Opowiedz mi wszystko - Elizabeth Strout - ebook

Opowiedz mi wszystko ebook

Elizabeth Strout

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Bestseller „New York Timesa”– nowa powieść laureatki nagrody Pulitzera

 

Jesienne Maine. Lokalny adwokat Bob Burgess angażuje się w sprawę samotnika i odludka oskarżonego o zabicie matki. Zaprzyjaźnia się z cenioną pisarką Lucy Barton, która mieszka w domu nad morzem ze swoim byłym mężem Williamem. Lucy i Bob prowadzą długie rozmowy o życiu – o czym marzą, czego żałują, jak inaczej mogłoby się potoczyć. Lucy poznaje też wieloletnią mieszkankę Crosby, Olive Kitteridge, obecnie lokatorkę osiedla dla seniorów położonego na skraju miasteczka. Spędzają razem popołudnia, dzieląc się opowieściami o zapomnianych bohaterach, ludziach o „nieodnotowanych życiach”.

 

Pełna empatii powieść „Opowiedz mi wszystko” przypomina, że to relacje z innymi pomagają nam utrzymać się na powierzchni. Jak mawia Lucy: „Miłość pojawia się w najrozmaitszych postaciach, ale zawsze jest miłością”.

 

Elizabeth Strout ponownie zaprasza nas do domu: małego miasteczka, w którym jesteśmy świadkami spotkania wszystkich naszych ukochanych bohaterów jej poprzednich powieści. Ta przepiękna lektura przypomina nam, że w zwyczajnych czynach kryje się nadzwyczajna miłość.

Oprah Winfrey

 

Olśniewająca, poruszająca do głębi, niezwykle inteligentna.

„Guardian”

 

Mistrzyni opowieści; pisarskie rzemiosło najwyższej próby.

Hilary Mantel

 

Znakomita pisarka.

Zadie Smith

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 370

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mo­jej naj­droż­szej przy­ja­ciółce i pierw­szej czy­tel­niczce od czter­dzie­stu lat, Ka­thy Cham­ber­lain, któ­rej wraż­li­wość spra­wiła, że je­stem taką pi­sarką, jaką je­stem, i któ­rej rady przy­czy­niły się do opi­nii wy­ra­żo­nych w tej książce.

I mo­jemu mę­żowi, Ji­mowi Tier­ney­owi,który daje mi wol­ność pi­sa­nia.

A także Ji­mowi Ho­wań­cowi, głów­nemu obrońcy w Ma­ine i hoj­nemu źró­dłu in­for­ma­cji.

KSIĘGA PIERW­SZA

1

To hi­sto­ria Boba Bur­gessa, wy­so­kiego, so­lid­nie zbu­do­wa­nego męż­czy­zny, który mieszka w mia­steczku Crosby w sta­nie Ma­ine i w chwili, gdy o nim mó­wimy, li­czy so­bie sześć­dzie­siąt pięć lat. Bob ma wiel­kie serce, ale nie zdaje so­bie z tego sprawy; jak wielu z nas, nie zna sie­bie tak do­brze, jak mu się wy­daje, i ni­gdy by nie uwie­rzył, że do­ko­nał w ży­ciu cze­goś war­to­ścio­wego, co warto za­pi­sać w an­na­łach. Ale do­ko­nał; jak my wszy­scy.

*

Je­sień nad­cho­dzi w Ma­ine wcze­śnie.

W dru­gim czy trze­cim ty­go­dniu sierp­nia osoba ja­dąca sa­mo­cho­dem może spoj­rzeć w górę i do­strzec w od­dali czer­wie­nie­jący czu­bek drzewa. Tak się zło­żyło, że w tym roku w Crosby pierw­szym ta­kim drze­wem był duży klon przy ko­ściele, choć nie na­de­szła jesz­cze po­łowa mie­siąca. Za­czął zmie­niać ko­lor od wschod­niej strony. Wy­da­wało się to dziwne wie­lo­let­nim miesz­kań­com, po­nie­waż nie pa­mię­tali, żeby to drzewo zmie­niało barwy jako pierw­sze. Pod ko­niec sierp­nia cały klon nie po­czer­wie­niał, ale stał się po­ma­rań­czo­wo­żółty, co można było zo­ba­czyć, gdy się skrę­ciło za róg Main Street. Po­tem nad­szedł wrze­sień, let­nicy wró­cili tam, skąd przy­je­chali, a uli­cami Crosby czę­sto spa­ce­ro­wało za­le­d­wie kilka osób. Ogól­nie rzecz bio­rąc, li­ście nie mie­niły się ży­wymi bar­wami i lu­dzie przy­pusz­czali, że to z po­wodu braku opa­dów desz­czu w sierp­niu – i we wrze­śniu – któ­rego do­świad­czyły.

Kilka lat wcze­śniej lu­dzie zjeż­dża­jący do Crosby z płat­nej au­to­strady mi­ja­liby de­alera sa­mo­cho­do­wego, pącz­kar­nię, małą re­stau­ra­cję, a także ob­szerne, pod­upa­dłe drew­niane domy, na któ­rych gan­kach le­żały opony ro­we­rowe, pla­sti­kowe za­bawki, wie­szaki i nie­uży­wane od lat kli­ma­ty­za­tory. W jed­nym z tych bu­dyn­ków miesz­kał męż­czy­zna w śred­nim wieku, na­zy­wał się Ricky Da­vis. Był tęgi, czę­sto się upi­jał i wi­dy­wano go, jak prze­chy­lony przez po­ręcz bocz­nego ganku, ze spusz­czo­nymi do po­łowy spodniami, po­ka­zy­wał swoje ob­fite po­śladki z row­kiem i tak da­lej prze­jeż­dża­ją­cym obok, a ci, któ­rzy wcze­śniej tego nie wi­dzieli, prze­krę­cali głowy i pa­trzyli ze zdzi­wie­niem. Póź­niej jed­nak rada miej­ska prze­gło­so­wała otwar­cie w tym miej­scu no­wego po­ste­runku po­li­cji i dla­tego nie ma już Ricky’ego Da­visa ani domu, w któ­rym miesz­kał; krą­żyły po­gło­ski, że osie­dlił się gdzieś nie­da­leko daw­nego jar­marku przy osie­dlu miesz­ka­nio­wym Hat­field.

W sa­mym sercu mia­steczka zo­ba­czy­cie duży ce­glany bu­dy­nek sto­jący w po­bliżu Main Street. Po cof­nię­ciu ze­ga­rów w li­sto­pa­dzie, kiedy wcze­śniej za­czyna się ściem­niać, nie­liczni prze­jezdni oraz ci, któ­rzy spa­ce­ro­wali chod­ni­kiem po dru­giej stro­nie, mo­gli zaj­rzeć w okna tego domu, żółte od za­pa­lo­nych we­wnątrz lamp, i ob­ser­wo­wać Boba Bur­gessa oraz jego żonę Mar­ga­ret Es­ta­ver go­tu­ją­cych ra­zem w kuchni, do­póki nie za­cią­gnęli za­słon. Lu­dzie ich znali, choć w pew­nym sen­sie nie w pełni uświa­da­miali so­bie, ja­kie po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa daje im ta para miesz­ka­jąca wła­śnie tu­taj, w sa­mym cen­trum mia­steczka. Mar­ga­ret była pa­storką ko­ścioła uni­ta­riań­skiego i miała swo­ich wier­nych. Bob za młodu pra­co­wał przez wiele lat jako praw­nik w No­wym Jorku, ale nikt mu tego nie wy­ty­kał, może dla­tego, że do­ra­stał w Shir­ley Falls, czter­dzie­ści pięć mi­nut drogi stąd; wró­cił do Ma­ine pra­wie pięt­na­ście lat temu, kiedy oże­nił się z Mar­ga­ret. Od czasu do czasu brał ja­kieś sprawy karne w Shir­ley Falls i wie­dziano, że pro­wa­dzi tam biuro, choć wła­ści­wie już wy­co­fał się z za­wodu. Po­nadto – lu­dzie o tym szep­tali – w dzie­ciń­stwie prze­żył tra­ge­dię. Ba­wił się dźwi­gnią zmiany bie­gów w ro­dzin­nym sa­mo­cho­dzie, który sto­czył się po zbo­czu z pod­jazdu Bur­ges­sów i miesz­kańcy mia­steczka uznali, że to ten sa­mo­chód – a co za tym idzie, Bob – za­bił ojca, który wła­śnie wyj­mo­wał li­sty ze skrzynki pocz­to­wej.

Olive Kit­te­ridge, ma­jąca dzie­więć­dzie­siąt lat i miesz­ka­jąca na osie­dlu dla osób star­szych o na­zwie Ma­ple Tree Apart­ments, wie­działa o tym i za­wsze lu­biła Boba Bur­gessa; uwa­żała, że jest w nim ci­chy smu­tek, za­pewne z po­wodu tego wcze­śnie do­zna­nego nie­szczę­ścia. Olive nie prze­pa­dała za jego żoną Mar­ga­ret, a to dla­tego, że Mar­ga­ret była pa­storką, a Olive nie lu­biła du­chow­nych – z wy­jąt­kiem Co­okego, który udzie­lił jej ślubu z pierw­szym mę­żem, Hen­rym. Wspa­niały czło­wiek ten wie­lebny Da­niel Co­oke. Henry Kit­te­ridge też był wspa­nia­łym czło­wie­kiem.

Pan­de­mia była trud­nym okre­sem dla Olive – trud­nym do znie­sie­nia dla każ­dego – lecz Olive go zno­siła, dzień po dniu, w swoim ma­łym miesz­ka­niu na tym osie­dlu, gdy jed­nak za­bro­niono miesz­kań­com spo­ży­wać po­siłki w ja­dalni i za­częto im je przy­no­sić, po­my­ślała, że cał­kiem zwa­riuje. Ale pod ko­niec pierw­szego roku, po przy­ję­ciu szcze­pionki i dawki przy­po­mi­na­ją­cej, mo­gła tro­chę czę­ściej wy­cho­dzić, ktoś pod­wo­ził ją do mia­sta albo za­bie­rał nad rzekę. Praw­dziwy pro­blem po­le­gał jed­nak na tym, że w cza­sie pan­de­mii naj­lep­sza przy­ja­ciółka Olive, Isa­belle Go­odrow, która miesz­kała dwa domy da­lej, nie­szczę­śli­wie upa­dła i – na do­miar złego – prze­nie­siono ją „za most” do domu opieki na osie­dlu. Olive od­wie­dzała Isa­belle co­dzien­nie i czy­tała jej ga­zetę od de­ski do de­ski. Ale było to trudne, i wcze­śniej, i te­raz.

Na krańcu cy­pla Crosby, wy­soko na kli­fie nad fa­lu­jącą (prze­waż­nie) to­nią Atlan­tyku, miesz­kała Lucy Bar­ton, która przy­je­chała z by­łym mę­żem Wil­lia­mem dwa lata wcze­śniej, ucie­ka­jąc z No­wego Jorku w trak­cie pan­de­mii, i w końcu oby­dwoje zo­stali w mia­steczku. Bu­dziło to sprzeczne uczu­cia, czę­ściowo z po­wodu wro­dzo­nej po­wścią­gli­wo­ści w sto­sunku do no­wo­jor­czy­ków, lecz także dla­tego, że ze względu na ta­kie osoby jak Lucy Bar­ton, która po­sta­no­wiła tu zo­stać, ceny do­mów pod­sko­czyły do nie­bo­tycz­nego po­ziomu i miesz­kańcy Ma­ine, ma­jący na­dzieję, że wpro­wa­dzą się do ład­niej­szego domu, prze­ko­ny­wali się te­raz, że ich na to nie stać. Lucy do­ra­stała w ma­łym mia­steczku w Il­li­nois, lecz całe do­ro­słe ży­cie spę­dziła w No­wym Jorku i ni­gdy, na­wet jako let­niczka, nie przy­jeż­dżała do Ma­ine, do­póki nie spro­wa­dziła się tu­taj ze swoim by­łym mę­żem. Była też po­wie­ścio­pi­sarką, a to wy­wo­ły­wało różne re­ak­cje: więk­szość lu­dzi wo­la­łaby, żeby wró­ciła do No­wego Jorku, ale nikt nie po­wie­dział o niej złego słowa i po­mi­ja­jąc spa­cery nad rzeką z przy­ja­cie­lem, Bo­bem Bur­ges­sem, rzadko ją wi­dy­wano. Choć za­uwa­żono, że od czasu do czasu wcho­dzi tyl­nymi drzwiami do ma­łego ga­bi­netu, który wy­na­jęła nad księ­gar­nią.

W więk­szo­ści wi­tryn skle­po­wych przy Main Street wi­siały wy­wieszki z tek­stami „PO­TRZEBNA PO­MOC” albo „ZA­TRUD­NIMY OD ZA­RAZ”, a na wy­brzeżu kilka re­stau­ra­cji mu­siało się za­mknąć, po­nie­waż nie mo­gły zna­leźć pra­cow­ni­ków. Co po­szło nie tak? Wy­su­wano różne teo­rie, ale na­leży uczci­wie po­wie­dzieć, że więk­szość miesz­kań­ców Crosby tego nie wie­działa. Wie­dzieli tylko, że świat nie jest już taki jak kie­dyś. A miesz­kańcy Crosby prze­waż­nie byli sta­rzy albo się sta­rzeli, po­nie­waż tak to jest od lat z po­pu­la­cją stanu Ma­ine. Nie­któ­rzy twier­dzili, że wła­śnie na tym po­lega pro­blem: nie ma mło­dych, któ­rzy pod­ję­liby się tej pracy. Inni ar­gu­men­to­wali, że brak rąk do pracy do­tyka nie tylko Ma­ine, ale ca­łego kraju; snuto do­my­sły, że jest kry­zys opio­idowy i że nie można za­trud­nić lu­dzi, bo nie prze­cho­dzą po­myśl­nie te­stów na obec­ność nar­ko­ty­ków. Inni zaś uwa­żali, że winne jest młode po­ko­le­nie, na przy­kład szes­na­sto­letni wnuk Mal­colma Mo­ody’ego przy­je­chał w od­wie­dziny na trzy dni i bez prze­rwy grał w gry wi­deo na swoim iPho­nie. Co można na to po­ra­dzić?

Nic.

A po­tem w paź­dzier­niku li­ście wy­bu­chły ko­lo­rami, za­le­wa­jąc świat zło­ci­sto­ścią. Świe­ciło słońce, żółte li­ście fru­wały wszę­dzie i był to piękny wi­dok. Dni stały się chłodne, a w nocy pa­dał deszcz, lecz rano znowu wscho­dziło słońce i całe błysz­czące piękno na­tury gro­ma­dziło się wo­kół Crosby. Chmury wi­szące ni­sko na nie­bie na­gle prze­sła­niały słońce, a po­tem rów­nie nie­ocze­ki­wa­nie się roz­stę­po­wały i było tak, jakby ktoś za­pa­lił świa­tło; niebo po­now­nie sta­wało się błę­kitne i ja­sne, a żół­to­po­ma­rań­czowe li­ście ci­cho opa­dały na zie­mię.

*

Pew­nego paź­dzier­ni­ko­wego dnia jedna myśl za­wład­nęła Olive Kit­te­ridge, ale za­sta­na­wiała się pra­wie ty­dzień, nim za­dzwo­niła do Boba Bur­gessa.

– Mam hi­sto­rię do opo­wie­dze­nia tej pi­sarce, Lucy Bar­ton. Na­kłoń ją, żeby mnie od­wie­dziła.

O tej hi­sto­rii Olive roz­my­ślała co­raz czę­ściej i uznała – jak to się czę­sto lu­dziom zda­rza – że je­śli opo­wie ją pi­sarce, może kie­dyś zo­sta­nie to wy­ko­rzy­stane w książce. Nie wie­działa, czy Lucy jest sławną pi­sarką, czy nie­zbyt sławną, ale do­szła do wnio­sku, że nie ma to zna­cze­nia. W bi­blio­tece za­wsze była długa ko­lejka ocze­ku­ją­cych na książki Lucy, więc Olive za­mó­wiła je w księ­garni, prze­czy­tała każdą od de­ski do de­ski i po­my­ślała, że tej ca­łej Lucy mo­głaby się spodo­bać – i mo­głaby ją na­wet wy­ko­rzy­stać – hi­sto­ria, którą miała do opo­wie­dze­nia.

A za­tem owego je­sien­nego dnia żółte li­ście drzewa wi­docz­nego przez wiel­kie, oszklone tylne drzwi opa­dały z sze­le­stem na zie­mię, gdy Olive cze­kała na przy­by­cie Lucy Bar­ton. Sie­dząc w fo­telu z bocz­nymi opar­ciami na głowę, pa­trzyła na trzy si­korki przy karm­niku: dwie duże i jedną małą. Kiedy się po­chy­liła, do­strze­gła wie­wiórkę. Mocno za­bęb­niła knyk­ciami w okno i wie­wiórka umknęła. „Ha”, po­wie­działa Olive, od­chy­la­jąc się z po­wro­tem na opar­cie fo­tela. Nie zno­siła wie­wió­rek. Zja­dały jej kwiaty i cią­gle pło­szyły ptaki.

Zna­la­zła oku­lary na sto­liku obok, się­gnęła po duży bez­prze­wo­dowy te­le­fon, rów­nież le­żący na sto­liku, i wy­brała na nim nu­mer.

– Isa­belle – ode­zwała się. – Nie mogę cię dziś rano od­wie­dzić. Ocze­kuję go­ścia. Opo­wiem ci o tym po po­łu­dniu, kiedy przyjdę. Na ra­zie. – Olive roz­łą­czyła się i ro­zej­rzała po nie­wiel­kim miesz­ka­niu.

Pró­bo­wała spoj­rzeć na nie oczami pi­sarki i uznała, że wszystko jest w po­rządku. Było w nim czy­sto i nie za­gra­cały go pa­skudne szpar­gały, jak to bywa w do­mach wielu star­szych osób, gdzie na bla­tach stoją nie­zli­czone fo­to­gra­fie wnu­cząt i tym po­dobne głup­stwa. Olive miała czworo wnu­cząt, ale w sy­pialni tylko nie­duże zdję­cie jed­nego z nich, Ma­łego Henry’ego, który nie był już taki mały. A na kre­den­sie w sa­lo­nie trzy­mała dużą fo­to­gra­fię pierw­szego męża, Henry’ego, i to było tyle. Po­pa­trzyła te­raz na zdję­cie i po­wie­działa:

– Cóż, Henry, zo­ba­czymy, czy jest wraż­liwa.

Za pięć dzie­siąta roz­le­gło się lek­kie pu­ka­nie do drzwi wy­cho­dzą­cych na ko­ry­tarz i Olive za­wo­łała:

– Pro­szę wejść!

Próg prze­kro­czyła ni­ska ko­bieta, która wy­da­wała się po­tulna i onie­śmie­lona. Olive nie zno­siła lu­dzi po­tul­nych i nie­śmia­łych.

– Prze­pra­szam, że przy­szłam wcze­śniej – ode­zwała się ko­bieta. – Za­wsze przy­cho­dzę za wcze­śnie, nic na to nie po­ra­dzę.

– W po­rządku. Nie cier­pię spóź­nial­skich. Pro­szę usiąść – po­le­ciła Olive, wska­zu­jąc ru­chem głowy nie­wielką sofę przy ścia­nie na­prze­ciw.

Lucy Bar­ton we­szła i usia­dła. Miała na so­bie się­ga­jący ko­lan płaszcz w nie­bie­sko-czarną kratę i dżinsy, zbyt ob­ci­słe, zda­niem Olive, jak na jej wiek. Lucy miała sześć­dzie­siąt sześć lat, Olive to spraw­dziła.

Sofa była twarda, Olive wie­działa o tym, ale ta ko­bieta – przez to, jak na niej sie­działa – spra­wiła, że me­bel wy­da­wał się jesz­cze tward­szy. I miała na no­gach coś prze­dziw­nego: buty z dłu­gimi, sze­ro­kimi, srebr­nymi su­wa­kami z przodu. Olive wi­działa jej drobne kostki i wsu­nięte do bu­tów wą­skie spodnie.

– Pro­szę zdjąć płaszcz – za­pro­po­no­wała.

– Nie, dzię­kuję. Ła­two mar­znę.

Olive prze­wró­ciła oczami.

– Nie po­wie­dzia­ła­bym, że tu­taj jest zimno.

Roz­cza­ro­wała się co do tej osoby. W po­koju za­pa­no­wała ci­sza i Olive po­zwo­liła jej się roz­go­ścić. Wresz­cie Lucy prze­mó­wiła:

– Miło mi pa­nią po­znać.

– Aha – tylko tyle od­po­wie­działa Olive, ko­ły­sząc stopą w przód i w tył. Było coś dziw­nego w tej ko­bie­cie. Nie no­siła oku­la­rów i nie miała ma­łych oczu, ale na jej twa­rzy ry­so­wał się wy­raz lek­kiego oszo­ło­mie­nia. – Co ty wła­ści­wie masz na no­gach? – za­py­tała Olive.

Lucy po­pa­trzyła w dół i unio­sła stopy.

– Och, to są śnie­gowce. Ze­szłego lata po­je­cha­li­śmy do Roc­kland i tra­fi­łam na nie w skle­pie.

Roc­kland. Pie­nią­dze. „Ja­sna sprawa”, po­my­ślała Olive i stwier­dziła:

– Nie ma śniegu, nie wiem, po co ci śnie­gowce.

Ko­bieta na długą chwilę za­mknęła oczy, a gdy je otwo­rzyła, nie pa­trzyła na Olive.

– Po­dobno przy­je­cha­łaś do na­szego mia­steczka na stałe – za­gad­nęła Olive.

– Kto tak po­wie­dział? – Lucy za­dała to py­ta­nie, jakby na­prawdę chciała po­znać od­po­wiedź, i na­dal wy­glą­dała na lekko oszo­ło­mioną.

– Bob Bur­gess.

I wów­czas jej twarz się zmie­niła: na chwilę stała się ła­godna, od­prę­żona.

– No tak – skon­sta­to­wała.

Olive za­czerp­nęła tchu i za­częła.

– A za­tem, Lucy, jak ci się po­doba na­sze małe Crosby?

– To spora od­miana – od­parła ko­bieta.

– No cóż, to nie Nowy Jork, je­śli o to ci cho­dzi.

Lucy ro­zej­rzała się po po­koju, a po­tem po­wie­działa:

– Chyba wła­śnie o to.

Olive na­dal ją ob­ser­wo­wała. Przez kilka chwil sły­chać było tylko ty­ka­nie ze­gara sto­ją­cego i ci­che brzę­cze­nie lo­dówki we wnęce ku­chen­nej.

– Mó­wiła pani Bo­bowi, że ma dla mnie hi­sto­rię – przy­po­mniała py­ta­ją­cym to­nem Lucy. Zsu­nęła nieco płaszcz, od­kry­wa­jąc plecy, i Olive do­strze­gła czarny golf. Chuda. To stwo­rze­nie było chude. Ale jej oczy wpa­try­wały się te­raz prze­ni­kli­wie w Olive.

Olive lekko mach­nęła ręką w stronę sterty ksią­żek na pó­łeczce pod sto­li­kiem obok.

– Prze­czy­ta­łam wszyst­kie twoje książki.

Nie wy­da­wało się, by Lucy Bar­ton miała na to od­po­wiedź, choć jej wzrok prze­lot­nie spo­czął na wska­za­nej półce.

– Uwa­żam – oznaj­miła Olive – że twoje wspo­mnie­nia brzmią tro­chę jak uża­la­nie się nad sobą. Nie ty jedna do­ra­sta­łaś w bie­dzie.

Znowu nie wy­da­wało się, by Lucy miała na to ja­kąś od­po­wiedź.

– A jak się czuje twój były mąż, Wil­liam, gdy o nim pi­szesz? – za­py­tała Olive. – Cie­kawi mnie to.

Lucy wzru­szyła lekko ra­mio­nami.

– Nie ma z tym pro­blemu. Wie, że je­stem pi­sarką.

– Ro­zu­miem. No tak – po­wie­działa Olive i do­dała: – A te­raz wró­ci­łaś do niego. Znowu je­ste­ście ra­zem. Ale bez ślubu.

– Zga­dza się.

– W mia­steczku Crosby, w sta­nie Ma­ine.

– Otóż to.

Po­now­nie za­pa­dła ci­sza. Po­tem Olive po­wie­działa:

– Ani tro­chę nie przy­po­mi­nasz sie­bie ze zdję­cia na okład­kach ksią­żek.

– Wiem – przy­znała Lucy z pro­stotą i znowu wzru­szyła ra­mio­nami.

– Dla­czego? – do­cie­kała Olive.

– Bo zro­bił je za­wo­dowy fo­to­graf. A także dla­tego, że nie mam już blond wło­sów. Zdję­cie po­wstało lata temu. – Lucy prze­cze­sała dło­nią się­ga­jące pod­bródka ja­sno­brą­zowe włosy.

– Na zdję­ciu były zbyt ja­sne – za­uwa­żyła Olive.

Na­gły uko­śny pro­mień sło­necz­nego świa­tła wpadł przez okno i od­bił się na drew­nia­nej pod­ło­dze. Ze­gar sto­jący w ką­cie na­dal ty­kał. Lucy się­gnęła do tyłu, zdjęła płaszcz i po­ło­żyła go na so­fie obok sie­bie.

– To mój mąż – wy­ja­śniła Olive, wska­zu­jąc dużą fo­to­gra­fię na kre­den­sie. – Pierw­szy mąż, Henry. Wspa­niały czło­wiek.

– Wy­gląda na sym­pa­tycz­nego – po­wie­działa Lucy. – Pro­szę opo­wie­dzieć mi tę hi­sto­rię. Bob mó­wił, że jest pewna hi­sto­ria, którą chcia­łaby pani mi opo­wie­dzieć. – Po­wie­działa to ła­god­nym to­nem. – Chęt­nie po­słu­cham, na­prawdę.

– Bob Bur­gess to po­rządny czło­wiek. Za­wsze go lu­bi­łam – stwier­dziła Olive.

Twarz Lucy lekko się za­ró­żo­wiła – tak się wy­da­wało Olive.

– Bob jest naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, ja­kiego zna­la­złam w tym mia­steczku. Być może naj­lep­szym, ja­kiego mia­łam. – Mó­wiąc to, Lucy spu­ściła oczy. Ale po chwili pod­nio­sła wzrok i po­wtó­rzyła: – Pro­szę opo­wie­dzieć mi tę hi­sto­rię.

Olive lekko się od­prę­żyła i od­parła:

– Do­brze, ale te­raz nie wiem, czy jest tego warta.

– I tak pro­szę ją opo­wie­dzieć – za­chę­ciła Lucy.

*

Hi­sto­ria przed­sta­wiała się na­stę­pu­jąco: matka Olive była córką far­mera z ma­łej mie­ściny w Ma­ine, o na­zwie West An­nett, około go­dziny drogi od Crosby. Swoją drogą, Olive nie prze­pa­dała za matką. Ale to praw­do­po­dob­nie nie miało zna­cze­nia.

– Dla­czego pani jej nie lu­biła? – spy­tała Lucy, a Olive za­sta­no­wiła się i od­parła:

– Pew­nie dla­tego, że ona nie lu­biła mnie.

Lucy ski­nęła głową.

– Mia­łam pięć lat, gdy uro­dziła się moja młod­sza sio­stra, i przy­po­mina mi się... nie wia­domo, czy to praw­dziwe wspo­mnie­nie... jak wcze­śniej spy­ta­łam, dla­czego nie mam żad­nych braci ani sióstr, a matka spoj­rzała na mnie i po­wie­działa: „Po to­bie? Nie od­wa­ży­li­by­śmy się na ko­lejne dziecko”. Po­tem jed­nak się od­wa­żyli.

– Dla­czego tak po­wie­działa? Co było z pa­nią nie w po­rządku w dzie­ciń­stwie? – spy­tała Lucy.

– No cóż, przede wszyst­kim nie lu­bi­łam przy­tu­la­nia, więc matka po pro­stu po­ko­chała Isę, która się do niej tu­liła. Matka prze­pa­dała za przy­tu­la­niem, a ja naj­wy­raź­niej nie.

– Isa? To pani sio­stra? Bar­dzo ładne imię. No do­brze, pro­szę mó­wić da­lej. – Lucy zdjęła z dżin­sów ja­kiś pa­proch.

A za­tem matka Olive...

– Jak miała na imię? – prze­rwała Lucy, spo­glą­da­jąc na Olive, a ona od­parła, że Sara. – Z „h” na końcu? – za­py­tała Lucy, a Olive po­krę­ciła głową. Bez „h”. Sara miała jed­nego brata i przez całe ży­cie była mu od­dana, choć oka­zał się kom­plet­nie stuk­nięty.

– My­ślę, że ni­gdy nie wy­kształ­ciły mu się ją­dra – stwier­dziła Olive. – Nie uro­sła mu broda, miał wy­soki głos i był bar­dzo dzi­waczną osobą; aha: oże­nił się z ko­bietą o imie­niu Ar­dele, która też była stuk­nięta, ni­gdy nie mieli dzieci, ale tak czy ina­czej matka po­zo­stała od­dana bratu i na­wet zmarła w domu Ar­dele.

A za­tem Sara wy­cho­wała się na ma­łej far­mie w mia­steczku West An­nett. Była bar­dzo ni­ską, po­godną osobą i na do­da­tek ładną.

– Ja ni­gdy nie by­łam ładna – do­dała Olive.

Lucy po pro­stu sie­działa, pa­trząc na nią, i Olive mu­siała od­wró­cić wzrok i wyj­rzeć przez okno.

– Pro­szę mó­wić da­lej – po­wie­działa ci­cho Lucy.

Olive po­pa­trzyła w dół na swój brzuch, ster­czący jak piłka do ko­szy­kówki, na­cią­gnęła na niego połę ża­kietu i pod­jęła opo­wieść.

– Matka chciała być na­uczy­cielką, po­szła więc do Gor­ham Nor­mal School, czyli szkoły pe­da­go­gicz­nej. Tak na­zy­wano wtedy szkoły, które przy­go­to­wy­wały do za­wodu na­uczy­ciel­skiego. To było gdzieś w dru­giej po­ło­wie lat dwu­dzie­stych – do­dała.

Pod ko­niec pierw­szego roku na­uki matka Olive zna­la­zła pracę jako kel­nerka w ośrodku wy­po­czyn­ko­wym nieco da­lej na wy­brzeżu i miesz­kała tam, gdy pra­co­wała. I za­ko­chała się w synu wła­ści­cielki ośrodka.

– Słu­chasz? – za­py­tała Olive.

Lucy po­twier­dziła.

– Pie­nią­dze. Jego matka miała pie­nią­dze, po­cho­dziła z za­moż­nej ro­dziny. Nie wia­domo, co stało się z oj­cem... Zmarł, jak są­dzę.

Ale cho­dziło głów­nie o to, że matka Olive, Sara, na­prawdę za­ko­chała się w tym chło­paku, który na­zy­wał się Ste­phen Tur­ner. I z tego, co wie­działa Olive, on od­wza­jem­niał jej uczu­cia.

Matka Ste­phena była też wła­ści­cielką ku­rortu na Flo­ry­dzie, dla­tego choć Sara wró­ciła do szkoły, na­gle zre­zy­gno­wała pod ko­niec pierw­szego se­me­stru i wy­je­chała na Flo­rydę pra­co­wać u tej ko­biety, pani Tur­ner.

– Matka pani o tym opo­wie­działa? – spy­tała Lucy.

– Tak.

– I co da­lej?

– A za­nim wró­ciła do Ma­ine...

– Czy ten chło­pak był na Flo­ry­dzie? – wtrą­ciła Lucy, a Olive od­parła, że tak, Ste­phen też tam był. Ale kiedy Sara wró­ciła, nie byli już ze Ste­phe­nem parą. Pani Tur­ner uznała, że Sara nie jest od­po­wied­nią par­tią dla jej syna, więc na Flo­ry­dzie roz­biła ich zwią­zek. Ste­phen miał zo­stać le­ka­rzem, co ozna­czało, że Sara, po­cho­dząca z ubo­giej ma­łej farmy, po pro­stu nie jest dla niego dość do­bra.

– Chwi­leczkę. Usły­szała pani to wszystko od matki? – za­py­tała Lucy, po­chy­la­jąc się lekko do przodu.

– Ano tak. Matka opo­wie­działa mi o tym, kiedy by­łam bar­dzo młoda, mia­łam około dwu­na­stu lat, nie pa­mię­tam do­kład­nie ile, ale mi to opo­wie­działa. Tylko raz. Nie przy­po­mi­nam so­bie, by kie­dy­kol­wiek jesz­cze o tym wspo­mniała.

– Pro­szę mó­wić da­lej – za­chę­ciła Lucy.

Sara wró­ciła do szkoły pe­da­go­gicz­nej w Ma­ine, a trzy mie­siące póź­niej spo­tkała na wiej­skiej za­ba­wie ojca Olive.

– Tkwił na końcu ławki, bo nie po­tra­fił na­wią­zy­wać kon­tak­tów to­wa­rzy­skich, więc przy­siadł z brzegu i matka za­ga­dała do niego, a dwa mie­siące póź­niej się po­brali.

Matka Olive zo­stała na­uczy­cielką. Pierw­sza szkoła, w któ­rej pra­co­wała, miała tylko jedną izbę, a oj­ciec Olive, który nie ukoń­czył li­ceum, za­trud­nił się w fa­bryce kon­serw. Stra­cił pracę pod­czas Wiel­kiego Kry­zysu i nie był w sta­nie pła­cić za za­kupy.

Olive przy­po­mi­nała so­bie, jak po­szła z oj­cem do ma­łego skle­piku spo­żyw­czego, a wła­ści­ciel od­mó­wił sprze­da­nia im je­dze­nia na kre­dyt. Pa­mię­tała, że wy­cho­dząc ze skle­piku, oj­ciec miał łzy w oczach.

Umil­kła i znowu po­pa­trzyła w okno. Wresz­cie pod­jęła:

– To nie­zu­peł­nie na­leży do hi­sto­rii, którą chcia­łam ci opo­wie­dzieć, ale chcę za­zna­czyć jedno. Mój oj­ciec był wy­jąt­ko­wym czło­wie­kiem.

– Pod ja­kim wzglę­dem? – spy­tała Lucy.

– Pod każ­dym – od­parła Olive.

– Ro­zu­miem – po­wie­działa Lucy.

Olive od­wró­ciła się do okna.

– Był ma­ło­mówny. Do­ra­stał w okrop­nych wa­run­kach. Oj­ciec go bił i pró­bo­wał bić też młod­sze dzieci, ale mój oj­ciec za­wsze in­ter­we­nio­wał i do­sta­wał la­nie za te młod­sze dzie­ciaki.

Lucy mil­czała. Po pro­stu sie­działa i ob­ser­wo­wała Olive, płaszcz wciąż le­żał obok niej na so­fie, ręce zło­żyła na ko­la­nach.

– Gdy mój oj­ciec miał pięć­dzie­siąt sie­dem lat, wziął strzelbę i się za­strze­lił. – Olive po­wie­działa to, pa­trząc na Lucy.

– Gdzie? – za­py­tała ci­cho Lucy. – Gdzie to zro­bił?

– W kuchni. Był w kuchni, gdy matka wró­ciła po lek­cjach. Mózg roz­pry­snął się po ca­łym su­fi­cie.

– Och! – szep­nęła Lucy.

– Ale to nie jest czę­ścią tej hi­sto­rii.

– Pro­szę ją opo­wie­dzieć – po­pro­siła Lucy. – Nie wiemy, czy to do niej na­leży, czy nie.

Olive była za­sko­czona, ale kon­ty­nu­owała wą­tek.

– A więc gdy moja matka zmarła, trzy lata po śmierci ojca...

– Na co umarła? – prze­rwała Lucy.

– Guz mó­zgu. – Olive zmie­rzyła po­kój szyb­kim spoj­rze­niem zmru­żo­nych oczu i do­dała w za­du­mie: – Wy­daje mi się to w pew­nym sen­sie in­te­re­su­jące, po­nie­waż le­karz po­wie­dział jej, że mo­gła mieć tego guza od lat, ale roz­pacz po śmierci mo­jego ojca... to sa­mo­bój­stwo... chyba po­bu­dziły jego roz­rost. Za­wsze wy­da­wało mi się to cie­kawe.

– Istot­nie jest cie­kawe – przy­znała Lucy. Usa­do­wiła się wy­god­niej na so­fie. – Wie pani, zna­łam ko­bietę, która miała dwoje naj­bar­dziej uro­czych dzieci pod słoń­cem, były małe, a jej mąż zo­stał słyn­nym pi­sa­rzem, pe­wien uni­wer­sy­tet za­pro­sił go na se­mestr, on zaś po dość krót­kim cza­sie zwią­zał się z inną ko­bietą, a jego żona do­stała guza mó­zgu i umarła, za­nim mi­nął rok. Za­wsze się za­sta­na­wia­łam, czy miało to ja­kiś zwią­zek.

– Cho­ler­cia – sko­men­to­wała Olive. – Co się stało z mę­żem?

– Zo­stał sam i po pew­nym cza­sie nie był już taki sławny.

– To do­brze – orze­kła Olive, a Lucy wolno po­krę­ciła głową i stwier­dziła:

– Nie, to było na­prawdę smutne.

Olive prze­wró­ciła oczami.

– Wróćmy do pani hi­sto­rii – za­pro­po­no­wała Lucy. – A za­tem pani matka umarła. W domu Ar­dele – do­dała i to, że Lucy Bar­ton za­pa­mię­tała ten szcze­gół, ura­do­wało Olive.

– Tak, umarła w domu Ar­dele, a w jej to­rebce... – Olive lekko po­pra­wiła się w fo­telu. – W to­rebce, gdy ją prze­szu­ka­łam, zna­la­złam wy­strzę­piony stary wy­ci­nek pra­sowy. Nie w port­mo­netce, ale wsu­nięty do za­pi­na­nej na su­wak we­wnętrz­nej kie­szonki. Wy­ci­nek z ga­zety. W tam­tych cza­sach, kiedy do mia­steczka przy­jeż­dżał ktoś ma­jący tak zwane zna­cze­nie, po­ja­wiały się w ga­ze­cie nie­mą­dre krót­kie ar­ty­kuły na ten te­mat. I ten wy­ci­nek no­sił datę z cza­sów, gdy matka była od sied­miu lat za­mężna i miała już dwie córki. Oto on.

Krótki ar­ty­kuł z „Shir­ley Falls Jo­ur­nal” – ze zdję­ciem – gło­sił, że dok­tor Ste­phen Tur­ner – syn Ta­kiej-a-Ta­kiej i zmar­łego Ta­kiego-a-Ta­kiego pana Tur­nera – jego żona Ruth oraz córki przy­je­chali do mia­steczka. Ste­phen Tur­ner był le­ka­rzem w Bo­sto­nie, a jego żona córką ja­kie­goś snoba z bo­stoń­skiego śro­do­wi­ska i mieli dwie małe có­reczki, które także po­ja­wiły się na fo­to­gra­fii.

Imiona dziew­czy­nek brzmiały Olive i Isa.

Olive cze­kała.

Po­tem Lucy ode­zwała się:

– O mój Boże.

A Olive ski­nęła głową. Lucy za­częła stu­kać ko­la­nem o ko­lano i ro­zej­rzała się po po­koju, kła­dąc ręce na so­fie.

– O mój Boże – po­wtó­rzyła, tym ra­zem pa­trząc na Olive, która znowu lekko kiw­nęła głową.

– No wła­śnie – po­wie­działa.

– A za­tem pani matka prze­cho­wy­wała ten wy­ci­nek przez całe ży­cie.

– Tak.

– A jego dzieci no­siły ta­kie same imiona jak pani i pani sio­stra.

– Zga­dza się.

Lucy po­woli po­krę­ciła głową.

– Czyli pani matka i Ste­phen Tur­ner mu­sieli roz­ma­wiać o imio­nach, które nada­dzą dzie­ciom.

– Cóż, za­sta­na­wia­łam się nad tym – przy­znała Olive.

– Rze­czy­wi­ście mu­siała się pani za­sta­na­wiać. – Lucy prze­su­nęła się do przodu. – To nie mógł być przy­pa­dek, imiona są wy­jąt­kowe. – Jedna z jej dłoni się po­ru­szyła, gdy Lucy do­dała po­woli, z nutą zdzi­wie­nia: – Roz­ma­wiali o imio­nach dla swo­ich dzieci. Oczy­wi­ście Ruth, żona tego męż­czy­zny, nie miała o tym po­ję­cia. Żadna ko­bieta nie da­łaby dzie­ciom ta­kich sa­mych imion, ja­kie jej mąż wy­brał ze swoją po­przed­nią dziew­czyną.

– No cóż, tak so­bie wła­śnie po­my­śla­łam...

Lucy mó­wiła da­lej:

– Czyli pani matka i dok­tor Ste­phen Tur­ner przez całe swoje ży­cie mał­żeń­skie nie skon­tak­to­wali się ze sobą?

– Nie, nie wy­daje mi się. Nie są­dzę, by to było czę­ścią tej hi­sto­rii.

Lucy kiw­nęła głową.

– Za­pewne nie.

Od­chy­liła się na opar­cie i po­pa­trzyła przed sie­bie, a po­tem spoj­rzała w dół, na swoje dło­nie, i gdy w końcu znowu zwró­ciła oczy na Olive, były mocno za­czer­wie­nione. A po­tem po­pły­nęły z nich łzy. Łzy!

– My­śla­łam, że ni­gdy nie pła­czesz. Czy nie tak pi­sa­łaś w swo­ich wspo­mnie­niach? – spy­tała Olive.

– Wy­daje mi się, że na­pi­sa­łam, że trudno mi się roz­pła­kać. – Lucy prze­szu­ki­wała kie­szeń płasz­cza.

– Są tam. – Olive wska­zała sto­lik po dru­giej stro­nie sofy, a Lucy wstała, wzięła chu­s­teczkę i przy­sia­dła z po­wro­tem.

– Wła­ści­wie dla­czego pła­czesz z tego po­wodu? – Olive na­prawdę chciała to wie­dzieć.

– Po­nie­waż to taka smutna hi­sto­ria!

– Ale jest cie­kawa. Przy­naj­mniej dla mnie.

– Pani Kit­te­ridge, to na­prawdę smutna hi­sto­ria.

Olive znowu spoj­rzała w okno.

– Tak, chyba tak.

– Jest smutna, po­nie­waż pani matka i ten Ste­phen... oni na­prawdę się ko­chali. Byli mło­dzi i głę­boko za­ko­chani... Roz­ma­wiali o imio­nach dla swo­ich dzieci... I jego matka ich roz­dzie­liła, a oni ni­gdy o so­bie nie za­po­mnieli. To­też w trak­cie mał­żeń­stwa z pani oj­cem, ile­kroć on zro­bił coś, co jej się nie po­do­bało, pani matka my­ślała o Ste­phe­nie i o tym, jak wspa­niale by się za­cho­wał w da­nych oko­licz­no­ściach. A je­śli cho­dzi o żonę Ste­phena, tę Ruth... pew­nie było tak samo. Za każ­dym ra­zem, gdy go roz­cza­ro­wała, on my­ślał o swo­jej ślicz­nej, we­so­łej Sa­rze i o wspól­nym ży­ciu, które mo­gliby wieść. A za­tem wszy­scy czworo spę­dzili całe ży­cie z du­chami to­wa­rzy­szą­cymi im, gdzie­kol­wiek byli. I to wła­śnie jest smutne. Smutne dla wszyst­kich, ale zwłasz­cza dla pani ojca i Ruth, któ­rzy na­wet nie wie­dzieli, że miesz­kają z du­chami.

Lucy już nie pła­kała. Ale wy­tarła nos chu­s­teczką.

– Moi ro­dzice nie byli szczę­śli­wym mał­żeń­stwem – po­wie­działa Olive. – Oj­ciec pró­bo­wał za­do­wo­lić matkę, ale jej nie dało się za­do­wo­lić. Pod­czas Wiel­kiego Kry­zysu co ty­dzień za­wo­ził ją do pracy i przy­wo­ził z po­wro­tem, uczyła trzy mia­steczka da­lej, i to on zaj­mo­wał się nami, kiedy by­ły­śmy małe, przy­wo­ził matkę do domu swoją zde­ze­lo­waną pół­cię­ża­rówką, która cią­gle się psuła, każ­dego piąt­ko­wego po­po­łu­dnia, a pew­nego razu za­trzy­mał się i ze­rwał dla niej bu­kiet ma­jo­wych kwia­tów. Ale nie są­dzę, by ją to obe­szło.

Lucy sie­działa na dru­gim końcu nie­wy­god­nej sofy, wy­cią­gnąw­szy przed sie­bie szczu­płe nogi. I wtedy się wy­pro­sto­wała.

– Ja­kich ma­jo­wych kwia­tów? – za­py­tała.

– Och... – Olive ro­zej­rzała się po po­koju, a po­tem od­parła: – Są ta­kie po­lne kwiaty, które można zna­leźć w ciem­niej­szych za­kąt­kach so­sno­wych la­sów, i oj­ciec za­trzy­mał się na po­bo­czu, po­szedł do lasu i ze­rwał dla niej mały bu­kiet.

– Skąd pani wie, że pani matki to nie obe­szło? Czy oj­ciec to pani po­wie­dział?

Olive za­sta­no­wiła się nad tym.

– W mo­ich wspo­mnie­niach matka mi o tym po­wie­działa i jej głos brzmiał... hm, nie cał­kiem lek­ce­wa­żąco, ale jakby to było nie­ważne. Jakby oj­ciec mógł po­my­śleć, że to w czymś po­może, ale co mogą zdzia­łać ma­jowe kwiatki? Tak za­wsze na to pa­trzy­łam.

Lucy przy­ło­żyła dłoń do ust. Wresz­cie prze­mó­wiła:

– Czyli za sa­mo­bój­stwo ojca ob­wi­nia pani matkę?

Olive po­czuła lek­kie ukłu­cie w klatce pier­sio­wej. Pa­trzyła pro­sto przed sie­bie i przez długą chwilę nic nie mó­wiła, a po­tem po­wie­działa:

– Tak, wła­śnie ją za to wi­nię.

Po­tem spoj­rzała na Lucy, która ją ob­ser­wo­wała.

– I co? O czym my­ślisz? – za­py­tała Olive.

– My­ślę, że jego oj­ciec za­pewne był za to w więk­szym stop­niu od­po­wie­dzialny niż pani matka.

Olive za­sta­no­wiła się nad tym i przy­znała:

– No tak, dwóch z jego braci zmarło w ten sam spo­sób.

– Na­prawdę? Nie można więc ob­wi­niać pani matki. – Lucy wes­tchnęła głę­boko i stwier­dziła: – Ale to przy­kra hi­sto­ria. Za­cho­wać taki wy­ci­nek na całe ży­cie. – Po­krę­ciła głową. – Jezu Chry­ste. Te wszyst­kie nie­od­no­to­wane ży­cia, a lu­dzie po pro­stu je prze­ży­wają. – Po­tem po­pa­trzyła na Olive: – Prze­pra­szam za moje słowa.

– A co tam, mów, co chcesz – po­wie­działa Olive i do­dała: – No i wła­śnie to jest ta hi­sto­ria. Za­wsze chcia­łam ją ko­muś opo­wie­dzieć. Ale z nie­wia­do­mych przy­czyn ni­gdy tego nie zro­bi­łam.

Lucy za­uwa­żyła w za­my­śle­niu:

– Za­sta­na­wiam się, ile wie­lo­let­nich mał­żeństw żyje z du­chami tuż obok sie­bie.

– Henry’ego i mnie ni­gdy to nie do­ty­czyło. – Jed­nak mó­wiąc to, Olive prze­lot­nie przy­po­mniała so­bie, jak Henry po­lu­bił tę nie­mą­drą dziew­czynę, która pra­co­wała z nim przez krótki czas w ap­tece, a ją samą po­cią­gał męż­czy­zna, z któ­rym uczyła w szkole. Czyż to jed­nak nie były tylko ma­leń­kie kro­ple w mo­rzu? Nie to co hi­sto­ria, którą przed chwilą przy­wo­łała.

Po­pa­trzyła na Lucy i opo­wie­działa jej o tej przy­głu­piej dziew­czy­nie, którą prze­lot­nie po­lu­bił Henry, i o męż­czyź­nie, który przez krótki czas ją po­cią­gał.

Lucy wy­słu­chała i za­uwa­żyła:

– Tak, to nie to samo. Cie­kawa je­stem, jak długo to trwało?

– Och, nie­cały rok – od­parła Olive.

Lucy mach­nęła ręką.

– Lek­kie za­uro­cze­nia, nie­speł­nione pod­ko­chi­wa­nie się w kimś to nie to samo, co ży­cie z du­chem. – Za­brzę­czał jej te­le­fon i wy­do­była go z kie­szeni płasz­cza. Mu­siała zmru­żyć oczy i przy­su­nąć apa­rat bli­żej. – Prze­pra­szam na chwilę. To Bob. Chce wie­dzieć, czy skoń­czy­ły­śmy. Pod­wiózł mnie tu­taj z ga­bi­netu i za­mie­rza te­raz od­sta­wić z po­wro­tem.

– No cóż, przy­pusz­czam, że skoń­czy­ły­śmy – uznała Olive, choć była roz­cza­ro­wana. Chęt­nie po­ga­wę­dzi­łaby dłu­żej z tą Lucy Bar­ton.

– Pro­szę za­cze­kać, dam mu znać. – Lucy mocno zmru­żyła oczy i po­stu­kała pal­cami w te­le­fon, po czym wsu­nęła go po­now­nie do kie­szeni płasz­cza i spoj­rzała na Olive.

– Bar­dzo się cie­szę z na­szej roz­mowy – oznaj­miła Olive, a Lucy od­parła:

– Tak, było wspa­niale. – Uśmiech­nęła się i jakże to zmie­niło jej twarz! Coś ta­kiego, stała się nie­mal ślicz­notką. – Na­prawdę wspa­niale – po­wtó­rzyła Lucy.

– Cie­szę się, że przy­jaź­nisz się z Bo­bem – stwier­dziła Olive. – Do­bry przy­ja­ciel wiele zmie­nia. Mam taką przy­ja­ciółkę, Isa­belle Go­odrow...

Lucy lekko się za­ru­mie­niła.

– Jego żona, Mar­ga­ret, rów­nież jest miłą osobą – do­dała.

– Ni­gdy się do niej nie prze­ko­na­łam. Nie żeby coś było z nią nie w po­rządku. Po­mi­ja­jąc fakt, że jest pa­storką.

– Ona na­prawdę jest do­brym czło­wie­kiem – stwier­dziła Lucy i do­dała: – Wie pani, to głów­nie z po­wodu Boba... – Urwała. – Z jego po­wodu się z pa­nią spo­tka­łam.

Gdy jed­nak roz­le­gło się stu­ka­nie do drzwi i wszedł Bob Bur­gess, Olive coś do­strze­gła. Zo­ba­czyła twarz Boba i to, jak pa­trzył na Lucy. Był w niej za­ko­chany, a gdy Lucy spoj­rzała na niego z sofy, jej twarz ule­gła grun­tow­nej zmia­nie, przy­brała bar­dzo ła­godny i uszczę­śli­wiony wy­raz.

– Cześć, Bob – przy­wi­tała go Lucy.

– Jak po­szło? – za­py­tał Bob, spo­glą­da­jąc na Olive, a po­tem znowu na Lucy.

– Bar­dzo do­brze – od­parła Olive.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nałuTELL MY EVE­RY­THING
Przy­go­to­wa­nie okładki do drukuKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Pro­jekt okładkiAnna Koch­man
Ilu­stra­cja na okładceBrid­ge­man Ima­ges
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­nika Koch
Re­dak­cjaElż­bieta Wal­ter
Ko­rektaTe­resa Zie­liń­ska Ewa Tu­rek
Co­py­ri­ght © 2024 by Eli­za­beth Strout All ri­ghts re­se­rved in­c­lu­ding the ri­ght of re­pro­duc­tion in whole or in part in any form. No part of this book may be used or re­pro­du­ced in any man­ner for the pur­pose of tra­ining ar­ti­fi­cial in­tel­li­gence tech­no­lo­gies or sys­tems. This work is re­se­rved from text and data mi­ning (Ar­ticle 4(3) Di­rec­tive (EU) 2019/790). This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ran­dom Ho­use, an im­print and di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC. Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ewa Ho­ro­dy­ska, 2025 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2025
ISBN 978-83-8360-219-6
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.