43,99 zł
Bestseller „New York Timesa”– nowa powieść laureatki nagrody Pulitzera
Jesienne Maine. Lokalny adwokat Bob Burgess angażuje się w sprawę samotnika i odludka oskarżonego o zabicie matki. Zaprzyjaźnia się z cenioną pisarką Lucy Barton, która mieszka w domu nad morzem ze swoim byłym mężem Williamem. Lucy i Bob prowadzą długie rozmowy o życiu – o czym marzą, czego żałują, jak inaczej mogłoby się potoczyć. Lucy poznaje też wieloletnią mieszkankę Crosby, Olive Kitteridge, obecnie lokatorkę osiedla dla seniorów położonego na skraju miasteczka. Spędzają razem popołudnia, dzieląc się opowieściami o zapomnianych bohaterach, ludziach o „nieodnotowanych życiach”.
Pełna empatii powieść „Opowiedz mi wszystko” przypomina, że to relacje z innymi pomagają nam utrzymać się na powierzchni. Jak mawia Lucy: „Miłość pojawia się w najrozmaitszych postaciach, ale zawsze jest miłością”.
Elizabeth Strout ponownie zaprasza nas do domu: małego miasteczka, w którym jesteśmy świadkami spotkania wszystkich naszych ukochanych bohaterów jej poprzednich powieści. Ta przepiękna lektura przypomina nam, że w zwyczajnych czynach kryje się nadzwyczajna miłość.
Oprah Winfrey
Olśniewająca, poruszająca do głębi, niezwykle inteligentna.
„Guardian”
Mistrzyni opowieści; pisarskie rzemiosło najwyższej próby.
Hilary Mantel
Znakomita pisarka.
Zadie Smith
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 370
Rok wydania: 2025
Mojej najdroższej przyjaciółce i pierwszej czytelniczce od czterdziestu lat, Kathy Chamberlain, której wrażliwość sprawiła, że jestem taką pisarką, jaką jestem, i której rady przyczyniły się do opinii wyrażonych w tej książce.
I mojemu mężowi, Jimowi Tierneyowi,który daje mi wolność pisania.
A także Jimowi Howańcowi, głównemu obrońcy w Maine i hojnemu źródłu informacji.
KSIĘGA PIERWSZA
1
To historia Boba Burgessa, wysokiego, solidnie zbudowanego mężczyzny, który mieszka w miasteczku Crosby w stanie Maine i w chwili, gdy o nim mówimy, liczy sobie sześćdziesiąt pięć lat. Bob ma wielkie serce, ale nie zdaje sobie z tego sprawy; jak wielu z nas, nie zna siebie tak dobrze, jak mu się wydaje, i nigdy by nie uwierzył, że dokonał w życiu czegoś wartościowego, co warto zapisać w annałach. Ale dokonał; jak my wszyscy.
Jesień nadchodzi w Maine wcześnie.
W drugim czy trzecim tygodniu sierpnia osoba jadąca samochodem może spojrzeć w górę i dostrzec w oddali czerwieniejący czubek drzewa. Tak się złożyło, że w tym roku w Crosby pierwszym takim drzewem był duży klon przy kościele, choć nie nadeszła jeszcze połowa miesiąca. Zaczął zmieniać kolor od wschodniej strony. Wydawało się to dziwne wieloletnim mieszkańcom, ponieważ nie pamiętali, żeby to drzewo zmieniało barwy jako pierwsze. Pod koniec sierpnia cały klon nie poczerwieniał, ale stał się pomarańczowożółty, co można było zobaczyć, gdy się skręciło za róg Main Street. Potem nadszedł wrzesień, letnicy wrócili tam, skąd przyjechali, a ulicami Crosby często spacerowało zaledwie kilka osób. Ogólnie rzecz biorąc, liście nie mieniły się żywymi barwami i ludzie przypuszczali, że to z powodu braku opadów deszczu w sierpniu – i we wrześniu – którego doświadczyły.
Kilka lat wcześniej ludzie zjeżdżający do Crosby z płatnej autostrady mijaliby dealera samochodowego, pączkarnię, małą restaurację, a także obszerne, podupadłe drewniane domy, na których gankach leżały opony rowerowe, plastikowe zabawki, wieszaki i nieużywane od lat klimatyzatory. W jednym z tych budynków mieszkał mężczyzna w średnim wieku, nazywał się Ricky Davis. Był tęgi, często się upijał i widywano go, jak przechylony przez poręcz bocznego ganku, ze spuszczonymi do połowy spodniami, pokazywał swoje obfite pośladki z rowkiem i tak dalej przejeżdżającym obok, a ci, którzy wcześniej tego nie widzieli, przekręcali głowy i patrzyli ze zdziwieniem. Później jednak rada miejska przegłosowała otwarcie w tym miejscu nowego posterunku policji i dlatego nie ma już Ricky’ego Davisa ani domu, w którym mieszkał; krążyły pogłoski, że osiedlił się gdzieś niedaleko dawnego jarmarku przy osiedlu mieszkaniowym Hatfield.
W samym sercu miasteczka zobaczycie duży ceglany budynek stojący w pobliżu Main Street. Po cofnięciu zegarów w listopadzie, kiedy wcześniej zaczyna się ściemniać, nieliczni przejezdni oraz ci, którzy spacerowali chodnikiem po drugiej stronie, mogli zajrzeć w okna tego domu, żółte od zapalonych wewnątrz lamp, i obserwować Boba Burgessa oraz jego żonę Margaret Estaver gotujących razem w kuchni, dopóki nie zaciągnęli zasłon. Ludzie ich znali, choć w pewnym sensie nie w pełni uświadamiali sobie, jakie poczucie bezpieczeństwa daje im ta para mieszkająca właśnie tutaj, w samym centrum miasteczka. Margaret była pastorką kościoła unitariańskiego i miała swoich wiernych. Bob za młodu pracował przez wiele lat jako prawnik w Nowym Jorku, ale nikt mu tego nie wytykał, może dlatego, że dorastał w Shirley Falls, czterdzieści pięć minut drogi stąd; wrócił do Maine prawie piętnaście lat temu, kiedy ożenił się z Margaret. Od czasu do czasu brał jakieś sprawy karne w Shirley Falls i wiedziano, że prowadzi tam biuro, choć właściwie już wycofał się z zawodu. Ponadto – ludzie o tym szeptali – w dzieciństwie przeżył tragedię. Bawił się dźwignią zmiany biegów w rodzinnym samochodzie, który stoczył się po zboczu z podjazdu Burgessów i mieszkańcy miasteczka uznali, że to ten samochód – a co za tym idzie, Bob – zabił ojca, który właśnie wyjmował listy ze skrzynki pocztowej.
Olive Kitteridge, mająca dziewięćdziesiąt lat i mieszkająca na osiedlu dla osób starszych o nazwie Maple Tree Apartments, wiedziała o tym i zawsze lubiła Boba Burgessa; uważała, że jest w nim cichy smutek, zapewne z powodu tego wcześnie doznanego nieszczęścia. Olive nie przepadała za jego żoną Margaret, a to dlatego, że Margaret była pastorką, a Olive nie lubiła duchownych – z wyjątkiem Cookego, który udzielił jej ślubu z pierwszym mężem, Henrym. Wspaniały człowiek ten wielebny Daniel Cooke. Henry Kitteridge też był wspaniałym człowiekiem.
Pandemia była trudnym okresem dla Olive – trudnym do zniesienia dla każdego – lecz Olive go znosiła, dzień po dniu, w swoim małym mieszkaniu na tym osiedlu, gdy jednak zabroniono mieszkańcom spożywać posiłki w jadalni i zaczęto im je przynosić, pomyślała, że całkiem zwariuje. Ale pod koniec pierwszego roku, po przyjęciu szczepionki i dawki przypominającej, mogła trochę częściej wychodzić, ktoś podwoził ją do miasta albo zabierał nad rzekę. Prawdziwy problem polegał jednak na tym, że w czasie pandemii najlepsza przyjaciółka Olive, Isabelle Goodrow, która mieszkała dwa domy dalej, nieszczęśliwie upadła i – na domiar złego – przeniesiono ją „za most” do domu opieki na osiedlu. Olive odwiedzała Isabelle codziennie i czytała jej gazetę od deski do deski. Ale było to trudne, i wcześniej, i teraz.
Na krańcu cypla Crosby, wysoko na klifie nad falującą (przeważnie) tonią Atlantyku, mieszkała Lucy Barton, która przyjechała z byłym mężem Williamem dwa lata wcześniej, uciekając z Nowego Jorku w trakcie pandemii, i w końcu obydwoje zostali w miasteczku. Budziło to sprzeczne uczucia, częściowo z powodu wrodzonej powściągliwości w stosunku do nowojorczyków, lecz także dlatego, że ze względu na takie osoby jak Lucy Barton, która postanowiła tu zostać, ceny domów podskoczyły do niebotycznego poziomu i mieszkańcy Maine, mający nadzieję, że wprowadzą się do ładniejszego domu, przekonywali się teraz, że ich na to nie stać. Lucy dorastała w małym miasteczku w Illinois, lecz całe dorosłe życie spędziła w Nowym Jorku i nigdy, nawet jako letniczka, nie przyjeżdżała do Maine, dopóki nie sprowadziła się tutaj ze swoim byłym mężem. Była też powieściopisarką, a to wywoływało różne reakcje: większość ludzi wolałaby, żeby wróciła do Nowego Jorku, ale nikt nie powiedział o niej złego słowa i pomijając spacery nad rzeką z przyjacielem, Bobem Burgessem, rzadko ją widywano. Choć zauważono, że od czasu do czasu wchodzi tylnymi drzwiami do małego gabinetu, który wynajęła nad księgarnią.
W większości witryn sklepowych przy Main Street wisiały wywieszki z tekstami „POTRZEBNA POMOC” albo „ZATRUDNIMY OD ZARAZ”, a na wybrzeżu kilka restauracji musiało się zamknąć, ponieważ nie mogły znaleźć pracowników. Co poszło nie tak? Wysuwano różne teorie, ale należy uczciwie powiedzieć, że większość mieszkańców Crosby tego nie wiedziała. Wiedzieli tylko, że świat nie jest już taki jak kiedyś. A mieszkańcy Crosby przeważnie byli starzy albo się starzeli, ponieważ tak to jest od lat z populacją stanu Maine. Niektórzy twierdzili, że właśnie na tym polega problem: nie ma młodych, którzy podjęliby się tej pracy. Inni argumentowali, że brak rąk do pracy dotyka nie tylko Maine, ale całego kraju; snuto domysły, że jest kryzys opioidowy i że nie można zatrudnić ludzi, bo nie przechodzą pomyślnie testów na obecność narkotyków. Inni zaś uważali, że winne jest młode pokolenie, na przykład szesnastoletni wnuk Malcolma Moody’ego przyjechał w odwiedziny na trzy dni i bez przerwy grał w gry wideo na swoim iPhonie. Co można na to poradzić?
Nic.
A potem w październiku liście wybuchły kolorami, zalewając świat złocistością. Świeciło słońce, żółte liście fruwały wszędzie i był to piękny widok. Dni stały się chłodne, a w nocy padał deszcz, lecz rano znowu wschodziło słońce i całe błyszczące piękno natury gromadziło się wokół Crosby. Chmury wiszące nisko na niebie nagle przesłaniały słońce, a potem równie nieoczekiwanie się rozstępowały i było tak, jakby ktoś zapalił światło; niebo ponownie stawało się błękitne i jasne, a żółtopomarańczowe liście cicho opadały na ziemię.
Pewnego październikowego dnia jedna myśl zawładnęła Olive Kitteridge, ale zastanawiała się prawie tydzień, nim zadzwoniła do Boba Burgessa.
– Mam historię do opowiedzenia tej pisarce, Lucy Barton. Nakłoń ją, żeby mnie odwiedziła.
O tej historii Olive rozmyślała coraz częściej i uznała – jak to się często ludziom zdarza – że jeśli opowie ją pisarce, może kiedyś zostanie to wykorzystane w książce. Nie wiedziała, czy Lucy jest sławną pisarką, czy niezbyt sławną, ale doszła do wniosku, że nie ma to znaczenia. W bibliotece zawsze była długa kolejka oczekujących na książki Lucy, więc Olive zamówiła je w księgarni, przeczytała każdą od deski do deski i pomyślała, że tej całej Lucy mogłaby się spodobać – i mogłaby ją nawet wykorzystać – historia, którą miała do opowiedzenia.
A zatem owego jesiennego dnia żółte liście drzewa widocznego przez wielkie, oszklone tylne drzwi opadały z szelestem na ziemię, gdy Olive czekała na przybycie Lucy Barton. Siedząc w fotelu z bocznymi oparciami na głowę, patrzyła na trzy sikorki przy karmniku: dwie duże i jedną małą. Kiedy się pochyliła, dostrzegła wiewiórkę. Mocno zabębniła knykciami w okno i wiewiórka umknęła. „Ha”, powiedziała Olive, odchylając się z powrotem na oparcie fotela. Nie znosiła wiewiórek. Zjadały jej kwiaty i ciągle płoszyły ptaki.
Znalazła okulary na stoliku obok, sięgnęła po duży bezprzewodowy telefon, również leżący na stoliku, i wybrała na nim numer.
– Isabelle – odezwała się. – Nie mogę cię dziś rano odwiedzić. Oczekuję gościa. Opowiem ci o tym po południu, kiedy przyjdę. Na razie. – Olive rozłączyła się i rozejrzała po niewielkim mieszkaniu.
Próbowała spojrzeć na nie oczami pisarki i uznała, że wszystko jest w porządku. Było w nim czysto i nie zagracały go paskudne szpargały, jak to bywa w domach wielu starszych osób, gdzie na blatach stoją niezliczone fotografie wnucząt i tym podobne głupstwa. Olive miała czworo wnucząt, ale w sypialni tylko nieduże zdjęcie jednego z nich, Małego Henry’ego, który nie był już taki mały. A na kredensie w salonie trzymała dużą fotografię pierwszego męża, Henry’ego, i to było tyle. Popatrzyła teraz na zdjęcie i powiedziała:
– Cóż, Henry, zobaczymy, czy jest wrażliwa.
Za pięć dziesiąta rozległo się lekkie pukanie do drzwi wychodzących na korytarz i Olive zawołała:
– Proszę wejść!
Próg przekroczyła niska kobieta, która wydawała się potulna i onieśmielona. Olive nie znosiła ludzi potulnych i nieśmiałych.
– Przepraszam, że przyszłam wcześniej – odezwała się kobieta. – Zawsze przychodzę za wcześnie, nic na to nie poradzę.
– W porządku. Nie cierpię spóźnialskich. Proszę usiąść – poleciła Olive, wskazując ruchem głowy niewielką sofę przy ścianie naprzeciw.
Lucy Barton weszła i usiadła. Miała na sobie sięgający kolan płaszcz w niebiesko-czarną kratę i dżinsy, zbyt obcisłe, zdaniem Olive, jak na jej wiek. Lucy miała sześćdziesiąt sześć lat, Olive to sprawdziła.
Sofa była twarda, Olive wiedziała o tym, ale ta kobieta – przez to, jak na niej siedziała – sprawiła, że mebel wydawał się jeszcze twardszy. I miała na nogach coś przedziwnego: buty z długimi, szerokimi, srebrnymi suwakami z przodu. Olive widziała jej drobne kostki i wsunięte do butów wąskie spodnie.
– Proszę zdjąć płaszcz – zaproponowała.
– Nie, dziękuję. Łatwo marznę.
Olive przewróciła oczami.
– Nie powiedziałabym, że tutaj jest zimno.
Rozczarowała się co do tej osoby. W pokoju zapanowała cisza i Olive pozwoliła jej się rozgościć. Wreszcie Lucy przemówiła:
– Miło mi panią poznać.
– Aha – tylko tyle odpowiedziała Olive, kołysząc stopą w przód i w tył. Było coś dziwnego w tej kobiecie. Nie nosiła okularów i nie miała małych oczu, ale na jej twarzy rysował się wyraz lekkiego oszołomienia. – Co ty właściwie masz na nogach? – zapytała Olive.
Lucy popatrzyła w dół i uniosła stopy.
– Och, to są śniegowce. Zeszłego lata pojechaliśmy do Rockland i trafiłam na nie w sklepie.
Rockland. Pieniądze. „Jasna sprawa”, pomyślała Olive i stwierdziła:
– Nie ma śniegu, nie wiem, po co ci śniegowce.
Kobieta na długą chwilę zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, nie patrzyła na Olive.
– Podobno przyjechałaś do naszego miasteczka na stałe – zagadnęła Olive.
– Kto tak powiedział? – Lucy zadała to pytanie, jakby naprawdę chciała poznać odpowiedź, i nadal wyglądała na lekko oszołomioną.
– Bob Burgess.
I wówczas jej twarz się zmieniła: na chwilę stała się łagodna, odprężona.
– No tak – skonstatowała.
Olive zaczerpnęła tchu i zaczęła.
– A zatem, Lucy, jak ci się podoba nasze małe Crosby?
– To spora odmiana – odparła kobieta.
– No cóż, to nie Nowy Jork, jeśli o to ci chodzi.
Lucy rozejrzała się po pokoju, a potem powiedziała:
– Chyba właśnie o to.
Olive nadal ją obserwowała. Przez kilka chwil słychać było tylko tykanie zegara stojącego i ciche brzęczenie lodówki we wnęce kuchennej.
– Mówiła pani Bobowi, że ma dla mnie historię – przypomniała pytającym tonem Lucy. Zsunęła nieco płaszcz, odkrywając plecy, i Olive dostrzegła czarny golf. Chuda. To stworzenie było chude. Ale jej oczy wpatrywały się teraz przenikliwie w Olive.
Olive lekko machnęła ręką w stronę sterty książek na półeczce pod stolikiem obok.
– Przeczytałam wszystkie twoje książki.
Nie wydawało się, by Lucy Barton miała na to odpowiedź, choć jej wzrok przelotnie spoczął na wskazanej półce.
– Uważam – oznajmiła Olive – że twoje wspomnienia brzmią trochę jak użalanie się nad sobą. Nie ty jedna dorastałaś w biedzie.
Znowu nie wydawało się, by Lucy miała na to jakąś odpowiedź.
– A jak się czuje twój były mąż, William, gdy o nim piszesz? – zapytała Olive. – Ciekawi mnie to.
Lucy wzruszyła lekko ramionami.
– Nie ma z tym problemu. Wie, że jestem pisarką.
– Rozumiem. No tak – powiedziała Olive i dodała: – A teraz wróciłaś do niego. Znowu jesteście razem. Ale bez ślubu.
– Zgadza się.
– W miasteczku Crosby, w stanie Maine.
– Otóż to.
Ponownie zapadła cisza. Potem Olive powiedziała:
– Ani trochę nie przypominasz siebie ze zdjęcia na okładkach książek.
– Wiem – przyznała Lucy z prostotą i znowu wzruszyła ramionami.
– Dlaczego? – dociekała Olive.
– Bo zrobił je zawodowy fotograf. A także dlatego, że nie mam już blond włosów. Zdjęcie powstało lata temu. – Lucy przeczesała dłonią sięgające podbródka jasnobrązowe włosy.
– Na zdjęciu były zbyt jasne – zauważyła Olive.
Nagły ukośny promień słonecznego światła wpadł przez okno i odbił się na drewnianej podłodze. Zegar stojący w kącie nadal tykał. Lucy sięgnęła do tyłu, zdjęła płaszcz i położyła go na sofie obok siebie.
– To mój mąż – wyjaśniła Olive, wskazując dużą fotografię na kredensie. – Pierwszy mąż, Henry. Wspaniały człowiek.
– Wygląda na sympatycznego – powiedziała Lucy. – Proszę opowiedzieć mi tę historię. Bob mówił, że jest pewna historia, którą chciałaby pani mi opowiedzieć. – Powiedziała to łagodnym tonem. – Chętnie posłucham, naprawdę.
– Bob Burgess to porządny człowiek. Zawsze go lubiłam – stwierdziła Olive.
Twarz Lucy lekko się zaróżowiła – tak się wydawało Olive.
– Bob jest najlepszym przyjacielem, jakiego znalazłam w tym miasteczku. Być może najlepszym, jakiego miałam. – Mówiąc to, Lucy spuściła oczy. Ale po chwili podniosła wzrok i powtórzyła: – Proszę opowiedzieć mi tę historię.
Olive lekko się odprężyła i odparła:
– Dobrze, ale teraz nie wiem, czy jest tego warta.
– I tak proszę ją opowiedzieć – zachęciła Lucy.
Historia przedstawiała się następująco: matka Olive była córką farmera z małej mieściny w Maine, o nazwie West Annett, około godziny drogi od Crosby. Swoją drogą, Olive nie przepadała za matką. Ale to prawdopodobnie nie miało znaczenia.
– Dlaczego pani jej nie lubiła? – spytała Lucy, a Olive zastanowiła się i odparła:
– Pewnie dlatego, że ona nie lubiła mnie.
Lucy skinęła głową.
– Miałam pięć lat, gdy urodziła się moja młodsza siostra, i przypomina mi się... nie wiadomo, czy to prawdziwe wspomnienie... jak wcześniej spytałam, dlaczego nie mam żadnych braci ani sióstr, a matka spojrzała na mnie i powiedziała: „Po tobie? Nie odważylibyśmy się na kolejne dziecko”. Potem jednak się odważyli.
– Dlaczego tak powiedziała? Co było z panią nie w porządku w dzieciństwie? – spytała Lucy.
– No cóż, przede wszystkim nie lubiłam przytulania, więc matka po prostu pokochała Isę, która się do niej tuliła. Matka przepadała za przytulaniem, a ja najwyraźniej nie.
– Isa? To pani siostra? Bardzo ładne imię. No dobrze, proszę mówić dalej. – Lucy zdjęła z dżinsów jakiś paproch.
A zatem matka Olive...
– Jak miała na imię? – przerwała Lucy, spoglądając na Olive, a ona odparła, że Sara. – Z „h” na końcu? – zapytała Lucy, a Olive pokręciła głową. Bez „h”. Sara miała jednego brata i przez całe życie była mu oddana, choć okazał się kompletnie stuknięty.
– Myślę, że nigdy nie wykształciły mu się jądra – stwierdziła Olive. – Nie urosła mu broda, miał wysoki głos i był bardzo dziwaczną osobą; aha: ożenił się z kobietą o imieniu Ardele, która też była stuknięta, nigdy nie mieli dzieci, ale tak czy inaczej matka pozostała oddana bratu i nawet zmarła w domu Ardele.
A zatem Sara wychowała się na małej farmie w miasteczku West Annett. Była bardzo niską, pogodną osobą i na dodatek ładną.
– Ja nigdy nie byłam ładna – dodała Olive.
Lucy po prostu siedziała, patrząc na nią, i Olive musiała odwrócić wzrok i wyjrzeć przez okno.
– Proszę mówić dalej – powiedziała cicho Lucy.
Olive popatrzyła w dół na swój brzuch, sterczący jak piłka do koszykówki, naciągnęła na niego połę żakietu i podjęła opowieść.
– Matka chciała być nauczycielką, poszła więc do Gorham Normal School, czyli szkoły pedagogicznej. Tak nazywano wtedy szkoły, które przygotowywały do zawodu nauczycielskiego. To było gdzieś w drugiej połowie lat dwudziestych – dodała.
Pod koniec pierwszego roku nauki matka Olive znalazła pracę jako kelnerka w ośrodku wypoczynkowym nieco dalej na wybrzeżu i mieszkała tam, gdy pracowała. I zakochała się w synu właścicielki ośrodka.
– Słuchasz? – zapytała Olive.
Lucy potwierdziła.
– Pieniądze. Jego matka miała pieniądze, pochodziła z zamożnej rodziny. Nie wiadomo, co stało się z ojcem... Zmarł, jak sądzę.
Ale chodziło głównie o to, że matka Olive, Sara, naprawdę zakochała się w tym chłopaku, który nazywał się Stephen Turner. I z tego, co wiedziała Olive, on odwzajemniał jej uczucia.
Matka Stephena była też właścicielką kurortu na Florydzie, dlatego choć Sara wróciła do szkoły, nagle zrezygnowała pod koniec pierwszego semestru i wyjechała na Florydę pracować u tej kobiety, pani Turner.
– Matka pani o tym opowiedziała? – spytała Lucy.
– Tak.
– I co dalej?
– A zanim wróciła do Maine...
– Czy ten chłopak był na Florydzie? – wtrąciła Lucy, a Olive odparła, że tak, Stephen też tam był. Ale kiedy Sara wróciła, nie byli już ze Stephenem parą. Pani Turner uznała, że Sara nie jest odpowiednią partią dla jej syna, więc na Florydzie rozbiła ich związek. Stephen miał zostać lekarzem, co oznaczało, że Sara, pochodząca z ubogiej małej farmy, po prostu nie jest dla niego dość dobra.
– Chwileczkę. Usłyszała pani to wszystko od matki? – zapytała Lucy, pochylając się lekko do przodu.
– Ano tak. Matka opowiedziała mi o tym, kiedy byłam bardzo młoda, miałam około dwunastu lat, nie pamiętam dokładnie ile, ale mi to opowiedziała. Tylko raz. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek jeszcze o tym wspomniała.
– Proszę mówić dalej – zachęciła Lucy.
Sara wróciła do szkoły pedagogicznej w Maine, a trzy miesiące później spotkała na wiejskiej zabawie ojca Olive.
– Tkwił na końcu ławki, bo nie potrafił nawiązywać kontaktów towarzyskich, więc przysiadł z brzegu i matka zagadała do niego, a dwa miesiące później się pobrali.
Matka Olive została nauczycielką. Pierwsza szkoła, w której pracowała, miała tylko jedną izbę, a ojciec Olive, który nie ukończył liceum, zatrudnił się w fabryce konserw. Stracił pracę podczas Wielkiego Kryzysu i nie był w stanie płacić za zakupy.
Olive przypominała sobie, jak poszła z ojcem do małego sklepiku spożywczego, a właściciel odmówił sprzedania im jedzenia na kredyt. Pamiętała, że wychodząc ze sklepiku, ojciec miał łzy w oczach.
Umilkła i znowu popatrzyła w okno. Wreszcie podjęła:
– To niezupełnie należy do historii, którą chciałam ci opowiedzieć, ale chcę zaznaczyć jedno. Mój ojciec był wyjątkowym człowiekiem.
– Pod jakim względem? – spytała Lucy.
– Pod każdym – odparła Olive.
– Rozumiem – powiedziała Lucy.
Olive odwróciła się do okna.
– Był małomówny. Dorastał w okropnych warunkach. Ojciec go bił i próbował bić też młodsze dzieci, ale mój ojciec zawsze interweniował i dostawał lanie za te młodsze dzieciaki.
Lucy milczała. Po prostu siedziała i obserwowała Olive, płaszcz wciąż leżał obok niej na sofie, ręce złożyła na kolanach.
– Gdy mój ojciec miał pięćdziesiąt siedem lat, wziął strzelbę i się zastrzelił. – Olive powiedziała to, patrząc na Lucy.
– Gdzie? – zapytała cicho Lucy. – Gdzie to zrobił?
– W kuchni. Był w kuchni, gdy matka wróciła po lekcjach. Mózg rozprysnął się po całym suficie.
– Och! – szepnęła Lucy.
– Ale to nie jest częścią tej historii.
– Proszę ją opowiedzieć – poprosiła Lucy. – Nie wiemy, czy to do niej należy, czy nie.
Olive była zaskoczona, ale kontynuowała wątek.
– A więc gdy moja matka zmarła, trzy lata po śmierci ojca...
– Na co umarła? – przerwała Lucy.
– Guz mózgu. – Olive zmierzyła pokój szybkim spojrzeniem zmrużonych oczu i dodała w zadumie: – Wydaje mi się to w pewnym sensie interesujące, ponieważ lekarz powiedział jej, że mogła mieć tego guza od lat, ale rozpacz po śmierci mojego ojca... to samobójstwo... chyba pobudziły jego rozrost. Zawsze wydawało mi się to ciekawe.
– Istotnie jest ciekawe – przyznała Lucy. Usadowiła się wygodniej na sofie. – Wie pani, znałam kobietę, która miała dwoje najbardziej uroczych dzieci pod słońcem, były małe, a jej mąż został słynnym pisarzem, pewien uniwersytet zaprosił go na semestr, on zaś po dość krótkim czasie związał się z inną kobietą, a jego żona dostała guza mózgu i umarła, zanim minął rok. Zawsze się zastanawiałam, czy miało to jakiś związek.
– Cholercia – skomentowała Olive. – Co się stało z mężem?
– Został sam i po pewnym czasie nie był już taki sławny.
– To dobrze – orzekła Olive, a Lucy wolno pokręciła głową i stwierdziła:
– Nie, to było naprawdę smutne.
Olive przewróciła oczami.
– Wróćmy do pani historii – zaproponowała Lucy. – A zatem pani matka umarła. W domu Ardele – dodała i to, że Lucy Barton zapamiętała ten szczegół, uradowało Olive.
– Tak, umarła w domu Ardele, a w jej torebce... – Olive lekko poprawiła się w fotelu. – W torebce, gdy ją przeszukałam, znalazłam wystrzępiony stary wycinek prasowy. Nie w portmonetce, ale wsunięty do zapinanej na suwak wewnętrznej kieszonki. Wycinek z gazety. W tamtych czasach, kiedy do miasteczka przyjeżdżał ktoś mający tak zwane znaczenie, pojawiały się w gazecie niemądre krótkie artykuły na ten temat. I ten wycinek nosił datę z czasów, gdy matka była od siedmiu lat zamężna i miała już dwie córki. Oto on.
Krótki artykuł z „Shirley Falls Journal” – ze zdjęciem – głosił, że doktor Stephen Turner – syn Takiej-a-Takiej i zmarłego Takiego-a-Takiego pana Turnera – jego żona Ruth oraz córki przyjechali do miasteczka. Stephen Turner był lekarzem w Bostonie, a jego żona córką jakiegoś snoba z bostońskiego środowiska i mieli dwie małe córeczki, które także pojawiły się na fotografii.
Imiona dziewczynek brzmiały Olive i Isa.
Olive czekała.
Potem Lucy odezwała się:
– O mój Boże.
A Olive skinęła głową. Lucy zaczęła stukać kolanem o kolano i rozejrzała się po pokoju, kładąc ręce na sofie.
– O mój Boże – powtórzyła, tym razem patrząc na Olive, która znowu lekko kiwnęła głową.
– No właśnie – powiedziała.
– A zatem pani matka przechowywała ten wycinek przez całe życie.
– Tak.
– A jego dzieci nosiły takie same imiona jak pani i pani siostra.
– Zgadza się.
Lucy powoli pokręciła głową.
– Czyli pani matka i Stephen Turner musieli rozmawiać o imionach, które nadadzą dzieciom.
– Cóż, zastanawiałam się nad tym – przyznała Olive.
– Rzeczywiście musiała się pani zastanawiać. – Lucy przesunęła się do przodu. – To nie mógł być przypadek, imiona są wyjątkowe. – Jedna z jej dłoni się poruszyła, gdy Lucy dodała powoli, z nutą zdziwienia: – Rozmawiali o imionach dla swoich dzieci. Oczywiście Ruth, żona tego mężczyzny, nie miała o tym pojęcia. Żadna kobieta nie dałaby dzieciom takich samych imion, jakie jej mąż wybrał ze swoją poprzednią dziewczyną.
– No cóż, tak sobie właśnie pomyślałam...
Lucy mówiła dalej:
– Czyli pani matka i doktor Stephen Turner przez całe swoje życie małżeńskie nie skontaktowali się ze sobą?
– Nie, nie wydaje mi się. Nie sądzę, by to było częścią tej historii.
Lucy kiwnęła głową.
– Zapewne nie.
Odchyliła się na oparcie i popatrzyła przed siebie, a potem spojrzała w dół, na swoje dłonie, i gdy w końcu znowu zwróciła oczy na Olive, były mocno zaczerwienione. A potem popłynęły z nich łzy. Łzy!
– Myślałam, że nigdy nie płaczesz. Czy nie tak pisałaś w swoich wspomnieniach? – spytała Olive.
– Wydaje mi się, że napisałam, że trudno mi się rozpłakać. – Lucy przeszukiwała kieszeń płaszcza.
– Są tam. – Olive wskazała stolik po drugiej stronie sofy, a Lucy wstała, wzięła chusteczkę i przysiadła z powrotem.
– Właściwie dlaczego płaczesz z tego powodu? – Olive naprawdę chciała to wiedzieć.
– Ponieważ to taka smutna historia!
– Ale jest ciekawa. Przynajmniej dla mnie.
– Pani Kitteridge, to naprawdę smutna historia.
Olive znowu spojrzała w okno.
– Tak, chyba tak.
– Jest smutna, ponieważ pani matka i ten Stephen... oni naprawdę się kochali. Byli młodzi i głęboko zakochani... Rozmawiali o imionach dla swoich dzieci... I jego matka ich rozdzieliła, a oni nigdy o sobie nie zapomnieli. Toteż w trakcie małżeństwa z pani ojcem, ilekroć on zrobił coś, co jej się nie podobało, pani matka myślała o Stephenie i o tym, jak wspaniale by się zachował w danych okolicznościach. A jeśli chodzi o żonę Stephena, tę Ruth... pewnie było tak samo. Za każdym razem, gdy go rozczarowała, on myślał o swojej ślicznej, wesołej Sarze i o wspólnym życiu, które mogliby wieść. A zatem wszyscy czworo spędzili całe życie z duchami towarzyszącymi im, gdziekolwiek byli. I to właśnie jest smutne. Smutne dla wszystkich, ale zwłaszcza dla pani ojca i Ruth, którzy nawet nie wiedzieli, że mieszkają z duchami.
Lucy już nie płakała. Ale wytarła nos chusteczką.
– Moi rodzice nie byli szczęśliwym małżeństwem – powiedziała Olive. – Ojciec próbował zadowolić matkę, ale jej nie dało się zadowolić. Podczas Wielkiego Kryzysu co tydzień zawoził ją do pracy i przywoził z powrotem, uczyła trzy miasteczka dalej, i to on zajmował się nami, kiedy byłyśmy małe, przywoził matkę do domu swoją zdezelowaną półciężarówką, która ciągle się psuła, każdego piątkowego popołudnia, a pewnego razu zatrzymał się i zerwał dla niej bukiet majowych kwiatów. Ale nie sądzę, by ją to obeszło.
Lucy siedziała na drugim końcu niewygodnej sofy, wyciągnąwszy przed siebie szczupłe nogi. I wtedy się wyprostowała.
– Jakich majowych kwiatów? – zapytała.
– Och... – Olive rozejrzała się po pokoju, a potem odparła: – Są takie polne kwiaty, które można znaleźć w ciemniejszych zakątkach sosnowych lasów, i ojciec zatrzymał się na poboczu, poszedł do lasu i zerwał dla niej mały bukiet.
– Skąd pani wie, że pani matki to nie obeszło? Czy ojciec to pani powiedział?
Olive zastanowiła się nad tym.
– W moich wspomnieniach matka mi o tym powiedziała i jej głos brzmiał... hm, nie całkiem lekceważąco, ale jakby to było nieważne. Jakby ojciec mógł pomyśleć, że to w czymś pomoże, ale co mogą zdziałać majowe kwiatki? Tak zawsze na to patrzyłam.
Lucy przyłożyła dłoń do ust. Wreszcie przemówiła:
– Czyli za samobójstwo ojca obwinia pani matkę?
Olive poczuła lekkie ukłucie w klatce piersiowej. Patrzyła prosto przed siebie i przez długą chwilę nic nie mówiła, a potem powiedziała:
– Tak, właśnie ją za to winię.
Potem spojrzała na Lucy, która ją obserwowała.
– I co? O czym myślisz? – zapytała Olive.
– Myślę, że jego ojciec zapewne był za to w większym stopniu odpowiedzialny niż pani matka.
Olive zastanowiła się nad tym i przyznała:
– No tak, dwóch z jego braci zmarło w ten sam sposób.
– Naprawdę? Nie można więc obwiniać pani matki. – Lucy westchnęła głęboko i stwierdziła: – Ale to przykra historia. Zachować taki wycinek na całe życie. – Pokręciła głową. – Jezu Chryste. Te wszystkie nieodnotowane życia, a ludzie po prostu je przeżywają. – Potem popatrzyła na Olive: – Przepraszam za moje słowa.
– A co tam, mów, co chcesz – powiedziała Olive i dodała: – No i właśnie to jest ta historia. Zawsze chciałam ją komuś opowiedzieć. Ale z niewiadomych przyczyn nigdy tego nie zrobiłam.
Lucy zauważyła w zamyśleniu:
– Zastanawiam się, ile wieloletnich małżeństw żyje z duchami tuż obok siebie.
– Henry’ego i mnie nigdy to nie dotyczyło. – Jednak mówiąc to, Olive przelotnie przypomniała sobie, jak Henry polubił tę niemądrą dziewczynę, która pracowała z nim przez krótki czas w aptece, a ją samą pociągał mężczyzna, z którym uczyła w szkole. Czyż to jednak nie były tylko maleńkie krople w morzu? Nie to co historia, którą przed chwilą przywołała.
Popatrzyła na Lucy i opowiedziała jej o tej przygłupiej dziewczynie, którą przelotnie polubił Henry, i o mężczyźnie, który przez krótki czas ją pociągał.
Lucy wysłuchała i zauważyła:
– Tak, to nie to samo. Ciekawa jestem, jak długo to trwało?
– Och, niecały rok – odparła Olive.
Lucy machnęła ręką.
– Lekkie zauroczenia, niespełnione podkochiwanie się w kimś to nie to samo, co życie z duchem. – Zabrzęczał jej telefon i wydobyła go z kieszeni płaszcza. Musiała zmrużyć oczy i przysunąć aparat bliżej. – Przepraszam na chwilę. To Bob. Chce wiedzieć, czy skończyłyśmy. Podwiózł mnie tutaj z gabinetu i zamierza teraz odstawić z powrotem.
– No cóż, przypuszczam, że skończyłyśmy – uznała Olive, choć była rozczarowana. Chętnie pogawędziłaby dłużej z tą Lucy Barton.
– Proszę zaczekać, dam mu znać. – Lucy mocno zmrużyła oczy i postukała palcami w telefon, po czym wsunęła go ponownie do kieszeni płaszcza i spojrzała na Olive.
– Bardzo się cieszę z naszej rozmowy – oznajmiła Olive, a Lucy odparła:
– Tak, było wspaniale. – Uśmiechnęła się i jakże to zmieniło jej twarz! Coś takiego, stała się niemal ślicznotką. – Naprawdę wspaniale – powtórzyła Lucy.
– Cieszę się, że przyjaźnisz się z Bobem – stwierdziła Olive. – Dobry przyjaciel wiele zmienia. Mam taką przyjaciółkę, Isabelle Goodrow...
Lucy lekko się zarumieniła.
– Jego żona, Margaret, również jest miłą osobą – dodała.
– Nigdy się do niej nie przekonałam. Nie żeby coś było z nią nie w porządku. Pomijając fakt, że jest pastorką.
– Ona naprawdę jest dobrym człowiekiem – stwierdziła Lucy i dodała: – Wie pani, to głównie z powodu Boba... – Urwała. – Z jego powodu się z panią spotkałam.
Gdy jednak rozległo się stukanie do drzwi i wszedł Bob Burgess, Olive coś dostrzegła. Zobaczyła twarz Boba i to, jak patrzył na Lucy. Był w niej zakochany, a gdy Lucy spojrzała na niego z sofy, jej twarz uległa gruntownej zmianie, przybrała bardzo łagodny i uszczęśliwiony wyraz.
– Cześć, Bob – przywitała go Lucy.
– Jak poszło? – zapytał Bob, spoglądając na Olive, a potem znowu na Lucy.
– Bardzo dobrze – odparła Olive.