widzenia ważniejsza była rywalizacja o wpływy na opozycyjnym podwórku, czy raczej próba rywalizacji, bo siły mieli niewielkie. Od dwóch dekad na opozycyjnej scenie królowały środowiska związane z Kościołem i choć wiecznie ponosiły porażki, tylko one miały polityczne znaczenie, zarówno z powodu siły Kościoła, jak i z wyboru partii, która jedynie w Kościele uznawała partnera. W gronie przykościelnych polityków najsilniejszą pozycję zdobył Tadeusz Mazowiecki, który cieszył się osobistym zaufaniem prymasa.
W latach 70. na opozycyjną scenę próbowały się wedrzeć młodsze środowiska. Po omacku szukały dla siebie społecznie nośnego kształtu, ale cel miały jasny – próbowały się przygotować do wybuchu społecznego, aby kolejny bunt przeciw podwyżkom, a taki był zawsze powód strajków, przekuć w coś większego. Zbierały siły, aby w godzinie zero wyprzedzić partię, wyprzedzić Kościół, wedrzeć się w środek wydarzeń z własnymi hasłami i strajk o kiełbasę zamienić w strajk o politykę. Głównymi rywalami byli Leszek Moczulski i Kuroń. Pierwszy był energiczny i wyrazisty, wywieszał sztandary działające na wyobraźnię, narodowe i niepodległościowe. Prawie we wszystkim, co się działo w opozycji, miał swój udział. Założył ROPCiO, KPN, pod jego skrzydłami skupiły się prężne polityczne środowiska, wydawał pisma, organizował robotników. Po drugiej stronie stał równie energiczny Kuroń mający Michnika u boku. Kuroń najpierw wygrał na własnym podwórku, czyli wyrósł na lidera KOR-u, którym zręcznie pokierował w stronę swoich politycznych ambicji, potem stanął do walki z Moczulskim. Środowisko zbudowane po to, aby nieść pomoc prawną i materialną robotnikom z Radomia i Ursusa, brało na siebie kolejne zadania, informowało zachodnie media o sytuacji w Polsce, budowało przyczółki w środowiskach robotniczych. Powstanie Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu było kolejnym elementem rywalizacji z Moczulskim, lider KPN-u wyprzedził Kuronia, stworzył wolne związki na Śląsku i pojechał do Gdańska, aby powtórzyć sukces. Kuroń rzutem na taśmę go ubiegł, jako pierwszy założył związki na Wybrzeżu. Był to raczej pozór siły niż mocna struktura, niemniej ta mała grupka odniosła w przyszłości olbrzymi sukces. Nie tylko doprowadziła do strajku w Stoczni, najważniejszego strajku Sierpnia, lecz także utrzymała nad nim kontrolę, a jej wychowanek, Lech Wałęsa, stanął na jego czele.
Moczulski i Kuroń ciągle ścigali się, kopiowali swoje pomysły, ale w 1979 roku Kuroń wysunął się na prowadzenie. KOR był bardziej głośny, bardziej widoczny. Powiedzieć, że był sprawny medialnie, to nic nie powiedzieć. Wszystko zaczęło się przypadkiem, Kuroń zaczął informować zachodnie media o sytuacji w Polsce, podawał proste informacje, kto został zatrzymany, jaki dostał wyrok, ilu demonstrantów pobito, z czasem zaczął dodawać swoją ocenę sytuacji. Z tych komunikatów stworzył instytucję, stał się dla zachodnich mediów głównym źródłem informacji o Polsce, także o polskiej opozycji. Równie sprawny był Michnik, dzięki poparciu polskiej emigracji zbudował sobie kontakty w prestiżowych zachodnich gazetach, w których jako autor zagościł na stałe. Informacja stała się metodą działania KOR-u, ich kapitałem oraz ich siłą. Michnik i Kuroń żartowali między sobą, kto był, a kto będzie jutro na pierwszej stronie „Le Monde”. Dzięki tej ofensywie pod koniec lat 70. Kuroń i Michnik stali się twarzami polskiej opozycji, największe gazety świata przeprowadzały z nimi wywiady, byli stałymi bohaterami Radia Wolna Europa.
Ale miało to swoją cenę, najbardziej słyszalni krytycy PRL-u byli przez partię najbardziej zwalczani. W oficjalnej prasie przedstawiano ich jako liderów kontrrewolucji, których celem jest obalenie porządku w PRL-u. Czy naprawdę byli tak radykalni? Na pewno nie stawiali radykalnych celów, rozumieli, że tu i teraz demokracja i niepodległość są nierealne, co stale powtarzali, domagali się jedynie poluzowania systemu. Radykalne było co innego, nie cele, lecz nowy styl opozycyjności polegający na ujawnieniu własnej antysystemowości, na posługiwaniu się antykomunistycznymi kryteriami normalności, na opisywaniu PZPR-u jako władzy niesuwerennej i totalitarnej. Choć zatem nie mówili, że celem jest odebranie komunistom władzy, każdym zdaniem kwestionowali ich mandat do rządzenia. Przypominali, że PZPR opiera się na aparacie przemocy, że o losach Polski decyduje się na Kremlu, że polscy komuniści rządzą bez zgody narodu. I właśnie ta konwencja mówienia o polityce była radykalizmem, naruszała filar każdego politycznego systemu, czyli obowiązek uznania jego reguł. W komunistycznej Polsce władza tolerowała, choć z trudem, opozycjonistów mówiących językiem korekty systemu.
Kuroń i Michnik znali ten problem, starsza generacja wiecznie go podnosiła. Po co mówicie więcej, niż można, i więcej, niż trzeba? Po co mówicie rzeczy, których władza nie może zaakceptować ani zapomnieć? Odpowiadali na to, że miękka formuła opozycyjności zbankrutowała, że teraz trzeba prowadzić politykę nie z władzą, ale przeciw władzy, w oparciu o społeczeństwo. Dlatego mówili głośno, wyraziście, szczerze. Zarazem kiedy postępowali w ten sposób, stawali się dla władzy nieakceptowalni, wypadali poza ramy systemu, skreślali się z grona potencjalnych partnerów. Tego problemu ani Kuroń, ani Michnik nigdy sobie nie przemyśleli, a ten niedługo stanął przed nimi w całej ostrości.
Sierpniowe strajki zelektryzowały opozycję, narodził się potężny podmiot, w imieniu którego można było działać. Jasne było, że kto robotnikami pokieruje, zdobędzie możliwości, jakich dotąd nikt nie miał. Opozycyjne szyldy jednej nocy straciły znaczenie, liczyła się tylko „Solidarność”, siła tak wielka, że komunistyczny rząd musiał z nią usiąść do stołu i przyjąć jej żądania. Kuroń czuł się naturalnym liderem nowego ruchu, niesłusznie zresztą, bo skala buntu wystrzeliła ponad wszelkie polityczne wysiłki i środowiskowe zasługi. Co nie zmieniało faktu, że ktoś buntem musiał pokierować. Kuroń był jednym z pretendentów, jednak grę o wpływy przegrał, właśnie ze względu na antysystemowość.
Kiedy wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej, liderzy KOR-u i KPN-u zostali zamknięci w więzieniach, władza świadomie odizolowała ich od robotników. Kuroń i Michnik zostali wypuszczeni dopiero, gdy strajk się zakończył. Od razu ruszyli do walki, ale było za późno, wszystkie nowe role były rozdane. „Solidarność” miała swojego lidera, a ten miał swój organizacyjny aparat oraz swoich doradców. Głównymi doradcami Wałęsy zostali Mazowiecki i Geremek, opozycjoniści akceptowalni dla dwóch głównych graczy, dla władzy i Kościoła, mówiący językiem korekty systemu. I obaj nawet nie chcieli słyszeć o wejściu do gry Kuronia, był symbolem politycznego radykalizmu, jego nazwisko działało na władzę jak płachta na byka. Uważali, że z Kuroniem na pokładzie „Solidarność” zostanie uznana przez władze, polskie i rosyjskie, za ruch agresywnie polityczny oraz zuchwale antykomunistyczny. Podobnie brzmiały rady ze strony Kościoła i osobiście prymasa Stefana Wyszyńskiego.
Korowcy byli oburzeni, po latach Michnik tak opisywał swoje emocje: „mieliśmy bardzo gorzkie poczucie, że dokonała się kradzież zwycięstwa. To, co w oczach innych uchodziło za nasze awanturnicze pomysły, teraz wygrało. I właśnie w chwili tego sukcesu zaczęto nam pokazywać drzwi”. Jednak sprawa była bardziej skomplikowana, Kuroń i Michnik od wielu lat grali zbyt ostro, aby teraz się skarżyć. Mało tego, nadal grali ostro i to przeciw obu stronom, przeciw komunistom i opozycji. Konflikt zaczął się jeszcze przed podpisaniem Porozumień Gdańskich, korowcy zażądali, aby stoczniowcy jako kolejny warunek postawili wypuszczenie Kuronia i Michnika z więzienia. Mazowiecki i Geremek stanowczo odmówili, uznali to za szaleństwo, dwutygodniowe negocjacje były na finiszu, po raz pierwszy w historii komuniści gotowi byli podpisać wielką umowę społeczną i nagle pojawia się żądanie, aby wszystko ryzykować dla kilku osób. Zwłaszcza że jasne było, że chwilę potem korowcy, jak również kapeenowcy, opuszczą więzienie. Zdaniem Mazowieckiego problem był stawiany nie po to, aby ratować więźniów, ale po to, aby umieścić KOR w centrum uwagi, uczynić jego obronę sprawą narodową, a w ten sposób uznać KOR za patrona „Solidarności”. To była rozgrywka polityczna, chęć ustawiania się na szczycie w nowym rozdaniu.
Korowcy nie zaakceptowali odmowy, zorganizowali kampanię, dzwonili do znanych postaci ze środowisk opozycyjnych i domagali się, aby wywarli presję na Mazowieckiego i Geremka. Twierdzili, że dwaj główni doradcy Wałęsy kierują się egoistycznymi motywami, że chcą KOR-owi „ukraść zwycięstwo”. Poddany tej presji Mazowiecki był oburzony, jeszcze po latach mówił, że nie rozumie, jak można było zachować się tak egoistycznie. „To środowisko – mówił o Kuroniu i Michniku – ma niesłychanie rozwinięty instynkt interesu grupowego”. Mazowiecki dowodził, że nieważne dla nich było, czy „Solidarność” się potknie na starcie, liczyło się tylko to, aby wpływy trafiły w ich ręce. Mazowiecki nie akceptował tej postawy, przecież – jak mówił – „w pewnych momentach staje pytanie: co jest ważniejsze? Czy to, żeby coś przeprowadzić w interesie ogólnym, czy to, żeby oni w tym byli… Dla mnie… ważniejsze było, aby do takiego porozumienia jak gdańskie doszło, a niekoniecznie, żeby doszło z udziałem KOR-u”.
