Martwe dusze - Mikołaj Gogol - ebook + audiobook + książka

Martwe dusze ebook i audiobook

Mikołaj Gogol

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis


„Martwe dusze” Mikołaja Gogola to niedokończona powieść, uznawana za szczytowe osiągnięcie dorobku autora.

Bohaterem książki jest Paweł Iwanowicz Cziczikow, który przyjeżdża do miasta, gdzieś na rosyjskiej prowincji. Cel podróży jest jeden: zakup martwych dusz rewizyjnych, tj. chłopów pańszczyźnianych, którzy umarli od czasu ostatniego spisu rewizyjnego, a za których właściciele ziemscy muszą wciąż płacić podatki. Z każdą stroną powieści odkrywamy Pawła coraz bardziej, jako człowieka wzbudzającego sympatię, miłego, zadbanego. Wybierając się w podróż z Cziczikowem, poznajemy też wielu ludzi o zróżnicowanych osobowościach. Najczęściej jednak są to odrażające charaktery.

Napięcie w książce wzrasta, kiedy główny bohater zostaje podejrzany o planowanie porwania córki gubernatora. Kim jest naprawdę Paweł Iwanowicz Cziczikow, który pije szampana z prezesem sądu, uczestniczy w balach u gubernatora i zachwyca miejscowe damy. I po co mu martwe dusze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 8 min

Lektor: Tomasz Urbański
Oceny
4,3 (57 ocen)
27
23
5
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wladyslawborkowski-2000

Nie oderwiesz się od lektury

Warto!!!
00
kukis

Całkiem niezła

Jak to rosyjska literatura swoich czasów.
00

Popularność




Mikołaj Gogol
Martwe dusze

Wersja Demonstracyjna

Mikołaj Wasiljewicz Gogol

„Martwe dusze”

wesja demo

Copyright © by Mikołaj Wasiljewicz Gogol

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 

Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 

Tłumacz: Zygmunt Wielhorski

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Tekst oryginalny tłumaczenia Zygmunta Wielhorskiego.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). 

Autor: Nikołaj Wasiljewicz Gogol 

Tłumacz: Zygmunt Wielhorski.

Druk: wydawnictwo - Redakcya Kuryera Poznańskiego 1876.

ISBN: 978-83-7900-596-3

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania  

lub edytowania tego dokumentu, pliku 

 lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

O autorze Mikołaj Gogol.

Mikołaj Wasiljewicz Gogol – rosyjski pisarz ukraińskiego pochodzenia, poeta, dramaturg i publicysta, klasyk literatury rosyjskiej.

Gogol zasłynął jako autor komedii obyczajowych (Rewizor, Ożenek) i utworów o tematyce życia „małych ludzi” (Płaszcz, Nos). W swych satyrach często przedstawiał rosyjski system administracyjny, którego nieprawidłowości oceniał w kategoriach moralnych oraz oskarżał wynaturzonych przedstawicieli rosyjskiej szlachty, uzupełnionych wypowiedziami o pozytywnych cechach rosyjskiego charakteru narodowego.

Doprowadził do dominacji prozy fabularnej w literaturze rosyjskiej, był mistrzem wyrosłej z romantyzmu groteski, niezrównanym satyrykiem -humorystą. Wzbogacił język artystyczny o specyficzne i ekspresywne słownictwo opisywanych środowisk.

--------------------------------

Martwe Dusze.[1]

Rozdział I.

 W bramę zajazdu gubernialnego miasta N. N. wjechała dość porządna nie wielka bryczka na resorach, w jakiej jeżdżą kawalerowie, dymisyonowani podpułkownicy, sztabs-kapitanowie, obywatele, posiadający nie więcej jak sto dusz, — zgoła ludzie średniej zamożności. W bryczce siedział mężczyzna nie bardzo przystojny, ale i nie brzydkiej powierzchowności, nie za nadto otyły, ale i nie zbyt szczupły; właściwie nie stary, ale też i nie za nadto młody. Przybycie jego nie sprawiło w mieście żadnego wrażenia i nie towarzyszyło mu nic szczególnego; tylko dwóch rosyjskich chłopów, stojących w drzwiach szynku położonego naprzeciwko zajazdu, pozwoliło sobie uwag, stósujących się raczej do ekwipażu, niż do siedzącego w nim pana. „Widzisz bo“, rzekł jeden drugiemu, — „oto jakie koło! jak ty myślisz: dojedzie to koło do Moskwy, czy nie dojedzie?“ — „Dojedzie“, odpowiedział drugi. — „A do Kazania to już ja myślę, że nie dojedzie?“ — „Do Kazania nie dojedzie“, odpowiedział drugi. Na tem skończyła się rozmowa.  Kiedy bryczka zbliżała się do zajazdu, spotkała młodego człowieka w białych spodniach, nader wązkich i krótkich, we fraku, mającym pretensye do najnowszej mody, z pod którego wyglądał półkoszulek zapięty szpilką bronzową, wyobrażającą pistolet. Młody człowiek odwrócił się, popatrzał na ekwipaż, przytrzymał ręką czapkę, którą wiatr o mało mu co z głowy nie zerwał, i poszedł w swoją stronę.  Gdy bryczka wjechała w dziedziniec, wybiegł na jej spotkanie oberżowy sługa, tak żywy i fertyczny, że trudno było przypatrzeć się jego twarzy. Wybiegł raźno z serwetą w ręku, sam długi, w długim letnim surducie z długim stanem, wstrząsnął włosami i poprowadził gościa na górę do pokoju, któren Bóg mu przeznaczał. Pokój nie miał żadnej osobnej cechy, bo i zajazd nie odróżniał się od innych zajazdów. Był taki, jak zwyczajnie w gubernialnem mieście, gdzie przejeżdżający za dwa ruble dziennie dostaje spokojną izbę z tarakanami, wyglądającemi ze wszystkich kątów, podobnemi do suszonych śliwek i z drzwiami do sąsiedniego pokoju, zastawionemi zawsze komodą, gdzie mieszka sąsiad bardzo cichy i spokojny, ale nadzwyczaj ciekawy dowiedzieć się wszystkich szczegółów, dotyczących się nowo przybyłego. Zewnętrzny front zajazdu odpowiadał wnętrzu: był on bardzo długi o dwóch piętrach, niższe nie miało tynku i było ciemno-czerwone, od cegły, która była lichego gatunku a poczerniała od zmiennej pogody; wyższe pomalowane tą wieczną żółtą farbą, świetnie dość odbijało; na dole znajdowały się sklepiki z uprzężą, obwarzankami i powrozami. W narożnym sklepiku, albo raczej w oknie zasiadał herbaciarz z samowarem z czerwonej miedzi, z twarzą również czerwoną jak samowar, tak, że z daleka można było pomyśleć, że na oknie stały dwa samowary, gdyby jeden z nich nie miał czarnej jak smoła brody.  Gdy podróżny rozpatrywał się po swoim pokoju, przyniesiono jego rzeczy: najprzód tłomok z białej skóry, już nie bardzo nowy, co pokazywało, że często musiał odbywać podróże. Tłomok wnieśli furman Selifan, nizki wzrostem, w kożuchu, i lokaj Piotrek, chłopak trzydziestoletni w szerokim surducie, który, jak widać, z pańskiego grzbietu na jego się grzbiet dostał, z surowym wzrokiem, z wielkiemi wargami i nosem. Po tłomoku przyniesiono nie wielką szkatułkę machoniową, której brzegi wykładane były królewską brzozą, prawidło na buty i zawiniętą w niebieski papier kurę pieczoną. Gdy już wszystko było wniesione, furman Selifan odszedł do stajni opatrzeć konie, a lokaj Piotrek zaczął urządzać się w przedpokoju, małej i ciemnej dziurze, do której wniósł już swój płaszcz a razem z nim woń jakąś sobie właściwą. W tej komórce przystawił do ściany wąziutkie łóżeczko i nakrył je ubitym i cienkim jak naleśnik, można też powiedzieć, że i tłustym jak naleśnik siennikiem, który sobie z wielką biedą wyprosił od gospodarza.  Podczas, kiedy słudzy krzątali się i rzeczy znosili, nasz podróżny poszedł do wspólnej sali. Jakie bywają te sale? przejezdny wie o tem aż nadto dobrze: zawsze te same ściany, pomalowane olejną farbą, pociemniałe u góry od dymu cygar i fajek, wytarte u dołu plecami różnych przejezdnych a więcej jeszcze miejscowych kupców, którzy w dnie świąteczne tu się zbierają, po kilku i kilkunastu dla wypicia porcyi herbaty; ten sam sufit zakopcony, ten sam pająk zakurzony z wiszącemi szkiełkami, które się chwiały i uderzając jedne o drugie dzwoniły, jak tylko przebiegał służący chwacko niosąc tacę, tak zapełnioną filiżankami, jak brzeg morski ptakami; te same obrazy na ścianach; słowem wszystko to, co zawsze i wszędzie; ta tylko uderzała różnica, że na jednym z obrazów wymalowana była nimfa z takiemi ogromnemi piersiami, jakich czytelnik pewnie nigdy nie widział. Podobne jednak kaprysy przyrody zdarzają się i w różnych zagranicznych obrazach, sprowadzonych do nas, nie wiedzieć kiedy i przez kogo, czasem nawet przez naszych magnatów, miłośników sztuk pięknych, zakupujących je we Włoszech za radą swoich faktorów. — Podróżny zdjął czapkę, odwiązał szalik tęczowych kolorów, jakie to żonatym ludziom zwykle żony własną ręką tkają, nauczając oprócz tego, jak się nim trzeba obwiązywać; a kawalerom kto je daje? — tego dobrze nie wiem, bo sam nigdy takich szalików nie nosiłem — i zażądał obiadu. Podczas, gdy mu przynosili potrawy, zawsze te same, w traktyerniach oberżowych jako to: kapuśniak, mózdzek z groszkiem, kiełbasę z kapustą, kurę pieczoną z kwaszonym ogórkiem i ciastko francuskie, umyślnie przez kilka tygodni przechowywane, żeby zawsze było na zawołanie gości, wszystko to częścią odgrzane, częścią jeszcze zimne, rozpytywał służącego o różne drobiazgi, kto dawniej utrzymywał zajazd a kto teraz? czy znaczny jest dochód? czy wielki szelma ich gospodarz? na co sługa odpowiedział: „o bardzo wielki łajdak, proszę pana!“ I teraz jeszcze w oświeconej Rosyi są ludzie, którzy nie mogą jeść obiadu w traktyerni, żeby nie pomówić lub nie pożartować z posługaczami. Rozmowa jednak i wypytywanie się nie były w tym razie bez celu; badał, kto był gubernatorem, kto prezesem izby skarbowej, kto prokuratorem, — słowem nie opuścił ani jednego ze znaczniejszych urzędników; ale jeszcze drobiazgowiej i że tak powiem z współczuciem rozpytywał się o wszystkich znaczniejszych obywateli; ile który z nich posiada dusz włościańskich, jak daleko mieszka od miasta, jakiego jest charakteru, czy często bywa w mieście; chciał też wiedzieć, czy nie było w gubernii jakich chorób, zaraźliwych gorączek, tyfusu, ospy itp., a wszystko z taką dokładnością, że widać było, że nie sama tylko ciekawość była mu bodźcem do tego. Wszystkie poruszenia podróżnego okazywały pewność siebie, nos ucierał nadzwyczaj głośno. Trudno wyrazić, jak się brał do tego, ale nos jego trąbił jak trąba.  Ta niewinna na pozór zaleta powiększała jednak oznaki uszanowania ze strony hotelowego sługi, który za każdym odgłosem wstrząsał włosami, prostował się i nachyliwszy głowę pytał się: czy jeszcze czego nie potrzeba? Po obiedzie podróżny wypił filiżankę czarnej kawy i siadł na kanapie, podłożywszy za plecy poduszkę, nabitą, jak zwykle w rosyjskich zajazdach, zamiast elastycznem włósiem, jakiemiś kamyczkami lub też odłamkami cegły. Powoli zaczął poziewać, zaczem kazał się odprowadzić do swojego numeru i tam przespał się smaczno dwie godziny. Gdy odpoczął po takiem znużeniu, na prośbę hotelowego sługi napisał na świsteczku papieru swoją rangę, imię i nazwisko, dla zameldowania go podług zwyczaju w policyi. Schodząc na dół, numerowy przeczytał te wyrazy, napisane na papierku: „Radzca kolegialny Paweł Iwanowicz Cziczików, obywatel podróżujący w własnych interesach.“ Podczas gdy sługa sylabizował jeszcze karteczkę, sam Paweł Iwanowicz Cziczików poszedł obejrzeć miasto i o ile się zdaje, dosyć mu się ono podobało, nie znalazł bowiem, żeby w czemkolwiek ustępowało innym miastom gubernialnym: żółta farba murowanych domów, a skromnie szara drewnianych, biła w oczy. Domy były o jednem, dwóch lub półtora piętrach i naturalnie z facyatkami bardzo pięknemi podług zdania panów architektów gubernialnych. Miejscami domy kończyły się prawie zupełnie wśród ulicy, niemal tak szerokiej, jak pole, i ciągnęły się nieskończone parkany; miejscami znowu się je napotykało i tam też zaraz większy panował ruch i ożywienie. Można było widzieć zmyte deszczem szyldy sklepików z obwarzankami albo butami, lub też wymalowane niebieskie spodnie z podpisem jakiegoś Arszawskiego, krawca, to znowu sklepik z czapkami i kaszkietami pod firmą: Cudzoziemiec, Wasili Feodorow; gdzieindziej wymalowany bilard i dwóch graczy we frakach, w jakie się stroją zwykle goście, pojawiający się w piątym akcie na prowincyonalnej scenie. Gracze byli przedstawieni w chwili, gdy mierzą kijami w bile, z rękami w tył wykręconemi, z krzywemi nogami, jak gdyby tylko co zrobiły entresza w powietrzu. Pod tem wszystkiem było napisane: I oto taktyernia! Gdzie niegdzie znowu prosto na ulicy stały stoły z orzechami, mydłem, piernikami, które także do mydła były podobne. Tam znowu widziano karczmę, mającą za szyld tłustą rybę z wetkniętym w nią widelcem. Najczęściej napotykało się wypłowiałe rządowe dwógłowne orły, które dziś już zastępuje lakoniczny napis: szynk. Bruk wszędzie był popsuty. Podróżny zajrzał i do spacerowego ogrodu, w którym rosły cieniutkie nędzne drzewka, podparte u dołu trzema słupkami w kształcie piramidki, bardzo ładnie zieloną olejną farbą pomalowanemi. Zresztą chciaż te drzewka nie były wyższe od trzciny, mówiono jednak o nich w gazetach przy opisaniu iluminacyi, że „miasto nasze jest teraz upiększone, staraniem cywilnego gubernatora, ogrodem spacerowym, ocienionym rozłożystemi drzewami, pod któremi można używać orzeźwiającego chłodu podczas dziennej spieki — i że miło przytem patrzeć, jak serca obywateli drgały od zbytniego napływu wdzięczności i strugi łez ciekły na znak przywiązania do naczelnika miasta.“ Wypytawszy się policyanta, którędy najbliżej do soboru, do gubernatora, do biur rządowych, poszedł on ku rzece, płynącej przez środek miasta; po drodze zerwał afisz ze słupa i schował go do kieszeni, żeby swobodniej w domu przeczytać, wpatrzył się bacznie w przechodzącą jakąś nie brzydką panią, za którą szedł chłopak w liberyi wojskowej z małem zawiniątkiem w ręku, nareszcie obejrzawszy się pilnie na wszystkie strony, żeby spamiętać dobrze położenie miejsca, wrócił do domu prosto do swego numeru, lekko wspierając się na ramieniu hotelowego sługi. Napiwszy się herbaty, usiadł przed stołem, kazał sobie podać świecę, wyciągnął afisz z kieszeni, podniósł go ku świecy i przymrużywszy trochę prawe oko zaczął czytać. Zresztą w afiszu nic osobliwego nie znalazł, grano dramat p. Kotzebue, w którym Rollę przedstawiał p. Poplewin, a Korę panna Ziabłowa, inne osoby mniej jeszcze zwracały uwagę, jednakże on je przeczytał i dotarł do ceny miejsc, dowiedział się nawet, że afisz był drukowany w drukarni rządu gubernialnego; nareszcie obrócił go na drugą stronę, żeby się przekonać, czy i tam nie ma jeszcze czego. Nic nie znalazłszy, potarł sobie oczy, zwinął go starannie i włożył do skrzyneczki, do której miał zwyczaj składać to, co chciał zachować. Dzień zakończył się porcyą zimnej cielęciny, butelką piwa i mocnym snem.  Następny dzień poświęcił odwiedzinom u wyższych urzędników. Złożył swoje uszanowanie gubernatorowi, który, jak się wydało Cziczikowi, nie był ani tłusty ani chudy i miał na szyi order Śtej Anny. Zmówiło się jakoś, że już przedstawiony do gwiazdy; zresztą był to poczciwiec; czasami nawet sam haftował na tiulu. Potem był u wicegubernatora, dalej u prokuratora, u policmajstra, u dzierżawcy propinacyi, u naczelnika rządowych fabryk.. żal, że trochę za trudno przypomnieć sobie wszystkich możnych tego miasta; dość na tem,że powiemy, że nasz podróżny okazał niezmordowaną czynność w składaniu wizyt; on nawet był złożyć swoje uszanowanie inspektorowi rady lekarskiej i miejskiemu budowniczemu — i jeszcze potem długo siedział w bryce i przemyśliwał, komu by to jeszcze złożyć wizytę, ale już nie było więcej w mieście urzędników. W rozmowie z tymi potentatami bardzo zręcznie umiał podchlebić każdemu. Gubernatorowi powiedział, jakby w nawiasie, że do jego gubernii wjeżdża się jak do raju, że droga wszędzie jak aksamitna, i że rządy, które naznaczają mądrych urzędników, warte są pochwały; policmajstrowi oświadczył coś bardzo przyjemnego o porządku w mieście; a w rozmowie z wice-gubernatorem i prezesem izby skarbowej, parę razy nazwał ich, jakby przez omyłkę, jaśnie wielmożnymi, chociaż byli tylko radzcami stanu i tytuł ten im się nie należał, co bardzo im się podobało. Wynikiem tego wszystkiego było, że gubernator zaprosił go tegoż dnia na wieczór, drudzy zaś urzędnicy, to na obiad, to na preferansa, to na filiżankę herbaty.  O sobie mówił mało, albo tylko ogólnikami, z widocznem umiarkowaniem, a gdy do tego przyszło, rozmowa przybierała ton książkowy: że on tylko nikczemny robaczek tego świata, że nie wart żeby się nim zajmowano, że dużo już w swojem życiu doświadczył, że podczas służby wiele ucierpiał za prawdę, że miał silnych nieprzyjaciół, którzy na życie jego nawet nastawali, że teraz pragnie wypoczynku, i że szuka miejsca, aby w niem spokojnie osiąść, a przyjechawszy do tego miasta uważał sobie za obowiązek złożyć uszanowanie jego najdostojniejszym mieszkańcom. Ot i wszystko, czego się dowiedzieli o tym nowym przybyszu, który nie omieszkał ukazać się na wieczorku u gubernatora. Przygotowanie do tego wieczorku zajęło mu więcej niż dwie godziny. Przespawszy się krótko po obiedzie, kazał sobie podać wszystko, co potrzeba do umywania, nadzwyczaj długo tarł sobie oba policzki mydłem, podpierając je z wewnątrz językiem, potem wziąwszy z rąk hotelowego sługi ręcznik, wytarł nim na wszystkie strony swoją pełną twarz, zacząwszy od uszów i odchrząknął silnie dwa razy w samą twarz służącego; następnie włożył przed lustrem półkoszulek, wyrwał wystające z nosa dwa włosy i w końcu włożył frak koloru borówkowego w centki. Tak wystroiwszy się, pojechał swoim własnym ekwipażem, nieskończenie szerokiemi ulicami, ledwie gdzie niegdzie oświeconemi bladem światłem z okien. Z resztą pałac gubernatorski był oświecony, jakby na bal jaki, dwóch żandarmów stało przed gankiem, karety z latarniami, krzyki kuczerów i forysiów, jednem słowem nic a nic nie brakło. Wszedłszy do sali, Cziczików olśniony światłem lamp, świec i strojem pań, musiał na chwilę przymrużyć oczy, bo blask był ogromny. Światło zalewało wszystko. Czarne fraki przesuwały się to pojedyńczo, to gromadkami, tu i tam, jak muchy po głowie cukru podczas gorących dni letnich, gdy stara klucznica rąbie go przed otwartem oknem: dzieci siedzą w około i śledzą poruszenia jej ręki podnoszącej młotek, a muchy całemi stadami wlatują śmiało, jakby to była ich własność i korzystając z krótkiego wzroku staruszki — tudzież z słońca, które oczy jej razi, obsiadają ponętne kawałki albo pojedyńczo albo też całemi stadami. Nasycone strawą ciepłego lata, które na każdym kroku zastawia im smaczne pokarmy, wleciały one nie w celu, żeby jeść, ale tylko, żeby siebie pokazać, przejść się tu i napowrót po kupie cukru, potrzeć jedna o drugą przednie albo tylne łapki, pogładzić niemi skrzydełka, lub wyciągnąwszy obie przednie nóżki, podrapać sobie szyjkę nad łepkiem, pokręcić się i ulecieć, aby znowu wrócić i znowu się przedstawić.  Cziczików jeszcze nie zdołał się rozpatrzeć, gdy porwał go pod rękę gubernator i przedstawił pani gubernatorowej. I tu Cziczików umiał się znaleść, powiedział jej komplementjaki przystało na człowieka średnich lat, którego ranga nie była zbyt wysoka, ale też i nie bardzo niska. Gdy pary tańcujących rozepchnęły wszystkich ku ścianom, Cziczikow założył w tył ręce i tak parę minut z uwagą się tańcom przypatrywał. Wiele dam ubranych było bardzo pięknie i modnie, inne — jak P. Bóg dopuścił w gubernialnem mieście. Mężczyzni tak tu jak i wszędzie dzielili się na dwa rodzaje: jedni cieniutcy, ciągle się koło dam uwijali, niektórzy celowali ułożeniem, tak, że trudnoby ich było odróżnić od kawalerów petersburgskich: mieli także bardzo artystycznie i sztucznie zaczesane faworyty, albo pięknie i czysto wygolone twarze, i od niechcenia przysiadali się do dam, rozmawiali także po francusku i nawet czasami do śmiechu pobudzali jak w Petersburgu; drugi gatunek mężczyzn stanowili tłuściochy, albo tacy jak Cziczików, to jest nie zanadto tłuści, jednakże i nie chudzi. Ci całkiem przeciwnie, krzywili się i stronili od dam i tylko się oglądali na wszystkie strony, czy służący nie rozstawił gdzie zielonego stolika. Twarze ich były pełne i okrągłe, znajdowały się na nich nawet gdzieniegdzie i brodawki; niektórzy ospowaci, nie mieli włosów rozczochranych ani fryzowanych, ani nawet à la diable m’emporte, jak mówią Francuzi; ale nosili je albo krótko ostrzyżone, albo gładziutko przyczesane, rysy twarzy mieli więcej zaokrąglone i silne. To byli najszanowniejsi urzędnicy miejscowi. Niestety! tłuściochy lepiej umieją na tym świecie kierować swojemi interesami niż chudzi. Chudzi służą zwykle do osobnych poruczeń, albo pracują jako nadliczbowi i kręcą się tu i tam; ich byt jakoś zanadto lekki, nadpowietrzny, nie wzbudza zaufania. Tłuści nigdy nie zajmą miejsc niepewnych, i jeżeli gdzie zasiędą, to silnie z pewnością siebie, tak że prędzej miejsce ugnie się i zatrzeszczy, niźliby się oni ruszyli. Zewnętrznego blasku oni nie lubią; frak ich nie tak zgrabnie uszyty jak u chudych, ale za to w szkatule błogosławieństwo Boże. U cienkich nie ma ani jednej duszy włościańskiej, któraby nie była zastawioną w banku; u tłustego obejrzyj się tylko — a oto i dom znajdzie się na przedmieściu, kupiony na imię żony, potem w mieście drugi dom, potem pod miastem i wioseczka, dalej i wielka włość ze wszystkiemi przynależnościami. Nakoniec tłusty wysłużywszy się Bogu i cesarzowi, uskarbiwszy sobie ogólny szacunek, porzuca służbę, przenosi się na wieś i zostaje obywatelem, sławnym rosyjskim panem, gościnnym, żyje sobie — i dobrze żyje. A po nim znowu cieniutcy spadkobiercy tracą rosyjskim zwyczajem na wyścigi ojcowski dostatek.  Takie właśnie myśli zajmowały Cziczikowa, gdy rozpatrywał się w towarzystwie i skłoniły go do przyłączenia się do tłustych, między którymi znalazł prawie wszystkie znajome sobie twarze: prokuratora o gęstych czarnych brwiach i często mrugającem lewem oku, tak jak gdyby mówił: „pójdźmy, bracie, do drugiego pokoju, powiem ci coś!“ człowieka zresztą statecznego i mało mównego; pocztmajstra, niską figurkę, ale dowcipnisia i filozofa; prezesa Izby skarbowej, bardzo rozsądnego i miłego urzędnika; wszyscy oni witali się z Cziczikowem jak ze starym znajomym, a on kłaniał im się, wprawdzie trochę niezręcznie, ale bardzo miło. Niebawem zapoznał się z bardzo grzecznym i uczciwym obywatelem Maniłowem i drugim szorstkim na pierwszy rzut oka Sobakiewiczem, który zaraz udeptał go w nogę i powiedział: „przepraszam pana“; zaraz mu też wsunęli w rękę kartę do wista, którą on, ukłoniwszy się uprzejmie, przyjął. Zasiedli do zielonego stolika i nie wstali aż do kolacyi. Przy grze toczyli urywaną rozmowę, jak zwykle, gdy ludzie pracują na seryo. Pocztmajster, choć bardzo gadatliwy, gdy wziął karty do ręki, nadał swojej twarzy wyraz myślący, wierzchnią wargę spuścił na spodnią i zachował się tak podczas całej gry. Po skończonej grze sprzeczali się dość żywo, jak to zawsze bywa, i nasz nowy gość sprzeczał się, ale z takim talentem, że wszyscy zauważali, że sprzeczał się, ale sprzeczał się grzecznie i przyjemnie. On nigdy nie powiedział: „pan zadał“, ale „pan raczył zadać a ja miałem honor zabić pańską dwójkę“ i tem podobnie. Ażeby tem łacniej pogodzić przeciwników, podawał im często swoją srebrną emaliowaną tabakierkę, w której na spodzie były dwa zeschłe kwiateczki fijołków dla nadania tabace przyjemnego zapachu. Szczególną uwagę nasz podróżny zwrócił na obywateli Maniłowa i Sobakiewicza, o których mówiliśmy wyźej. On zaraz się o nich dowiadywał, odprowadziwszy na bok prezesa i pocztmajstra. Kilka zadanych pytań pokazało, że Cziczików nietylko ciekawy, ale i gruntowny człowiek, gdyż najprzód rozpytywał się, ile u każdego z nich jest dusz, w jakim stanie ich interesa, a później dopiero o ich imiona i nazwiska. Łatwo przyszło naszemu gościowi ująć ich sobie. Obywatel Maniłow, jeszcze nie stary człowiek, mający oczy słodkie jak cukier, które zawsze, śmiejąc się, przymrużał, był nim, oczarowany. Bardzo długo ściskał rękę Cziczikowa i prosił, aby go zaszczycił swojemi odwiedzinami na wsi, do której, jak mówił, nie było dalej, jak piętnaście wiorst od miejskiej rogatki; na co Cziczików odpowiedział, że nietylko poczyta sobie to za wielkie szczęście, ale nawet za najświętszy obowiązek. Sobakiewicz lakonicznie powiedział: „proszę i do siebie“, szargnąwszy nogą, obutą w taki olbrzymi but, iż można było pomyśleć, iż nie podobna znaleść odpowiedniej nogi, szczególniej w obecnych czasach, w których i w Rosyi nawet zaczynają wypleniać się wielkoludy.  Na drugi dzień Cziczikow poszedł na obiad i wieczór do policmajstra, tam od trzeciej po obiedzie grali w wista aż do drugiej po północy. U policmajstra zapoznał się z obywatelem Nozdrewem, chwackim, trzydziestoletnim chłopakiem, który po kilka słowach zaczął mu mówić: ty. Z policmajstrem i prokuratorem Nozdrew był także na takiej samej stopie i bardzo po przyjacielsku; ale jak zasiedli do grubszej gry, prokurator i policmajster nadzwyczajnie uważnie przeglądali jego lewy i bacznie śledzili każdą zadaną przez niego kartę.  Następnego dnia Cziczikow był na wieczorze u prezesa Izby skarbowej, który gości swych przyjmował w zaszarganym szlafroku, chociaż w ich liczbie znajdowały się dwie damy. Następnie był na wieczorze u wicegubernatora, na wielkim obiedzie u propinatora, na mniejszym obiedzie u prokuratora, a obiad ten sprostałby i wielkiemu, na podwieczorku u głowy (burmistrza), a ten podwieczorek tyle był wart, co obiad. I stało się, że nie miał ani godziny swobodnej i tylko na spoczynek powracał do oberzy. Podróżny umiał się znaleść wszędzie i pozyskał miano doświadczonego człowieka. O czemkolwiek prowadzono rozmowę, on umiał ją podtrzymać: toczyła się rozmowa o hodowli koni, on mówił o hodowli koni; mówiono o psach, i on mówił o psach; rozprawiano o śledztwie kryminalnem, i tu pokazał, że prawo nie jest mu obce; i w bilard umiał także grać dobrze; słowem znał się na wszystkiem i na czemś więcej i był bardzo porządnym człowiekiem. Urzędnicy byli szczególniej radzi nowemu gościowi. Gubernator wyrzekł o nim: że to stateczny człowiek; prokurator: że dzielny człowiek; pułkownik żandarmeryi: że uczony człowiek; prezes Izby skarbowej: że szanowny człowiek; policmajster: że miły człowiek; żona policmajstra: że najmilszy i najgrzeczniejszy człowiek. Nawet sam Sobakiewicz, tak milczący, wróciwszy do domu na wieś dość późno i położywszy się do łóżka, powiedział żonie: „Wiesz, duszko, poznałem się u gubernatora z radzcą kolegialnym Pawłem Iwanowiczem Cziczikowem, to bardzo przyjemny człowiek“, na co żona odpowiedziała,: „hm!“ i kopnęła go nogą.  Takie było o nowym gościu pochlebne zdanie całego miasta, dopókąd pewna okoliczność, a jak w prowincyonalnych miastach nazywają „pasaż“, o którym czytelnik nie długo się dowie, nie wzburzył wszystkich umysłów.  

Rozdział II.

 Już więcej tygodnia podróżny mieszkał w oberży i czas swój zawsze na obiadach i wieczorach, jak to mówią, bardzo przyjemnie przepędzał. W końcu postanowił zwrócić się na wieś i odwiedzić obywateli Maniłowa i Sobakiewieza, podług przyrzeczenia. Może pobudziła go do tego jakaś osobna jeszcze przyczyna, ważniejsza, bliższa jego serca... Ale o tem wszystkiem czytelnik dowie się stopniowo, w swoim czasie, jeżeli będzie miał cierpliwość przeczytać niniejszą powieść, bardzo długą, rozszerzającą się ciągle aż do końca, który — uwieńczy dzieło. Furman Selifan dostał z rana rozkaz założyć konie do znajomej nam już bryczki, a Piotrek miał zostać w domu, aby pilnować mieszkania i tłomoka.  Nie będzie zbytecznem zapoznać się bliżej z tymi dwoma poddanymi naszego bohatera. Chociaż osobistości ich nie są tak wyraziste i stoją, jak to mówią, na drugim albo nawet na trzecim planie, chociaż nie są głównemi sprężynami opowiadania, chociaż oni zaledwie drobny mają udział w głównej intrydze, że jednak autor lubi niezmiernie dokładność, i chociaż sam jest Rosyaninem, chce być akuratnym jak Niemiec, musi o nich mówić. Zresztą nie wiele to zajmie czasu i miejsca, bo nie wiele trzeba dodać do tego, co już było powiedziane, t. j. że Piotrek chodził w za szerokim tabaczkowym surducie, należącym niegdyś do swego pana, i miał, jak wszyscy mniej więcej ludzie jego stanu, szeroki nos i usta. Charakter posiadał prędzej milczący, niż gadatliwy, miał nawet szlachetne dążności ku cywilizacyi, t. j. do czytania książek, ale treść ich była mu obojętną: czy to były przygody jakiego bohatera, czy dykcyonarz, on wszystko czytał z jednakową uwagą; jeżeliby jemu podać chemią, onby i chemii nie odrzucił. Jemu podobało się nie to, co on czyta, ale raczej samo czytanie, bo oto, z liter zawsze tworzy się jakieś słowo, które czasem sam djabeł wie, co znaczy. Czytanie odbywało się zwykle w leżącem położeniu, w przedpokoju, na łóżku. Oprócz namiętności do czytania, miał jeszcze dwa nawyknienia, które stanowią dwa charakterystyczne rysy: spać nie rozbierając się, tak jak był, w surducie, i nosić wszędzie ze sobą jakieś sobie właściwe powietrze, jakąś woń, która go nigdy nie opuszczała. Cziczików, który był czasem bardzo drażliwy, wciągnąwszy w nos owego powietrza, zmarszczył się nieraz, a kiwnąwszy głową, mówił: „Już ja nie wiem, djabli cię tam wiedzą, pocisz się, czy co? Poszedłbyś do bani wykąpać się.“ Na to Piotrek nigdy nie odpowiadał, zaraz zajął się jaką robotą: albo brał szczotkę i czyścił pański frak, albo też cokolwiek sprzątał. — O czem on wtedy myślał? Może być mówił on do siebie: „Aleś i ty paradny; i tobie się nie znudziło czterdziesty raz jedno i to samo powtarzać...“ Bóg tylko jeden może wiedzieć, co myśli służący poddany wtenczas, kiedy jego pan go łaje. Na teraz nie mam nic więcej do powiedzenia o Piotrku.  Furman Selifan był zupełnie innym człowiekiem. Ale autor jest zawstydzony zajmować tak długo czytelnika ludźmi niższej klasy, znając z doświadczenia, jak on niechętnie zabierał znajomości z niższymi od siebie. Już takim jest ruski człowiek: wszystkich sił używa, żeby poznać się z takim, który posiada rangę wyższą choć o jeden stopień; a czapkową znajomość z hrabią lub księciem o wiele więcej ceni od najściślejszej przyjaźni. Autor lęka się nawet o swojego bohatera, który jest tylko radzcą kolegialnym[2]. Radzcy dworu może zaprzyjaźnią się z nim, ale ci, którzy podrośli już do generalskiej rangi, — ci, Bóg wie, może rzucą tylko pogardliwym wzrokiem, jak na wszystko to, co się pod nogami ich uwija, albo co jeszcze dotkliwiej, przejdą, z zabijającą dla autora obojętnością. Ale choć przykre jedno i drugie, trzeba wrócić do naszego bohatera.  Wydawszy rozkazy jeszcze wieczorem i obudziwszy się wcześnie, wymywszy się i wytarłszy mokrą gąbką od stóp do głów, co się robiło tylko w niedzielę — a tego dnia zdarzyła się właśnie niedziela — ogoliwszy się tak, że policzki były gładkie jak atłas, ubrawszy się we frak koloru borówkowego w centki, nałożywszy na wierzch płaszcz niedźwiedziami podbity, zeszedł ze schodów, podpierany to z tego, to z drugiego boku przez hotelowego sługę, i siadł w bryczkę. Z łoskotem wyjechała bryczka z pod bramy wjezdnej. Przechodzący pop zdjął kapelusz, kilku chłopaków w brudnych koszulach wyciągnęli ręce, wołając: „Panie, daj jałmużnę sierotce.“ Furman spostrzegłszy, że jeden z nich miał wielką ochotę stawać z tyłu na bryczkę, ściągnął go knutem, i bryczka potoczyła się, skacząc po kamieniach. Przyjemnie było ujrzeć niedaleko pręgowaty szlaban, dający znać, że bruk, tak jak i wszystkie dolegliwości na tym świecie, będzie miał swój koniec, i jeszcze kilka razy uderzywszy się głową w budę, Cziczikow nakoniec pojechał równą drogą. Ledwie wydostali się z miasta, zaraz za miastem tak, jak to u nas, było dziko po obu stronach drogi: widziałeś kretowiny, młodą jedlinę, karłowate sosny, jałowiec i tym podobne dziwactwa. Napotkali i wieś, pod sznur zbudowaną, kilku chłopów, jak zwyczajnie, próżnowało i gapiło się, siedząc przed domami na ławeczkach. Baby tłuste, z przewiązanemi piersiami, patrzały z górnych okien, a z dolnych wyglądało ciele, albo świnia swój ślepy ryj wytykała. Słowem wszystko, co widzieli, było bardzo zwyczajne. Przejechali wiorst piętnaście i Cziczikow pomyślał sobie, że tu, jak mówił Maniłow, powinna była być jego wioska, ale i szesnastą wiorstę minęli, a wioski jak nie było tak nie było, i pewnieby do niej nie trafili, gdyby nie napotkali dwóch chłopów. Na zapytanie: czy daleko ztąd Zamaniłówka? chłopi zdjęli czapki, a jeden z nich, mędrszy, z brodą jak klin, odpowiedział:  — Maniłówka może? a nie Zamaniłówka?  — Tak, tak Maniłówka!  — Maniłówka! a to jak przejedziesz jeszcze jedną wiorstę, tak ot, to jest tak prosto na prawo.  — Na prawo? odezwał się furman.  — Na prawo, rzekł chłop. — To ci będzie droga do Maniłówki; a Zamaniłówki tu żadnej nie ma. Ona tak się nazywa, to jest, jej nazwanie Maniłówka; a Zamaniłówki tu wcale nie ma. Tam prosto na górze zobaczysz dom murowany, o dwóch piętrach, pański dom, w którym, to jest, mieszka sam pan. Oto ci będzie i Maniłówka, a Zamaniłówki tu zupełnie żadnej nie ma i nigdy nie było.  Pojechali dalej odszukiwać Maniłówki. Przejechali dwie wiorsty, napotkali boczną dróżynę; przejechali i trzecią i czwartą wiorstę, a murowanego domu nigdzie nie było widać. Wtedy Cziczikow przypomniał sobie, że jeżeli przyjaciele zapraszają do siebie na wieś i powiadają, że do niej tylko piętnaście wiorst, to pewnie będzie ich trzydzieści.  Wioska Maniłówka nie wiele mogła zająć swojem położeniem. Dom właściciela stał na górce, otwarty na wszystkie wiatry, jakimby się tylko wiać podobało; spadzistość górki, na której się wznosił, była pokryta strzyżoną murawą. Na niej rozrzucono po angielsku dwa klomby berberysu i żółtej akacyi; pięć czy sześć kępek brzóz wznosiło gdzie niegdzie swoje chude wierzchołki. Pod dwoma z nich była altanka z zielonym płaskim daszkiem, niebieskiemi kolumnami i napisem: świątynia samotnego rozmyślania; niżej sadzawka, pokryta zieloną pleśnią, co zresztą nie jest rzeczą nadzwyczajną w angielskich ogrodach rosyjskich obywateli. U stóp pagórka ciemniały wzdłuż i wpoprzek szare drewniane izdebki, które bohater nasz, nie wiadomo dla jakiej przyczyny, z największym pospiechem zaczął liczyć i narachował ich aż do dwóchset. Nigdzie około nich nie było widać jakiejkolwiek zieloności; wszędzie wyglądało jedno tylko drzewo. Widok urozmaicały dwie baby, które artystycznie podgiąwszy spódnice i poobtykawszy je w pasie, brnęły po kolana w sadzawce, wlokąc za sobą małą sieć, w której szamotały się dwa raki i błyszczała jedna biedna płoteczka; baby, jak widać, nie musiały żyć z sobą w zgodzie, bo ciągle się kłóciły i lżyły. Dalej na boku ciemniał smutnym ciemno zielonym kolorem las sosnowy. Nawet powietrze widziało się do wszystkiego zastósowane: dzień był i nie jasny, i nie bardzo pochmurny, ale jakiegoś blado szarego koloru, takiego, jak stare mundury garnizonowych żołnierzy. Dla dopełnienia krajobrazu znalazł się i kogut zwiastun zmiennej pogody, który nie zważając na to, że głowę miał do mózgu podziurawioną dziubami drugich kogutów za swoje zalety, piał wrzaskliwie i trzepał nawet skrzydłami, chociaż pióra miał powyrywane jak u starej słomianki. Podjeżdżając pode dwor, Cziczikow spostrzegł samego gospodarza stojącego w zielonym surducie, u czoła miał rękę zastępującą daszek, aby łatwiej rozpoznać dążącą ku dworowi bryczkę i w miarę tego jak furmanka zbliżała się do ganku, oczy jego rozweseliły się i uśmiech zawitał na twarzy.  — Paweł Iwanowicz! zawołał on nakoniec, gdy Cziczikow wyłaził z bryczki. — Przecież pan sobie o nas przypomniał!  Obaj przyjaciele serdecznie się uściskali, i Maniłow poprowadził swego gościa do pokoju. Chociaż krótka chwila wystarczyła, aby przejść przez sień, przedpokój i salę jadalną, jednak spróbujemy, czy nie zdążymy jak niebądź z niej skorzystać i powiedzieć co o gospodarzu. Ale w tym punkcie autor musi się przyznać, że zadanie trochę za trudne. O wiele łatwiej odrysować charaktery wielkich rozmiarów: tam tylko rzucaj pełną ręką kolory na płótno; czarne pełne oczy, zwisłe brwi, poorane zmarszczkami czoło, zarzucony na ramię czarny albo czerwony jak ogień płaszcz — i portret gotowy; ale u tych wszystkich panów, których tak wiele na świecie, którzy z powierzchowności tak podobni do siebie, jak im się dobrze przyjrzeć, jest tak wielka różnica, że bardzo trudno wizerunek ich uchwycić.  Trzeba dobrze natężyć uwagę, nim zmusisz, że na płótno wystąpią wszystkie odcienia prawie niepochwytne ich rysów, i w ogólności, trzeba głęboko badać, nawet doświadczonemu spostrzegaczowi. Jeden tylko Pan Bóg wiedział, jaki był charakter Maniłowa. Istnieje pewien rodzaj ludzi, znanych pod nazwą: ludzi tak sobie, ni to, ni owo. Może być, że do nich trzeba i Maniłowa zaliczyć. Postawę on miał piękną; rysy twarzy przyjemne, ale ta przyjemność zanadto była ocukrowana; w ułożeniu miał coś takiego, jakby szukał dla siebie pobłażania. Uśmiech jego nęcił, był jasny blondyn i miał niebieskie oczy. W pierwszej chwili, gdy się z nim rozmawiało, nie mogłeś nie powiedzieć: „Jaki przyjemny i dobry człowiek!“ W następującej minucie, jużeś nic nie mówił, a w trzeciej minucie, powiedziałeś sobie: „Diabli go tam wiedzą!“ i odsunąłeś się od niego jak najdalej; jeżeliś nie odszedł, poczułeś śmiertelne nudy. Od niego nie usłyszysz żadnego prędkiego ani gniewnego słowa, jakie możesz usłyszeć od każdego, jeżeli zaczepisz go w jakiej draźliwej kwestyi. Strona drażliwa znajduje się u każdego.  Jeden zapala się do hartów; drugiemu zdaje się, że jest znawcą muzyki, i że szczególniej czuje głębokie jej tony; trzeci lubi dobry obiadek; czwarty stara się choć o jeden cal podnieść się nad stan swój; piątego wymagania są więcej ograniczone, on we śnie nawet marzy, jakimby to sposobem mógł przechadzać się pod rękę z fligel-adjutantem po spacerze, pokazać się swoim przyjaciołom, znajomym, a nawet i nieznajomym; szósty obdarzony jest taką ręką, którą ciągnie jakaś nadprzyrodzona siła, żeby zagiąć parol z asa karowego, albo dwójki; kiedy tymczasem ręka siódmego lezie wszędzie tam, gdzie jest nieporządek i sprząta do swojej kieszeni niepotrzebne przedmioty; jednem słowem każdy ma jakąś właściwość, ale Maniłow nie miał żadnej. W domu był mało-mówny, ciągle o czemś rozmyślał; ale o czem? to tylko chyba Panu Bogu było wiadome. Nie można powiedzieć, żeby się zajmował gospodarstwem, w pole nie jeździł nigdy; gospodarstwo szło sobie jakoś samo. Jeżeli ekonom powiedział: „Dobrze by to i to zrobić.“ „Zapewne nie źle“ odpowiadał zwyczajnie, paląc fajkę, do której nawykł służąc w wojsku, gdzie był uważany za najskromniejszego, najdelikatniejszego i najwykształceńszego oficera. „Zapewne nie źle,“ powtarzał. Jeżeli przyszedł chłop poddany i drapiąc się w głowę mówił: „Niech się Pan zmiłuje i pozwoli mi wyjść gdzie na robotę, żeby zarobić na podatek.“ „Idź,“ odpowiadał paląc fajkę i na myśl mu nawet nie przyszło, że chłop szedł hulać.  Czasem patrząc z ganku na dziedziniec i na sadzawkę, mówił, jakby to dobrze było, gdyby tak od domu zrobić podziemne przejście, albo postawić murowany most przez sadzawkę, na którymby można urządzić sklepiki, a w nich żeby siedzieli kupcy i sprzedawali różne drobne towary potrzebne dla włościan. Gdy to mówił, oczy jego stawały się niezmiernie słodkie, a twarz przybierała wyraz zadowolnienia. Z resztą projekta takie kończyły się tylko na słowach. W jego gabinecie leżała jakaś książka założona na 14 stronnicy, którą on zawsze czytał, już od dwóch lat. U niego w domu wiecznie czegoś brakło; w salonie stały śliczne meble obite elegancką jedwabną materyą, która zapewne dość drogo kosztowała; ale niewystarczyła do dwóch krzeseł, i te obito rogożą; jednak gospodarz już od kilku lat uprzedzał gości mówiąc: „Nie siadajcie na te krzesła, one jeszcze nie gotowe.“ W innym pokoju zupełnie mebli nie było, chociaż w pierwszych dniach po ślubie powiedział był: „Duszko, trzeba będzie się jutro postarać, żeby choć tymczasowo postawić tu jakie sprzęty.“ Wieczorem podawano na stół pyszny lichtarz z ciemnego bronzu, prawdziwy antyk, z trzema prześlicznie wyrzeźbionemi gracyami, a obok niego stawiano po prostu miedzianego inwalidę, skrzywionego i oblanego łojem, chociaż tego nie spostrzegał ani gospodarz, ani gospodyni, ani służący. Żona jego...... ale zresztą oni byli bardzo zadowolnieni jedno z drugiego. Nie zważając na to, że już ośm lat, jak się byli pobrali, jeszcze każdy z nich przynosił drugiemu albo kawałek jabłuszka, albo cukierek, albo orzeszek, i mówił słodko-wzruszonym głosem, wyrażającym rzeczywistą miłość: „Otwórz duszko pyszczek, ja weń włożę ten kawałeczek.“ Rozumie się samo przez się, że w takich razach pyszczek otwierał się uprzejmie. Na dzień urodzin zawsze była przygotowaną jakaś niespodzianka — np. futeralik na piórka do zębów paciorkami wyszywany. Bardzo często, siedząc na kanapie, raptem, nie wiedzieć z jakiej przyczyny, on stawiał swoją fajkę, ona wypuszczała z rąk robotę, jeżeli jaką w rękach trzymała, i dawali sobie taki serdeczny, długi całus, że można było przez ten czas wypalić średniej wielkości papierosa. — Słowem byli, jak to się mówi, szczęśliwi. Zapewne, że w domu zajmowano się jeszcze czemś więcej, niż pocałunkami i wyszywaniem futeralików. O niejedno warto było się pytać. Dla czego np. brudno i głupio gotują w kuchni? dla czego dość pusto w spiżarni? dla czego klucznica kradnie? dla czego nieochędożni i pijani lokaje? dla czego wszyscy służący śpią prawie ciągle, a resztę czasu, który im zbywa od snu, łajdaczą się? Ale to są wszystko sprawy niskie, a pani Maniłowa jest wykształconą starannie, zaś staranne wykształcenie, jak wiadomo, odbiera się na pensyi, a na pensyach trzy główne przedmioty stanowią podstawę cnotliwego wychowania: język francuski, nieodzowny dla szczęścia familijnego, fortepian, koniecznie potrzebny dla uprzyjemnienia chwil mężowi, a nakoniec część gospodarcza, zasadzająca się na wyrabianiu ładnych sakiewek i wyszywaniu futeralików na piórka do zębów. Zresztą bywają różne udoskonalenia i zmiany w metodzie, szczególniej w obecnym czasie: wszystko to zależy od umiejętności i zdolności przełożonej pensyi. Na jednych pensyach np. bywa tak: że najprzód fortepian, następnie język francuski, a tam już na końcu część gospodarcza, tj. wyszywanie siurpryz. A w innych znowu pensyach bywa tak: że najprzód część gospodarcza, tj. siurpryzy, potem język francuski, a już na końcu fortepian. Różne bo napotykają się metody. Nie zawadzi zrobić jeszcze uwagi, że Maniłowa...... ale przyznać się muszę, że niezmiernie boję się mówić o damach, przytem już pora powrócić do naszych bohaterów, którzy już stoją od kilku minut u drzwi salonu, cektując się wzajemnie, kto pierwszy przejdzie.  — Niechże pan będzie łaskaw, za wiele pan sobie robi subjekcyi, ja przejdę później, — mówił Cziczików.  — Nie, Paweł Iwanowicz, nie, wy gość — mówił Maniłów, pokazując drzwi ręką.  — Ale proszę, bez subjekcyi, pan przejdź — mówił Cziczików.  — Nie, już przepraszam, nie przejdę naprzód przed tak miłym, wykształconym gościem.  — Dla czegóż wykształconym? Ale proszę bardzo przejść!  — Nie, już ja suplikuję.  — Ale dla czego?  — Właśnie dla tego! — powiedział z miłym uśmiechem Maniłów.  Nakoniec obydwa przyjaciele weszli we drzwi, każdy bokiem, ale przyznać trzeba, że im było trochę ciasno.  — Pozwolicie, że was przedstawię mojej żonie, powiedział Maniłów. — Duszko! Paweł Iwanowicz!  Cziczików w samej rzeczy ujrzał damę, której w pierwszej chwili nie był spostrzegł, cektując się w drzwiach z Maniłowem. Była ona niebrzydka, ubrana ze smakiem w jasny, jedwabny szlafroczek. Podniosła się trochę z kanapy, ściskając w ręku chusteczkę haftowaną po rogach. Maniłowa powiedziała, szepleniąc trochę, że bardzo ich ucieszył swoim przyjazdem i że nie było ani jednego dnia, żeby mąż jej o nim nie wspominał.  — To prawda, i ona również ciągle mi się dopytywała: „Dla czego twój przyjaciel nie przyjeżdża?“ — „Poczekaj trochę duszko, przyjedzie.“ Otóż i nareszcie zaszczyciliście nas swojemi odwiedzinami. Już nie umiem powiedzieć, jaką sprawiliście nam radość; — majowy dzień, imieniny dla serca......  Cziczików usłyszawszy, że rzecz doszła już do imienin serca, zmięszany trochę, odpowiedział, że ani głośnego nazwiska nie posiada, ani też zbyt wysokiej rangi.  — Wy wszystko posiadacie, przerwał Maniłów z miłym uśmiechem, — wszystko posiadacie, nawet jeszcze więcej.  — Jak wam się podobało nasze miasto? — dodała Maniłowa. Czy przyjemnie pan czas przepędził?  — Bardzo przyjemne miasto, prześliczne miasto, — odpowiedział Cziczików, — czas przepędziłem jak najmilej; towarzystwo nadzwyczaj uprzejme.  — A jak się panu podobał nasz gubernator, — zapytała Maniłowa.  — Nieprawda, że najmilszy i najszanowniejszy człowiek? — dodał Maniłów.  — Święta prawda, — rzekł Cziczików, — najszanowniejszy człowiek. A jak on umiał wniknąć w swój urząd, jak go dobrze pojmuje! Potrzebaby więcej takich ludzi.  — A jak to on umie, tak, wiecie, przyjąć każdego, zachować delikatność w swojem postępowaniu, — dodał Maniłów, uśmiechając się i prawie całkiem przymrużając oczy z wielkiego ukontentowania, jak kot, którego się z lekka łechce palcem za uszami.  — Bardzo grzeczny i przyjemny człowiek, — ciągnął dalej Cziczików, — a jak utalentowany! Ktoby się tego spodziewał, że on tak ślicznie haftuje! Pokazywał mi woreczek swojej roboty, nie lada która dama mogłaby się pochlubić takim haftem.  — A wice-gubernator, nieprawda? jaki miły człowiek! — rzekł Maniłów, — mrużąc znowu cokolwiek oczy.  — Bardzo, bardzo godny człowiek, — odpowiedział Cziczików.  — A proszę też, jak wam się podobał policmajster? Nieprawda, że bardzo przyjemny człowiek?...  — Nadzwyczaj przyjemny, a jaki mądry, jaki oczytany! Graliśmy u niego w wista z prokuratorem i prezesem izby aż do rana. Bardzo, bardzo godny człowiek!  — No, a jakiego pan zdania o żonie policmajstra? — zapytała Maniłowa. — Nieprawda, jaka miła kobieta?  — O, zaliczam ją do najgodniejszych kobiet, które znam, — odpowiedział Cziczików.  Nie pominęli następnie ani prezesa, ani policmajstra, ani nikogo zgoła — i pokazało się, że wszyscy byli ludźmi najgodniejszymi w świecie.  — Państwo zawsze bawią na wsi? — zapytał wreszcie Cziczików.  — Po większej części na wsi, — odpowiedział Maniłów. — Czasem jednak jeździemy do miasta dla tego tylko, żeby spotkać się z wykształconymi ludźmi. Można zdziczeć, siedząc tak ciągle w zamknięciu.  — Prawda, wielka prawda, odpowiedział Cziczików.  — Naturalnie, mówił dalej Maniłów, — byłoby co innego, gdybyśmy mieli dobrane sąsiedztwo, gdyby n. p. taki człowiek, z którymby w pewnej mierze można pomówić o zabawach, o dobrych manierach, śledzić jakąkolwiek taką naukę, żeby się tak niejako dusza rozruszała, żeby to, iż tak się wyrażę, unosiło człowieka......  Jeszcze chciał coś dodać, ale że się zająknął, machnął tylko ręką w powietrzu i dorzucił:  — Wtedy, naturalnie, wieś i samotność miałyby swój urok. Ale stanowczo nie ma nikogo.... Z nudów trzeba wziąść do ręki „Syna Ojczyzny.  Cziczików zgodził się z tem zupełnie, że nie ma nic przyjemniejszego, jak żyć w samotności, cieszyć się widokiem przyrody i przeczytać czasem jakąkolwiek książkę......  — Ale wiecie co? — dodał Maniłów. Wszystko jakoś nie tak, jeżeli nie ma przyjaciela, z którymby można podzielić się......  — O sprawiedliwie, zupełnie sprawiedliwie! Przerwał Cziczików. — To są skarby tego świata! jak powiedział jakiś mędrzec: „Nie miej pieniędzy, ale miej dobrych towarzyszów.“  — I wiecie co, Pawle Iwanowiczu, — rzekł Maniłów z wyrazem twarzy nietylko słodkim, ale nawet mdłym, podobnym do lekarstwa, które nowomodny lekarz niezmiernie osłodził, chcąc przez to zalecić się pacyentowi, wtedy czuje się w pewnym rodzaju jakąś słodycz duchową...... Ot, jak teraz naprzykład, kiedy przypadek nastręczył nie szczęście, można powiedzieć, niezrównane obcowanie z wami i cieszenie się przyjemną waszą rozmową.  — Ale zmiłujcie się, czy to przyjemna rozmowa?... nędzny człowiek, i nic więcej, odpowiedział Cziczików.  — O, Pawle Iwanowiczu ! pozwólcie mi być otwartym: ja bym z radością oddał połowę mojego majątku, gdybym posiadał choć część tych przymiotów, które wy posiadacie!...  — Przeciwnie, ja bym poczytał za największe szczęście..,  I nie wiadomo dokąd by było doszło wzajemne wylewanie uczuć, gdyby nie wszedł służący oznajmić, że dano do stołu.  — Bardzo proszę! rzekł Maniłów, ale przepraszam, jeżeli u nas nie znajdziecie obiadu takiego jak w stolicach: u nas po prostu, rosyjskim zwyczajem, — kapuśniak ale od serca. Bardzo proszę.  Znowu zaczęli się sprzeczać, który z nich ma przejść pierwszy; nakoniec Cziczików szedł bokiem do jadalnego pokoju.  W jadalnym pokoju zastali dwóch synów Maniłowa. Byli oni już w tym wieku, w którym dzieci sadzają się u stołu, ale jeszcze na wysokich krzesłach. Przy nich był guwerner, który się grzecznie ukłonił. Gościa posadzono między gospodarzem i gospodynią; służący zawiązał serwety pod szyję dzieciom.  — Jakie śliczne dziatki! powiedział Cziczików, patrząc na nie; a ile lat mają?  — Starszemu ósmy, a młodszemu wczoraj minęło sześć lat, odpowiedziała Maniłowa.  — Temistoklius, rzekł Maniłów, obracając się do starszego syna, który starał się oswobodzić swoją brodę od serwety. Cziczików podniósł brwi, usłyszawszy takie greckie imie, w którem nie wiadomo dla czego, Maniłów zmienił końcówkę na ius; ale wnet się opamiętał i przybrał dawną powierzchowność.  — Temistoklius, powiedz mi, które jest największe miasto we Francyi?  Guwerner całą swoją uwagę zwrócił na Temistokliusa, i zdawało się, że chciał wskoczyć w jego oczy, ale niebawem zupełnie się uspokoił, i kiwnął głową, gdy Temistoklius odpowiedział: „Paryż.“  — A u nas, które jest największe miasto? spytał jeszcze Maniłów.  Guwerner znowu popatrzał na chłopca.  — Petersburg, odpowiedział Temistoklius.  — A jeszcze jakie ?  — Moskwa, odpowiedział Temistoklius.  — Co za rozumne dziecko! ozwał się na to Cziczikow. Proszę! mówił dalej, obracając się do Maniłowych. Muszę powiedzieć, że ten chłopiec będzie miał wielkie zdolności.  — O, wy jeszcze jego nie znacie! odpowiedział Maniłow, on nadzwyczaj dowcipny. Mniejszy Alcybiades już nie to, ale Temistoklius jeżeli tylko co spotka, n. p. chrabąszcza albo motyla, to oczęta jego zabłyszczą i zaraz poleci za niemi. Przeznaczam go na dyplomatę. Temistoklius! zawołał, obracając się do niego, czy chcesz być ambasadorem ?  — Chcę, odpowiedział Temistoklius, gryząc chleb i kręcąc głową na wszystkie strony.  W tej samej chwili stojący z tyłu lokaj utarł ambasadorowi nos i dobrze zrobił, bo inaczej byłoby się źle skończyło.  Rozmowa przy stole toczyła się o przyjemnościach spokojnego życia, przerywana od czasu do czasu spostrzeżeniami gospodyni o miejskim teatrze i o aktorach. Guwerner bacznie śledził rozmawiających i jak tylko zauważał, że się mają rozśmiać, otwierał zaraz usta i śmiał się serdecznie. Widać, że to był człowiek wdzięczny i tem chciał odpłacić gospodarzowi za delikatne obchodzenie się z sobą. Raz tylko twarz jego przybrała wyraz surowy i silnie uderzył kilka razy po stole, patrząc na siedzące naprzeciwko niego dzieci. Ale to było słuszne, bo właśnie Temistoklius ukąsił w ucho Alcybiadesa, a Alcybiades już mróżył oczy, otworzył usta i gotów był rozpłakać się, przeczuwając jednakże, że to może być przyczyną do pozbawienia go leguminy, zamilkł i zaczął ogryzać ze łzami kość baranią, od której obydwa jego policzki tłustością się powalały i błyszczały.  Gospodyni często zwracała się do Cziczikowa mówiąc: „Wy nic nie jecie, wy bardzo mało wzięli“ Na co Cziczików każdą razą to samo odpowiadał: „Najmocniej dziękuję, ja już syt. Przyjemna rozmowa lepsza od najlepszego półmiska.“  Już wstali od stołu. Maniłów był bardzo zadowolniony i chciał poprowadzić gościa do salonu, gdy wtem gość mu objawił ze znaczącą miną, że ma z nim do pomówienia o bardzo ważnym interesie.  — W takim razie proszę was do mego gabinetu, powiedział Maniłów, i zawiódł go do niewielkiego pokoju, z którego okno wychodziło na ciemno-zielony las. — Oto mój kącik, dodał Maniłów.  — Przyjemny pokoik, powiedział Cziczików, obejrzawszy go na wszystkie strony. W istocie nic mu nie można było zarzucić: ściany były pomalowane jasno-niebieską farbą, wpadającą w szarą; umeblowanie jego stanowiły cztery krzesełka, jeden fotel i stół, na którym leżała książka założona na 14 stronnicy, o czem już wspomnieliśmy, kilka zapisanych papierów i najwięcej rozrzuconego tytuniu. Tytuń znajdował się pod różnemi postaciami: w paczkach, w szkatułce, zresztą leżała kupa rozsypana po prostu na stole. Na obydwóch oknach były kupki popiołu z fajek, bardzo starannie i ładnie rzędem ułożone. Widocznem było, że i to służyło nieraz gospodarzowi do przyjemnego przepędzenia czasu.  — Racz pan usiąść w fotelu, rzekł Maniłów. Będzie panu wygodniej.  — Pozwól mi pan siąść na krzesełku.  — Pozwól pan, że na to nie pozwolę, rzekł Maniłow z uśmiechem. — Ten fotel jest przeznaczony dla gości, chętnie czy niechętnie, muszą na nim siedzieć.  Cziczików usiadł.  — Czy można panu służyć fajką?  — Dziękuję, nigdy nie palę, odpowiedział Cziczików uprzejmie i jakby tego żałował.  — Dla czego? rzekł Maniłow równie uprzejmie.  — Nie przywykłem, boję się; powiadają, że fajka szkodzi.  — Pozwólcie zrobić sobie uwagę, że to tylko przesąd. Ja nawet utrzymuję, że daleko zdrowiej palić, niż zażywać tabakę. W naszym pułku był porucznik, prześliczny i wykształcony człowiek, który z ust fajki nie wypuszczał, nietylko przy stole, ale nawet z przeproszeniem powiedziawszy, we wszystkich innych miejscach. Teraz ma on już przeszło czterdzieści lat, a chwała Bogu cieszy się jak najlepszem zdrowiem.  Cziczików zrobił uwagę, że rzeczywiście takie przypadki się zdarzają, i że w naturze spotykają się zjawiska niewytłomaczone, nawet dla najświatlejszych rozumów.  — Ale racz pan posłuchać, mam do pana prośbę... powiedział głosem trochę nienaturalnym i zaraz obejrzał się za siebie.  Maniłow, niewiadomo dla czego, także się obejrzał.  — Jak dawno pan podawałeś rewizyjną listę?[3]  — Już bardzo dawno; albo lepiej powiedzieć, że nie pamiętam.  — A czy od tej pory dużo u was ludzi umarło?  — Niewiem; trzebaby spytać się pisarza.  — To zawołaj pan pisarza, przecie musi tu gdzie być.  Pisarz wkrótce przyszedł. Był to człowiek czterdziestoletni, golił brodę, chodził w surducie i jak się zdawało, wiódł bardzo spokojne życie, bo twarz miał obrzękłą, a cera żółtawa i małe oczy dowodziły, że wiedział aż zanadto dobrze, co to jest poduszka, piernat i pierzyna. Zaraz można było odgadnąć cały przebieg jego życia: z początku był prostym chłopcem w domu, umiejącym czytać i pisać, potem ożenił się z klucznicą, faworytką pani i sam został klucznikiem, a tam już później i pisarzem. Gdy wyszedł na pisarza, postępował jak wszyscy pisarze: przyjaźnił się i kumał z bogatszymi włościanami, na biedniejszych większy czynsz nakładał; obudziwszy się koło 9 z rana, ziewając czekał, aż mu dadzą herbatę.  — Proszę cię, mój kochany, powiedz mi, ilu chłopów umarło u nas od czasu, jak podaliśmy ostatnie rewizyjne listy?  — Jakto — ilu? dużo ich od tej pory umarło, powiedział pisarz i w tej chwili mu się odbiło, ale zasłonił ręką usta.  — Przyznam się, że i ja tak sądziłem, przerwał Maniłów, — w samej rzeczy dużo ich umarło! Obrócił się do Cziczikowa i dodał jeszcze: — tak jest, dużo ich umarło.  — Ale iluż naprzykład? zapytał Cziczikow.  — Tak; iluż dodał Maniłow.  — Ilu? Nie wiadomo, ilu umarło, nikt ich nie rachował, odpowiedział pisarz.  — W samej rzeczy, rzekł Maniłow, zwracając się do Cziczikowa, ja tak samo sądziłem, śmiertelność była wielka; nie wiadomo, wielu ich umarło.  — Proszę cię, przelicz ich, rzekł Cziczikow do pisarza, i zrób rejestrzyk, wyszczególniając każdego po imieniu i po nazwisku.  — Tak, wszystkich po imieniu i po nazwisku, dodał Maniłow.  — Uważam, odpowiedział pisarz i odszedł.  — Do czego wam to potrzebne? zapytał Maniłow po wyjściu pisarza.  To zapytanie, jak widać, zmięszało cokolwiek gościa, poczerwieniał nawet. Pomięszanie jego dało się nawet uczuć w odpowiedzi, bo rzeczywiście Maniłow naraz usłyszał takie dziwne i nadzwyczajne rzeczy, jakie się jeszcze nigdy nie obiły o ludzkie uszy.  — Pyta się pan dla czego? Oto jest przyczyna: ja chciałbym kupić włościan... rzekł Cziczikow, ale się zachłysnął i nie kończył zdania.  — Proszę mi powiedzieć, jak pan masz zamiar ich kupić, rzekł Maniłow, — czy z ziemią, czy też dla przesiedlenia? to jest bez ziemi?  — Nie, właściwie nie chodzi o to, żeby to byli zupełnie włościanie, rzekł Cziczikow: — ja bym pragnął kupić tych zmarłych.  — Co? przepraszam... ja trochę nie dosłyszę, a usłyszałem jakiś dziwny wyraz...  — Ja mam zamiar nabyć zmarłych, to jest takich, którzy nie są wykreśleni z spisów a liczą się dotąd do żywych, powiedział Cziczikow.  Maniłow wypuścił z rąk cybuch z fajką, otworzył usta i w takiej pozycyi pozostał parę minut. Obydwaj przyjaciele, tak mile niedawno rozmyślający o przyjemnościach wspólnego życia, pozostali nieruchomi, wlepili oczy jeden w drugiego, niby portrety staroświeckie, zawieszone naprzeciw siebie. Nakoniec Maniłow podniósł fajkę i cybuch i popatrzał z dołu na Cziczikowa, czy nie dojrzy uśmiechu na jego ustach, czy on nie żartował sobie; ale niczego podobnego nie spostrzegł, owszem twarz jego była spokojniejszą niż zwykle. Pomyślał też sobie, czy gość jego nie dostał przypadkiem pomięszania zmysłów i ze strachem mu się przyglądał; ale oczy gościa były jasne, nie było w nich dzikiego, niespokojnego ognia właściwego waryatom, wszystko przedstawiało się przyzwoicie i w porządku. Chociaż Maniłow myślał i przemyśliwał, co tu robić, nic wymyśleć nie mógł i skończył na tem, że wypuścił cienkim strumieniem dym, który miał jeszcze w ustach.  — Tak jest, chciałbym wiedzieć, czy pan może sprzedać mi, albo odstąpić, albo, jak się tam panu będzie podobało, tych nie żywych rzeczywiście; ale żywych podług prawa!  Maniłow taki był zawstydzony, pomięszany, że tylko patrzał na niego.  — Mnie się zdaje, rzekł Cziczikow, że wy widzicie w tem jakieś trudności.  — Ja?... nie, ja nie to, mówił Maniłow, — ale nie mogę pochwycić... przepraszam... ja, rozumie się, nie otrzymałem takiego świetnego wychowania, które, że tak powiem, można spostrzedz w każdym waszym ruchu; nie mam daru wymowy... Może być, że właśnie... w tem, dopiero co przez pana powiedzianem zdaniu... ukrywa się co innego... Może być, że wyście się tak raczyli wyrazić dla krasomówstwa?...  — Nie, wcale, przerwał Cziczikow, ja rozumiem rzecz tak, jak jest; to jest te dusze, które już umarły.  Maniłow do reszty stracił przytomność; czuł, że potrzeba było cośkolwiek przedsięwziąć, zrobić jakie zapytanie; ale jakie? djabli wiedzieli. Skończył na tem, że znowu wypuścił dym, tylko już nie ustami, ale nosem.  — Zatem, jeżeli nie ma żadnych przeszkód, to z Bogiem możemy przystąpić do sporządzenia aktu sprzedaży, rzekł Cziczików.  — Jakto, na martwe dusze akt?  — Oh nie, rzekł Cziczików. — My napiszemy, że one żywe, tak jak jest w rzeczywistości napisane w rewizyjnych listach; mam zwyczaj nigdy nie odstępować od litery prawa, chociaż cierpiałem za to podczas służby; ale już proszę wybaczyć: dla mnie prawo świętym obowiązkiem — staję się niemym w obliczu prawa.  Ostatnie słowa podobały się Maniłowowi, ale interesu samego nie mógł żadnym sposobem przeniknąć, zamiast odpowiedzi zatem zaczął tak mocno ciągnąć, że cybuch chrapał jak fagot. Zdawało się, że chciałby z cybucha wyciągnąć jego zdanie; ale cybuch chrapał — i nic więcej.  — Może macie jakie wątpliwości? zapytał Cziczików?  — Wcale nie! Ja nie co do tego mówię, żeby mieć jakiekolwiek, to jest krytyczny pogląd. Ale proszę mi pozwolić zapytać się, czy to przedsięwzięcie albo raczej, żeby jeszcze, że tak powiem, lepiej wyrazić się, czy ta negocyacya nie będzie przeciwną, nieodpowiednią przepisom cywilnym, i czy nie zagraża przyszłym widokom Rosyi?  Tu Maniłow zrobił znaczące poruszenie głową i znacząco popatrzał w twarz Cziczikowa. Swojej zaś twarzy nadał wyraz taki myślący, że nie zdarzyło się nigdy człowiekowi coś podobnego widzieć, chyba tylko u jakiego bardzo mądrego ministra i to jeszcze w chwilach najważniejszego interesu.  Ale Cziczików odpowiedział po prostu, że podobne przedsięwzięcie albo negocyacya wcale nie są przeciwne prawom cywilnym i w niczem nie zagrażają przyszłości Rosyi, a po chwili dodał, że skarb skorzysta nawet na tem, bo trzeba będzie taksę zapłacić.  — Więc wy sądzicie?...  — Ja sądzę, że to będzie dobrze.  — Jeżeli dobrze, to rzecz inna; to ja nie mam nic przeciwko temu, rzekł Maniłow i zupełnie się uspokoił.  — Pozostaje nam teraz ugodzić się co do ceny...  — Jakto ugodzić się? rzekł znowu Maniłow i zatrzymał się. Jakże możecie myśleć, że ja wezmę pieniądze za dusze, które, że tak powiem, w pewnym rodzaju skończyły swoje istnienie? Jeżeli już wam przyszła, że się tak wyrażę, podobna myśl fantastyczna, to ja z mojej strony odstępuje je panu całkiem darmo, nawet taksę biorę na siebie.  Słuszny zarzut możnaby zrobić historykowi w razie, gdyby nie powiedział, że takie rozwiązanie nadzwyczaj ucieszyło Cziczikowa. Chociaż był ostrożny i rozważny, jednakowoż po ostatnich słowach Maniłowa ledwie że nie zaczął skakać jak kozieł, co zwykle następuje tylko w chwilach niezwykłej radości. Tak się gwałtownie poruszył na fotelu, że pękł pokrowiec; Maniłow nawet spojrzał na niego ze zdziwieniem. Pobudzony wdzięcznością tyle mu grzeczności naprawił, że Maniłow się zmięszał, poczerwieniał, jął głową przeczyć, nakoniec powiedział, że to jest nic zgoła, że chciałby i większą jaką rzeczą dowieść swojego przywiązania, magnetyzmu duszy; a martwe dusze — to tylko śmiecie.  — Wcale nie śmiecie, rzekł Cziczikow, ściskając jego ręce i głęboko wzdychając; Cziczikow zdawał się być nastrojony do serdecznych wynurzeń; z uczuciem też wyrzekł następujące słowa: Żebyście wiedzieli, jakąście przysługę zrobili temi śmieciami, biednemu człowiekowi! bo rzeczywiście czegóż ja już nie wycierpiałem? Jak łódź jaka pośród rozhukanych bałwanów. Ile prześladowań, ile niesprawiedliwości doświadczyłem, ile goryczy znieść musiałem, a za co? — za to, że pilnowałem prawdy, że miałem czyste sumienie, za to, że podawałem rękę i wdowie bez opieki, i sierocie w nędzy!... W tem miejscu Cziczikow wyjął chustkę i otarł łzę spadającą po twarzy.  Maniłow był wzruszony nad wszelką miarę. Przyjaciele długo ściskali się za ręce i długo milcząc patrzeli sobie w oczy od łez błyszczące. Maniłow na żaden sposób nie chciał wypuścić ręki naszego bohatera i tak ją gorąco ściskał, że ten nie wiedział jak się oswobodzić. Nakoniec wyciągnąwszy dłoń swoją powoli, odezwał się, że nie źle byłoby pospieszyć się z aktem prawnym sprzedaży, i że radzi Maniłowowi, żeby sam przyjechał do miasta. Niebawem wziął czapkę i zaczął się żegnać.  — Co? wy już chcecie jechać? rzekł Maniłow prawie z przestrachem.  Pani Maniłowa właśnie w tej chwili weszła do gabinetu.  — Lizińka (Elżbieta), rzekł Maniłow żałosnym tonem, Paweł Iwanowicz już nas porzuca.  — Widać, żeśmy znudzili Pawła Iwanowicza, odpowiedziała Maniłowa.  — Pani! tu, rzekł Cziczikow, tu, oto gdzie, i położył rękę na sercu, — tak, tu zachowam w pamięci przyjemne chwile z wami spędzone, i proszę wierzyć, że nie byłoby dla mnie większej rozkoszy, jak mieszkać z wami, jeżeli nie w tym samym domu, to przynajmniej w jak najbliższem sąsiedztwie.  — A wiecie co Pawle Iwanowiczu, rzekł Maniłow, któremu taka myśl bardzo się podobała, — jakby to dobrze było w samej rzeczy, żeby tak sobie mieszkać pod jednym dachem, albo pod cieniem jakiegobądź dębu pofilozofować o czem nie bądź, zagłębiać się!!...  — O, to byłoby rajskie życie! rzekł Cziczików, wzdychając. — Żegnam panią, mówił dalej, całując ją w rękę. — Żegnam was, szanowny przyjacielu, nie zapomnijcie o mojej prośbie.  — Bądźcie spokojni! odpowiedział Maniłow. Rozłączam się z wami nie na dłużej jak na dwa dni.  Wszyscy wyszli do sali jadalnej.  — Żegnam was, miłe dzieci! rzekł Cziczików, zobaczywszy Alcybiadesa i Temistokliusza, bawiących się drewnianym huzarem, któremu brakło już ręki i nosa.  — Żegnam was, moje aniołki, przebaczcie mi jeżeli wam nie przywiózłem jakich zabawek, ale przyznam się, że nie wiedziałem nawet, że istniejecie na świecie; ale teraz co innego, jak przyjadę, to niezawodnie przywiozę.  Tobie przywiozę szabelkę. Chcesz szabelkę?  — Chcę odpowiedział Temistoklius.  — A tobie bęben. Co, dobrze? rzekł, nachylając się ku Alcybiadesowi.  — Bęben, odpowiedział z cicha Alcybiades i spuścił główkę.  — Już dobrze, tobie przywiozę bęben, — znakomity bęben! będzie ciągle słychać turrrr.... ru... tra-ta-ta, ta-ta-ta... Bądź zdrów chłopaku.  Pocałował go w głowę i zwrócił się do Maniłowych z uśmiechem na twarzy, z jakim się zwykle zwraca da rodziców, dając im poznać niewinność ich dzieci.  — Ale zostańcie Pawle Iwanowiczu, rzekł Maniłów, gdy już wszyscy wyszli na ganek.  Popatrzcie, jak się chmurzy.  — To chmurki nic nie znaczące, rzekł Cziczikow.  — A czy znacie przynajmniej drogę do Sobakiewicza?  — Właśnie chciałem się was o nią spytać.  — Ja zaraz rozpowiem waszemu furmanowi, i Maniłów z zwykłą sobie słodyczą, rozpowiedział rzecz całą furmanowi, którego nawet raz nazwał wy.  Furman usłyszawszy, że trzeba minąć dwie drogi a pojechać trzecią, powiedział: „Potrafimy panie,“ i Cziczików wyjechał, żegnany długo jeszcze ukłonami i powiewaniem chustek podnoszących się na palce gospodarzy.  Maniłów długo stał na ganku i patrzał za oddalającą się bryczką, a kiedy już znikła, on ciągle jeszcze stał paląc fajkę. Nakoniec wszedł do pokoju, siadł na krzesełku i zaczął rozmyślać, z serdeczną uciechą, że sprawił choć małą przyjemność swojemu gościowi. Następnie myśli jego przeszły nieznacznie do innego przedmiotu, a w końcu zaniosły go Bóg wie gdzie. Myślał o szczęśliwem życiu w towarzystwie; o tem, jakby to dobrze było pędzić czas razem z przyjacielem, na brzegu jakiejkolwiek rzeki; następnie jął na tej rzece most budować, dalej dom ogromny, z tak wysokim belwederem, że można było z niego Moskwę widzieć, i gdzieby się wieczorem piło herbatę, na otwartem powietrzu, i rozmyślało o jakich przyjemnych rzeczach; potem jeszcze z Cziczikowem zajechał w pysznej karecie na jakieś zebranie, a najwyżsi urzędnicy dowiedziawszy się o ich tak ścisłej przyjaźni, mianowali ich jenerałami, i Bóg wie co tam jeszcze czego on sam nawet nie umiał sobie wytłómaczyć. Raptem przyszła mu na myśl osobliwsza prośba Cziczikowa i wspomnienie to jakoś fałszywie zadźwięczało w jego głowie: Chociaż wykręcał tę rzecz na wszystkie strony, nie mógł jej jednak sobie wytłómaczyć, i tak paląc fajkę przesiedział aż do samej kolacyi.  

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Przypisy

Skocz do góry↑

 Żeby od razu objaśnić czytelników, nie znających stósunków rosyjskich z niektóremi szczegółami, które zaraz na wstępie Martwych dusz byłyby dla nich niezrozumiałemi, musimy powiedzieć, że dawniej, za czasów poddaństwa w Rosyi, bank cesarski dawał pożyczki albo brał w zastaw dusze męzkie, płacąc za nie po 200 rubli srebrem za każdą. Nazywano duszą każdego poddanego mężczyznę; do kogo należało dwudziestu chłopów np. to mówiono, że posiada dwadzieścia dusz...  Przypisek tłómacza.

Skocz do góry↑

 Stopień radzcy kolegialnego w cywilnej służbie równa się pułkownikowi w wojskowej. Radzca dworu jest stopniem niżej. P. T.

Skocz do góry↑

 Rewizyjne listy w Rosyi wyszczególniają liczbę umarłych lub nowonarodzonych dusz męskich; przedstawiano je rządowi co lat kilkanaście.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). 

Autor: Mikołaj Gogol. 

Tłumacz: Zygmunt Wielhorski.

 -----------------------------------------------------------------

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok