Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cykl petersburski zawiera jedne z najbardziej znanych opowiadań Gogola. Pisane były w czasie pobytu autora w Sankt Petersburgu, gdzie wykładał historię na tamtejszym uniwersytecie oraz pracował krótko jako urzędnik. Tam Gogol zetknął się z bezduszną administracją i biurokratyczną hierarchią, co było powodem napisania kilku opowiadań, w których satyrycznie przedstawiał rosyjski system administracyjny i jego nieprawidłowości.
Tom zawiera opowiadania: Newski Prospekt, Pamiętnik szaleńca, Portret, Powóz, Nos i napisany nieco później słynny Szynel (Płaszcz).
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Miasteczko B. poweselało bardzo, od chwili gdy zaczął tu stacjonować pułk kawalerii; przedtem zaś było tu straszliwie nudno. Kiedy, bywało, przejeżdża się przez nie i patrzy na niziutkie lepianki, które spoglądają na ulicę nieprawdopodobnie kwaśno – wówczas nie sposób wypowiedzieć, co się wówczas wyprawiało w duszy: ckliwość taka, jak gdyby się człowiek zgrał albo odwalił ni w pięć, ni w dziewięć jakieś głupstwo – słowem, niedobrze. Glina na domkach poodpadała od deszczów, i ściany – zamiast białych – zrobiły się pstrokate; dachy pokryte były przeważnie trzciną, jak to jest we zwyczaju w naszych miasteczkach południowych. Ogródki od dawna Zostały t rozkazu burmistrza wycięte gwoli nadaniu miasteczku piękniejszego wyglądu. Na ulicach nie spotkasz żywej duszy; chyba tylko kogut przelezie przez jezdnię, miękką jak poduszka z powodu leżącej na niej grubej warstwy kurzu, który podczas najmniejszego deszczu zamienia się w błoto; a wówczas na ulice miasteczka B. wylęgają owe dorodne stworzenia, które burmistrz tamtejszy nazywa „francuzami”. Wystawiwszy poważne ryje ze swoich kąpieli, rozpoczynają takie chrząkanie, że podróżnikowi nie pozostaje nic innego, jak poganiać co prędzej konie. Zresztą, trudno spotkać podróżnika w miasteczku E. Rzadko, bardzo rzadko jakiś dziedzic, posiadający jedenaście dusz chłopskich, odziany w surdut nankinowy, tarabani się po jezdni w jakowejś półbryczce a półwózku, wyglądając na świat spoza worków mąki i okładając batem gniadą kobyłę, za którą biegnie źrebak.
Rynek miasteczkowy stanowi smutny widok: dom krawca wychodzi nań nadzwyczaj głupio, nie całą fasadą, lecz jednym węgłem; naprzeciwko niego od piętnastu lat stawiają jakiś murowany budynek o dwóch oknach; dalej, całkiem osobno sterczy modny drewniany parkan, wymalowany na szaro pod kolor błota, który to parkan, jako wzór dla innych, burmistrz wzniósł za czasów swej młodości, gdy nie miał jeszcze zwyczaju zasypiać natychmiast po obiedzie i pić na noc jakiś odwar, przyprawiony suszonym agrestem. Gdzie indziej widać tylko zwykłe opłotki. Pośrodku rynku trochę małych kramików; dostrzec w nich można zawsze wianek obwarzanków, babę w czerwonej sukni, pud mydła, kilka funtów gorzkich migdałów, śrut strzelniczy, perkal i dwóch młodych kupczyków, jak o każdej porze rżną przed drzwiami w karcięta.
Lecz od chwili gdy w powiatowym miasteczku B. rozkwaterował się pułk kawalerii, wszystko się zmieniło: ulice zapstrzyły się, ożywiły – słowem, nabrały zupełnie innego wyglądu; niziutkie domki często widywały mijającego je zgrabnego, postawnego oficera z kitą na głowie, jak szedł do kolegi, żeby pogawędzić o awansie, o najprzedniejszym tytoniu, niekiedy zaś postawić na kartę biedkę, którą można by nazwać pułkową, ponieważ, nie opuszczając pułku, zdołała obejść wszystkich: dziś jeździł nią major, nazajutrz ukazywała się w stajni któregoś z poruczników, a za tydzień – patrzcie ano – znowu ordynans majora smarował ją kołomazią. Opłotki pomiędzy domami usiane były wiszącymi na słońcu furażerkami żołnierskimi; szary płaszcz sterczał niezmiennie gdzieś na wrotach; w zaułkach napotykało się żołnierzy z tak szczeciniastymi wąsami jak szczotki do butów. Wąsy te widziało się powszędy: niech się tylko na rynku zejdą mieszczki z dzbankami, już zza ich ramion na pewno wyglądają wąsy. Oficerowie ożywili towarzystwo, które składało się dotychczas tylko z sędziego, mieszkającego w jednym domu z jakąś diakonisą, tudzież z burmistrza, człowieka z głową na karku, lecz przesypiającego absolutnie cały dzień – od obiadu do wieczora i od wieczora do obiadu. Towarzystwo stało się jeszcze bardziej liczne i ruchliwe, gdy do miasteczka przeniesiono kwaterę generała brygady. Okoliczni ziemianie, których istnienia nikt by dotychczas nie podejrzewał, poczęli coraz częściej odwiedzać miasteczko, aby się poznać z oficerami i trzymać niekiedy banczek majaczący mglisto w ich głowach, zaprzątniętych zleceniami żon, urodzajami i zającami.
Bardzo mi przykro, że nie mogę sobie przypomnieć, z jakiego to powodu generał wydawał wielki obiad proszony. Przygotowania doń poczynione były olbrzymie; stukot noży kucharskich z kuchni generalskiej słychać było już w pobliżu rogatek miejskich. Cały doszczętnie targ zagarnięto na potrzeby obiadu – tak że sędzia ze swoją diakonisą zmuszony był jeść tylko racuszki z mąki gryczanej ł kisiel. Niewielkie podwórko kwatery generalskiej zastawione było pojazdami i powozami. Towarzystwo było męskie: składało się z oficerów i poniektórych obywateli okolicznych.
Spośród obywateli wyróżniał się pan Pitagor Czertokucki, najwybitniejszy z arystokracji powiatowej, najbardziej hałasujący podczas wyborów marszałka szlachty i odwiedzający miasteczko w eleganckim ekwipażu. Odbywał on niegdyś służbę w jednym z pułków kawalerii i należał do grona oficerów niepospolitych i znacznych; widywano go bądź co bądź na wszystkich balach i zebraniach towarzyskich, gdziekolwiek obozował jego pułk; zresztą, można o to zapytać panien z tambowskiej i symbirskiej guberni. Bardzo możliwe, że i w innych guberniach zyskałby nie mniej korzystny rozgłos, gdyby nie przeszedł w stan spoczynku z racji pewnego wypadku, który zazwyczaj nosi nazwę „przykrej historii”: on dał komuś po uchu czy też sam wziął w ucho – tego już dokładnie nie pamiętam; grunt, że poproszono go, by się podał do dymisji. W niczym to zresztą nie umniejszyło jego znaczenia: nosił frak wcięty wysoko na modłę munduru wojskowego, u butów ostrogi, pod no3em zaś wąsy, gdyby nie one bowiem, szlachta mogłaby myśleć, że służył w piechocie, którą nazywał pogardliwie czasami piechciurą, czasami zaś piechanterią. Bywał stale na owych tłumnych kontraktach, na które głębiny Rosji, składające się z matek, dzieci, córek i grubych dziedziców, napływały, aby się zabawić, w bryczkach, taradejkach, tarantasach i w takich karetach, o jakich się nikomu nie śniło. Czertokucki wywąchał zawsze, gdzie stoi jakiś pułk kawalerii, i przybywał, żeby poznać oficerów; zgrabnie wyskakiwał przed nimi ze swego leciutkiego powoziku i niezwykle szybko zawierał znajomości. Podczas ostatnich wyborów wydał dla szlachty powiatowej wyśmienity obiad, przy którym oświadczył, że jeśli zostanie marszałkiem, postawi szlachtę na nogi. W ogóle prowadził życie wielkopańskie, jak to określają po powiatach; ożenił się z panną dosyć przystojną, wziął w posagu dwieście dusz i kilkadziesiąt tysięcy. Kapitał został natychmiast zużyty na sześciórkę znakomitych rzeczywiście koni, na pozłacane klamki u drzwi, oswojoną małpkę i na ochmistrza Francuza. Dwieście zaś dusz żony, łącznie z dwustu jego własnymi duszami, było zastawionych w lombardzie w jakimś tam celu handlowym. Słowem, był to dziedzic co się zowie, dziedzic całą gębą.
Oprócz Czertokuckiego na obiedzie u generała było jeszcze kilku innych ziemian, ale o nich nie ma co mówić. Resztę gości stanowili oficerowie pułku oraz dwóch oficerów sztabowych: pułkownik i dosyć tęgi major. Sam generał był to człowiek krzepki i otyły; porządny zresztą zwierzchnik, jak się wyrażali o nim oficerowie. Mówił głębokim, odpowiednim do swego stanowiska, basem.
Obiad był nadzwyczajny: różne odmiany jesiotra, dropie, szparagi, przepiórki, kuropatwy, grzyby –
wszystko to dowodziło, że kucharz od wczoraj nie brał do ust nic rozgrzewającego; czterech żołnierzy z nożami w rękach pomagało mu przez całą noc, robiąc frykasy i galarety. Gęstwa butelek, wydłużonych z burgundem i pękatych z maderą, przepiękny dzień letni, okna otwarte na przestrzał, talerze z lodem na stole, odpięty ostatni guzik u oficerów, zmiętoszone gorsy u właścicieli fraków, krzyżujące się rozmowy, tłumione generalskim basem i zalewane szampanem – wszystko harmonizowało ze sobą. Po obiedzie biesiadnicy powstali od stołu z przyjemną ociężałością w żołądkach i zapaliwszy fajki na długich i krótkich cybuchach, z filiżankami kawy w rękach, wyszli na ganek.
Generał, pułkownik, a nawet major mieli mundury zupełnie rozpięte – tak że widać było nieco ich dostojne szelki jedwabne; inni niżsi oficerowie, zachowując należny szacunek, wytrzymali w mundurach zapiętych, wyjąwszy trzy ostatnie guziki.
– Teraz możemy ją obejrzeć – powiedział generał. – Proszę cię, kochanku – dodał zwracając się do swego adiutanta, młodzieńca dosyć zgrabnego o przyjemnej powierzchowności. – Powiedz, żeby przyprowadzili gniadą klacz. Zobaczycie panowie sami.
Generał pociągnął fajkę i puścił kłąb dymu:
– Za mało ma jeszcze wygód. Przeklęta mieścina! Nawet porządnej stajni nie ma. A koń, pyk, pyk, szlachetny bardzo.
– Od dawna też ekscelencja, pyk, pyk raczy ją mieć w swym posiadaniu? – zapytał Czertokucki.
– Pyk, pyk, pyk, py… pyk niezbyt dawno; zaledwie dwa lata, jak ją dostałem ze stadniny.
– I raczył ekscelencja wziąć ją już ujeżdżoną czy też raczył tutaj ujeździć?
– Pyk, pyk, py, py, py… y… p…k, tutaj.
Co powiedziawszy generał zniknął w kłębach dymu.
Tymczasem ze stajni wyskoczył żołnierz, rozległ się stuk kopyt, z kolei ukazał się drugi, w białej opończy z ogromnymi czarnymi wąsami, wiodąc za uzdę drżącą i strachającą się klacz, która poderwawszy raptem łeb o mało nie uniosła do góry przykucniętego żołnierza wraz z jego wąsami.
– Ola, ola, panno Agrypino! – mówił żołnierz podprowadzając klacz pod ganek.
Klacz nazywała się Agrypina. Mocna i dzika jak południowa krasawica grzmotnęła kopytami w drewniany ganek i stanęła jak wryta.
Generał, wyjąwszy z ust fajkę, z zadowoleniem na obliczu począł się przyglądać Agrypinie. Sam pułkownik zszedł z ganku i pogłaskał Agrypinę po pysku. Sam major poklepał Agrypinę po szyi; reszta widzów cmokała.
Czertokucki zszedł z ganku i przyjrzał się klaczy z tyłu. Wyprężony żołnierz, trzymając uzdę, patrzył tak gościom w oczy, jakby chciał w nie skoczyć.
– Piękny koń, bardzo piękny! – powiedział Czertokucki. – Posągowy! A czy mógłbym się, ekscelencjo, dowiedzieć, jaki ma chód?
– Chód ma dobry, ale… diabli go wiedzą… ten bałwan felczer dał jej jakichś pigułek i trzeci dzień wciąż kicha.
– Dobry koń, bardzo dobry! – A czy ekscelencja raczy mieć odpowiedni ekwipaż?
– Ekwipaż? Przecie to wierzchówka.
– Tak jest, ekscelencjo, rozumiem to. Zapytałem tylko, żeby się dowiedzieć w ogóle, czy ekscelencja posiada do innych koni odpowiednie ekwipaże?
– No, ekwipaży nie mam za wiele. Muszę wyznać, że chciałbym mieć nowoczesny powóz. Pisałem już o tym do mego brata, który jest teraz w Petersburgu, ale nie wiem, czy mi przyśle, czy też nie..
– Wydaje mi się, ekscelencjo – wtrącił pułkownik – że nie ma lepszego powozu nad wiedeński.
– Słusznie pan mówi, pyk, pyk, pyk.
– Co się mnie tyczy, ekscelencjo – powiedział Czertokucki – mam nadzwyczajny powóz, prawdziwie wiedeńskiej roboty.
– Czy ten, którym pan przyjechał?
– O, nie. Ten to tak sobie, na rozjazdy, do moich codziennych wypraw. Lecz tamten,.. Zadziwiający. Lekki jak piórko, a gdy się w nim siedzi, po prostu, za pozwoleniem ekscelencji, jak gdyby niańka pana w kolebce kołysała.
– A więc wygodny?
– I jak jeszcze. A poduszki, resory – wszystko to jak na obrazku!
– To pięknie.
– A do tego pakowny! Doprawdy, ekscelencjo, nie widziałem jeszcze takiego. Gdy byłem w wojsku, ładowałem w skrzynki pod siedzeniem dziesięć butelek rumu i dwadzieścia funtów tytoniu, prócz tego ze sześć mundurów, bieliznę i dwa cybuchy, ekscelencjo, takie długie, jak – za pozwoleniem – soliter, a pod klapami fartucha można było zmieścić jeszcze całego wołu.
– To pięknie,
– Zapłaciłem za niego, ekscelencjo, cztery tysiące.
– Wnosząc z ceny powinien być dobry. Sam pan go kupił?
– Nie, ekscelencjo, doszedłem do niego przypadkiem. Kupił go mój przyjaciel, człowiek rzadki, ze świecą takiego szukać, towarzysz moich lat dziecinnych, z którym ekscelencja, gdyby go znał, na pewno by się, za pozwoleniem, pokumał. Byliśmy z nim z tych, co to – co twoje, to moje: wszystko jedno. Powóz wygrałem od niego w karty. Czy nie raczyłby ekscelencja zrobić mi zaszczytu i pofatygować się jutro do mnie na obiad? Zarazem obejrzy ekscelencja powóz.
– Nie wiem, co panu na to odpowiedzieć. Samemu jakoś nie tego… Chyba, że pan zezwoli razem z moimi oficerami?
– Uniżenie proszę i panów oficerów. Panowie! Będę sobie poczytywał za wielki zaszczyt podjąć panów jutro w moim domu.
Pułkownik, major i reszta oficerów podziękowali grzecznym ukłonem.
– Zawsze, ekscelencjo, byłem tego zdania, że jeśli kupić jakąś rzecz, to już dobrą; kiepskiej się nie opłaci. Jutro, gdy ekscelencja zaszczyci mię swymi odwiedzinami, pozwolę sobie pokazać ekscelencji niektóre moje urządzenia w zakresie gospodarki.
Generał popatrzył i puścił kłąb dymu.
Czertokucki był nad wyraz zadowolony, że zaprosił oficerów; już układał w myśli jadłospis, dobierał pasztety i sosy. Toteż spoglądał radośnie na oficerów, którzy ze swej strony jak gdyby zdwoili swoją wobec niego uprzejmość, co się dało zauważyć po ich oczach i lekkich ruchach ciała, w rodzaju półukłonów. Czertokucki postąpił o krok naprzód, jakby poczuł się bardziej swobodnie i poufale, i głos jego nabrzmiał rozlewnością, co świadczyło o jego wewnętrznym zadowoleniu:
– Pozna pan u mnie, ekscelencjo, i panią domu…
– Bardzo mi będzie miło – powiedział generał gładząc wąsy.
Czertokucki chciał niezwłocznie powracać do siebie, ażeby zawczasu przygotować wszystko na przyjęcie gości; sięgnął nawet po kapelusz, ale tak się jakoś dziwnie złożyło, że został jeszcze na pewien czas. śród tego rozstawiono już w pokoju stoliki do kart. Wkrótce towarzystwo podzieliło się na cztery partie do wista i rozsiadło się w czterech kątach pokoju generalskiego.
Zapalono świece. Czertokucki długo się wahał: czy ma zasiąść, czy też nie zasiąść do wista. Lecz wobec tego, że oficerowie zaczęli go zapraszać, wydało mu się, że odmowa byłaby nietaktem towarzyskim. Zasiadł więc. Niepostrzeżenie znalazła się przed nim szklanka z ponczem, którą też przez roztargnienie natychmiast wypił. Po zagraniu dwóch robrów Czertokucki znowu znalazł pod ręką szklankę z ponczem, który, również przez roztargnienie, znowu wypił, mówiąc:
– Komu w drogę, temu czas, moi panowie, doprawdy.
Ale zasiadł do drugiej partii. Tymczasem rozmowy w różnych kątach pokoju wzięły obrót zgoła prywatny. Ci, którzy grali w wista, byli dość milczący; ale ci, co nie grali i zalegli na uboczu otomanę, prowadzili swoje rozmowy. Rotmistrz, z fajką w zębach, podłożywszy sobie pod bok poduszkę, opowiadał dość swawolnie i płynnie o swych przygodach miłosnych, ściągając całkowicie uwagę kółka, które go otoczyło. Jakiś niezmiernie gruby ziemianin, o krótkich rękach, podobnych nieco do dwóch wyrośniętych ziemniaków, słuchał go z wyrazem niezwykłej słodyczy na twarzy i tylko od czasu do czasu usiłował zapuścić swą króciutką rękę za szerokie plecy, żeby z tylnej kieszeni fraka wydobyć tabakierkę. W innym kącie wywiązał się dosyć zażarty spór o musztrę kawaleryjską i Czertokucki, który w tym czasie dwukrotnie już zamiast damy rzucił waleta, wtrącał się nagle do cudzej rozmowy i krzyczał ze swego kąta: „W którym roku?”
albo „Z którego pułku?”, nie spostrzegając, że pytania jego są ni przypiął ni przyłatał. Wreszcie, na krótko przed kolacją, wist się skończył, lecz ciągnął się dalej, obrabiany językami graczów – tak że zdawało się, iż wszystkie głowy wypełnione były wistem. Czertokucki dobrze pamiętał, że wygrał dużo, ale nic nie zgarnął, i gdy się podniósł od stolika, stał długo z miną człowieka, który nie ma w kieszeni chustki do nosa. Tymczasem podano kolację. Rozumie się, że na napojach nie zbywało, toteż Czertokucki, prawie niechcący, musiał sobie Czasem nalewać kieliszek, ponieważ na prawo i na lewo Od niego stały butelki.
Rozmowy przy stole wlokły się nieskończenie, aczkolwiek skądinąd prowadzono je w sposób szczególny: jakiś ziemianin, który odbył kampanię roku 1812, opowiedział o takiej bitwie, jaka się w ogóle nigdy nie rozegrała, po czym nie wiedzieć z jakiego powodu wyjął korek z karafki i wetknął go w ciasto. Słowem, gdy się zaczęto rozjeżdżać, była godzina trzecia nad ranem i Stangreci zmuszeni byli kilka osób wynieść oburącz, niczym toboły podróżne. Czertokucki, mimo cały swój arystokratyzm, siedząc W powozie, kłaniał się tak nisko i z takim rozmachem, że, przyjechawszy do domu, przywiózł na wąsach dwa łopiany.
W domu wszyscy spali. Stangret zaledwie mógł odszukać kamerdynera, który przeprowadził swego pana przez bawialnię i przekazał go pokojówce; pod jej opieką Czertokucki jako tako dobrnął do sypialni i ułożył się obok swej młodziutkiej i ślicznej żony, spoczywającej W sposób najpowabniejszy w białej jak śnieg nocnej koszulce. Wstrząs, wywołany upadkiem małżonka na łoże, obudził ją. Przeciągnęła się, zatrzepotała rzęsami ł szybko trzykrotnie przymrużywszy oczy, otworzyła je z gniewnym na poły uśmiechem; lecz widząc, że małżonek tym razem stanowczo nie pragnie obdarzyć jej żadną pieszczotą, ze złością odwróciła się na drugi bok i kładąc swój świeżutki policzek na dłoń, natychmiast zasnęła.
Była już ta pora dnia, jakiej się nie określa na wsi słowem „wcześnie”, kiedy się obudziła młoda pani obok swego chrapiącego małżonka. Gdy sobie przypomniała, że powrócił nad ranem, żal jej się go zrobiło; nie budząc więc go włożyła ranne pantofelki, które małżonek sprowadził dla niej z Petersburga, i w białym kaftaniku, spływającym obejmliwie po jej kształtach, pobiegła do gotowalni, obmyła się wodą, świeżą jak ona sama, i Stanęła przed toaletą. Spojrzawszy na siebie ze dwa razy, przekonała się, że jest dzisiaj wyjątkowo urocza. Okoliczność ta, na pozór mało ważna, zniewoliła ją do przesiedzenia przed lustrem dwie godziny dłużej niż zwykle. Wreszcie ubrała się bardzo milutko i wyszła do ogrodu, żeby się odświeżyć. Jakby umyślnie dla niej, pogoda była tak piękna, jaką się może pochwalić tylko letni dzień na południu. Słońce stanąwszy w zenicie prażyło całą siłą promieni; lecz w gęstych ciemnych alejach można było znaleźć ochłodę i kwiaty przygrzane słońcem potroiły swe zapachy.
Urocza gospodyni zapomniała całkiem o tym, że już dwunasta, a małżonek wciąż śpi. Już dochodziło jej uszu poobiednie chrapanie dwóch stangretów i jednego dojeżdżacza, śpiących w utajni aa ogrodem. Lecz ona wciąż siedziała w cienistej alei, skąd odganiał się widok na gościniec, i w roztargnieniu patrzyła na jego bezludną pustkę, gdy nagle kurz, jaki się ukazał z dala, zwrócił jej uwagę. Przyjrzawszy się zobaczyła wkrótce kilka pojazdów. Przodem jechał otwarty, dwuosobowy, lekki powozik; siedział w nim generał, ozdobiony grubymi, błyszczącymi w słońcu epoletami, a obok niego pułkownik. Za powozikiem toczył się drugi – czteroosobowy; w nim siedział major z adiutantem generała, a naprzeciwko nich jeszcze dwaj inni oficerowie. Za powozem zdążała znana wszystkim biedka pułkowa, którą tym razem władał otyły major. Za biedką posuwał się czteroosobowy faeton, w którym siedzieli czterej oficerowie z piątym na kolanach; za faetonem widniało malowniczo trzech oficerów na pięknych gniado-jabłkowitych rumakach.
„Czyżby to do nas?” – pomyślała pani. – Ach, Boże! naprawdę do nas! Skręcili na most! – krzyknęła, plasnęła w dłonie i poprzez kwietniki i trawniki pobiegła wprost do sypialni. Mąż spał jak zabity.
– Wstawaj, wstawaj! Natychmiast wstawaj! – krzyczała szarpiąc go za rękę.
– Hę? – wymamrotał Czertokucki przeciągając się i nie otwierając oczu.
– Wstawaj, pulpecik! Słyszysz? Goście!
– Goście? Co za goście? – Co powiedziawszy małżonek wydał z siebie krótkie beczenie, jakie wydaje cielak, gdy szuka pyskiem cyca swej matki. – Mmm – mruczał – wyciągnij, muńmuniu, szyjkę, to cię pocałuję…
– Duszko, na miłość boską, wstawaj natychmiast! Generał z oficerami! Ach! Boże! Ty masz łopuchy w wąsach.
– Generał? Więc już jedzie? Dlaczego to, do wszystkich diabłów, nikt mnie nie obudził? A obiad? Gdzie obiad? Co z obiadem? Czy wszystko gotowe?
– Jaki znów obiad?
– Mówiłem przecie wczoraj.
– Ty? Przyjechałeś o czwartej nad ranem i słówka z ciebie wydobyć nie mogłam. A potem, pulpeciku, nie budziłam, bo mi cię było żal – prawie nic nie spałeś.
Ostatnie słowa wypowiedziała głosem nadzwyczaj słodkim i błagalnym.
Czertokucki, wytrzeszczywszy oczy, leżał przez chwilę jak gromem rażony; wreszcie wyskoczył z łóżka w samej koszuli, zapominając, że to jest całkiem nieprzyzwoicie.
– Ty stary koniu! – zawołał waląc się w czoło – zaprosiłem ich wszystkich na obiad I Co tu robić? Gdzie oni? Daleko?
– Nie wiem… lada chwila powinni tu być.
– Duszko, schowaj się… Hej, jest kto tam? Dziewczyna! Biegnij – czego się, głupia, boisz? – zaraz przyjadą tu oficerowie: powiedz im, że pana nie ma w domu, że w ogóle nie będzie, że z samego rana wyjechał… słyszysz? i czeladzi całej tak przykaż. Biegaj w te pędy!
Co powiedziawszy chwycił naprędce szlafrok i pomknął ukryć się w wozowni, przypuszczając, że będzie tam całkowicie bezpieczny. Lecz, stanąwszy w kącie wozowni, przekonał się, że i tu można go jednak wypatrzyć,
– Tak będzie najlepiej – przemknęło mu przez głowę i w tejże chwili, podniósłszy stopień stojącego obok powozu, skoczył tam, zatrzasnął za sobą drzwiczki, dla pewności przykrył się skórzanym fartuchem i ucichł, skuliwszy się w swym szlafroku.
Tymczasem pojazdy zbliżyły się do ganku. Generał wysiadł i otrząsnął się; za nim – pułkownik, poprawiając rękami pióropusz na swym stosowanym kapeluszu; potem zeskoczył z biedki gruby major, trzymając pod pachą szablę; potem wyskoczyło czterech szczuplutkich podporuczników z siedzącym na ich kolanach chorążym; wreszcie zsiadło z wierzchowców trzech malowniczych oficerów.
– Jaśnie pana nie ma w domu – oznajmił lokaj wychodząc na ganek.
– Jak to nie ma? Na obiad chyba będzie?
– Również nie. Jaśnie pan wyjechał na cały dzień. Może dopiero jutro o tej porze powróci.
– Ładny kwiat! – powiedział generał. – Jakżeż to tak?
– Trzeba przyznać, że niezły kawał – powiedział pułkownik ze śmiechem.
– Ależ… Jakże tak można robić? – ciągnął generał z widocznym niezadowoleniem – Pfuj… do diabła… Skoro nie możesz przyjąć, po co zapraszasz?
– Nie rozumiem ekscelencjo, jak można postępować w ten sposób – odezwał się któryś młody oficer.
– Co? – zapytał generał, mający zwyczaj wydawać z siebie zawsze tę pytającą partykułę, gdy rozmawiał z oficerami niższych stopni.
– Pozwalam sobie zauważyć, ekscelencjo, że nie rozumiem, jak można postępować w ten sposób.
– Oczywiście… No, jeśli się jakoś nie układa czy coś takiego – daj przynajmniej znać albo nie proś.
– Cóż, ekscelencjo, nie ma co! Jedziemy z powrotem – powiedział pułkownik.
– Rozumie się, innej rady nie ma. Zresztą, powóz możemy obejrzeć bez niego. Pewnie go nie zabrał ze sobą. Hej, jest tam kto! Chodź no, przyjacielu, tutaj!
– Słucham waszą celencję.
– Tyś stajenny?
– Stajenny, wasza celencjo.
– Pokaż no nam ten nowy powóz, co to go pan niedawno dostał.
– Panowie oficerowie raczą do wozowni. Generał udał się wraz z oficerami do wozowni.
– Wasza celencja pozwoli, to go nieco wytoczę, bo tu ciemnawo.
– Dosyć, dosyć, już dobrze…
Generał i oficerowie obeszli dokoła powóz i starannie obejrzeli koła i resory.
– Nie widzę w nim nic szczególnego – orzekł generał – najzwyczajniejszy powóz.
– Nawet całkiem niepokaźny – powiedział pułkownik: – nic a nic osobliwego.
– Wydaje mi się, ekscelencjo, że niewart czterech tysięcy – odezwał się któryś z młodych oficerów.
– Coo?
– Pozwalam sobie zauważyć, ekscelencjo, że mnie się wydaje, że powóz nie jest wart czterech tysięcy.
– Czterech? Nawet dwóch niewart. Po prostu nic tu nie ma. Chyba wewnątrz jakaś osobliwość… Proszę cię, kochanku, odepnij no fartuch.
I oczom oficerów ukazał się Czertokucki w szlafroku, zwinięty przedziwnym sposobem w kłębek.
– To pan tutaj? – powiedział zdumiony generał.
Co rzekłszy, gwałtownie zatrzasnął drzwiczki, przykrył znowu Czertokuckiego fartuchem i odjechał w towarzystwie panów oficerów.