Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Siada przy jednym stole z bezwzględnymi mordercami, alkoholikami, pedofilami, ale i na pierwszy rzut oka zwyczajnymi ludźmi, którzy po prostu popełnili w życiu poważny błąd – choć oni wciąż niezmiennie dowodzą, że diabeł tkwi w szczegółach. Odwiedza skazanych i ich rodziny w ich domach; czasem słucha intuicji, która podpowiada jej, że niektórych progów lepiej nie przekraczać. A już na pewno nie w samotności, po zmroku i bez broni.
Lubimy myśleć, że takie historie dzieją się tylko w kryminałach, gdzieś daleko, na pewno nie u nas ani nie u sąsiada. Autorka – doświadczona kuratorka sądowa z pionu karnego – niszczy tę wygodną iluzję, zabierając czytelnika ze sobą „w teren”, by zrelacjonować najbardziej wstrząsające i poruszające historie ze swojej codziennej pracy. Para, która poznała się i pobrała w więzieniu, grabarz, cierpiący na schizofrenię malarz, który znęcał się nad partnerką, dziewczyna „z dobrego domu”, wzbudzający współczucie zabójca własnej żony… Wśród jej podopiecznych znajdują się osoby z różnych środowisk, a każda z nich skrywa własne bolesne tajemnice. Teraz i ty możesz odkryć je razem z nią.
„Nic, czego nauczyli mnie na studiach, nie przygotowało mnie na to, czego doświadczę w terenie. Jako kuratorka sądowa każdego dnia zagłębiam się na nowo we wrogim, przesączonym patologią środowisku. Przemoc, uzależnienia i dramaty rodzinne to mój chleb powszedni.
W terenie jestem wymagającą, konkretną babką, choć podopieczni czasem mówią o mnie inaczej, brzydko. Bywa, że się boję, kiedy sama jadę po raz pierwszy na wywiad środowiskowy, bo nie wiem, kto otworzy mi drzwi i kto je za mną zamknie. W pionie karnym dla dorosłych spotykam osoby zdemoralizowane, zepsute, złe. Odbyłam liczne szkolenia z samoobrony, jednak w terenie mogę liczyć tylko na siebie”.
Hanna Flara
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Pierwsze dni lipca. Ponad dwadzieścia lat temu. Nie, nie było ciepło. Było upalnie. Czułam, jak po skórze cieknie mi pot. Na mojej nowej jasnoróżowej koszuli zapiętej pod samą szyję rozrastały się ciemne plamy. Upocona blondynka w różu. Lepiej być nie mogło, pomyślałam zgryźliwie. Tego dnia dość niespodziewanie zamiast za biurkiem znalazłam się w terenie. Miałam zaraz po dyżurze wrócić do domu i spędzić czas z mężem, ale zadzwonił telefon. Konkubina zgłosiła, że jej gach wyzwał ją „od kurew” i kazał „wypierdalać z domu”. Musiałam sprawdzić, co się dzieje. Dawna ja musiała to sprawdzić od razu. W efekcie w różowej koszuli bezskutecznie próbowałam wtopić się w tłum. Ale topiłam się jedynie w upale.
Mijał trzeci miesiąc mojej pracy. Dopiero orientowałam się w zakresie obowiązków i sposobie działania. Pojęcia poznane na studiach zaczynały się przekładać na to, co widywałam w terenie. Popołudniami czytałam akta główne, by być w temacie, i skrupulatnie robiłam notatki. Z czasem sporo z tego będę miała w głowie, ale wtedy wszystko zapisywałam: adresy zamieszkania, dane moich podopiecznych, czyny karalne, które popełnili, i nałożone przez sąd tzw. obowiązki probacyjne, z których miałam ich rozliczać w okresie próby. Z czasem wryją się też w moją psychikę stare kanapy dozorowanych, ich obdrapane lodówki, zawieszone nad stołami lepy na muchy i ciężkie zapachy unoszące się w przedpokojach. Poznam imiona ich dzieci, nauczę się nazwisk współpracujących z rodzinami pracowników socjalnych, pedagogów i terapeutów. Będę czuła się prawie jak w domu na niejednej komendzie policji, a dzielnicowych, z którymi przyjdzie mi dzielić teren i losy wspólnych podopiecznych, będę znała jak własną kieszeń. Coraz sprawniej będę też przeglądała repertoria spraw karnych, zastąpione później przez system informatyczny, a poranne superwizje z koleżanką z zespołu staną się rytuałem.
Wtedy jednak czułam się jak debiutantka. Miałam za sobą pięć lat studiów na kierunku resocjalizacja i profilaktyka osób niedostosowanych społecznie, kilka miesięcy praktyki zawodowej odbytej w sądzie, dwie wizyty w zakładzie karnym i jedną w areszcie śledczym. Tony teorii w głowie, tomy przeczytanych podręczników, piątkę z egzaminu aplikanckiego, uścisk dłoni prezesa, ślubowanie i gratulacje od najbliższych. Moje serce przepełniała ekscytacja, głowę – idealistyczne założenie o niemal nieograniczonych możliwościach resocjalizacji. Co czwartek biegłam na aerobik, żeby wyskakać z głowy złe obrazy i złe historie. Co jeszcze? Na koncie debet i matiz na raty. Aha, do spłaty kredyt studencki. Sześćset złotych przez kolejne siedemdziesiąt dwa miesiące. Znienawidzony harmonogram spłaty co miesiąc kurczył się o jedną miniratkę.
Gdy zadzwoniła konkubina, siedziałam w swoim pokoiku na poddaszu i zabierałam się za lekturę dokumentacji związanej z jej partnerem, którego w ciągu kilku dni miałam objąć dozorem. Dozór był świeży tylko dla mnie. Dla pana byłam już chyba czwartym kuratorem, a miał za sobą kilka pobytów w zakładzie karnym. Pobieżnie przejrzałam akta główne, bo do objęcia dozorem miałam jeszcze kilka dni. Planowałam się przygotować, ale po telefonie konkubiny emocje wzięły górę. Głodna i zmęczona ruszyłam wprost z dyżuru pod jego drzwi.
Gdy dotarłam, okazało się, że to drzwi starej leśniczówki. Zupełnie jak w bajce o Czerwonym Kapturku.
– …byłem bity. O tu, po wewnętrznej stronie przedramion. Kablem. I przypalany papierosem. To się działo, jak stary nie miał humoru, a najczęściej nie miał. Wypierdalał mnie wtedy z chaty. Także nocami. Pił. Bił. Tłukł matkę. I mnie. Spałem, gdzie popadnie…
Takie miał intro, jak mnie zobaczył. Żadnego „dzień dobry” czy czegoś w tym stylu. Wbiłam w niego wzrok. Tłuste włosy. Wąsy z pierwszymi siwymi włoskami. Niedowaga. Nieświeży oddech. Brud pod paznokciami. Błędne spojrzenie. Zaciągnął się papierosem, zakasał rękawy niedopranej flanelowej koszuli i odsłonił blizny. Miał ich całą gamę. Grubsze były po kablach, a cieńsze to były sznyty – blizny po samookaleczeniach, których dokonywał po „akcjach starego”. Zemdliło mnie po raz pierwszy.
Z kursu psychiatrii, jaki odbyłam w czasie studiów, przypomniały mi się od razu pojedyncze pojęcia. Schizofrenia. Dwubiegunówka. Rzut choroby. Afekt. Objawy osiowe. Halucynacje. Katatonia. Pobudzenie. Miałam ewidentnie do czynienia z tym ostatnim.
A co, jeśli zobaczy we mnie swojego ojca?
Jak na zawołanie wypalił, że słyszy głosy.
Zachciało mi się siku. Ze strachu.
Czułam, że mój pot jest już nie tylko widoczny na koszuli, ale spływa mi ciurkiem po twarzy i szyi, wprost do zagłębienia między piersiami. Wyprostowałam się. Nie spuszczałam przeciwnika z oczu. Oceniłam odległość dzielącą mnie od szerokiej dechy z przerdzewiałą kłódką, która służyła za drzwi wejściowe. Już zamierzałam się podnieść i ulotnić, ale on wypalił, że teraz wysłucham do końca tego, co on ma do powiedzenia, bo kurwa mi przez telefon nagadała bzdur. Stwierdził, że teraz pewnie pierdoli ją inny, a przecież on wcale nie jest taki zły. Na koniec dorzucił jeszcze, że nie da się znowu piździe wsadzić do pierdla. Przy tych słowach obniżył tembr głosu. Usiadł na taborecie. Wbił we mnie wzrok. Był na swoim terytorium. Składała się na nie izba służąca i za kuchnię, i sypialnię. Łazienki najwyraźniej nie było. Na zewnątrz stała tylko niewielka latryna. Byliśmy sami w pomieszczeniu. Ja i on. Jego zasady. Jego historii życia będę teraz słuchała.
Zaczęło mi być żal mojego męża. Wzięliśmy ślub zaledwie pół roku wcześniej. Smutno mi się też zrobiło na myśl o mamie. Miała tylko mnie. Wcześnie owdowiała. Bałam się, że strasznie ich zawiodę, jak nie wrócę tego dnia do domu. Popełniłam błąd. Byłam zupełnie nieprzygotowana do wyjścia w teren.
Dzielił nas metrowy dystans. Mężczyzna znajdował się tak blisko, że mogłam policzyć sznyty na jego przedramionach. Siedziałam na prowizorycznym stołku oblepionym dżemem, z którego mój dozorowany zrzuciłby mnie jednym kopniakiem, gdyby tylko zechciał. Zerknęłam w bok. Wokół nas walały się jakieś szmaty. Kątem oka zobaczyłam niezaścielone legowisko. Obok stały słoik z petami i plastikowa butelka z moczem. Upał dodatkowo potęgował smród. Nade mną, nieco z boku wisiał pożółkły od tytoniu obraz Czarnej Madonny. A w radiu leciało „Ojcze nasz…”. W modlitwie siedmiu próśb zmieniłam wtedy w myślach ostatnią. „I ocal mnie ode złego. Amen”, powiedziałam bezgłośnie.
– Nie będzie mnie gówniara życia uczyła. Kurwa! – wyrwał mnie ze stuporu wrzaskiem mój gospodarz.
Nie wiedziałam, czy kurwa to przerywnik, czy rzeczownik mający określone znaczenie. Zresztą i kurwa, i gówniara wybrzmiały dwuznacznie. Czy chodziło mu o mnie? A może o kobietę, która z nim mieszkała?
– Jebana jego mać!
Już nie miałam wątpliwości. Wciąż jednak nie wiedziałam, co się wydarzy za chwilę. Czy mężczyzna wykorzysta okazję, że przyszłam, i zacznie mówić bez ładu i składu? Równie prawdopodobne było jednak, że odpali dalszy ciąg wspomnień związanych z ojcem albo zacznie się modlić. Może będzie mówił niczym rasowy orator, a może bełkotał. Moją obecność zauważy bądź pominie. Może… długo nie skończyć. A może zrobi coś całkiem innego.
– Widzi pani? To od kabli. – Znowu brudnymi pazurami wskazał na blizny na przedramionach. – A to po przypalaniu papierosami. – Wnętrze dłoni pokryte miał dość regularnym wzorem z kropek. Okrągłe świeże ranki mieszały się ze strupami. Z części sączył się płyn…
Nagle mężczyzna sięgnął pod szyję i zaczął rozpinać koszulę. Górny guzik był oderwany, następny był na miejscu, więc go odpiął. Jak doszedł do trzeciego, zaczęłam się trząść. Boże, niech mnie tylko zabije. Byle szybko. Wrzuci do czarnego wora i do rzeki. Albo niech porzuci zwłoki w lesie. Obojętnie. Ale nie gwałt… Błagam. Nie chcę być zgwałcona. Nawet jak wyjdę z tego cała, nie przeżyję. Umrę za życia. Albo je sobie odbiorę – myśli zapieprzały mi po głowie. A miało być tak pięknie: mąż, szczęśliwa rodzina i praca. Wymarzona… Jakoś na aplikacji nie było tematu „Jak postępować z osobą chorą psychicznie”. Oczami wyobraźni widziałam już żałobników stojących nad urną, a w uszach dźwięczało mi: „A była taka młoda. Chciała zmieniać świat. Naprawiać ludzi. Była dumą rodziców i miłością życia swojego męża…”.
– Próba samobójcza. Sznur nie wytrzymał. – Pokazał ślad na szyi. Linia znajdowała się tuż nad porośniętą włosami klatką piersiową. – Tabletki też nie zadziałały, bo mnie odratowali – dodał jakby z żalem.
Zemdliło mnie po raz drugi. W oczach miałam łzy. Ze strachu i smrodu.
– Napije się pani kawy? – zaproponował jakby nigdy nic.
Odkręcił butelkę, nalał wodę do oblepionego brudem czajnika i postawił go na kuchni. Spomiędzy palców sterczał mu wypalony do połowy papieros. Miałam wrażenie, że odpala jednego od drugiego. Spory zapas fajek zalegał na prowizorycznym stoliku.
– Nie, dziękuję – wydusiłam z siebie, zupełnie nie wiedząc, co w tej sytuacji powinnam odpowiedzieć.
Wypełnił szklankę do połowy kawą mieloną. Pewnie nawyk z więzienia, kawa musi być mocna. Dolał wrzątku i wrzucił dwie kostki cukru z kryształowej cukiernicy. Siorbnął łyk. Takiej gorącej. Na wąsach został ślad po fusach. Odpalił chyba już trzeciego papierosa w czasie mojej krótkiej wizyty. Założył nogę na nogę. Zaciągnął się dymem i myślą wyruszył w sobie tylko znane rejony. Tak nagle. Po prostu.
Przełknęłam ślinę. Mój mózg szalał. Przed chwilą żegnałam się z życiem, a już za moment musiałam przestawić się na tryb walki. Eustres i dystres. Znowu wiedza ze studiów. Wcale nie taka bezużyteczna. Ten pierwszy zmusza do działania, czyli właśnie do walki, drugi jest powiązany z przytłoczeniem i wyczerpaniem. Już zaczęłam sobie przypominać kolejne poznane na studiach terminy, gdy ktoś z impetem otworzył drzwi, a kłódka gruchnęła o podłogę. Do izby weszła konkubina, „pokrzywdzona w sprawie”. Uśmiechnięta, zadbana, z karminem na ustach i siatkami w dłoniach. Tyle zdążyłam zarejestrować. Wykorzystałam bowiem moment i wypadłam na podwórko. Tuż za progiem poślizgnęłam się jeszcze na kurzym gównie. Rzuciłam przez ramię:
– Muszę biec na autobus! – i już mnie nie było.
