Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
78 osób interesuje się tą książką
„Rok magicznego myślenia” to przejmująca opowieść wybitnej amerykańskiej dziennikarki i eseistki o żałobie po śmierci męża i chorobie córki.
Joan Didion z ogromną uważnością przypatruje się najbardziej granicznym doświadczeniom w swoim życiu, analizując własne uczucia i reakcje, a jej piękna i precyzyjna narracja dotyka uniwersalnego znaczenia tych doświadczeń.
„Rok magicznego myślenia” został wyróżniony prestiżową National Book Award, otrzymał również nominację do Nagrody Pulitzera oraz National Book Critics Circle Award. Książka jest wymieniana pośród stu najważniejszych pozycji, które trzeba przeczytać w życiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 219
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Joan Didion
Rok magicznego myślenia
Tytuł oryginału: The Year of Magical Thinking
Przekład: Hanna Pasierska
Copyright © 2005 by Joan Didion
All rights reserved.
Copyright for the Polish edition © 2021 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.
Projekt okładki i layout: Łukasz Piskorek
Skład: Sylwia Budzyńska
Korekta: Ewelina Sobol i Kamila Wrzesińska
ISBN 978-83-66997-01-1
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Łowicka 25 lok. P-3
02-502 Warszawa
www.relacja.net
Dla Johna i dla Quintany
Życie zmienia się szybko.
Życie zmienia się w jednej chwili.
Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy.
Kwestia żalu nad sobą.
To pierwsze słowa zanotowane przeze mnie po tym, co się stało. Data zapisana przez komputer w programie Microsoft Word („ostatnio zachowany”): „20 maja 2004, 22.11”, ale zapewne musiałam otworzyć plik i odruchowo wcisnąć „zachowaj” przy zamykaniu. W maju nie wprowadzałam w tym tekście żadnych zmian. Nie wprowadzałam w nim żadnych zmian, odkąd napisałam te słowa w styczniu 2004 roku, dwa lub trzy dni po fakcie.
Przez długi czas nie napisałam nic więcej.
Życie zmienia się w jednej chwili.
Zwykła chwila.
W którymś momencie by utrwalić to, co wydawało mi się najbardziej uderzające w całym wydarzeniu, zastanawiałam się nad dodaniem tych właśnie słów: „zwykła chwila”. Zrozumiałam natychmiast, że nie ma potrzeby dopisywać określenia „zwykła”, bo niemożliwe, abym zapomniała: nie opuszczało ono moich myśli ani na moment. W gruncie rzeczy to właśnie zwyczajna natura wszystkiego, co poprzedzało tamto wydarzenie, nie pozwalała mi uwierzyć, że było rzeczywiste, nie pozwalała przyjąć tego, włączyć do świadomości, pogodzić się z tym. Teraz wiem, że to nic niezwykłego: stykając się z nagłą katastrofą, skupiamy się na tym, w jak mało znaczących okolicznościach zaszło coś niewyobrażalnego: czyste błękitne niebo, z którego spadł samolot; banalna sprawa do załatwienia, z powodu której płonący samochód wylądował na poboczu; huśtawki, na których dzieci bawiły się jak zwykle, kiedy spomiędzy bluszczu zaatakował grzechotnik. „Wracał z pracy do domu radosny, zadowolony z życia, zdrowy i nagle go nie ma”, przeczytałam w relacji pielęgniarki z zakładu psychiatrycznego, której mąż zginął w wypadku na autostradzie. W 1996 roku przeprowadzałam wywiady z wieloma mieszkańcami Honolulu, obecnymi tamrano 7 grudnia 1941; bez wyjątku rozpoczynali wspomnienia o Pearl Harbor od poinformowania mnie, jaki to był „zwyczajny niedzielny ranek”. „Po prostu zwykły, piękny wrześniowy dzień”, powtarzają nadal ludzie, jeśli ich poprosić o opisanie poranka w Nowym Jorku, kiedy samoloty American Airlines lot 11 i United Airlines lot 175 uderzyły w wieże World Trade Center. Nawet raport Komisji 9/11 rozpoczyna się na tej natarczywie ostrzegawczej, lecz mimo to pełnej niedowierzania nucie narracyjnej: „wtorkowy ranek 11 września 2001 we wschodniej części Stanów Zjednoczonych był umiarkowanie ciepły i niemal bezchmurny”.
„I nagle go nie ma”. „Pośrodku żywota w śmierci jesteśmy”, recytują nad grobem członkowie Kościoła episkopalnego. Później uświadomiłam sobie, że musiałam powtarzać szczegóły tego, co się stało, każdemu, kto odwiedzał dom w ciągu owych pierwszych tygodni; wszystkim tym przyjaciołom i krewnym, którzy przynosili jedzenie, robili drinki i rozstawiali talerze na stole w jadalni dla gości, nieważne jak licznych, przebywających tam w porze obiadu lub kolacji; wszystkim tym, którzy zbierali talerze i chowali resztki do lodówki, włączali zmywarkę i zapełniali nasze (nie potrafiłam jeszcze pomyśleć: moje) puste mieszkanie, nawet kiedy już się wycofałam do sypialni (naszej sypialni; tej, gdzie na sofie wciąż jeszcze leżał spłowiały szlafrok frotté rozmiaru XL kupiony w latach 70. u Richarda Carrolla w Beverly Hills) i zamknęłam drzwi. Owe chwile ogarniającego mnie nagle wyczerpania zapamiętałam najwyraźniej z pierwszych dni i tygodni. Nie przypominam sobie, bym opowiadała komuś o detalach, ale musiałam to robić, bo wydawało się, jakby wszyscy je znali. W pewnym momencie rozważałam możliwość, że dowiedzieli się o tym wszystkim od siebie nawzajem, natychmiast ją jednak odrzuciłam: wersja, którą znali, była pod każdym względem zbyt szczegółowa, by mogła zostać przekazana z ust do ust. Pochodziła ode mnie.
Wiedziałam o tym również dlatego, iż żadna usłyszana przeze mnie wersja nie zawierała szczegółów, którym nie potrafiłam jeszcze stawić czoła, na przykład o krwi na podłodze w salonie – pozostała tam, póki José nie przyjechał następnego ranka i jej nie wytarł.
José. Który należał do naszej rodziny. Który później tego samego dnia, 31 grudnia, miał lecieć do Las Vegas, ale tego nie zrobił. Ścierając krew tamtego ranka, płakał. Nie zrozumiał, kiedy mu pierwszy raz wyjaśniłam, co się stało. Z pewnością nie byłam idealną przekazicielką wiadomości; moja wersja z jakichś względów okazała się zarazem zbyt brutalna i zbyt mglista, ton głosu z jakichś powodów nie zdołał oddać tego, co najważniejsze w całej sytuacji (to samo niepowodzenie spotkało mnie później, gdy musiałam powiedzieć Quintanie), ale kiedy zobaczył krew, zrozumiał.
Rano przed jego przyjściem zebrałam porzucone strzykawki i elektrody do elektrokardiografu, ale nie potrafiłam spojrzeć na krew.
W największym skrócie.
W tej chwili, kiedy zaczynam pisać, jest popołudnie 4 października 2004.
Dziewięć miesięcy i pięć dni temu, 30 grudnia 2003, około dziewiątej wieczorem w naszym nowojorskim mieszkaniu, przy stole w jadalni, gdzie właśnie usiedliśmy do kolacji, mój mąż John Gregory Dunne rzekomo (lub w rzeczywistości) przeszedł nagły poważny incydent wieńcowy, w wyniku czego zmarł. Nasza jedyna córka Quintana od pięciu dni leżała nieprzytomna na oddziale intensywnej opieki medycznej w Beth Israel Medical Center’s Singer Division, szpitala mieszczącego się w tamtym czasie przy East End Avenue (zamknięto go w sierpniu 2004 roku), znanego powszechnie jako Beth Israel North albo „dawny szpital Akademii Medycznej” – odkąd coś, co zdawało się przypadkiem grudniowej grypy na tyle poważnym, by w świąteczny ranek zawieźć ją na ostry dyżur, przerodziło się błyskawicznie w zapalenie płuc i wstrząs septyczny. Oto moja próba zrozumienia okresu, który nastąpił później; tygodni, a następnie miesięcy, kiedy zostały wywrócone wszelkie moje ustalone wyobrażenia na temat śmierci; na temat choroby; na temat prawdopodobieństwa i szczęścia; na temat powodzenia i pecha; na temat małżeństwa, dzieci i pamięci; na temat żalu po stracie; na temat sposobów, w jakie ludzie radzą sobie lub nie radzą z faktem, że życie się kończy; na temat kruchości zdrowia psychicznego; na temat samego życia. Całe życie byłam pisarką. I jako pisarka już w dzieciństwie, na długo, zanim zaczęto publikować moje utwory, wyrobiłam sobie przekonanie, że rytm słów, zdań i akapitów – technika pozwalająca zatrzymać to, co jak sądziłam, ginie pod coraz bardziej nieprzenikliwą warstwą politury – kryje w sobie rzeczywisty sens. Mój sposób pisania definiuje to, kim jestem albo kim się stałam, a jednak tym razem wolałabym zamiast słów i ich rytmów mieć do dyspozycji montażownię i program Avid – edytor cyfrowy, dzięki któremu za dotknięciem klawisza mogłabym rozbić sekwencje czasowe, pokazać państwu jednocześnie wszystkie klatki pamięci, jakie w tej chwili stają mi przed oczami; niech państwo wybiorą ujęcia, nieznacznie różniące się wyrażenia, wariantowe interpretacje tych samych linijek. Tym razem, by odnaleźć sens, potrzebuję czegoś więcej niż słów. Tym razem potrzebuję wszystkiego, co jak sądzę, poddaje się zrozumieniu – choćby tylko ze względu na samą siebie.
Wtorek, 30 grudnia 2003.
Odwiedziliśmy Quintanę na OIOM-ie na szóstym piętrze Beth Israel North.
Wróciliśmy do domu.
Dyskutowaliśmy o tym, czy zjeść kolację na mieście czy w domu.
Powiedziałam, że rozpalę w kominku; że możemy zjeść w domu.
Ułożyłam drewno, zaczęłam przygotowywać jedzenie, zapytałam Johna, czy chce drinka.
Zrobiłam mu szkocką i zaniosłam do salonu, gdzie czytał w fotelu przy kominku; zwykle tam przesiadywał.
Książka, którą czytał, była oprawioną korektą Europe’s Last Summer: Who Started the Great War in 1914? Davida Fromkina.
Przygotowałam kolację, nakryłam do stołu w salonie, gdzie mogliśmy jeść, patrząc na ogień, kiedy zostawaliśmy sami w domu. Przyłapuję się na tym, że zwróciłam uwagę na fakt rozpalenia w kominku, ponieważ kominki były dla nas ważne. Dorastałam w Kalifornii; mieszkaliśmy tam razem z Johnem przez dwadzieścia cztery lata; w Kalifornii ogrzewaliśmy dom, paląc w kominku. Robiliśmy to nawet w letnie wieczory, żeby odpędzić wciskającą się do środka mgłę. Ogień oznaczał, że jesteśmy u siebie, że domknęliśmy krąg, że jesteśmy bezpieczni do rana. Zapaliłam świece. John poprosił o jeszcze jednego drinka, nim zaczniemy jeść. Nalałam mu. Siedliśmy do stołu. Skupiłam się na mieszaniu sałatki.
Mówił coś, potem umilkł.
W którymś momencie podczas sekund lub minuty poprzedzającej chwilę, gdy umilkł, zapytał, czy drugiego drinka zrobiłam mu ze szkockiej single malt. Odpowiedziałam, że nie; że użyłam tej samej co za pierwszym razem. „To dobrze – odparł. – Nie wiem, czemu wydaje mi się, że nie powinno się ich mieszać”. W innym momencie w ciągu tych sekund lub minuty tłumaczył, czemu pierwsza wojna światowa stanowiła kluczowe wydarzenie, które wpłynęło na kształt całego dwudziestego wieku.
Nie mam pojęcia, przy jakim temacie byliśmy – szkockiej czy pierwszej wojny światowej – kiedy umilkł.
Pamiętam tylko, że podniosłam wzrok. Lewą rękę trzymał uniesioną; siedział bez ruchu, bezwładnie zsunięty na krześle. W pierwszej chwili uznałam to za kiepski żart mający sprawić, by ciężar tego dnia wydał się możliwy do zniesienia.
Pamiętam, że powiedziałam: „Nie rób tak”.
Kiedy nie zareagował, pomyślałam, że zaczął jeść i zadławił się. Pamiętam, jak próbowałam go unieść z oparcia krzesła na tyle, by przeprowadzić manewr Heimlicha. Pamiętam jego ciężar, kiedy upadł naprzód, najpierw na stół, potem na podłogę. W kuchni obok telefonu przykleiłam kartkę z numerami pogotowia ratunkowego szpitala New York-Presbyterian. Przykleiłam ją nie dlatego, żebym się spodziewała takiej sytuacji. Zrobiłam to na wypadek, gdyby należało wezwać karetkę do kogoś z sąsiadów.
Kogoś innego.
Wybrałam jeden z numerów. Dyspozytorka zapytała, czy oddycha. Po prostu przyjedźcie, poprosiłam. Kiedy zjawili się sanitariusze, próbowałam im tłumaczyć, co się stało, zanim jednak skończyłam, zdążyli przekształcić część salonu, gdzie leżał John, w oddział ratunkowy. Jeden (było ich trzech, może czterech; jeszcze godzinę później nie potrafiłam tego określić) rozmawiał ze szpitalem o elektrokardiogramie, który jak się zdaje, właśnie tam przesyłali. Drugi odpakowywał pierwszą lub drugą z– jak się miało okazać – wielu strzykawek. (Epinefryna? Lidokaina? Prokainamid? Nazwy pojawiły się w mojej pamięci, nie mam pojęcia skąd). Pamiętam, jak powiedziałam, że być może się zadławił. Sugestię zbyto machnięciem ręki: drogi oddechowe były czyste. Używali teraz chyba elektrod do defibrylacji; próbowali przywrócić bicie serca. Uzyskali coś, co wydawało się normalnym rytmem (albo ja sądziłam, że go uzyskali; wszyscy milczeliśmy; John drgnął gwałtownie), potem rytm ustał i zaczęli od początku.
Pamiętam, jak ten przy telefonie powiedział: „Ciągle migocze”.
„Ma migotanie komór – poprawił mnie kardiolog Johna następnego ranka, kiedy zadzwonił z Nantucket. – W takiej sytuacji powiedzieliby, że ma migotanie komór”.
Może powiedzieli, że ma migotanie komór, a może nie. Migotanie przedsionków nie powoduje natychmiast ani w sposób nieunikniony zatrzymania serca. Migotanie komór tak. Być może chodziło o komory.
Pamiętam, że próbowałam poukładać sobie w myślach, co się stanie dalej. Ponieważ zespół karetki znajdował się w salonie, następnym logicznym krokiem powinno być udanie się do szpitala. Przyszło mi do głowy, że sanitariusze mogą bardzo niespodziewanie podjąć decyzję, by tam jechać, a ja nie będę gotowa. Nie będę miała pod ręką tego, co należy zabrać. Będę opóźniać ich pracę i mnie zostawią. Odszukałam torebkę, klucze i streszczenie dokumentacji medycznej Johna sporządzone przez jego lekarza. Kiedy wróciłam do salonu, sanitariusze wpatrywali się w ekran monitora ustawionego na podłodze. Nie mogłam zobaczyć ekranu, więc obserwowałam ich twarze. Pamiętam, jak jeden z nich zerknął na pozostałych. Kiedy podjęli decyzję, by ruszać, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Poszłam za nimi do windy i zapytałam, czy mogę też jechać. Odparli, że najpierw zjadą z noszami; mogę się zabrać drugą karetką. Któryś zaczekał ze mną, aż winda wróci na górę. Zanim zdążyliśmy wsiąść do drugiej karetki, ta wioząca nosze ruszała już sprzed budynku. Odległość od naszego domu do części szpitala New York-Presbyterian, która kiedyś nosiła nazwę New York Hospital, wynosi sześć śródmiejskich kwartałów. Nie pamiętam syreny. Nie pamiętam, czy był duży ruch. Kiedy dotarliśmy pod wjazd dla pogotowia, nosze znikały już w budynku. Na podjeździe czekał jakiś mężczyzna. Oprócz niego wszyscy w zasięgu wzroku mieli na sobie szpitalne stroje. On nie. „Czy to jest żona? – zapytał kierowcę, po czym zwrócił się w moją stronę. – Jestem pracownikiem socjalnym” – oznajmił, i chyba już wtedy wiedziałam.
„Otworzyłam drzwi, zobaczyłam tego faceta w mundurze galowym i już wiedziałam. Wiedziałam od razu”. To słowa, jakie matka dziewiętnastolatka zabitego przez bombę w Kirkuku wypowiada w filmie dokumentalnym HBO, zacytowane przez Boba Herberta w „New York Timesie” z 12 listopada 2004. „Ale pomyślałam, że jeśli… że dopóki nie pozwolę mu wejść, dopóty nie będzie mi mógł powiedzieć. I wtedy to… wtedy to wszystko się nie stanie. Więc powtarzał ciągle od nowa: »Proszę pani, muszę wejść do środka«. A ja ciągle odpowiadałam: »Przykro mi, ale nie mogę pana wpuścić«”.
Kiedy czytałam je przy śniadaniu, niemal jedenaście miesięcy po tamtym wieczorze z karetką i pracownikiem socjalnym, rozpoznałam ten sposób myślenia jako własny.
Na oddziale ratunkowym zobaczyłam, jak nosze wjeżdżają do boksu, popychane przez kolejnych ludzi w szpitalnych strojach. Ktoś kazał mi zaczekać obok recepcji. Posłuchałam. Stała tam kolejka osób załatwiających papierkową robotę przed przyjęciem na oddział. Czekanie w kolejce wydawało się najbardziej konstruktywną rzeczą, jaką mogłam zrobić. Czekanie w kolejce oznaczało, że wciąż jeszcze można coś zdziałać; w mojej torebce znajdowały się kopie kart ubezpieczeniowych; z tym szpitalem nie miałam jeszcze nigdy do czynienia – New York Hospital to część New York-Presbyterian należąca do Cornell University, ja natomiast znałam tę stowarzyszoną z Columbia, Columbia-Presbyterian, na rogu Sto Sześćdziesiątej Ósmej Ulicy i Broadwayu, położoną co najmniej dwadzieścia minut jazdy dalej, zbyt daleko w tego rodzaju krytycznej sytuacji – ale mogłam skłonić ten nieznany szpital do współpracy, mogłam być użyteczna, mogłam zorganizować przeniesienie do Columbia-Presbyterian, kiedy tylko stan Johna się ustabilizuje. Skoncentrowałam się na szczegółach tego bliskiego przeniesienia (będzie potrzebował łóżka z telemetrią, koniec końców być może zdołam przetransportować do Columbii także Quintanę; wieczorem w dniu, gdy ją przyjęto do Beth Israel North, zanotowałam na wizytówce numery pagerów kilku lekarzy z Columbii, jeden z nich mógłby to załatwić), kiedy pracownik socjalny zjawił się ponownie i zabrał mnie z kolejki do pustego pokoju obok holu recepcji. „Może tu pani zaczekać”, powiedział. Czekałam. W pokoju było zimno albo mnie się tak wydawało. Zastanawiałam się, ile czasu upłynęło od wezwania przeze mnie karetki do przybycia sanitariuszy. Zdawało mi się, że zjawili się natychmiast („pyłek w oku Boga” – to określenie przemknęło mi przez myśl w pokoju obok holu recepcji), ale musiało upłynąć co najmniej kilka minut.
Na tablicy korkowej w swoim gabinecie – miało to związek z puentą jakiegoś filmu – przypięłam różową fiszkę z przepisanym na maszynie cytatem z podręcznika Mercka dotyczącym tego, jak długo mózg może przetrwać bez tlenu. W pokoju obok holu recepcji obraz fiszki wciąż do mnie powracał: „Niedotlenienie tkanki mózgowej przez > 4 do 6 min. może spowodować nieodwracalne uszkodzenie mózgu lub śmierć”. Przekonywałam siebie, że musiałam błędnie zapamiętać to zdanie, kiedy pracownik socjalny zjawił się ponownie. Przyprowadził ze sobą mężczyznę, którego przedstawił jako „lekarza pani męża”. Zapadło milczenie. Usłyszałam, jak mówię do lekarza: „On nie żyje, prawda?”. Spojrzał na pracownika socjalnego.
„W porządku – odezwał się tamten. – To twarda sztuka”. Zaprowadzili mnie do otoczonego zasłonami boksu, gdzie leżał John, teraz już sam. Zapytali, czy chcę księdza. Powiedziałam, że tak. Przyszedł i zmówił potrzebne modlitwy. Podziękowałam mu. Dali mi srebrny zacisk, w którym John trzymał prawo jazdy i karty kredytowe. Dali mi gotówkę, którą miał w kieszeni. Jego zegarek. Jego telefon komórkowy. Dali mi torbę foliową, w której jak powiedzieli, znajdowały się jego ubrania. Podziękowałam. Pracownik socjalny zapytał, czy może coś jeszcze dla mnie zrobić. Odparłam, że może mi wezwać taksówkę. Wezwał. Podziękowałam. „Czy ma pani pieniądze, żeby zapłacić za kurs?”, zapytał. Powiedziałam, że tak; twarda sztuka. Kiedy weszłam do mieszkania i zobaczyłam kurtkę i szalik Johna wciąż leżące na krześle, gdzie je rzucił po powrocie z wizyty u Quintany w Beth Israel North (czerwony kaszmirowy szalik, wiatrówka Patagonia używana przez ekipę na planie Namiętności), zaczęłam się zastanawiać, co pozwolono by zrobić nietwardej sztuce. Załamać się nerwowo? Zażądać środków uspokajających? Wrzeszczeć?
Pamiętam, jak pomyślałam, że będę to musiała omówić z Johnem.
Nie istniały rzeczy, których nie omawiałam z Johnem.
Ponieważ oboje byliśmy pisarzami i oboje pracowaliśmy w domu, każde z nas codziennie słyszało głos drugiego.
Nie zawsze uważałam, że ma rację, i on też nie zawsze się ze mną zgadzał, ale ufaliśmy sobie nawzajem. Nie rozdzielaliśmy naszych zajęć i zainteresowań w żadnej sytuacji. Wielu ludzi sądziło, że – ponieważ czasem jedno, a czasem drugie zbierało lepsze recenzje, otrzymywało większą zaliczkę – musimy ze sobą w jakiś sposób „rywalizować”; że nasze życie prywatne musi stanowić pole minowe zawodowej zawiści i niechęci. Było to tak odległe od prawdy, że pod wpływem powszechnych nalegań nabrałam w końcu przekonania, iż popularne wyobrażenia na temat małżeństwa zawierają ogromne luki.
To była kolejna kwestia, jaką omawialiśmy.
Z tamtego wieczoru, kiedy wróciłam sama z New York Hospital, zapamiętałam przede wszystkim panującą w mieszkaniu ciszę.
W plastikowej torbie, którą dostałam w szpitalu, znajdowała się para sztruksów, wełniana koszula, pasek i chyba nic więcej. Nogawki sztruksów były rozcięte – jak sądziłam, przez sanitariuszy. Koszula była zakrwawiona. Pasek był pleciony. Pamiętam, że wstawiłam komórkę Johna do ładowarki na biurku. Pamiętam, że włożyłam jego srebrny zacisk do pudełka w sypialni, gdzie trzymaliśmy paszporty, świadectwa urodzenia i zaświadczenie o pełnieniu funkcji przysięgłego. Patrzę teraz na zacisk i sprawdzam, co ze sobą nosił: prawo jazdy Stanu Nowy Jork ważne do 25 maja 2004 roku; kartę bankomatową Chase; kartę American Express; Wells Fargo MasterCard; kartę wstępu do Metropolitan Museum; legitymację Writers Guild of America West (działo się to w sezonie poprzedzającym głosowanie w Akademii, kiedy jeszcze ta karta upoważniała do bezpłatnego wstępu na filmy; widocznie był w kinie, nie pamiętam); kartę ubezpieczenia zdrowotnego; kartę komunikacji miejskiej oraz wydaną przez Medtronic kartę z informacją „Mam wszczepiony rozrusznik Kappa 900 SR”, numerem seryjnym urządzenia, numerem telefonu lekarza przeprowadzającego operację oraz notatką: „Data implantacji: 3 czerwca 2003”. Pamiętam, jak dołożyłam gotówkę znalezioną w kieszeni Johna do tej w mojej torebce; jak wygładzałam banknoty i starannie wsuwałam dwudziestodolarówki między dwudziestodolarówki, dziesiątki między dziesiątki; piątki i jednodolarówki między piątki i jednodolarówki. Pamiętam, jak robiąc to, myślałam, że John będzie widział, że panuję nad sytuacją.
Kiedy go widziałam w otoczonym zasłonami boksie na sali przypadków nagłych New York Hospital, jeden z przednich zębów miał ukruszony, jak sądzę po upadku, bo zauważyłam też sińce na twarzy. Następnego dnia, gdy identyfikowałam zwłoki w zakładzie pogrzebowym Franka E. Campbella, sińców nie było widać. Przyszło mi do głowy, że to ich zamaskowanie musiał mieć na myśli przedsiębiorca pogrzebowy, kiedy odpowiedział – nie zgodziłam się na balsamowanie – „w takim razie tylko go doprowadzimy do porządku”. Fragment z przedsiębiorcą pozostaje mglisty. Przyjechałam do Franka E. Campbella tak zdecydowana uniknąć wszelkich nieodpowiednich reakcji (łez, gniewu, nieopanowanego śmiechu z powodu ciszy niczym w Krainie Oz), że wytłumiłam wszystkie. Po śmierci mojej matki przedsiębiorca pogrzebowy, który zabrał ciało, zostawił na łóżku sztuczną różę. Opowiadał mi o tym brat, dotknięty do żywego. Postanowiłam się uzbroić przeciwko sztucznym różom. Pamiętam, jak energicznie wybierałam trumnę. Pamiętam, że w biurze, gdzie podpisywałam dokumenty, znajdował się duży, stojący zegar, zepsuty. Towarzyszący mi bratanek Johna, Tony Dunne, zwrócił uwagę przedsiębiorcy, że zegar nie chodzi. Tamten, jakby zadowolony z okazji do wyeksponowania tego elementu wystroju, wyjaśnił, że zegar zepsuł się przed paru laty, zachowano go jednak jako „rodzaj pamiątki” po poprzednim właścicielu firmy. Miałam wrażenie, jakby go nam prezentował w charakterze pouczenia. Skupiłam się na Quintanie. Mogłam się odciąć od wszystkiego, co mówił, nie mogłam jednak usunąć z pamięci wersów, które brzmiały mi w uszach, kiedy myślałam o Quintanie: „Twój ojciec leży w głębi mórz / Gdzie oczy były – perły już”1.
Osiem miesięcy później zapytałam zarządcę naszego budynku, czy nadal ma prowadzony przez portierów rejestr wyjść z nocy 30 grudnia. Wiedziałam, że taki rejestr istnieje, bo przez trzy lata byłam przewodniczącą rady mieszkańców; rejestr wyjść stanowił nieodłączny element składowy zarządzania domem. Następnego dnia przysłał mi kartkę z 30 grudnia. Według rejestru portierami tamtego wieczoru byli Michael Flynn i Vasile Ionescu. Nie zapamiętałam tego. Vasile Ionescu i John mieli pewien zwyczaj, którym umilali sobie jazdę windą; ta drobna gra prowadzona przez uchodźcę z Rumunii Ceauşescu i irlandzkiego katolika z West Harford w Connecticut opierała się na podzielanym przez obu podziwie dla politycznego pozerstwa. „Więc gdzie się ukrywa bin Laden?”, pytał Vasile, kiedy John wsiadał do windy; chodziło o wymyślanie coraz bardziej nieprawdopodobnych sugestii: „a może w penthousie?”, „w apartamencie z osobnym wejściem?”, „w sali do fitnessu?”. Widząc nazwisko Vasila w rejestrze, zorientowałam się, że nie pamiętam, czy rozpoczął grę, gdy wracaliśmy z Beth Israel North wczesnym wieczorem 30 grudnia. Rejestr zawierał tylko dwa wpisy dla tego dnia – mniej niż zwykle, nawet jak na porę roku, kiedy większość mieszkańców budynku udawała się w przyjemniejsze miejsca:
WPIS: 21.20 przyjechali sanitariusze po pana Dunne’a. 22.05 pan Dunne został zabrany do szpitala.
WPIS: Przepalona żarówka w windzie osobowej A-B.
Winda A-B to była nasza winda, ta, którą o 21.20 przyjechali na górę sanitariusze; ta, którą o 22.05 zwieźli na dół Johna (i mnie) do karetki; ta, którą wróciłam sama do naszego mieszkania o nieodnotowanej porze. Nie zauważyłam przepalonej żarówki. Nie zauważyłam także, że sanitariusze spędzili w mieszkaniu czterdzieści pięć minut. Zawsze opisywałam ten czas jako „piętnaście do dwudziestu minut”. „Skoro byli tak długo, czy to znaczy, że John żył?”, zapytałam znajomego lekarza. „Czasem próbują dłużej”, odparł. Minęło trochę czasu, zanim do mnie dotarło, że nie odpowiedział na moje pytanie.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
1 W. Szekspir, Burza, akt I, scena 2, tłum. J. Pietrkiewicz, w: Antologia liryki angielskiej1300–1950, Warszawa 1987.