Kuroń sprawę opisywał inaczej, nie ufał starszemu pokoleniu opozycji, jego zdaniem było zbyt ugodowe, zbyt asekuracyjne, jego przygody z polityką były wiecznie przegrane, bo robiło tylko tyle, na ile partia zezwalała. Kuroń, Michnik i cały młody KOR patrzyli na nich z góry. Mieli za sobą doświadczenie ryzyka, mieli za sobą więzienia, które ich zahartowały, byli rozgrzani do walki. Michnik tak opisywał różnicę: „My mieliśmy background »ludzi podziemnych«, »ludzi więziennych«, »nielegalnych«. To się później zatarło, ale jeszcze w roku 1981 było szalenie istotne. Przychodziliśmy do »Solidarności« z KOR-u, z 1968 roku, z więzień, z komisariatów. Natomiast Tadeusz przychodził z posady naczelnego redaktora legalnego miesięcznika, a Bronek z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk”. Zdaniem Michnika rodziło to ryzyko, że „Solidarność” da się ograć przez władzę. Z kolei Mazowiecki uważał, że lęki przed ograniem były udawane, a jeśli szczere, to wtórne. Głównym powodem był egoizm, gra na siebie, chęć „przyklejenia się” do sukcesu. „Na trudność mojego zbliżenia się do środowiska korowskiego – opowiadał osiem lat później Mazowiecki – wpływ miało istnienie czegoś, co nazwałbym prymatem interesu grupowego nad ogólnym. Myślę, że nie jest to tylko moje wrażenie”. W istocie, to samo mówił Andrzej Celiński, jeden z członków KOR-u. „Moje zwarcia z KOR-em sięgają jeszcze czasów TKN-owskich, a dotyczą wykładów Jacka Kuronia i Adama Michnika”. Zaczęli się na nich pojawiać bojówkarze, co wystraszyło wielu prelegentów i mogło doprowadzić do rozbicia TKN. „Powiedziałem Jackowi i Adamowi, o co chodzi, z… sugestią, że powinni się sami wycofać, albo kompromisowo zostawić jednego. Otóż oni się wtedy temu oparli… To był pierwszy moment, kiedy byłem rozczarowany postawą ludzi KOR-u. Zwyciężyła… prywata”. Podobną reakcję dostrzegł Celiński w 1980 roku. „Po Sierpniu w środowisku korowskim pojawiło się zjawisko, które mnie zaszokowało… Żal… że w nowej sytuacji… nie znaleźli… miejsc, w ich odczuciu im jakby przynależnych”.
Po wyjściu z więzienia Kuroń i Michnik ruszyli do walki o władzę. Stawka była zbyt wielka, aby pokornie przełknąć pierwszą porażkę; gdy im zamknięto drogę do związku, zaatakowali tylnymi drzwiami. Podzielili się pracą, Kuroń pojechał do Gdańska, Michnik kierował sprawami w Warszawie, a ponieważ centrum wydarzeń przesunęło się na Wybrzeże, to Kuroniowi przyszło stoczyć główną rozgrywkę. Gdy usłyszał, że nie może zostać doradcą Wałęsy, wdarł się, jak sam opisuje, na posiedzenie władz komitetu strajkowego, a tam już czekała korowska ekipa WZZ-etu. Anna Walentynowicz wygłosiła płomienną mowę na temat talentów Kuronia, otwartym tekstem stwierdzając, że to właśnie on, a nie Wałęsa, powinien pokierować „Solidarnością”, po czym gdańskie prezydium uchwaliło, że Kuroń jest oficjalnym ekspertem związku. Mając pierwszy sukces za sobą, Kuroń postanowił z marszu zagrać o wszystko, tego samego dnia gdańska ekipa WZZ-etu postanowiła obalić Wałęsę. W swoich wspomnieniach Wałęsa opowiada, że spotkali się Andrzej i Joanna Gwiazdowie, Walentynowicz, Bogdan Borusewicz, Kuroń i jeszcze kilka osób. Mówili, że Wałęsa to agent, człowiek małego formatu, że sobie nie poradzi, że to sierżant, którego przypadek wyniósł do góry, a teraz robotnikami muszą pokierować generałowie. Jeden z uczestników spotkania poinformował o nim Wałęsę i Mazowieckiego, Wałęsa nie był więc zaskoczony, gdy kilka dni później to samo grono odwiedziło go w domu. W imieniu grupy przemówiła Walentynowicz, wszyscy stanęli naprzeciw Wałęsy i – jak opowiada Danuta Wałęsa – „pani Ania… stwierdziła, że Wałęsa zrobił swoje, już się nie nadaje i przewodniczącym związku powinien być ktoś taki jak Gwiazda czy Kuroń”. Wałęsa twardo odmówił i natychmiast uciął rozmowę. Kuroń we wspomnieniach pisanych w epoce, kiedy stał u boku Wałęsy, pomniejsza znaczenie tamtych wydarzeń, wspomina o nich jak o towarzyskich spotkaniach, ale Mazowiecki obstaje, że to były próby obalenia Wałęsy: „Oni chcieli się go pozbyć. To nie jest wyimaginowane. Tak było”.
Po nieudanym przewrocie Kuroń się nie poddał, zamieszkał u Walentynowicz i próbował związkiem kierować z tylnego siedzenia. Codziennie przychodziła do niego gdańska ekipa korowców, a on mówił im, co mają robić. W praktyce wyglądało to tak, że Geremek pisał projekt decyzji, który kwadrans później trafiał do Kuronia, ten nanosił swoje poprawki i dopiero wtedy trafiał do prezydium związku. Kuroń nie ukrywał, że chce kierować „Solidarnością”, przynajmniej z tylnego siedzenia. Kiedy przyjechał do Warszawy, aby zdać raport korowcom, oznajmił, że chce być szefem ekspertów „Solidarności”, ponieważ zna robotników oraz ma ich zaufanie. KOR go poparł, choć nie wszyscy, Celiński zarzucił Kuroniowi „wielką nieodpowiedzialność polityczną”, związkowi udało się powstać dzięki obietnicy, że jego celem jest działalność związkowa, nie polityczna, tymczasem KOR jest szyldem jawnie politycznym oraz jawnie radykalnym, co może „Solidarności” potężnie zaszkodzić, wywoła represje ze strony władz, a także wewnętrzne spory w związku. Celiński zażądał, aby Kuroń zrezygnował z funkcji eksperta, zebrani go zakrzyczeli, ale Jan Józef Lipski prosił Kuronia, aby do minimum ograniczył eksponowanie swojej osoby.
Napięcie między Kuroniem i Michnikiem a Mazowieckim i Geremkiem rosło z dnia na dzień. Mazowiecki i Geremek mieli pretensję, że Kuroń przyjechał do Gdańska, że wydarł sobie funkcję doradcy, że naraża związek na wściekłe ataki PZPR-u, że prowokuje Kreml, że kilka dni po wielkim sukcesie może zmarnować wszystko. A już próbę obalenia Wałęsy uznali za kompletne awanturnictwo. Do tego doszły liczne wywiady Kuronia dla zachodniej prasy, bo Kuroń i Michnik przenieśli swoje metody w nowe czasy, dawniej używali mediów zachodnich do walki z PZPR-em, teraz zaczęli ich używać do walki z kolegami z własnego obozu. Największe wrażenie zrobił wielki materiał, który zamieścił „Der Spiegel”. Kuroń opowiadał w nim, że strajk był w całości zasługą KOR-u, Wałęsę przedstawił jako sierżanta, siebie jako kierującego nim generała. Już to wystarczyło, aby wywiad był trzęsieniem ziemi, był to komunikat dla PZPR-u i Moskwy, że „Solidarność” nie jest oddolnym ruchem robotniczym, lecz odgórnym projektem politycznym. Jednak Kuroń powiedział dużo więcej, że to dopiero pierwszy krok, że następne działania związku przyniosą demokratyzację kraju. „Kiedy uzyskaliśmy wolne związki zawodowe, możemy uzyskać wszystko”. Wywiad wywołał olbrzymie oburzenie, można tego wszystkiego chcieć, ale nie można tego mówić, zwłaszcza w takim momencie, tuż po porozumieniu, gdy władza wszystko może odwołać. O tym tekście mówiła cała opozycyjna Warszawa, Kraków i Gdańsk, ten tekst doprowadził do wściekłości Mazowieckiego, Wyszyńskiego, Geremka…
Kuroń bił na prawo i na lewo, aby pokazać, że ma prawa własności do „Solidarności” i z nich nie zrezygnuje. Spotkał się z Mazowieckim, ale jak wspomina Kuroń, „rozstaliśmy się z Tadeuszem skłóceni”. Kuroń wrócił do domu, rozmawiał z dziennikarzem zachodnim, skrytykował Mazowieckiego i Geremka, mówił dziennikarzowi, że eksperci skompromitowali się i powinni się wycofać. Powiedział, że „eksperci uważają KOR za bandę awanturników, natomiast korowcy uważają, że eksperci są gnojami”. Emocje były tak wielkie, że jeszcze po piętnastu latach Michnik mówił ostro: „Uważałem, że Tadeusz odgrywał w Stoczni kluczową rolę dlatego, iż nas aresztowali i dni strajku przesiedzieliśmy w pudle. O układzie wpływów decydowała więc bezpieka. Wystarczyło nas zamknąć, żeby nasze miejsce mógł zająć Mazowiecki. Nie sugeruję, że Tadeusz był jakoś sterowany. Nic z tych rzeczy. Po prostu jemu pozwolono do Gdańska pojechać, a nam nie. I Tadeusz nie miał zamiaru przepuszczać nas przez drzwi, kiedy na mocy Porozumień Sierpniowych w końcu odzyskaliśmy wolność”. I dalej: „Kiedy miałem nastrój szlachetny, uważałem, że Tadeusz dał się zwieść komunistycznym szantażom… Z kolei kiedy szlachetności mi brakowało, wierzyłem raczej, że Mazowiecki chce się pozbyć konkurencyjnych wpływów w Związku… Było dla mnie irytujące, kiedy jak kos siedział na ramieniu Wałęsy, wszędzie się z nim fotografował i – krótko mówiąc – napuszczał Lecha na Jacka”.
W tamtym sporze największą elastycznością wykazał się Wałęsa, uczył się szybko, już w pierwszych tygodniach zrozumiał, że musi mieć wszystkich w swoim garnku, i radykałów, i umiarkowanych. Aby uniknąć rozłamu, aby nikt nie wyrósł za bardzo, aby samemu zajmować wygodą pozycję arbitra. I najważniejsze, aby używać różnych frakcji w zależności od własnych celów. Naciskany przez ekspertów oraz przez prymasa, Wałęsa odmówił Kuroniowi oficjalnych funkcji, odebrał „doradztwo”, a nawet zabronił mu się pojawiać w siedzibie związku, zarazem zaakceptował fakt, że poprzez grupę gdańską oddziałuje na strategię związku. A po kilku tygodniach wpuścił Kuronia do środka i pozwolił oficjalnie działać.
Kuroń i Michnik taktycznie przycichli, próbowali załagodzić konflikt, jak opowiadał Kuroń: „różnych ludzi z Adasiem prosiliśmy o arbitraż”. Bez skutku, Mazowiecki i Geremek nie chcieli z nimi nawet rozmawiać. Bliski współpracownik Mazowieckiego, Waldemar Kuczyński, opowiadał: „Mazowiecki uważa, że są oni nie dość odpowiedzialni politycznie, że skutkiem ich działań może być rozchwianie państwa, nawet jeśli sobie tego nie życzą”. Wspomnienia Kuczyńskiego są ciekawe, był prawą ręką Mazowieckiego, zarazem więzi sympatii łączyły go z KOR-em. Opowiadał, jak w tamtym okresie spotkał się z Michnikiem, ten narzekał na ekspertów. „Wyraźnie namawiał mnie do odejścia od Mazowieckiego i do pociągnięcia za sobą innych. Prosił, bym doprowadził do jego spotkania z Geremkiem. Zgodziłem się, choć wyczuwam u Michnika nie tyle chęć dogadania się z Mazowieckim, ile zamiar rozbicia zespołu ekspertów”. Niemniej Kuczyński załatwił Michnikowi spotkanie z Geremkiem, nie skończyło się ono porozumieniem. „Bronek wykładał Adamowi pretensje do niego i do Jacka. Zarzucił Michnikowi, że nie wiadomo nigdy, czy nie jest się przez niego manipulowanym. Potem zarzucił Jackowi, że niepotrzebnie tak mocno zaangażował się w akcję związkową”.
Rozmowa nic nie zmieniła, Kuroń i Michnik nie rezygnowali z gry o władzę nad „Solidarnością”. Zaczęło się żmudne budowanie pozycji, w Gdańsku KOR był silny dzięki środowisku Gwiazdy, potem udało się pozyskać Zbigniewa Bujaka, szefa regionu Mazowsze, był też pałacowy przewrót w Małopolsce, na Śląsku silny był Karol Modzelewski, który Kuronia wspierał. Jednak największym aktywem był sam Kuroń, który miał niezwykłą energię i zuchwałość, prowadził grę szarpaną, w okresach spokojniejszych grał lojalnie wobec Wałęsy, ale gdy pojawiał się kryzys, atakował zaciekle. Wałęsa związek uspokajał, Kuroń przeciwnie, podrywał do buntu, zaostrzał żądania, próbował przejąć inicjatywę. Był hazardzistą, najmocniej atakował w momentach najbardziej groźnych, gdy strajk generalny i siłowa odpowiedź władzy wisiały w powietrzu. W wielkich kryzysach Kuroń odgrywał rolę kluczową, zawsze podpalając sytuację. Po aresztowaniu drukarza Narożniaka, kiedy pojawiła się groźba strajku generalnego, korowcy zręcznie podbili stawkę gry. Po kilku dniach nie chodziło o uwolnienie konkretnej osoby, ale o krytykę systemu działania MO, SB i prokuratury. Eksperci znowu byli wściekli, to było twarde wejście w politykę, atak na jeden z filarów komunistycznego porządku.
Kuroń bez umiaru kołysał związkową łódką, aby z niej wypadł Wałęsa. Największa próba obalenia Wałęsy była kompletnie awanturnicza, Kuroń postanowił ugrać dwa cele jednocześnie, obalić Wałęsę i pójść z władzą na czołowe zderzenie. Było to wiosną 1981 roku, po kryzysie bydgoskim, kiedy komuniści byli o krok od siłowego rozwiązania, a związkowcy o krok od strajku generalnego. Lont już płonął, miały się odbyć negocjacje ostatniej szansy między Wałęsą a władzami, gdy nagle Kuroń z Modzelewskim przeforsowali warunki niepozwalające Wałęsie dogadać się z rządem; dostał tak wąskie pole manewru, że osiągnięcie ugody było niemożliwe. Kuroń zastawił pułapkę, gdyby Wałęsa ugody nie osiągnął, byłby winny porażki, gdyby zaś osiągnął, byłby winny przekroczenia negocjacyjnego mandatu. Wściekły Wałęsa się nie poddał, doprowadził do porozumienia, warunki negocjacyjne złamał, ale strajkowi generalnemu zapobiegł. Odbył się wielki sąd nad Wałęsą, który poprowadzili korowcy oraz związkowi radykałowie, ale po dramatycznym wystąpieniu Wałęsa zdołał ocalić głowę. Aleksander Hall mówił potem: „Mieliśmy poczucie, że w tym momencie środowisko lewicy… gra w sposób nieodpowiedzialny”, że „udziela poparcia dla strajku generalnego”. Sami korowcy to przyznawali. Celiński mówił, że Kuroń parł wtedy do „frontalnego starcia z władzą”, Lech Kaczyński: „KOR parł wówczas do strajku generalnego”. Później, kiedy emocje opadły, Geremek odczytał bardzo ostre oświadczenie o braku odpowiedzialności, adresując je głównie do Kuronia.
Kuroń stanął po stronie Wałęsy, jak mówi Mazowiecki, dopiero „kiedy przekonał się, że Wałęsy nie można obalić”. Mazowiecki przyznaje, że Kuroń nieraz pomagał gasić radykalne emocje. „Jednak zawsze… zostawiał tlący się żar, po to, żeby go można było w odpowiedniej chwili rozdmuchać. Zawsze”. To była strategia wiecznej rewolucji, której Mazowiecki nie znosił. Mówił, że z komunistami trzeba grać twardo, że „nic się w Polsce bez nacisku nie stanie, ale również w tym nacisku trzeba być obliczalnym”. Aby władza, aby Kreml wiedzieli, „że posuniemy się dotąd, a dalej nie”. Kuroń natomiast stawiał na strategię „nieustannego ruchu, nieustannej rewolucji”, która „omija ten czynnik obliczalności”.
Korowcy uważali, że Geremek i Mazowiecki są anachroniczni, tymczasem to oni nie zdążyli na nową epokę. Pochodzili ze świata, który wraz z narodzinami „Solidarności” zaginął, czyli opozycji pozbawionej politycznego znaczenia, mogącej sobie pozwolić na lekceważenie potęgi komunistycznej władzy. Kuczyński: „Idea samoorganizacji dała świetne rezultaty. Lecz miała zły skutek uboczny, który do sierpnia nie dawał o sobie znać… Utrwaliło się przekonanie, że… odbiór naszych działań przez władze nie może być miarą ich celowości. Miarą była wyłącznie skuteczność w dziele samoorganizacji społecznej, a wprowadzanie do dyskusji tego drugiego elementu było źle widziane. Stało się atrybutem ugodowca, człowieka bojaźliwego i tkwiącego ciągle w iluzjach rewizjonizmu”. Kuroń i Michnik nie zrozumieli, że skala sierpniowego sukcesu zmusza opozycję do całkowitej zmiany zachowań. Celiński: teraz „należało robić wszystko, aby aparat partyjny PZPR i obozowe otoczenie [czyli Układ Warszawski] przyzwyczaić do istnienia »Solidarności«, by uznali, że likwidowanie tego ruchu nie jest konieczne. Tymczasem… moje środowisko korowskie radykalizuje się”.
Michnik dowodził, że on również chce kompromisu z władzą, twierdził nawet, że potrafi do niego doprowadzić. Ale stanie się to możliwe, gdy rewolucja społeczna rozleje się daleko szerzej, a komuniści zostaną mocniej dociśnięci. Nie czuł się radykałem, co przychodziło mu o tyle łatwo, że w „Solidarności” było wielu większych radykałów. Cały związek tętnił poczuciem siły, każdy lokalny lider uważał, że strajkami można wszystko wymusić. Wobec tych zachowań Michnik był niechętny, krytykował oddolną wolę mocy, ale pochwalał odgórną. Zwalczał radykalizm związkowy, ale popierał radykalizm polityczny. Pisał, że myślenie o niepodległości czy demokracji jest w tej chwili nierealne, bo najważniejszym faktem politycznym są „interesy państwowe i ideologiczne ZSRR”. Ale na jednym oddechu dodawał, że realna jest „likwidacja cenzury…, możliwa jest prasa i telewizja oparte na zasadzie konkurencyjności i piszące prawdę, możliwa jest wolność nauki i autonomia wyższych uczelni…, możliwe są niezawisłe sądy”. Tyle że – dodawał – „musimy to wszystko od władz wydzierać i wymuszać”. Po trzech latach w swojej historii „Solidarności” Jerzy Holzer pisał: to był „znakomity tekst”, ale „czy owe ograniczone cele podane przez Michnika dawały się pogodzić z interesami państwowymi i ideologicznymi ZSRR?”. W duchu podobnego realizmu wypowiadał się Kuroń, napisał artykuł Czy grozi nam interwencja? i odpowiadał, że jest mało realna, bo politycznie będzie dla Kremla zbyt kosztowna. Rosjanie muszą zaakceptować to, co się w Polsce dzieje, więc opozycja powinna „wyrywać władzy komunistycznej kolejne dziedziny życia społecznego”. Kuroń dowodził, że można zredukować wpływy partii do wojska, policji i administracji centralnej. W epoce Breżniewa dowodził, że można odebrać komunistom gospodarkę, wymiar sprawiedliwości, media, edukację, kulturę, niemal wszystko. Na koniec pisał: „Jestem przekonany, że interwencji nie będzie”.
Tekst Kuronia rozwścieczył prymasa, na spotkaniu z delegacją z „Solidarności” oznajmił, że przeczytał artykuł cztery razy, czego „nie należy traktować jako komplementu dla autora”. I dalej: „Są tu powiedziane słowa, których mówić nie można, po prostu nie można. Można tak myśleć, robić tak można, ale mówić – nie”. Niedługo potem Wyszyński wkroczył do akcji, PZPR zgodziła się na wydawanie „Tygodnika Solidarność”, więc Wyszyński uznał, że gazeta nie może się dostać w ręce KOR-u, bo to zbyt niebezpieczne dla kraju. Kuroń i Michnik byli zaskoczeni, traktowali jako pewnik, że dostaną gazetę, zdążyli już wszystko zaplanować, od składu redakcji po kształt pisma, widzieli w nim wielką polityczną szansę dla siebie. Ale Wyszyński nacisnął na Wałęsę, aby naczelnym został publicysta katolicki Andrzej Micewski. Kuroń poszedł do Geremka, aby wspólnie zmusić Wałęsę do cofnięcia nominacji, ten jednak twardo odmówił, powiedział, że ma dość ciągłych nacisków na związek, zarówno ze strony Kościoła, jak i KOR-u. Kuroń i Michnik spróbowali więc innej metody, poszli do Micewskiego i powiedzieli, że poprą go, ale pod warunkiem że pozwoli sobie w całości skompletować redakcję. Wymienili kilkanaście nazwisk (m.in. Helenę Łuczywo, Seweryna Blumsztajna, Joannę Szczęsną). Mogli sporo ugrać, jednak Michnik nacierał zbyt mocno. Biskupi właśnie wezwali wszystkich do umiaru, a ich rzecznik, ksiądz Alojzy Orszulik, oświadczył, że to apel nie tylko do władzy, ale też do opozycji, z nazwiska wymienił Kuronia oraz jego niedawny artykuł. A wtedy Michnik poszedł do Micewskiego i zażądał, aby się odciął od słów Orszulika, a potem zorganizował kampanię w środowiskach opozycyjnych, przekonując, że słowa Orszulika są zgodą Kościoła na aresztowanie Kuronia. Oskarżenie było nie tylko brutalne, ale również całkowicie zmyślone, Wałęsa i Wyszyński byli tak wściekli, że już po kilku dniach naczelnym został Mazowiecki, a został dlatego, że było wiadomo, iż do redakcji nie wpuści ani jednej osoby związanej z Michnikiem. W istocie nie wpuścił, zamknął łamy nawet na gościnne teksty. Michnik po latach skarżył się: „Mazowiecki… nigdy nie zaproponował mi napisania artykułu do »Tygodnika Solidarność«”.
Michnik uważał zachowanie swoich oponentów za małostkowe, koteryjne, strachliwe, nawet po latach powtarzał: „Nie bardzo wiedziałem, co ci eksperci naprawdę kombinują. Mazowiecki i Geremek zawsze mieli miny sfinksów. I nic nie chcieli powiedzieć… Wciąż powtarzali: »trzeba odpowiedzialnie, poważnie, roztropnie«. Nikt nie wiedział, dokąd naprawdę sterują. Wiadomo było tyle, że ich zdaniem korowców trzeba izolować”. Tamto niezrozumienie sytuacji było symptomatyczne, pojawi się w życiu Michnika jeszcze wiele razy, dlatego warto na nie zwrócić uwagę. W Michniku stale ujawniał się defekt utrudniający zrozumienie prawd w polityce najprostszych. Przecież stanowisko Mazowieckiego czy Geremka było oczywiste: wszystko już zostało wywalczone, w sierpniu powstanie narodowe się zaczęło i w sierpniu się zakończyło. Wszystko, co było do zdobycia w ramach sowieckiego imperium, zostało zdobyte. Co gorsza, przez przypadek opozycja zdobyła więcej, niż zdobyć powinna, co grozi rychłym odebraniem zdobyczy. Logika Mazowieckiego i Geremka opierała się na czymś, co politycy polscy i zachodni widzieli gołym okiem, ludowe powstanie wygrało na imponującą skalę, więc trzeba natychmiast wygasić konflikt i zachować zdobyte wolności. U podstaw tego myślenia leżało przekonanie, po latach bezsporne, że samo powstanie „Solidarności” pogwałciło wszystkie reguły radzieckiego bloku. Od pierwszych dni związek istniał na kredyt, zaś wszystkie moce systemu szykowały się do egzekucji. Dlatego doradcy robili wszystko, aby zniknąć z radarów Breżniewa, Susłowa, Andropowa. Aby ci przywykli do nowej sytuacji, oswoili się z nią, aby uwierzyli, że nie narusza ona strategicznych interesów Moskwy.
Kuroń i Michnik lekceważyli groźbę siłowego zdławienia „Solidarności”, często o niej mówili, ale jako czymś odległym, co nie ogranicza w bieżących działaniach. Wściekły atak na siebie w komunistycznych mediach traktowali jako propagandową rutynę. Uważali, że oficjalnie władza w nich bije, zaś nieoficjalnie słucha z uwagą, analizuje ich kompromisowe oferty. Czuli się realistami, bo uważali, że składają władzy bezpieczną dla niej ofertę, powtarzali przecież na wiecach, że Polska jest częścią imperium, że decyzje narzuca jej Moskwa, a ten fakt należy zaakceptować. Uważali, że taka deklaracja uspokaja komunistów, kłopot w tym, że mieli nierealistyczną ocenę tego, co jest dla komunistów bezpieczne. I nierealistyczny obraz tego, jak ich władza postrzega. Po latach, na podstawie archiwów PZPR i KPZR, wiadomo, że się mylili, nie trochę, nie bardzo, lecz całkowicie. Skłonność komunistów do kompromisu, zwłaszcza Kremla, była zerowa, jedynym scenariuszem analizowanym przez komunistów było użycie siły. Spór dotyczył tylko dwóch kwestii: kto jej użyje oraz kiedy. A zatem kto spacyfikuje bunt: Rosjanie czy Polacy, oraz kiedy to zrobią – natychmiast, jak chcieli Rosjanie, czy później, jak woleli Polacy. Kompromis był możliwy, o ile w ogóle, tylko w oparciu o linię Mazowieckiego i Geremka, czyli wygaszania konfliktu.
Dzięki archiwom wiadomo coś jeszcze, Kuroń i Michnik nie tylko się mylili, ale od początku byli jednym z głównych powodów, dla których Jaruzelski i Breżniew twardo odrzucali kompromis. Nie ze względu na polityczną siłę Kuronia i Michnika, bo jej nie mieli, ale ze względu na logikę systemu. Ich krzykliwa obecność była oficjalnym zalegalizowaniem postaw antysystemowych, a nie po to Moskwa trzymała Sacharowa na zesłaniu, aby w Polsce jemu podobnym pozwolić na prowadzenie polityki. Nazwiska Kuronia i Michnika padały z ust nie tylko Stanisława Kani i Wojciecha Jaruzelskiego, ale też Leonida Breżniewa, Jurija Andropowa, Michaiła Susłowa. Gdy Kania przyjechał do Moskwy, Breżniew odczytał mu notatkę. „Nie wolno dłużej zwlekać z podjęciem aktywnych działań przeciwko elementom antysocjalistycznym. Przecież zdeklarowani antykomuniści, tacy jak Kuroń i Michnik, nie cofają się już przed żądaniem rozprawy z członkami PZPR i zmiany ustroju państwowego”. Podobnych dokumentów zachowały się dziesiątki. Na bieżąco też mieli sygnały, że grają stanowczo za ostro, Kuroń opowiada, jak zadzwonił do niego z Paryża Eugeniusz Smolar: „Jacek, jest niedobrze. Jest bardzo źle. Prasa radziecka wymienia ciebie z nazwiska jako wroga socjalizmu. To po Sołżenicynie i Sacharowie pierwszy wypadek, że wymieniają z nazwiska”.
Rzecz nie w tym, aby dwie osoby oskarżyć o doprowadzenie do stanu wojennego. Ale o uchwycenie ostrości ich politycznego stylu oraz ich pewności siebie, znacznie większej niż ich zdolność zrozumienia realiów. Opis władzy, jaki przedstawili Kuroń i Michnik, miał niewiele wspólnego z rzeczywistością. Nie zrodził się z próby zrozumienia tego, co władza robi, co mówi, jakie wysyła sygnały, ale był upartym powtarzaniem własnych myśli sprzed kilku lat, które legły u podstaw KOR-u. Myśli, których podtrzymywanie miało znowu postawić KOR w centrum wydarzeń. Tymczasem rzeczywistość dostarczała innych informacji, Wałęsa, Mazowiecki, Geremek ciągle rozmawiali z komunistami, opowiadali potem, co ci ludzie mówią, czego chcą, czego się boją. Kuroń i Michnik tych relacji nie przyjmowali do wiadomości, mówili, że komuniści blefują, a doradcy dramatyzują. Obaj dowodzili, że jest możliwa większa (Kuroń) lub mniejsza (Michnik) finlandyzacja, czyli stworzenie w Polsce reguł radykalnie innych niż w reszcie bloku.
Sprawa jest ciekawa, bo nawet wiele lat później, w pierwszych latach panowania Gorbaczowa, ta wizja była nierealistyczna. Stała się realistyczna, jak słowo podpowiada, dopiero wraz ze zmianą realiów, gdy sama Moskwa podjęła decyzję o zwijaniu imperium. W 1980 roku weto Moskwy wobec autonomii politycznej Polski było tak oczywiste, jak to, że słońce wschodzi na wschodzie; inaczej myśleli tylko antykomunistyczna młodzież oraz związkowi działacze. To nie jest tak, że dopiero stan wojenny przyznał rację jednej ze stron, że przed jego wprowadzeniem można było myśleć na różne sposoby. O twardej postawie Moskwy i nadchodzącym rozwiązaniu siłowym mówiono w Waszyngtonie, Watykanie, Londynie, Paryżu i Bonn; „Solidarność” była stale ostrzegana przez zachodnie stolice przed radykalizmem. Wałęsa wiecznie domagał się od Kuronia, ale też od Michnika, aby przestali jeździć po kraju i przedstawiać radykalne tezy, które potem trafiają na czołówki zachodnich i wschodnich gazet, bo to się skończy katastrofą. Wybuchały o to dzikie awantury, ale na wszystkie zarzuty Kuroń i Michnik odpowiadali z wyższością weteranów. Dowodzili, że w 1976 roku było podobnie, wszyscy wtedy mówili, że nie można jawnie wystąpić przeciw władzy, a jednak KOR-owi się udało.
Michnik nie zmienił zdania nawet po latach, kiedy przeczytał komunistyczne archiwa. Dowiedział się wtedy, jak błędnie opisywał perspektywę komunistów, ich wyobrażenia, ich interesy, ich skłonność do kompromisu. A co za tym idzie, jak błędnie wykreślał strategię dla opozycji. Poznawszy fakty, uznał, że to on miał rację, a winę przerzucił na komunistów: „Wiele lat później przeczytałem tom dokumentów Biura Politycznego z lat 80–81. Kiedy dziś się te dokumenty czyta, ma się wrażenie, że są to zapisy rozmów między pacjentami domu dla umysłowo ociężałych. Państwo się rozlatywało, a członkowie politbiura, odpowiedzialni za losy Polski, bez przerwy zastanawiali się, czy Kuronia i Michnika aresztować, czy ich nie aresztować, czy zatrzymać, czy nie zatrzymywać. Te dokumenty dowodzą całkowitej niedojrzałości ich politycznego myślenia”. Rozżalony Michnik dodaje, że Jaruzelski był nie lepszy. „Idea reformy systemu w sensie odkomunizowania państwa była całkowicie poza ich horyzontem”. No właśnie – poza ich horyzontem. To jest myśl, którą powtarzali wszyscy, poczynając od Mazowieckiego i Geremka. To jest diagnoza, przeciw której Michnik i Kuroń poszli na wojnę.
W ostatnich miesiącach „Solidarności” rozeszły się drogi Kuronia i Michnika. Kuroń oprzytomniał, rozejrzał się dookoła i zrozumiał, że poszedł za daleko, a wtedy poparł linię ekspertów, zaakceptował przywództwo Wałęsy. Michnik odwrotnie, jeszcze mocniej się radykalizował, a ponieważ nie tolerował różnicy poglądów, nawet u przyjaciół, zaatakował także Kuronia. Zaczęło się od usunięcia Walentynowicz, od samego początku sławna suwnicowa toczyła osobistą wojnę z Wałęsą, pełną personalnych oskarżeń, od agentury po obyczaje. Ataki były tak zaciekłe, że Wałęsa usunął ją z prezydium gdańskiej „Solidarności”. Kuroń pisze o tamtym wydarzeniu: „Ania zupełnie oszalała i nieodpowiedzialnie miotała wyzwiska”. Dalej Kuroń pisze: „Moi korowscy przyjaciele w Warszawie potraktowali sprawę Ani jako naruszenie zasad moralnych i domagali się ode mnie, żebym publicznie wystąpił przeciw Wałęsie. Tłumaczyłem, że członkostwo we władzach związku nie jest prawem człowieka, a publiczny atak na Wałęsę w tym momencie jest zwyczajną polityczną głupotą. Nie chcieli mnie słuchać… Nawet Adam Michnik”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki