Opowieści naszych dni t. 2 - Antologia - ebook

Opowieści naszych dni t. 2 ebook

Antologia

0,0

Opis

Drugi tom Opowieści naszych dni to efekt starań i wysiłków wielu ludzi, zjednoczonych potrzebą opowiedzenia historii, które narodziły się w ich głowach. Historii fascynujących, niezwykłych, choć czasem pozornie zwyczajnych. To szeroki przekrój twórczości współczesnych pisarzy o różnych doświadczeniach i wrażliwościach. Łączy ich jednak potrzeba podzielenia się swoją twórczością ze światem. Sześciu autorów, siedem historii, każda inna, choć równie intrygująca i zapadająca w pamięć. Różnorodność umieszczonych w tomiku utworów świadczy o bogactwie autorskich wrażliwości i perspektyw patrzenia na otaczającą rzeczywistość. Wśród nich z pewnością każdy znajdzie taką, która mu osobiście w jakiś sposób odpowiada. Z tymi opowiadaniami po prostu trzeba się zapoznać.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 120

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Agata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright to antology by Borgis 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-67036-56-6

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Autor pisze tylko połowę książki,druga połowa należy do czytelnika.Józef Korzeniowski

Spis treści

Wstęp 9

Marek BiegalskiBardzo rzadkie nieporozumienie 11

Karolina GórskaPrzerwa na papierosa 27

Michał KarpowiczNadużyciePrzyszłość 35

Anna MagoszAdam mimo woli 71

Ewa Skopińska-RóżewskaDrogocenny obywatel 113

Stach SzulistPod różem i błękitem 119

WSTĘP

Drugi tom „Opowieści naszych dni” powstał z nieustającej potrzeby opisywania świata i wyrażania uczuć, które odczuwają wrażliwi na rzeczywistość twórcy. Opowiadania z tego zbioru są zapisem tych wrażeń, choć także niekiedy wędrówki do innych światów. Co więc się w nim znajduje? Podróże po Bułgarii w latach 80. poprzedniego stulecia, studenckie dysputy o historii, dekadenckie rozmyślania nad papierosem… Historie krótkie, ale dosadne w swojej treści, jak również nieco dłuższe utwory, które pozwalają głębiej wczuć się w bohaterów i świat przedstawiony. A także, a może przede wszystkim, poznać i odczuć wrażliwość autora (w końcu każdy pisarz ma własne, unikatowe spojrzenie na świat).

„Opowieści naszych dni” to projekt, w którym Wydawnictwo Borgis zbiera i jednoczy zdolnych, często debiutujących autorów opowiadań. Na drugi tom powstałej w ten sposób antologii składa się siedem historii opowiadających w sposób prosty, a jednocześnie niezwykle interesujący, o życiu. To z pozoru oklepane stwierdzenie jest tutaj w pełni uzasadnione, bo wszystkie one mogły przydarzyć się każdemu z nas. Bez trudu możemy sobie wyobrazić, że znajdujemy się w świecie przedstawionym i jesteśmy jednym z jego bohaterów. To pozycja obowiązkowa dla miłośników zwyczajnych-niezwyczajnych historii i wszystkich tych, którzy chcą być na bieżąco z tym, co dzieje się w literackim świecie – o autorach i autorkach tych opowiadań z pewnością jeszcze usłyszymy!

Życzymy przyjemnej lektury!

MAREK BIEGALSKI

Urodził się w 1957 roku w Legionowie. Ukończył filologię polską na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Łódzkiego, religioznawstwo ze specjalizacją filozofia religii na Wydziale Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego oraz Podyplomowe Studium Dziennikarstwa na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Należy do Oddziału Morskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej w Gdańsku. Mieszka w Starogardzie Gdańskim. Stypendysta Prezydenta Miasta Starogard Gdański. Nominowany do nagrody Kociewskie Pióro 2012. W 2014 roku otrzymał Kociewskie Pióro 2013. Lubi dobrą muzykę, ceni interesującą literaturę i teatr, pasjonują go podróże. Wydał kilka tomików poezji i prozy. Publikował swoje wiersze m.in. w pierwszym i drugim tomie antologii „Poezja naszych dni”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Borgis. Wydawnictwo Poligraf wydało jego nowy tomik poezji zatytułowany „Wczesny rześki poranek rozpogadza błękitne niebo”.

BARDZO RZADKIE NIEPOROZUMIENIE

Był słotny, wrześniowy dzień 1982 roku. Wracałem właśnie z praktyk pedagogicznych w Łodzi, kiedy na dworcu zauważyłem tłum ludzi, jakże odmiennie nastrojonych niż aura tego dnia – pogodnych i roześmianych. Zastanawiałem się przez chwilę, co jest tego przyczyną. Otóż okazało się, że uśmiechnięci ludzie jadą do Bułgarii nad ciepłe morze, po słońce. Pomyślałem wtedy: „Gdybym tak ja mógł pojechać właśnie tam”.

Dość długo musiałem czekać na to, by spełniły się moje życzenia.

Wjeżdżamy do Rumunii. Jest rok 1989. Druga połowa września. Na stacji witają nas dzieci. Pozdrawiają. Stoją wzdłuż torów. Sympatyczny widok – wydawałoby się – wdzięczna atmosfera. A jednak… Pociąg rusza w dalszą drogę. Na tle przygaszonej już nieco zieleni pojawiają się alabastrowe, niewielkie cerkiewki. Budynki w przydomowych ogródkach zdają się mieć pochylone głowy, dumać nad przyszłością tej krainy. Takie wrażenie jest możliwe dlatego, iż dachy mają kształt namiotów i są dominującą częścią budowli. Następna stacja. Tu też są dzieci, które już nie pozdrawiają, ale proszą. Słychać:

– Kolega, bombon!

Podróżni rzucają im cukierki, podają ciastka. Mnie, przyznam się szczerze, nie bardzo podoba się taki sposób częstowania dzieci.

„U nas tak karmi się gołębie – myślę sobie – a z dziećmi trzeba najpierw porozmawiać, przytulić. Potem dopiero poczęstować”. Podobnie jest na każdej rumuńskiej stacji. Zauważyłem – i to mnie bardzo zbulwersowało – iż rodzice tych proszących dzieci, ludzie dorośli, w pełni akceptują ich działanie.

Rok później także przejeżdżam przez Rumunię, która w minionym czasie przeżyła tragedię Timiszoary i Bukaresztu. Jaka jest w 1990 roku? Tak samo piękna, tak samo słoneczna, a ludzie wydają się być bardziej otwarci, bardziej pogodni. Mają większe poczucie godności. Są zadowoleni i uśmiechnięci. Bardziej zdystansowani do nas, Polaków, ale życzliwi nam. Dzieci już nie proszą, jeżeli – to sporadycznie, mimo to sytuacja jest nadal bardzo ciężka. Bardzo trudno żyje się tym ludziom w ich kraju.

W Bułgarii świeci słońce. Na polach rosną słoneczniki – jest ich całe mnóstwo – i kukurydza. Gdzieniegdzie pasą się osiołki. Widok to nieco egzotyczny, w każdym razie u nas, w Polsce, niespotykany. Osiołki służą tu jako zwierzęta pociągowe.

Dojeżdżamy do Burgas. Stąd autokar zabierze nas do Pomoria, miasteczka położonego na wąskim skalistym półwyspie. Miejscowość ta została założona przez mieszkańców Apolonii w IV wieku przed naszą erą pod nazwą Anchiało. We wschodniej części miasta zachował się mały fragment architektury z okresu odrodzenia narodowego. Niezwykle ciekawy jest, znajdujący się w pobliżu Pomorie, grobowiec antyczny. Świadczy on o oryginalnym połączeniu trackiego obyczaju budowania grobowców kopułowych z rzymskimi mauzoleami ukrytymi w nasypie.

Mnie interesuje dosłownie wszystko. Prócz czarnych kokard rozpiętych na drzwiach niektórych domów. Oznaczają one żałobę. Obok czarnej kokardy (bywają też niekiedy kokardy brązowe) umieszcza się zazwyczaj nekrolog ze zdjęciem zmarłego. Widok ten sprawia raczej przygnębiające wrażenie.

Pomorie nie jest kurortem w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz jest tu sporo turystów – przede wszystkim przebywają tu Polacy i Niemcy. Uliczki tego miasta są wąskie i niewielkie. Jest bardzo ciepło – nawet wieczorem po zachodzie słońca. Można tu wypocząć. Najeść się do syta winogron i fig. Przyjrzeć się życiu mieszkańców. Każdego wieczora drużyny sportowe rozgrywają na boisku mecze piłki nożnej. Można też posłuchać muzyki. Do rytmu muzyki południowobułgarskiej, która jest pokrewna muzyce greckiej, tańczy się z podniesionymi rękoma. Muzyka jest wszechobecna. Przy rytmicznych dźwiękach buzuki można na przykład w kawiarni wypić filiżankę kawy.

Najwięcej tańca i muzyki jest oczywiście na weselu. Pewnego dnia trafiłem zupełnie przypadkowo na jedno z nich, wracając z plaży. W dość dużej sali kilka rzędów stołów, a na nich przede wszystkim napoje oraz potrawy. Dorośli ucztują razem z dziećmi. Właśnie jakieś dziecko przyniosło do stołu drobne przedmioty. Podaje je swojej mamie. Ta przygląda się im z zaciekawieniem.

– Co to jest? – zastanawia się. Okazuje się, że małe muszelki. Nie dziwi też butelka mleka ze smoczkiem, stojąca na stole. Wszyscy umieją tańczyć – starsi i dzieci. Wydaje się, że właśnie tańcem, wibracją ciała Bułgarzy chcą wyrazić swoją osobowość, swój gościnny, pogodny nastrój. Niektóre dziewczyny tańczą na stołach w sposób niezwykle majestatyczny, wręcz hinduski. Tańczy się tu także korowody, trzymając się za ręce.

Chodząc po mieście, zastanawiam się, dlaczego nie rozumiem mowy przechodniów. Napisy umieszczone zazwyczaj w witrynach sklepów potrafię odczytać i je zrozumieć, a tego, co ludzie mówią – nie. Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że nie tylko w tańcu i muzyce są widoczne wpływy obce: greckie, hinduskie czy też tureckie – w ogóle południowe, ale także w mowie potocznej i w… modlitwie.

Modły odbywają się tu w cerkwi lub w niedalekim monastyrze (klasztorze) według obrządku prawosławnego. Mimo to niektórzy uczestnicy mszy, modląc się na klęczkach, pochylają się tak nisko do ziemi, jakby oddawali cześć samemu Allachowi w meczecie. Na centralnym skwerze miasta, tuż przy deptaku, spotykam autentycznego czyścibuta. Ile on ma past, szczoteczek, innych przyrządów służących do czyszczenia i polerowania obuwia. Ma też sporo klientów. Energicznie przeciera każdy but, doprowadzając go do połysku. „To ci dopiero praca” – myślę sobie.

Z innych osobliwości tego miasta zwraca moją uwagę kino zbudowane trochę na zasadzie amfiteatru pod gołym niebem. W kinie tym oglądam film produkcji radzieckiej, którego bułgarski tytuł brzmi „Małkata Wiera”.

Jedziemy do Neseberu luksusowym autokarem Bałkan Turistu. Po drodze pilot zwraca naszą uwagę na mijane przez nas obiekty – liczne tu winnice i solanki, z których robotnicy wywożą sól, by ją osuszyć, a następnie w postaci kryształków odstawić do sklepów. Pilot (przewodnik) opowiada nam legendę, według której Bóg, stwarzając świat, zapomniał stworzyć Bułgarię. A kiedy przyszli jej mieszkańcy zwrócili się do niego o darowanie im ziemi ojczystej, Bóg dał im część nowego raju. Legenda owszem interesująca, lecz pasuje do każdego urokliwego zakątka naszej planety.

Dojeżdżamy do miasta, które z tą legendą ma wiele wspólnego. Neseber leży właściwie na wyspie połączonej ze stałym lądem wąską mierzeją, spełniającą funkcję malowniczej szosy dojazdowej. Na wysokim brzegu morza wznoszą się budynki od dołu do połowy murowane, ceglane – z obawy przed falami morskimi, a wyżej drewniane. Wyglądają niezwykle oryginalnie. Wewnątrz miasta domy stoją przy krętych, schodzących w dół uliczkach, nadając temu miejscu niepowtarzalny, iście śródziemnomorski charakter i klimat. W tych starożytnych domostwach, o ciasnych, niskich pomieszczeniach, do tej pory żyją ludzie i są z tego faktu zadowoleni. Z uśmiechem witają zaglądających do ich izb turystów. Są tu też liczne świątynie, przeważnie murowane. Budowane w stylu bizantyjskim. We wnętrzach wielu z nich można obejrzeć interesujące freski. Do najstarszych świątyń należy Stara Metropolia wybudowana około V-VI wieku. Zachowane fundamenty i mury świadczą o jej niegdyś imponującym wyglądzie. W tym czasie została wzniesiona nad brzegiem morza bazylika, z której pozostały tylko fundamenty.

Cerkiew Świętego Jana Chrzciciela została wybudowana w X wieku i istnieje niemal w pierwotnym wyglądzie do naszych czasów. Wewnątrz na ścianach są freski z XVI i XVII wieku. Obecnie znajduje się tu muzeum archeologiczne.

Cerkiew Świętego Stefana z X wieku znajduje się blisko przystani. Znana jest jako Nowa Metropolia. Zachowały się tu malowidła ścienne z XVI-XVIII wieku. Tron władyki i ambona są ozdobione rzeźbami z drewna.

Zabytki tak zwanego „stylu malowniczego” to cerkwie z wieków XIII i XIV, na przykład Cerkiew Świętego Teodora, z której zachowały się tylko fasady – północna i zachodnia. W Domu Muskajanego z 1840 roku urządzono stałą wystawę etnograficzną, prezentującą stroje ludowe z okolic Burgas. W muzeum miejskim widnieje stary napis, mówiący o powstaniu miasta w V wieku przed naszą erą. Głosi on, iż u stóp góry o nazwie Haemus jest miasto Messembria, które sąsiaduje z ziemią Traków i Hetytów. Założyli je mieszkańcy Kalchedonu (dziś dzielnica Stambułu) i Megary (koło Aten) w czasie, kiedy król Dariusz ruszył na wojnę ze Scytami. Z tego okresu pochodzą resztki muru i baszt obronnych oraz arkad, które kiedyś czyniły to miejsce niedostępnym. W 1811 roku bułgarski chan Krum szturmował twierdzę od lądu. Po zdobyciu wcielił ją do państwa bułgarskiego. W miejscu koncentracji wojsk chana, na wysokim wzniesieniu znajduje się dziś kawiarnia – „Namiot Chana”. Rozciąga się stąd wspaniała panorama na Neseber. Największy rozkwit miasto osiągnęło za panowania cara Iwana Aleksandra, przerwany wtargnięciem rycerzy Amadeusza z Sabaudii, którzy je zdobyli i splądrowali.

Ma się już pod wieczór. Słońce nisko nad horyzontem. Wokół piaszczyste wzgórza do złudzenia przypominające tureckie, zwieńczone prostokątną wieżyczką namioty, spoza których wyłonić się może za chwilę jakiś zbrojny oddział Kozaków. To nie bajka ani legenda – to słońce zachodzi nad rumuńskim stepem, słońce o różowej, łagodnej barwie. Ono za chwilę schowa się za wzgórza. Teraz natomiast pozwala mi snuć taką oto refleksję. Pociąg jedzie wolniutko, majestatycznie i tylko słupy i oparta na nich sieć trakcyjna nie pozwalają zbytnio oddalać się w czasie. W kilka minut potem pociąg dojedzie do stacji Boju czy Bojun – co po hiszpańsku czytałoby się „Bohun”. A jednak w tym coś jest.

– O, zobaczcie! Tam było napisane: „Władysławowo”. To jest droga prowadząca do Mauzoleum Władysława III Warneńczyka. Pamiętacie? Byliśmy tam w zeszłym roku. Wszystkie pracujące tam przewodniczki znają język polski – mówi jedna z podróżujących do swej rodziny.

„Może i ja tam trafię” – pomyślałem. Póki co dojeżdżamy do Warny.

– Patrzcie! Pada deszcz, to niesłychane!

– Pewnie chce z nas zmyć podróżny kurz.

W Warnie na peronie podjeżdżają wózki bagażowe. Przewodnicy szukają swoich grup.

– A wy do „Zory” w Złotych Piaskach? – pyta mnie przewodniczka o imieniu Janina.

– Tak, do „Zory” – odpowiadam.

– To poczekajcie, zaraz do was przyjdę. Póki co złóżcie swoje bagaże na wózkach, one pojadą wcześniej do autokaru.

Niechętnie pozbywamy się swoich bagaży. Droga do autokaru niedaleka, a torby mogą zginąć – tak niektórzy uważają. Okazuje się, że niesłusznie zrobiło się wokół tej sprawy dużo hałasu, bowiem bagaże dojechały szczęśliwie i my wkrótce zajęliśmy wygodne miejsca w autokarze Bałkan Turistu. Jest południe. Odjeżdżamy z Warny do Złotych Piasków.

– Tu na prawo jest delfinarium. A teraz przejeżdżamy przez Drużbę – informuje nas pani Janina. W Drużbie będę za rok, ale pobyt w Złotych Piaskach zostanie w pamięci na wiele, wiele lat.

Ten piasek na plaży jest rzeczywiście złoty. To niesamowite. A wokół, nie tak jak u nas nad Bałtykiem – kosze, lecz różnobarwne parasole. Wszystko to razem wygląda wspaniale. Złote Piaski to najprawdziwszy kurort. Wieczorem prawie w każdej kawiarni czy też restauracji (Bułgarzy lubią spożywać obfite kolacje) gra orkiestra. Ludzie tańczą przeważnie tańce klasyczne – tango, walce – na parkiecie lub przeznaczonej do tego celu posadzce.

W „Morskim Oku” to dopiero jest muzyka! Zespół muzyczny i solistka – długonoga blondynka – grają i śpiewają standardy lat 60. po angielsku, przy czym angielski wydaje się tu bardziej swojski. Wymowa z akcentem bułgarskim, z pewnymi słowiańskimi zmiękczeniami, sprawia, że piosenek wykonywanych przez ten zespół słucham z dużą przyjemnością i radością. Przychodzę tu prawie co wieczór, a nawet tańczę twista. Tu jest naprawdę wyjątkowo. Obok „Morskiego Oka” stylowy budynek zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. To szkocka firma otworzyła tu oberżę w dobrym tego słowa znaczeniu i sprzedaje oryginalne zachodnie trunki i dolary, przy czym trzeba dodać, że rok 1990 jest ostatnim rokiem, w którym obcy turysta może legalnie wymienić swoją rodzimą walutę na lewy – pieniądze bułgarskie. W następnym, 1991 roku, liczyć się będą w wymianie jedynie dolary.

Morze Czarne w swej barwie jest zielone, a raczej pistacjowe. Nigdy nie bywa latem zimne, choć czasem jest wzburzone. Kąpiel nie należy wówczas – odmiennie niż u nas nad Bałtykiem – do przyjemności.

– Try lewa. Za try lewa zapraszamy państwa na przejażdżkę po morzu – brzmi głos kapitana niewielkiej łodzi, która na chwilę przycumowała do brzegu, by zabrać na pokład pasażerów żądnych nieco silniejszych przygód morskich. Wydaje mi się, że do Morza Czarnego bardziej pasują takie małe stateczki niż duże statki pasażerskie czy też popularne nad Bałtykiem katamarany. Może to ten spokój i ciepło fal sprawiają takie wrażenie. Podczas krótkiego rejsu takim właśnie niewielkim stateczkiem można „najeść się” nieco strachu, bo fale łajbą kolebią; przyjrzeć się z bliska olbrzymim meduzom, zakosztować morskiej przygody. Dwa razy wybrałem się na taką przejażdżkę. Bardzo mi to odpowiadało.

Trzecią moją morską eskapadą był rejs statkiem spacerowym z prawdziwego zdarzenia trasą ze Złotych Piasków na Przylądek Galata, gdzie podawano frutti di mare. Były więc kawior, ryby i… ślimaki. Gdy tylko się zorientowałem, że jem ślimaki, więcej ich nie jadłem. Złote Piaski to kurort wybudowany wyłącznie z myślą o turystach. Jest tu mnóstwo ekskluzywnych hoteli, kawiarni, wesołych miasteczek dla dzieci. Jest długa, kilkukilometrowa złota plaża. Wszystko to jednak sprawia wrażenie Disneylandu – przestrzeni wyłącznie dla turystów. Jest ich tu mnóstwo, są różnej narodowości. Najwięcej Niemców, Rosjan, Polaków, Arabów. Aby zaś zobaczyć autentycznych Bułgarów, trzeba pojechać do Albeny, Warny lub Bałcziku. Autobusy kursujące między Bałczikiem a Albeną i Złotymi Piaskami zabierają w sezonie letnim nadkomplet pasażerów. Szczególnie przy wsiadaniu ludzie tłoczą się, rozpychają. Szybko zajmują miejsca siedzące. Panuje gwar. Kontrolerzy często sprawdzają bilety. Pisałem już o kawiarniach w centrum miasta, w których wieczorem można potańczyć, a także napić się wina czy dobrego koniaku. Teraz chciałbym zwrócić uwagę na te kawiarnie, w których odbywają się pikniki, gdzie stoliki są rozstawione na kilku poziomach wśród drzew, tworząc swoistego rodzaju amfiteatr zwrócony w kierunku sceny, na której gra orkiestra albo odbywają się występy grup folklorystycznych.

Mieszkańcy Bułgarii mają śniade twarze. Dzieci są uśmiechnięte i radosne. Na pewno największą atrakcją dla dzieci zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych jest… Ale po kolei. Autobus linii miejskiej zatrzymuje się w Warnie na kolejnym przystanku.

– Delfinarium – informuje głośno kierowca. Po wyjściu z autobusu trzeba jeszcze podziemnym przejściem udać się na drugą stronę ulicy po to, by pokonując niewielki park, dostrzec imponujący srebrny gmach delfinarium w Warnie. Zostało ono otwarte 11 sierpnia 1984 roku. Okazały gmach zbudowano z betonu, szkła i aluminium (stąd srebrzysty kolor). Wchodzimy do środka. Mijamy korytarz i po schodach udajemy się do dużego amfiteatru, gdzie znajdują się scena w kształcie elipsy i basen, w którym pływają delfiny. W basenie jest krystalicznie czysta woda – nieodzowny warunek dla życia delfinów i ich atrakcyjnych występów. Sala z trzema trybunami może pomieścić tysiąc dwieście osób. Tego, kto nie zdążył kupić biletu na seans do delfinarium, zaprasza kawiarnia na parterze srebrzystego gmachu – wejście od strony morza – gdzie przy filiżance kawy można zobaczyć delfiny Kimbo i Split. Niewątpliwie gwiazdą delfinarium jest Pipi, która jest tu od dłuższego czasu. Cicha, rozumna Pipi jest najstarszym delfinem, ma osiemnaście lat. Jest odpowiedzialna za porządek w basenie. Poza tym są tu siedmioletnia Poli i ośmioletnia Dolli. One przybyły do delfinarium 7 maja 1986 roku. Są bardzo energiczne, rozumne i wszechstronne. Siedmioletni Split wykonuje niektóre najtrudniejsze ćwiczenia. Dwunastoletniemu Tobiemu przepowiadana jest olśniewająca kariera. Trzyletni Kimbo jest uważny i pojętny. Delfiny zachowują się tu jak zwierzęta w cyrku. Skaczą salta, grają w piłkę, żonglują. Są łagodne. Sprawiają, że dzieci śmieją się, klaszczą i są radosne.

– Jedzie pan z nami do Stambułu? – pyta mnie przewodniczka. Jest bowiem w Bułgarii – na bułgarskich wczasach – taka możliwość, że na jeden dzień można wyjechać do Stambułu. Jedzie się przez całą noc. W Stambule spędza się cały dzień i nocą powrót do Bułgarii. Niezły pomysł, muszę przyznać. Niebywała okazja dla lubiących podróże, zwłaszcza egzotyczne.

– Nie, w tym roku nie pojadę, niestety – odpowiadam pani Janinie ze smutkiem w głosie. Do Stambułu pojadę za rok. Zobaczę meczet Hagia Sophia. Zwiedzę kilka innych meczetów. Buty zostawiając za progiem, stąpać będę po miękkich dywanach. Przejdę ulicami Stambułu. Zobaczę, jak egzotycznie może wyglądać wisząca pod dachami tureckich domów susząca się na sznurku bielizna. Dwie ulice dalej ujrzę gigantyczną restaurację pod gołym niebem i przekonam się na tej podstawie, czym naprawdę jest kontrast społecznoobyczajowy. Przespaceruję się po bazarze. Zobaczę posępne oblicza Turków. Będę chciał tu powrócić.

Odjeżdżamy z Bułgarii. Jest piękna słoneczna pogoda. Deszcz jest tu tylko bardzo rzadkim nieporozumieniem.

KAROLINA GÓRSKA

(Bezradosna)

Dziewczyna z mglistego pejzażu Garwolina, przyjaciółka poezji i piękna, rozdarta między kruchością istnienia a nieuchronnością śmierci. Mówiąc głośno o rzeczach skrajnie niewspółczesnych (a przecież wciąż aktualnych), wyrzeka się strachu przed romantyzmem, obnażeniem wszystkiego, czym gardzimy i co stanowi o naszym człowieczeństwie. Jej kolorem jest lawendowy, mową pióro, porą – noc.

PRZERWA NA PAPIEROSA

I

To był dobry dzień. Słońce tańczyło beztroskiego walca po pustej scenie czystobłękitnego nieba, rozgrzewając ludziom zziębnięte serca. Zapewne kiedyś także zostanę światłem miodu, uspokajającego istoty ziemskie, lecz teraz marzę tylko o takim tańcu swobodnego słońca, wierząc, że i ja będę mogła cieszyć się oddechem tak w pełni jak ono.

Pośród tych rozmyślań niedokończonych i jaskrawych promieni, co brokatem drażnią wszelakie zwierciadła dusz, spotkałam Ciebie. Pomyślałam, że palenie jest miłą okazją do cichego poznawania trucicieli swoich niewinnych organizmów przydymionych.

Coś się zmieni. Czuję to przez Twoje jeszcze bezimienne oczy. Kiedyś je zidentyfikuję.

To dobry dzień.

II

W końcu jesteś. Relaksujesz się oparami przerwywybawienia i tego niebieskiego LD. Tak bardzo mnie intrygujesz… Coś głębszego każe mi błądzić po labiryncie Twej bladej zieleni, oplatającej pustkę źrenic. Nie chcę do Ciebie iść. Nie chcę z Tobą wypalać moich leśnych płuc, lecz już za późno. Stoję przed Tobą, znając już Twoje wygnane imię, Bartłomieju. Płonę, zespojona z tym fajkiem, nikczemnie lekko zabierającym mój czas wątły, słuchając docinków uciekających z Twych „tytoniowych, bladych ust” w moje serce ciekawe, dlaczego one w ogóle tu płyną z jadem.

Wypalasz ostatki trucizny i odchodzisz do kolegów, nie zwracając już uwagi na stęsknioną, pustą mnie. Za czym tak bezczelnie tęsknię? Wiem tylko, że za dwie podłe godziny wrócisz tu, by znów się trochę pozabijać.

III

Z ust wylewa mi się westchnienie przytulone dymem, mlecznie uspokajając każdy ułamek mojego człowieczeństwa. O tak. Mam mniejszą moc wiatru. Moc mniejszą, która kiedyś pozwoli drzewom mruczeć lekkie melodie smętnych jesieni, jednakże teraz to mnie kołysze na huśtawce dziecięcych codzienności. Oddech Boga splata moje krótkie drogi bursztynowych fal, wiąże je ze sobą niedbale, wywołując sztorm na mej głowie, w której milczą podobnie splątane myśli.

Bujając się lekko, wdycham „ponad siedemdziesiąt substancji wywołujących raka”, wraz z nikotyną i promieniami wrześniowego słońca, które otula mą twarz i sprawia, że moje oczy nabierają osobliwego koloru cappuccino.

IV

Spalając kawałek swych marności, zastanawiam się, co takiego w Tobie jest. Słyszałam o Tobie mniejsze fragmenty zdań ludzkich, zupełnie nic nieznaczących, bo przecież Ty także możesz wierzyć w usłyszane, niedbałe bujdy na mój ubogi temat. Co nie oznacza, że nie powinnam się Ciebie bać. Tymczasem jednak ciekawość bierze górę nad bezbarwną, ludzką słabością.

Ironia losu wilczego sprawiła, że idziesz tu w kwitnącym, majtkozdzierczym uśmiechu, bezczelnie patrząc na mnie wymownym spojrzeniem, bo wiesz, że nie jestem w owym czasie onirycznym i w owym groteskowym bardziej miejscu przez nadzwyczajny przypadek. Wiem, że wiesz także, że rozumiem te bezszelestne słowa, szczerze mnie pogrążające, jak i ten uśmiech, przez który chciałabym się zapaść pod ziemię. Lecz jest też coś, co Ty, Zielonooki, próbujesz ukryć za mgłą, w oddali, za horyzontem.

Patrzę na Ciebie. Dedukuję. Dlaczego ukrywasz swe niewiadome spojrzenie? Co w nim trwale ukryłeś? Z niesmakiem stwierdzam, że przesadzam z drążeniem Cię kawowym wzrokiem, jakbym chciała rozbić Twą warstwę obronną i gdyby była z porcelany saskiej – udałoby mi się to. Tymczasem nerwowo palę, a dym ulatuje ze mnie jak babie lato. Mam nadzieję, że to przemilczysz, bo zauważysz na pewno.

V

Odpalam szluga, „trzeciego papierosa bezsenności”, ujmując to niczym Cortazar w swej „Grze w klasy”. Płaczę w rumiankach pościeli, przesiąkniętej niegdyś lawendowym zapachem mojego utrudzonego ciała. Niebawem stanę się strumieniem, potokiem lub deszczem, lecz na razie po prostu płaczę bezsilnością i piszę to gówno, które pewnie spalę ogniem podlejszym od imbirowego gniewu, gasnącego we mnie coraz bardziej z każdym dekadenckim słońcem, którym – jak już mówiłam – kiedyś także się stanę.