Uciekłam, ale tylko z tej chaty, bo mentalnie wdepnęłam. Wsiąkłam w teren. Przepadłam. Zawód kuratorki sądowej stał się moją służbą i pasją. Niezależnie od tysiąca dwustu złotych netto pensji, kawalerki z hipoteką i pięciotygodniowego życia pod sercem.
1.
Sutanna pychy nie pomieści?
Pycha Chciwość Nieczystość Zazdrość Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu Gniew Lenistwo
Siedem grzechów głównych. Warto znać, warto rozumieć i pewnie warto walczyć ze swoimi słabościami. Żyć tak, by rano móc spoglądać sobie w oczy bez odrazy. Trudne, ale możliwe.
Nastał koniec sierpnia, i to taki, że rano czuć było powiew jesieni i zdecydowanie dawała już o sobie znać tęsknota za latem. Pierwszą ciążę niestety poroniłam, nie dzieliłam więc jeszcze roku kalendarzowego na czas: do wakacji i od nich. Zresztą zgodnie z tym podziałem żyje dopiero matka dzieci szkolnych. Odlicza dni do zakończenia roku szkolnego, który, jak wie aż za dobrze, zawsze trwa za krótko. Sierpień oznaczał więc dla mnie czas pracy, o urlopie nie myślałam wtedy tak intensywnie jak obecnie.
Tego dnia na moje biurko ze sklejki trafiła podniszczona teczka dozoru. Jej wygląd wskazywał na to, że dozór był już od jakiegoś czasu prowadzony, tyle tylko że w innym sądzie. Nie dostawałam więc czystej karty, tylko dozór do kontynuacji. Długi, bo aż pięcioletni. Maksa komuś zasądzili, pomyślałam. Standardowo dozór kuratora, czyli warunkowe zawieszenie wykonania kary pozbawienia wolności, trwa od dwóch do pięciu lat.
Sierpień ma to do siebie, że dni są jeszcze stosunkowo długie, więc za jednym wyjazdem w teren można obskoczyć kilka domów. Postanowiłam wykorzystać okoliczności przyrody i odfajkować pierwszy kontakt z tym dozorowanym. To w końcu tylko trzy wioski od sądu, pomyślałam. Lepiej mieć to jak najszybciej za sobą. Przyznaję, że nie wyciągnęłam wniosków z wcześniejszych doświadczeń i przed wyjazdem nie zapoznałam się ze sprawozdaniem z objęcia dozorem, które znajdowało się w teczce. To dość długi dokument, sporządzany przez kuratora po objęciu nowej sprawy. Spisałam tylko adres, imię i nazwisko, datę urodzenia, popełniony czyn i obowiązki z okresu próby. Zjadłam ogórkową w ulubionym tanim barze, w którym dwa stoliki dalej tę samą ogórkową jadali nierzadko podopieczni kolegi, i wyruszyłam w drogę.
Szczycę się bardzo dobrą orientacją w terenie; byle tylko nawigacja nie mówiła do mnie „kieruj się na południowy wschód”, bo wtedy staję się kompletnie zagubiona. W tamtym czasie jednak na szczęście nie było jeszcze nawigacji, a przynajmniej ja jej nie miałam. Zasada w terenie jest prosta: parzyste numery domów po jednej stronie, a nieparzyste po drugiej. Gorzej bywa na nowo wybudowanych osiedlach. Dochodzą ulice Willowe i Cisowe, jedni zadbali o numerację, inni wprost przeciwnie. Nieraz muszę wtedy dłużej szukać właściwego adresu. Najgorzej jest w miastach, numeracje potrafią być tam po prostu nielogiczne, a dodatkowo niektóre ulice są tak długie, że poszczególni kuratorzy mają pod opieką tylko ich fragmenty.
Wybrawszy się pod nowy adres, kurator jedzie więc powoli i łypie okiem na numery, chcąc wyśledzić panującą w danym terenie zasadę numeracji. Jeżeli trwa to za długo, zatrzymuje się, pyta sąsiada o konkretny dom i od razu rozpytuje o Kowalskiego. Pewnikiem zanim Nowak odpowie, zagadnie z ciekawości: „A co, Kowalski nabroił?”. Nauczyłam się nie odpowiadać na takie pytania, to ja zbieram wywiad środowiskowy, a nie Nowak. Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa i kodeks etyki kuratora. W tym zawodzie można wyćwiczyć dyskrecję, dyplomację i upór. Wiem, że muszę tak poprowadzić rozmowę, żeby czegoś się dowiedzieć.
Tego dnia numeracja wymykała się wszelkim regułom logiki, a ja za nic na świecie nie mogłam znaleźć poszukiwanego adresu. Przy drugim okrążeniu załączyłam więc strategię „na Nowaka” i zatrzymałam przy drodze rowerzystę.
– Dzień dobry, szukam numeru trzydzieści sześć – zaczęłam konkretnie.
– Wjedzie pani o tam, w las, trzy kilometry i będzie dom. Do księdza pani jedzie? – zapytał amator dwóch kółek.
– Nie, nie do księdza! – zapewniłam natychmiast i zaniepokoiłam się, czy przypadkiem nie wyglądałam tak, jakbym jechała na ostatnie namaszczenie.
– No ale tam jest plebania – uzupełnił mój rozmówca.
Żartowniś, pomyślałam. Plebanie są przy kościele, żeby wierni mogli w drodze do lub ze świątyni zapukać, mszę zamówić, na komunię dać albo pogrzeb opłacić. Sakramenty kosztują. Księża na wsiach żyją we wspólnocie wiernych, blisko ich portfeli. Podziękowałam za informację, w mojej ocenie zupełnie nieprzydatną, i odjechałam. Szlag by trafił, pewnie źle spisałam numer domu z okładki teczki, przeszło mi przez głowę.
Wjechałam w las, asfalt się skończył, a zaczęły się kocie łby, które płynnie przeszły w bitą drogę ze wzbijającym się za samochodem pyłem. A niech to, myjnia ręczna znowu na mnie zarobi! – wściekałam się w duchu. Po pewnym czasie powitał mnie szpaler młodych brzóz, ustawionych jak na apel. Minęłam otwartą bramę i wjechałam na całkiem ładną posesję z całkiem ładnym dworkiem. W popołudniowym słońcu światło romansowało z liśćmi, pogłębiając barwy ochry i zieleni. Zaparkowałam pod jabłonką, która jeszcze owocowała. Obeszłam równiuteńko przystrzyżony trawnik, w ogrodzie dostrzegłam zestaw drewnianych mebli i dyndającą huśtawkę z siedzącym na niej kotem. Domek wyglądał jak z Pana Tadeusza. Rudy dach – nowy, jasnożółta elewacja – świeża, i poprzecierane klimatycznie zielonkawe okiennice. Na oko drewniane. No, jest pięknie! – pomyślałam. Aha, na domu wisiała tabliczka z numerem trzydzieści sześć. W zasadzie to nie była tabliczka, tylko płytki niczym z Sewilli. Adres zgadzał się z tym, który miałam w swoich notatkach.
Zanim zdążyłam nacisnąć dzwonek, w wejściu ukazała się pani. Powiedziałam, że ja do Skrzypczaka. Zostawiwszy uchylone drzwi, oddaliła się bez słowa. Chwilę potem pojawił się on. Przedstawiłam się więc, okazałam legitymację służbową i powiedziałam, po co i do kogo przyjechałam.
– Aha, to nieporozumienie – stwierdził, ale zaproponował ciasto drożdżowe i herbatę w ogrodzie.
– Proszę pana, jestem kuratorką i przyjechałam tu służbowo w związku z dozorem. Za herbatę i ciasto dziękuję.
Od pierwszego dnia swojej pracy wiedziałam, że nigdy w terenie, choćbym usychała z pragnienia, nie skorzystałam z wody, kawy czy herbaty.
– Oczekuję, że będzie się pani zwracać do mnie: „proszę księdza”, a nie „proszę pana”.
Ożesz kurwa, zaklęłam w duchu. Ksiądz? W dozorze? Niemożliwe. Najwyraźniej zrobiłam błędne założenie, że księdza pod opieką mieć nie będę. Zachowałam jednak zimną krew i niewzruszony wyraz twarzy, jakbym w co drugim dozorze miała duszpasterza, i to takiego, który dostaje zawiasy za potrącenie pieszego podczas jazdy pod wpływem alkoholu. Mój duchowny tuż po zatrzymaniu dmuchnął 1,9 promila. Czyż ja nie uprawiam ciekawego zawodu? – zdążyłam jeszcze pomyśleć.
Ksiądz nie miał sutanny – pewnie byłoby mu w niej za gorąco. Nie miał też koloratki – może za ciasna? Nie miał nawet krzyżyka na szyi – pewnie by go uwierał. Przyjął mnie w bermudach i hawajskiej koszuli. Tamta pani to – a jakże! – gosposia była. Cicha, przyobleczona w fartuch i uległa niczym podnóżek. W pięć minut wróciła z tacą i podała panu ciasto oraz wodę. Chyba potrafiła czytać w myślach albo długo się znali.
Który z grzechów głównych popełnił ten ksiądz?
W trakcie tej rozmowy i w ciągu kolejnych dwóch lat dozoru ów podopieczny okazywał tak wielką pychę, że mógłby nią obdzielić z pół wsi. Konsekwentnie zwracałam się do niego na „pan”, a w swojej dokumentacji stosowałam określenia jak w każdym innym dozorze: podopieczny, dozorowany, podsądny, karany, uczestnik postępowania. Próżne były moje tłumaczenia, że mając lekarza pod dozorem, nie tytułuję go doktorem, a naukowca profesorem. Niektórzy traktują stan duchowny jako powołanie, dla mnie jako kuratorki ksiądz to zawód, w sprawie karnej – dozorowany. Koniec kropka. Byłam bezkompromisowa.
On za każdym razem poprawiał mnie jednak, że jest księdzem, osobą duchową, mitygował niczym szkolniaka, że zwrot „pan” go obraża. Zaznaczam, że nigdy w czasie moich wizyt nie widziałam, żeby miał na sobie koloratkę, sutannę czy inny element stroju, które świadczyłyby o przywiązaniu do wyższych wartości. On sam swoją wyższość okazywał za to na wiele sposobów, a to przesadnie angażując swoją gosposię do prostych czynności w stylu wynieś szklankę, podaj czystą, a to z butą odpowiadając na moje pytania.
Za każdym razem kwestionował też zasadność wyroku, jakby upojenie winem mszalnym mogło usprawiedliwić siadanie za kółkiem pod wpływem alkoholu. Tak się tłumaczył. Że spożywał wino mszalne na trzech mszach feralnego dnia. A przecież nie miałby blisko dwóch promili alkoholu w wydychanym powietrzu po ilości wina, którą wypija się w czasie służenia do mszy! O potrąceniu pieszego mówił, że ten człowiek był sam sobie winny, bo wtargnął na przejście dla pieszych. Wagę swych słów wzmacniał starannie skrzyżowanymi dłońmi i eleganckim potakiwaniem głową. Wyraźnie chciał mnie przekonać o swojej niewinności, ale ja z wyrokami nie dyskutowałam. Raziło mnie tylko, że tak bardzo wypierał własne czyny. Tak naprawdę ów pan nie przyjął ani nie zaakceptował tego, że popełnił przestępstwo, a dozór kuratora był wyjątkowym aktem dobrej woli ze strony organu orzekającego. Przecież facet mógł pójść do więzienia!
Czyż dworek wraz z hektarowym obejściem i prywatna służąca nie są przejawem chciwości? Dlaczego jeden człowiek (gosposia dojeżdżała rowerem) mieszka w domu, który pomieściłby sporą rodzinę amiszów albo uchodźców? Czyż chęć gromadzenia różnych dóbr, zwłaszcza materialnych, i skąpstwo (gosposia nie zarabiała kokosów) nie są przejawem chęci posiadania, Frommowskiej wyższości mieć nad być?
Idźmy dalej.
pominę ciszą, bo w tę sferę życia nie ingeruję, chyba że wiem z akt, że ktoś dokonywał aktu przemocy seksualnej, albo zdobędę taką informację od osoby pokrzywdzonej. Wtedy stosuję zasadę „reaguj”. Na temat czystości cielesnej owego duchownego nie dywagowałam. Zdecydowanie była jego sprawą.
Ten grzech bywa trudny do zdiagnozowania. Osoba, która zazdrości, skrzętnie ukrywa to zwykle przed sobą i światem. Mogłam tylko przypuszczać, że gromadzenie dóbr, takich jak wielki dworek, elegancka porcelanowa zastawa czy drogie meble, było podyktowane zazdrością. Chodziło o to, żeby przypadkiem duchowny w stopniu prezbitera nie miał gorzej od innych… A przecież wybierając kapłaństwo, człowiek ponoć decyduje się na rezygnację z dóbr. Winna cechować go skromność, a nawet asceza. Doczesne życie zawierza Bogu. Patrząc na wielu księży, można jednak odnieść wrażenie, że zbyt często kieruje nimi zazdrość. Stąd się biorą drogie zegarki, wypaśne fury czy markowe buty.
Te cechowały go na pewno. Delikatnie mówiąc, miał nadwagę, taką hodowaną latami. Być może pielęgnowaną od złożenia ślubów, a pan liczył ponad pięćdziesiąt wiosen. Cechowało go też z pewnością nieumiarkowanie w piciu. W końcu chętnie sięgał po trunki, i to wysokoprocentowe. Jak wyznał w czasie rozmowy, już raz był na leczeniu odwykowym. Podał nazwę miejscowości. Nie kojarzyłam jej jednak z żadnym znanym mi ośrodkiem. Nic dziwnego, okazało się bowiem, że księża mają prywatny dom, w którym gorliwie walczą z nałogiem. Nie ośrodek odwykowy, a dom w górach, z dobrym kucharzem, wygodnym łóżkiem i niezłymi widokami za oknem. Czuć różnicę i kamuflaż problemu! Do dyspozycji księży alkoholików pozostają też oczywiście prywatni terapeuci. Czyli jak się duchownemu nóżka powinie po winie, to ma zagwarantowany pobyt w domu prowadzącym terapię i zmianę parafii.
Tak było w tym przypadku. A że dozór trwał od pewnego czasu, to teczka była wcześniej prowadzona w innym sądzie i przez innego kuratora. Ksiądz nie czuł, że jego nadużywanie wina mszalnego to już nałóg. Próbował jeszcze wmówić mi, że stara się powstrzymywać, ale w jego wypadku to trudne. Tak, proszę pana, z niejedną słabością walczy szary człowiek, szarpie się z żoną/ matką/ kochanką/ konkubiną/ córką/ babką, jedzie ze skierowaniem zdobytym od lekarza rodzinnego na leczenie odwykowe, bo upierdliwa kuratorka każe i więzieniem straszy. Dostaje się na detoks, może i terapię, państwową. A jak się podda i zapije, to koniec zawiasów, nie ma kolejnej szansy. Witaj, więzienna bramo. A wszystko dlatego, że złamał obowiązek probacyjny powstrzymywania się od nadużywania alkoholu. Takie znam „słabości” człowieka i systemu. Pewnie, że łatwiej jest palcem z ambony machać i nakazywać coś innym, niż samemu się w pierś uderzyć i do błędów przyznać.
Ksiądz dawkował mi tę emocję po trochu. W trakcie naszych rozmów czuć było jednak sączący się nieprzerwanie jad. Niemal bezustannie ujawniała się złość dozorowanego na system i na sędziego, który wydał tak surowy jego zdaniem wyrok, na to, że ma przydzielonego kuratora, że w ogóle się u niego pojawiam i że uparcie zwracam się na „pan”. Miał obowiązek stawiania się u kuratora, ale czy choć raz pofatygował się do mnie na dyżur? Ani razu! Zawsze zasłaniał się wstydem.
Ten dworek skrywał jego wstyd. Znajdował się głęboko w lesie, z dala od mieszkańców wsi, ich trosk, problemów, pytań, próśb. Czarna sutanna i porywające niedzielne kazania nie współgrałyby w oczach wiernych z ułomnością, jaką był księżowski pociąg do nalewek. A tak nikt z mieszkańców wsi nie podejrzewał nawet, że ksiądz ma wyrok i kuratora. Od gosposi wymagał dyskrecji.
Grzech lenistwa, zamykający katalog tych głównych, postrzegany jest jako ogólna niechęć do jakiejkolwiek aktywności. Jak wiadomo, brak zajęć, bezczynność otwierają przestrzeń do zajmowania się innymi, często błahymi sprawami. Czyż niestosowania się do wyroku sądu i zaleceń kuratora oraz braku pracy nad swoim uzależnieniem nie należałoby uznać za przejawy lenistwa? Poza tym posiadanie gosposi na pewno zwalniało owego duchownego z wielu codziennych obowiązków.
Dozór nad księdzem okazał się dla mnie szczególnym wyzwaniem. Nieustannie napotykałam jego opór, wygładzanie tego, co szorstkie, markowanie rzeczywistości. Czułam się traktowana protekcjonalnie, bo dozorowany przenosił na mnie swoje ambonowe mentorstwo. W pewnym momencie doszło nawet do chwilowej zamiany ról – to mnie, kuratorkę, poprawiał, pouczał, rozliczał i sprawdzał mój dozorowany. Ksiądz pytał też, dlaczego tak często przyjeżdżam (zjawiałam się raz na miesiąc!). Samodzielnie ocenił również, że nie wymaga dalszej resocjalizacji.
Fatalnie się czułam podczas każdego spotkania z tym podopiecznym. Dyskretnie bombardował moje kompetencje i wątpił ciągle w zasadność podejmowanych wobec niego kroków prawnych. Z najwyższą trudnością sporządzałam karty czynności po każdej wizycie w terenie, bo podlegałam tak wielkiej manipulacji, że w zasadzie nie udawało mi się niczego ustalić. Co miałam napisać? Mszę odprawił, zjadł obiad, nie nadużywa alkoholu? Fakt. Nie zastałam go nigdy pod wpływem.
Dozoru nad duchownym nie dane mi było dokończyć. Po dwóch latach dostałam lakoniczną informację, że nastąpiło przeniesienie. Nie mnie. Księdza. Do innej parafii. Gdzieś na południu Polski.
2.
Długie dziewięć miesięcy
Dziewięć miesięcy to mniej więcej dwieście siedemdziesiąt dni. I długo, i krótko. Zależy, jak patrzeć. Ten okres kojarzy się zazwyczaj z ciążą i oczekiwaniem na pojawienie się dziecka. Ale dziewięć miesięcy może być wyczekiwaniem na coś zupełnie innego. Na przykład na warunek, czyli na warunkowe przedterminowe zwolnienie z odbywania reszty kary pozbawienia wolności. Zwolnienie warunkowe zawsze jest związane z okresem próby, więc zwalniany znajduje się pod dozorem kuratora.
Tak też było w tym przypadku. On, przystojny trzydziestodwulatek, miał dozór, czyli mnie na głowie. Ona, zadbana czterdziestolatka, była jego partnerką. Idealna para od początku odnosiła się do mnie z dystansem. Byłam ta zła. Uważali moje pytania za zbyt dociekliwe, choć zadawałam tylko takie, które były niezbędne. Starali się wymóc, żebym za każdym razem dzwoniła, zanim przyjdę, choć kurator powinien z założenia przychodzić niezapowiedziany. Nieraz czułam się w ich domu jak w Big Brotherze. Miałam niemal pewność, że mnie nagrywają i próbują złapać na nieznajomości prawa. Nazywam to walką dozorowanych o władzę. Taka walka trwa czasem jedno spotkanie, czasem zaś przez kilka miesięcy, a w skrajnych przypadkach przez cały okres próby. Jest raczej normą niż rzadkością. Sporo osób nie godzi się na to, żeby im się „obca baba do życia wpierdalała” i co gorsza mówiła, jak żyć! Nie czuję się wtedy komfortowo, ale muszę robić swoje.
Mój idealny dozorowany i jego idealna partnerka mieszkali tuż za miastem w pięknej willi z okazałym ogrodem. Też idealnym, wypielęgnowanym zapewne dłońmi idealnie opłacanego ogrodnika. Zazwyczaj takie konstanciny wybieram na początek trasy, kiedy jeszcze czuję się świeżo, bo jak objadę większość „swoich” domostw, to będę już pachniała tak, że pojawienie się w jakimkolwiek eleganckim miejscu stanie się bardzo krępujące.
Do luksusowych willi zwykle niełatwo się dostać. Dzielą je od drogi wysokie płoty, żywopłoty z tuj, bramy na pilota i złowrogo nastawione psy. Tych ostatnich szczególnie boję się w terenie, bo one kuratorów wyczuwają na odległość i szczerze nienawidzą. Nie dość, że jesteśmy intruzami, to jeszcze czuć od nas zapachy z innych domów, wonie smażonych tam kotletów lub pokrojonej cebuli, stęchliznę wymieszaną z grzybem albo dymem tytoniowym. Potem te wszystkie wilczury, amstafy i rottweilery złowrogo szczerzą kły, a mały ratlerek potrafi się uczepić nogawki.
U tej pary był i pies, i kot. Niewidomy mops i dachowiec chadzający swoimi ścieżkami. Kanarki też mieli dwa. Na podjeździe stało eleganckie auto, a państwo – pełna kultura, dyplomy uczelni wyższej, stałe posady, zagraniczne wypady, zima na alpejskich stokach i lato w cieniu egzotycznych palm. Obraz wręcz idealny. Odmienny od tego, jaki wnosi na co dzień moja klientela. Pozory. Kurator niemal od drzwi czuje, że coś jest nie tak. Potem, jak zbierze wszystkie elementy układanki, składa w całość i wtedy ujawnia się prawda.
Moi Karingtonowie, bo tak ich w myślach określiłam, dotąd wszystko robili razem. Codzienne smutki i radości dzielone na dwa i wspólne starania, by idealnego obrazka rodziny dopełniło ono, dziecko. Bezskutecznie. Czas ma w takich wypadkach znaczenie. On nie płynie, a zapieprza, bo jak wiadomo, my, matki, mamy określony termin na dzietność. Starania o dziecko to intymna sfera. Jako kuratorka nigdy o te kwestie nie pytam, nie podaję też nazwiska lekarza, choćbym znała najlepszego. Kuratora musi cechować takt i wyczucie. Może wysłuchać o staraniach o dziecko, być jak spowiednik, ale powinien powstrzymać się od doradzania. Ja też dokładam starań, by trzymać buzię na kłódkę, zwłaszcza po tym, jak od pewnej bardzo nieletniej mamusi, którą zapytałam, czy dba o siebie w ciąży i bierze kwas foliowy, usłyszałam, że nie zażywa, bo nie lubi. Kurtyna! Od tej pory kwestię zdrowia matki i potomka zostawiam lekarzowi prowadzącemu.
Wróćmy jednak do Karingtonów. Ich życie z zewnątrz zdawało się idealne aż do chwili, gdy zapadł wyrok. Wobec niego. Kolejny już. Tym razem na twardo. W poprzednich dwóch przypadkach dobrze opłacany mecenas znalazł argumenty i przekonał sąd, by dał panu szansę na resocjalizację w warunkach wolnościowych i kara była tylko w zawieszeniu. Teraz już nie istniała taka możliwość.
Był początek marca. Zima nie chciała ustąpić wiośnie. Szyby i smarki w terenie zamarzały, a ja dzień w dzień telepałam się do moich dozorowanych, uważając, żeby matizem nie wpaść w poślizg, i zastanawiając się, dlaczego szefowie nie zapewniają nam dobrych aut, skoro to podstawowe narzędzie pracy. I właśnie jednego z takich dni idealne życie idealnej pary Karingtonów zmącił brzęk srebrnych bransolet. Zatrzymanie i doprowadzenie do zakładu karnego przez policję to musi być wstrząs, zwłaszcza za pierwszym razem. Nie ma zmiłuj się, żadnego: „już więcej nie będę” albo „może panowie przyjdą po niedzieli”. Jest nakaz doprowadzenia. Klamka zapadła.
Tym razem przyszli po Karingtona. Dostał dokładnie czternaście miesięcy – na twardo, czyli do odbycia w zakładzie karnym. Ona aż do samiuśkiego osadzenia żyła w błogiej niewiedzy. On z dnia na dzień trafił do pierdla i zniknął z jej życia. W języku moich podopiecznych osadzenie to „pierdel”, „paka”, „kibel”, „koza” albo „mamer”. W ich języku, bo bardzo dbam o to, by nie stał się moim. Mnie samej zdarzy się siarczyście przekląć, ale raczej na osobności lub po pracy, a grypserę muszę rozumieć, ale nie używam jej nigdy. Choć więc korci mnie czasem, by w towarzystwie rzucić mięsem, i wiem, że „czaj” to mocna herbata, a „bałagan” – tanie wino owocowe, nie zwracam się w ten sposób ani do bliskich, ani do swoich podopiecznych. Grypsowanie jest jak przejście na złą stronę mocy, a kurator stoi po przeciwnej. W terenie staram się przede wszystkim mówić zrozumiałym językiem. Nie buduję muru, choć mam też świadomość, że z dozorowanymi nie zostaniemy nigdy dobrymi znajomymi. Nie obrażam moich podopiecznych i nie obrażam się na nich. A bywają niedelikatni. Często. I wtedy muszę się bardzo powstrzymywać. Zwykle mi się udaje.
Wraz z zatrzymaniem okazało się, że to, co idealne, ma ryski, szramy, a nawet wyrwy. Karington prowadził drugie życie. Ujawniły się mroczne sfery, o których ona nie miała pojęcia, bo choć Karington miał już wcześniej dozór kuratora, to żona ufała mu bezgranicznie i nie dopytywała z jakiego powodu w ich domu pojawia się „obcy”. Uwierzyła w jego wersję, uszytą na miarę osobistych potrzeb, a Karington był świetnym manipulatorem. Dopiero po jego zatrzymaniu odkryła kartony upchnięte w piwnicy za sztuczną choinką. Były pełne tajemnic.
Nierzadko tak się dzieje. Po osadzeniu partnera znajdują się nagle zagubione klucze lub objawiają swoje istnienie skrytki pocztowe. Okazuje się, że mąż odbierał korespondencję ze skrytki z nadanym numerkiem i był jedynym posiadaczem kluczyka. Kiedy on biegał do skrzynki, żona spokojnie sobie żyła. Gołym okiem widać było, że ponad stan, ale co tam, ona nie urząd skarbowy. Nie wnikała, skąd są pieniądze na kolejne wakacje, jeszcze bardziej egzotyczne, z większą liczbą palm i wodą bardziej błękitną, skąd środki na jeszcze jedną torebkę o tysiąc złotych droższą od poprzedniej, i na kolekcję zegarków.
Dopiero po zatrzymaniu partnera przez policję i doprowadzeniu do zakładu karnego niejedna kobieta zaczyna drążyć temat dodatkowych zer na koncie, drogich wakacji i nowego futra. Dopiero wtedy żony żyjące ponad stan łamią piny, kody, hasła i inne zabezpieczenia. Niektóre nawet dorabiają kluczyki do skrytek, ścierają kurz z kartonów i oczami pełnymi łez odkrywają kawałek po kawałku drugie życie męża. Otwierają znienawidzone koperty z czerwonymi pieczęciami – z sądu czy od komornika. Uświadamiają sobie, że wezwań do zapłaty było już kilka, termin na ugodę minął, a zażalenie okazało się bezpodstawne. No i że ta kasa nie ciotce była sukcesywnie pożyczana, ale na prawnika szła.
Dotąd takie żony Hollywood żyły spokojniutko, dzieląc czas między kosmetyczkę, siłownię i prywatnego dietetyka. Nagle wszystko się kończy, a one spadają nie tylko z wysokich louboutinów ze słynną czerwoną podeszwą, ale i z jakiegoś levelu życia. „Jak dalej żyć?” – nierzadko pytają mnie podczas naszego pierwszego spotkania. „Nie wiedziałam, co robił mąż” – zapewniają. „Boli cholernie, jak zdrada” – dodają. Domyślam się. Nikt nie chciałby być oszukiwany, i to latami. Wtedy często pojawia się złość, a nawet wściekłość i furia, a łzy same cisną się do oczu. Widok pustego łóżka staje się dojmująco przykrym doświadczeniem. Zawiódł ktoś najbliższy. Mąż. Poszedł do więzienia. Kanapka, której nie dokończył, ma już obeschnięty ser, a w łazience ciągle ładuje się jego szczoteczka elektryczna. Mechanik dzwoni już drugi raz w sprawie wymiany opon, bo… cholera, nadeszła wiosna. Pies tęskni, kot nie je kolejny dzień, a tu jeszcze nierzadko dokuczają nudności połączone z gonitwą myśli.
Zawroty głowy i mdłości Karigntonowa przypisała turbostresowi. Zwaliło się na nią przecież naprawdę mnóstwo. Zdała sobie sprawę, że temat samochodu musi ogarnąć sama. Trudno to zrobić, jak się nie ma nawet prawa jazdy, a brata jakoś niezręcznie prosić, skoro podczas ostatniego spotkania w Wigilię poruszali tematy, delikatnie mówiąc, bezpieczne, czyli kwestię pogody i czy sernik to lepszy babci z rodzynkami, czy mamy bez. Nocami myślała o nim. Nigdy nie zakładali takiego scenariusza. Wtedy dotarło do niej, że może być gorzej. Nie tylko poczynania męża wymknęły się jej spod kontroli. Coś, co kontrolowała regularnie, co miesiąc, z kalendarzem i termometrem, także znalazło się poza jej wpływem.
– Ja pierdolę! Dwie kreski – wykrzyczała sama do siebie, kiedy zrobiła test ciążowy.
Spojrzała na datę przydatności. W porządku. Na potwierdzenie zrobiła jeszcze dwa testy, bo w szafce pod umywalką miała ich całą baterię. Wynik ten sam. Upragnione dwie kreseczki. Blade, ale są. I meganiedowierzanie…
– Teraz? Serio? Ale jak?
Przecież u nich miało być jak na reklamie Tchibo! Błękitne skarpeteczki upchane w kartonik z napisem LOVE. Albo jak na Instagramie, ze wspólnym przebijaniem balona wypełnionego różowym konfetti. A zamiast tego jest zimna podłoga w idealnie czystej łazience, wczorajszy makijaż z resztkami łez i znoszony dres. Czyżby maleńkie życie uznało, że właśnie teraz jest dobry moment, żeby zaistnieć? Lekarz potwierdził trzeci miesiąc.
Wiedziała, że ze wszystkim będzie musiała poradzić sobie sama – z wizytami w poradniach, badaniami krwi, zanoszeniem do laboratoriów kubków z moczem, piciem glukozy, a także z pisaniem wniosków, odwołań i zażaleń oraz prowadzeniem rozmów z prawnikami. Jakoś sobie radziła, choć nie było łatwo. Fala szczęścia zalewała umysł, ale tłumiło ją zaraz przygnębienie i poczucie beznadziei. Miała dylemat: „Mówić mężowi o ciąży czy jednak nie?”. Chciałaby dzielić z nim radość oczekiwania i narodzin, ale on zawiódł. Ostatecznie zdecydowała, że w ciągu tych kradzionych pięciu minut na rozmowę telefoniczną najpiękniej jak się da powie mu jednak, że zostanie tatą. Niech odlicza dni do wyjścia na wolność i narodzin upragnionego dziecka.
Bała się samotności, i to bardzo. Strach ją ogarniał na myśl o tym, co miało nastąpić, ale musiała wydobyć z siebie siłę woli, wolę walki, uśmiech i troskliwy dotyk, bo kortyzol szkodzi, stres zabija, a przecież dziecko już czuje i serduszko bije mocno od piątego tygodnia życia. Ta-dam, ta-dam, ta-dam. Maleństwo równie dobitnie dawało jej o sobie znać. Miała gazy, zgagę, mdłości, obrzęk nosa i spuchnięte nogi. On nie miał o tym pojęcia, bo w tym czasie leżał na twardej pryczy w towarzystwie rzucającego niewybredne teksty kulturysty i z powodu miejscowego menu cierpiał na dolegliwości jelitowe. Szybko przekonał się, że więzienie to nie spa ani koncert życzeń. Wszędzie sraczkowate lamperie, cela pozbawiona wygód, a poza nią uboga świetlica, kantyna z cenami jak na Teneryfie, niewyjściowy spacerniak i chłodny wzrok klawisza. W bibliotece raczej brak nowości, a lubił czytać.
Nie widzieli się przez równiutkie dziewięć miesięcy. Bo odległość – siedział na drugim końcu Polski. Bo ciąża. Bo miejsce nie dla idealnego, a tym bardziej nie dla nowego życia. Bo ryzyko obcesowych spojrzeń. Bo jak iść pod bramę i czekać w kolejce z żonami, matkami, konkubinami, siostrami, które mają jeden cel: ukraść godzinę normalności w nienormalnym świecie krat, kar, dyscypliny, regulaminu i przemocy. Dlatego uznali, że lepiej zaczekać. Jeszcze nigdy nie rozstali się na tak długo. Byli razem od zawsze, choć dzieliło ich osiem klas. Skrywane w piwnicy kartony nadal bolały, ale trudno pielęgnować złość, kiedy dostało się kopa w sam środek brzucha, bo to już półmetek ciąży.
Skupiała się na tym, żeby skompletować wyprawkę, wybrać położną i lekarza, rozpisać plan porodu, umówić pielęgniarkę laktacyjną, kupić bieliznę poporodową, krem na bolące i popękane sutki, zapas podpasek, pieluchy bambusowe dla dziecka, bo zachwalali w śniadaniówce. Musiała też zapewnić opiekę psu i kotu na czas, kiedy jej nie będzie w domu, oraz oddać kanarki, bo nabawiła się uczulenia…
I z wszystkim jakoś sobie radziła, tylko nie wiedziała, jak tu po raz kolejny uciec przed natrętną sąsiadką, wracając z warzywniaka, i co odpowiedzieć sąsiadowi, który pyta, gdzie jest szczęśliwy tatuś. Przecież nie powie mu, że kontrakt męża za oceanem się przedłuża, skoro on pamięta z ostatniej grillowej majówki, że mąż panicznie boi się latać. Rodzina też nie kupiła tej historii. Odsunęli się od siebie. I rodzina, i ona. Między nimi wyrósł wysoki mur. Ale ona postanowiła, że zniesie każdy trud. Może wyglądała krucho, ale zhardziała. Może jeszcze płakała, ale tak, żeby nikt nie widział. Obudowała się skorupą na dziewięć miesięcy, by chronić życie. Jej własne i to, które w sobie nosiła.
On w czasie osadzenia robił wszystko, by szybciej wyjść: wnioskował o przepustkę, przerwę w odbywaniu kary oraz o dozór elektroniczny, sąd się jednak na nic nie zgodził. Nie tak miało być. Plan porodu też diabli wzięli. Starannie spakowana torba wraz z płytą Vivaldiego – bo wybrała Wiosnę jako tło muzyczne narodzin – została w lśniącym przedpokoju. Skurcze przyszły niespodziewanie, obcy taksówkarz zawiózł ją w nocy ubraną w piżamę do najbliższego szpitala, bynajmniej nie prywatnego. Opłacona położna zaspała i się nie zjawiła. Rodziła sama, darła się, na niego, za niego i do Boga. Bolało. Nie spodziewała się, że będzie aż tak. Tyle razy odtwarzała tę scenę w wyobraźni, miała ją wyreżyserowaną co do minuty, a los postanowił inaczej. Znowu.
Na szczęście niemowlę rozwijało się wręcz podręcznikowo. Kiedy skończyło trzy miesiące, miało już bystre spojrzenie i żywo reagowało na głos matki. Wtedy wrota prowadzące na posesję się rozwarły i taksówką wrócił do domu on. Miał trochę gotówki z depozytu. Stanął w drzwiach z torbą na ramieniu i łzami w oczach. Chciał zacząć budować nowe życie.
Zmienił się: dwanaście kilo mniej i dwadzieścia lat więcej, z zadrą w sercu i życiorysie. Zapuścił włosy i brodę, zapuścił się. Dosłownie i mentalnie. Przekleństwa weszły do jego codziennego języka, a posłanie stało się mandżurem. Płakali. Jego jeszcze przez rok budziły nocami więzienne koszmary. Nie opowiedział jej o życiu po tamtej stronie.
Sąd, mój pokój na drugim piętrze. Środa, dzień dyżuru. Usłyszałam pukanie i w drzwiach pojawił się Karington. Nie byłam pewna, czy to w ogóle on, bo po dawnej bucie i pewności siebie niewiele zostało. Poprosiłam, by usiadł. Na powitanie wręczył mi dwukrotnie złożone dokumenty: świadectwo zwolnienia z zakładu karnego i zaświadczenie, że przez połowę kary pracował na wolności. To przywilej. Wiedziałam już, że ten facet z rysą na życiorysie długą na dziewięć miesięcy będzie teraz moim dozorowanym, bo dostał warunek i dozór na dwa lata. Zawsze to lepsza opcja niż czternaście miechów poza domem.
Zaczęłam sama, pamiętając, jak chłodno traktował mnie w swoim idealnym życiu sprzed odsiadki.
– Wygląda na to, że znowu będziemy się dosyć regularnie widywali…
– Taa – odburknął. – Wyszedłem na warunek, pani kurator. W końcu się udało. Mecenas dał z siebie dużo. Będę stosował się do pani poleceń i na pewno już tam nie wrócę – wyrecytował z akcentem na „tam” i zapalczywością w głosie.
Czyli się nie zmienił, a ja już wiedziałam, co będzie. Nie wierzę w cuda.
3.
Podwójna moralność ojca
Miałam w terenie niejeden blok pełen sprzeczności. Ten też taki był. Wieżowiec wśród niskiej zabudowy. Jedyny otoczony zielenią, co akurat było plusem. Chyba też jedynym. Nie pasował do otoczenia. Z płyty, więc pamiętał dawne czasy. Po prostu brzydki. Bez placu zabaw i radosnych krzyków dzieci. Kilkanaście pięter i często zepsuta winda. Zresztą z wind i tak rzadko korzystam w terenie. Mają często pobieżne przeglądy techniczne, a poza tym zwykle traci się w nich zasięg. Nie wiadomo też, na kogo się w nich trafi. Nieraz zdarzyło mi się wysiąść, zanim zamknęły się drzwi, bo towarzyszowi potencjalnej podróży źle z oczu patrzyło. Dlatego wolę się wspinać. W tym bloku też wybierałam zwykle klatkę schodową. Tylko ten zsypowy zapach… Mam nawyk przeglądania torebki po opuszczeniu takich miejsc. Nie chcę pasażera na gapę przytargać do domu. Karaluchy w kuchni i wszy skaczące po małych główkach to dla kuratora żadna nowina, a iskające się psy są już standardem w terenie, ale u siebie wolałabym ich uniknąć.
Lokatorzy w tym bloku dzielili się na mieszkających od początku i takich, którzy niedawno się wprowadzili. Ci drudzy zazwyczaj z kuratorem nie chcieli rozmawiać. Pierwsi udawali natomiast, że sąsiada nie znają, choć podkreślali, że od czterdziestu lat są mieszkańcami tej klatki. Typowi przedstawiciele pokolenia „wolę nie zaglądać nikomu, co się dzieje w jego domu”. Już z daleka widać było zresztą, kto nowy, a kto nie. Po oknach. Jednak choć część ram okiennych lśniła nowością, to na klatce schodowej wciąż straszyło stare lastriko. Niby w windzie zachowana czystość, ale na półpiętrach pety. I odrażające druty na starych parapetach, żeby gołębie nie siadały. Siadały i tak, i srały. A jak lał deszcz, to i psia kupa na półpiętrze się czasem zdarzała. Szaro, ale nie nudno. Wszystko to za sprawą mojego podopiecznego.
Blok miał parzysty numer i choć był kolejnym na tej ulicy, „obsługiwał” go inny dzielnicowy niż pozostałe budynki w tej okolicy. W zasadzie należałoby powiedzieć, że obsługiwali go inni dzielnicowi, bo ci ostatni zmieniali się tu częściej niż pory roku. Przypadek czy tak dużo było tu roboty? Jak dzwoniłam z prośbą o pomoc, to w słuchawce albo pojawiał się głos innego funkcjonariusza, albo słyszałam moje ulubione: „Nie mogę odebrać, proszę zostawić wiadomość”, albo dyżurny mówił, że „policjant jest na szkoleniu”. Nie zdarzyło się jednak, żeby któryś z tych policjantów później oddzwonił. Widać długo się szkolili.
Problem w tym, że nawiązanie przez kuratora takiej relacji z dzielnicowym, z której wynikną wymierne korzyści, zazwyczaj trochę trwa. Musi zadziałać reguła wzajemności: informacja za informację. I my posiadamy ważne dane o Nowaku czy Kowalskim, i dzielnicowi, przy czym oni często ograniczają się do lakonicznych formułek:
– Aaa, Kazik spod piątki? No a co chce pani kurator wiedzieć?
– Konkret – odpowiadam. – Czy są jakieś interwencje, skargi sąsiadów, uzależnienia, Niebieska Karta?
– No to na dłuższą rozmowę. Zapraszam na mój dyżur do komisariatu – kwitują.
Przy sporym szczęściu i dobrym humorze „dobrego policjanta” w trakcie takiej rozmowy zdobędę istotne dla kuratora informacje. Może się jednak zdarzyć i tak, że podczas wizyty będę tylko świadkiem konsumpcji pączka lub innego smakołyku. To nie żart. Pewnego dnia, choć była już dziewiętnasta, musiałam pilnie ustalić, czy i jakie interwencje przeprowadzono u pewnego podsądnego. Pojechałam więc na komisariat. W mekce policjantów zero petentów i cisza jak makiem zasiał. Pokazałam dyżurnemu zlecenie wywiadu środowiskowego, a potem… przez kwadrans walczyłam o potrzebne mi informacje, bo policjant w dyżurce był zajęty ustawianiem pasjansa i skubaniem słonecznika. Naprawdę. W takich wypadkach chce mi się jeszcze bardziej, więc po dwudziestu minutach otrzymałam odpowiedź: „Czysto, pani kurator”. Niektórzy potrafią ujmować informacje skrótowo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki