Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po najoryginalniejszej audiobookowej premierze tej wiosny, przyszedł czas na „Opowieści ze wsi obok” w wersji ebooka! Tuż za miedzą żyją pogańskie zjawy i znachorki, na bagnach bez wieści giną urzędnicy, a nawiedzone karuzele mordują wysłanników ministerstwa… Ebook „Opowieści ze wsi obok” to raz pełna humoru, raz mroczna, a zawsze ekscytująca podróż na Podlasie, gdzie licho nie śpi, zło mocuje się z dobrem, a na straży odwiecznych prawd stoją pierwotne duchy.
Na podlaskim odludziu, wśród bagien i trzęsawisk, tuż obok mrocznej puszczy znajduje się pewna wieś. Miejsce, gdzie często dochodzi do nieprzyjemnych sytuacji, jednak zło nie może się zakorzenić. Dobro tam w końcu zawsze wygrywa, a niedobrych ludzi spotyka zasłużona kara, gdyż pierwotne duchy lasu oraz bagienne baby nie tolerują łamania odwiecznych praw. „Opowieści ze wsi obok” (ebook w formacie epub, kindle mobi) zabierają czytelników do świata głębokiej prowincji, gdzie licho nie śpi, a bagna, jak przed wiekami, potrafią pochłonąć niejednego wędrowca. Mirosław Miniszewski bawi się opowiadaniem historii, uprzedzając, że przeznaczone są tylko dla osób pełnoletnich. Opowiada świat, na który składają się zwykli ludzie, ale też pogańskie zjawy nadprzyrodzone, znachorki cytujące Lacana i Lao Tsy, homoseksualni młodzieńcy, faszyści lęgnący się wraz ze swymi faszystowskimi matkami w tapczanach. Są straszliwe mokradła, gdzie giną urzędnicy z gminy i nawiedzone karuzele mordujące wysłanników ministerstwa; agenci Mossadu i pani Wala kręcąca kogel-mogel z pięciuset jaj. Koloryt opowieści podkreślają zdjęcia wykonane przez autora.
„Opowieści ze wsi obok” – spis treści: WSTĘP • pod przestworem • spacer z doktorem • nowa praca • lobotomia • połamał sobie obie ręce przy masturbacji • świąteczne zakupy w lewiatą • włochata dorota • wypadek przed świętami • biała małpa • niedźwiedzie zabijają polaków • baba chwałpa bantu• głos sowy• mała chechła• maszyna z petersburga• tentacle marsh survival• su navi per mari per rectum• matka i synowie• widziadło zaduszne• szatan pokonany• purpurowy mandaryn• faszystowska miłość• stara karuzela w lesie• kałbusy• tragedia na weselu• egzekucja• trzecie oko• gargulec• glany a queergender• czarne dziecko• krasnal• młynek do kawy• maszyna do zakładania kalesonów• pąsowa dziewica• pan mamūtau• szambo• zły przystanek• powrót do równowagi• katoptrium• startup• korepetycje• oddychanie• wiosna• kolob• faszystowska wieś• kobieta bez właściwości• tragedia w tapczanie• kolejna wigilia• marzenka• haloween• wskrzeszenie zmarłej• śmierć w bagnie• feldpoltergeist• rumuński horror• tłusty czwartek• widerhakenszpica• teleskop• śmierć sąsiada• andrzejki • opuchlizna • zbiór kapusty • wizyta na plebani • wizyta księdza • dyrektorowa • mechanizm kartezjański • dyngus • eklerki • połóg • haiku • powrót z powiatu • wujek • parząchew • przepłacanie szeklami • marki niemieckie • kadisz pro bono • mój chiński ogród • pięć barw czyni ludzi ślepymi • cuchnąca ryba • złe duchy • zawiniątko • resekcja • fundamentalna potworność • pan mao lee wyjaśnia znaczenie fotografii PRZEPISY KULINARNE ZE WSI OBOK • kaczka gwizdana na czas kryzysu • kawior gwizdany na czas kryzysu i smuty • czekolada gwizdana • gwizdane cebulowe koperty • gwizdany kapuśniak• przepis pradawny O autorze ebooka „Opowieści ze wsi obok”: Mirosław Miniszewski(1973) – doktor filozofii, pisarz i wykładowca akademicki. Były biznesmen i dziennikarz. Zrezygnował z życia w mieście i zamieszkał na podlaskim pustkowiu z dala od ludzi oraz cywilizacji. Zajmuje się obecnie pisaniem książek, prowadzeniem bloga, produkcją podcastów oraz uprawą warzyw w ekologicznym ogrodzie.
Współtwórcy ebooka „Opowieści ze wsi obok”: • Zdjęcie na okładce – Michał Zieliński • Rysunek na okładce i fotografie – Mirosław Miniszewski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 138
OPOWIEŚCI ZE WSI OBOK
Copyright © by Mirosław Miniszewski 2018
Projekt okładki: Amalius von Othmart
Skład i łamanie tekstu: Amalius von Othmart
Fotografia na okładce: Michał Zieliński
Fotografie: Mirosław Miniszewski
Rysunek na okładce: Mirosław Miniszewski
ISBN 978-83-964853-0-4
Strona internetowa książki:
wewsiobok.pl
Mirosław Miniszewski
facebook.com/miroslawq
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Wszystkie postaci i zdarzenia w książce są fikcyjne, a ich podobieństwo do rzeczywistych może być wyłącznie przypadkowe.
Niektóre treści zamieszone w tej książce są drastyczne, zawierają opisy, które mogą być uznane za okrutne, prześmiewcze, erotyczne, pornograficzne, obrazoburcze, antyreligijne. W książce występują ponadto słowa powszechnie uznawane za obraźliwe.
Książka jest przeznaczona wyłącznie dla osób dorosłych. Osoby, które mogą się czuć obrażone zamieszczonymi tekstami, powinny zaniechać dalszego czytania, a Autor nie ponosi odpowiedzialności za skutki ewentualnej lektury.
To nie tak, że pisarz coś wie, coś wie lepiej. Ni chuja! On jest tylko jak posadzkarz. Wie pan, jak ten, co kładzie panu glazurę w pokoju. Na początku pierdolnie się o 1/10 mm, to na końcu pomieszczenia, pod drugą ścianą, ma pół metra rozbieżności. Tak samo jest z pisaniem, to tylko rzemiosło słowa. Pisze się tak, żeby pasowało, żeby słowo się nie rozchodziło, proszę pana, żeby nie robić tych pomyłek 1/10 mm na początku, bo pod koniec czytelnik ma ochotę panu walnąć – tak go ręka świerzbi na pana. A czy do posadzkarza dzwonią z gazet, z telewizji i pytają go o różne sprawy cywilizacyjnie istotne? Nie, bo on chuja wie! Tak samo, panie, pisarz – on nic nie wie, on tylko umie pisać tak, żeby na końcu tekstu nie było wyjebanej dziury na pół metra! Albo czy posadzkarza zapraszają do kawiarni na wieczorki dla intelektualistów i czy musi on siedzieć sztywno na dupie w marynarce i czy musi się głupio uśmiechać, jak ten Budda cholerny, co niby wie ponad wiedzę wszelką? Nie chcę więc, panie, wysiadywać jaj na spotkaniach z bohemą, jeść tłustych ciastek i udawać chuj wie kogo. Wie pan, panie, ja przypadkiem porobiłem tytuły, bo wakaty były tam i ówdzie, ale tak naprawdę to ja jestem prosty chłopak po zawodówce i jak ktoś zadaje mi ten zestaw mądrych pytań, to, wie pan, ja mam naprawdę ochotę mu przypierdolić. Czy przestanę pisać? Nie, nie sądzę, bo to jest zawód jednak dobry, praca ze słowem, z jego łamaniem, z prowokowaniem idiotów, których jest bez liku naokoło. Wie pan, ja uwielbiam prowokować, takie figle robić słowem. To lubię chyba najbardziej, jak idiota daje mi się podpuścić słowem – czysta radość! Ale nie dlatego tak jest, że coś wiem więcej, tylko dlatego, że nieprawdopodobnie mocno wkurwiają mnie ci grzecznie siedzący ludzie, te kobiety odkażone domestosem, ci mężczyźni, którzy mają kosiarki do trawników i dzieci ubrane stosownie; którzy nieustanie oczekują od świata jakiegoś metafizycznego i etycznego sensu i w związku z tym mnie także w te sensy, panie, wpierdolić chcą gwałtem, w te etyki ich i metafizyki osrane. A ja jestem jak ta mucha końska, co lata nie dla przyjemności świata, ale żeby wszystkich dookoła doprowadzać do szału i ćwiczyć ich w cnocie luzowania dupościsku. I, panie, w tej sztuce jako mucha owa końska i upierdliwa, kieruję się precyzją posadzkarza – trzeba ludzi kąsać dokładnie tam, gdzie najsztywniej im się robi koło odbytu, gdzie najmocniej im dupę ściska. Nie, proszę pana, nie dlatego tak mam, że mam jakąś misję, jakiś plan. Czy, panie, mucha taka ma jakiś plan, jakieś zadanie? Nie, ona po prostu jest muchą najlepiej, jak potrafi. Ona, panie, ta mucha, tak ma i już. Zatem proszę pana, nie chcę być sławny, ja po prostu chcę być jak ta mucha kąśliwy i być w tym precyzyjny, jak posadzkarz, bo tak mam po prostu. Nie, proszę pana, nie zrobię panu herbaty ani kawy i nie mam, kurwa, żadnego mleczka.
Byłem dzisiaj po południu na polach za wsią obok, po pustkowiach spacerować, aby krzywdy mi wyrządzone wydyszeć. Kiedy wydychałem ból przez ludzi mi zadany ostatnio, ujrzałem kobietę, starowinkę idącą środkiem pola, nie drogą, ale błotem – gliną zgniłą kroczyła ku pustce. Wtem stanęła pośrodku uroczyska i, ciężko głowę podnosząc ku górze, zgniłe powietrze w płuca wciągnąwszy, ku Przestworowi wyć potwornie zaczęła zewem przejmującym. Wyła tak tym zewem dobre dwa kwadranse, a ja stałem i patrzyłem przejęty, ruchu nie mogąc żadnego wykonać, stuporem sparaliżowany. Takiego wycia, takiego bólu jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem z ludzkich ust. Czuć było jak bycie wybrakowane i poszarpane w tym zewie się wyraża. Kobieta jakby wzywała coś z górnych stron, jakby interwencji nadzwyczajnej żądała od duchów w Przestworze się przetwierajacych. Odpowiedziała jej tylko złowroga cisza w powietrzu śmiertelnie zastygłym pośród pól Podlasia. Kiedy wyć skończyła, zgarbiła się znacznie i wolnym krokiem poszła w ciemność pustkowi mgłą i gnijącym powietrzem spowitych, mnie samego w polu zostawiając.
Pojechałem dzisiaj do gminy człowieka jakiegoś zobaczyć, bo jak się kończy lato, to wszyscy nagle zapominają mojego telefonu i adresu. Taki urok życia na wsi. W gminie spotkałem lekarza z gminy i poszliśmy na przechadzkę. Doktor jest człowiekiem markotnym – zniszczony przez prymitywną wiejską medycynę, zmęczony smrodem z ludzkich pachwin, ale lubi jeszcze czasami przechadzki z innym, zesłanym w pizdu tutaj inteligentem, któremu podobnie jak jemu, niewiele w życiu w mieście wyszło i zaszył się na pustkowiu. Szliśmy obok sklepu gminnego. Sklep mroczny. W środku widać było dwie pogrążone w ciężkiej depresji ekspedientki z przetłuszczonymi włosami, kształtowanymi z boku na płasko przez docisk poduszki, do której tulą głowę, aby nie widzieć ohydnego gminnego świata, zachlanego męża i paskudnych dzieci. W pomieszczeniu świeciło słabe światło energooszczędnej żarówki, takie sine. Widać było przez brudne okna dwa czerstwiejące chleby na ladzie, trochę cebuli w skrzynce, obok więdnący por, kilka skrzynek z najtańszym piwem. Przy sklepie stało kilka szarych postaci, w szarych watowanych kurtkach, z rękoma w kieszeniach. Twarze mieli ogorzałe, pomarszczone, zarośnięte brzydkim, jakby świńskim zarostem. Ich bezzębne szczęki mlaskały, takie ruchy cmokające wykonywały. Zapytałem doktora, czy zna tych starców, czy ich leczy. On na to, że to wcale nie są starcy, że to są chłopcy w wieku 18–25 lat. Doktor powiedział, że to wszystko niedoszli literaci, artyści, niespełniona bohema, źle urodzona część ludzkości. Wyraziłem wątpliwość co do wieku tych ludzi. Na to on podszedł do nich i zażądał wylegitymowania się. Ci karnie wyciągnęli dowody osobiste i podali je zgrabiałymi rękoma. Wszyscy mieli brązowe końcówki palców, latami wędzone najgorszym ruskim tytoniem. Patrzyłem na te dokumenty, a to wszystko roczniki 1990–97. Zapytałem ich, jak do tego doszło, co im się stało? Spoglądali na mnie pustymi, martwymi oczyma i jeden z nich otworzył bezzębne usta. Widać było, że nie miał też połowy szczęki, wygniła mu najprawdopodobniej, i mówił do mnie: Me, me, me, me. Doktor powiedział, że to ludzie przetrąceni, straceni, już martwi. Większość z nich była gwałcona już przed dwunastym rokiem życia. Reszty dokonały nauczycielki w szkole, potem polityka rządu, telewizja. Karmieni byli od dziecka słoniną, cebulą i kartoflami. Nie znają innych smaków. Pożegnałem doktora i poszedłem w pustkowie. Usiadłem pod suchym drzewem i przez dwie godziny nic nie myślałem.
Ponieważ pracuję w zreformowanym szkolnictwie wyższym, nie idzie mi za bardzo. Rachunki płacić trzeba, więc musiałem szukać dodatkowej pracy. Dostałem pracę w młynie w sąsiedniej gminie. Młynarz jest człowiekiem zawziętym, podłym i zepsutym, ale tylko on ma robotę. Poza tym są u nas bagna i mokradła. Nic nie ma. Musiałem mu wylegitymować się doktoratem. Tylko doktorów przyjmuje, bo jest okolicy tylu, że magistrów nie opłaca się mu brać. A tych doktorów robi u niego już dwunastu. Nawet jeden habilitowany jest. Stanowią najniższy szczebel hierarchii młynowej. Młyn nie ma prądu, nie jest koło wody ani nie jest wiatrakiem. Trzeba ręcznie kręcić żarnami. Kręcą nimi doktorzy właśnie. Rano jesteśmy przywiązywani pasami do prowadnic i musimy kręcić w kółko wielkim mechanizmem. Rozmowy są w tym czasie zabronione. Zmiana trwa dwanaście godzin i w tym czasie jest tylko jedna przerwa piętnaście minut. Młynarz płaci bardzo dobrze, jak na naszą okolicę – aż 7,50 na godzinę! Ale trzeba zapierdalać z tymi żarnami, bo inaczej tnie z dniówki. Dzisiaj stanął i patrzył jak ledwo kręcę z innymi doktorami. Mąka za słabo leciała mu. Krzyczał: Kto, ci, kurwa, szmato dał ten doktorat?! Jak kręcisz tymi żarnami?! Ja pierdolę! Jaka niedojda! Kręć! Szybciej! Kręć, kurwa! Kto ci dał ten doktorat?. Ja mu na to: Państwo, kurwa, polskie dało. Polska, znaczy się, dała.
W pobliskiej wsi bardzo trudna sytuacja. W zeszłym roku jeden rolnik zmusił syna, żeby ten poszedł studiować filozofię do Warszawy. Syn nie chciał, ale został zmuszony pod rygorem wydziedziczenia. Wrócił jakoś niedawno, bo całe wakacje był na wyjeździe studenckim we Fryburgu Bryzgowijskim na seminarium o Heideggerze i wrócił jakiś nieswój. Wychodził od świtu chodzić po polach i wracał cały schlastany potem, wycieńczony, zapłakany. Ojciec go pytał co mu jest, matka go pytała, a on mówił, że już nie może wytrzymać od myślenia, że mózg w czaszce mu napierdala dzień i noc i że to wszystko przez tę filozofię. Nie chciał wracać na uczelnię – mówił, że nie wytrzyma kolejnego roku myślenia, że od tego myślenia go mdli tak mocno, że wymiotuje czasami przez całą noc i do tego poci się tak strasznie, że musi się po trzy razy dziennie przebierać. Mówił, że myślenie ujawnia mu rzeczy tak potworne i złowrogie, że jest to nie do wytrzymania. Ojciec nie chciał tego słuchać. Powiedział mu, że albo wraca na uczelnię, albo koniec ze wszystkim. Matka płakała i prosiła, żeby ojca nie drażnił, że ma wracać i uczyć się, czytać, myśleć. Chłopak dzisiaj po południu miał jechać do Warszawy, zamiast tego wziął długi pręt, przyłożył do obudowy sieczkarki i nadział się nań lewym okiem tak, że dokonał radykalnej lobotomii i pręt mu aż wyszedł z drugiej strony z kawałkiem mózgu oraz okiem. Dobrze wiedział, co robi. W jego pokoju znaleziono wydruk z internetu wraz z instrukcją, jak taki zabieg przeprowadzić. Przybyły na miejsce lekarz pogotowia ze Sokółki powiedział, że jeszcze tak straszliwej lobotomii nie widział. Teraz chłopak chodzi po wsi z głupkowatym wyrazem twarzy, na chleb mówi me a na gęś be, ale jest szczęśliwy i uśmiechnięty, jak nigdy dotąd.
Dwie wsie dalej od nas bardzo nieprzyjemna sytuacja. Mieszka tam starzejące się małżeństwo z późnym synem. Oni mają pod sześćdziesiątkę, a chłopak niespełna osiemnaście lat. Są to bardzo surowi ludzie, ortodoksyjni i ostentacyjni katolicy. Są tak katoliccy, że nawet katolicki ksiądz po kolędzie do nich niechętnie jeździ, bo się boi, że jest za mało katolicki. Syn jest wychowywany w duchu tradycyjnym, bez udogodnień. Rano owsianka i do roboty. Na obiad klops z kartoflą i do roboty. Na kolację kisiel owsiany z łyżką buraczanej marmolady i spać. Nie jest w okolicy tajemnicą, że chłopak jest nieszczęśliwą osobą – jest gejem i jeszcze na dodatek jest transgender, trzecia płeć. Bardzo miły chłopiec. Czasami latem biega po lesie w szpilkach i sukience, które dała mu nasza listonoszka. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Nie ma on nikogo, bo w okolicy nie ma takich ludzi jak on. Do miasta nie jeździ, bo nie ma za co. Nie ma komputera, smartfonu. Nic nie ma. Ostatnio żalił się, że nie wyrabia, że go gniecie – więc listonoszka zebrała trochę kasy od okolicznych dobrych ludzi i kupiła mu w mieście parę gadżetów do rozpoznawania przyjemności kryjącej się w ciele. Niestety, kilka dni temu ojciec z matką znaleźli to wszystko i spalili mu w piecu. Dzisiaj przyjechało tam pogotowie. Okazało się, że chłopak tak się masturbował zawzięcie i nerwowo, że połamał sobie obie ręce. Tego było za wiele. We wsi wybuchła awantura, że chłopaka dręczą, że żyć mu nie dają, że nie akceptują tego kim jest. Prawie pobili ojca. Ludzie pojechali do miasta i odkupili mu wszystkie gadżety, nakupowali mu szpilek, sukienek, ciuchów w Zarze za kilka tysięcy złotych. Kupili mu smartfon z netem, żeby sobie znalazł chłopaka, albo kogo tam chce i oznajmili, ze jak ojciec będzie go jeszcze dręczył, to dostanie w ryj. Przyjechał na to wszystko ksiądz po kolędzie i poparł ludzi oraz chłopaka. Powiedział, że nie można tak dręczyć człowieka. Rodzice zdziwieni powiedzieli księdzu, że kościół naucza inaczej. Ksiądz na to, że w kościele to chuja o życiu wiedzą.
Lewiatą – sieć sklepów z gatunku tak zwanych trudnych. Nie dla każdego. W gminie u nas jeden działa. Zakupy tam to jednak ostateczność, bo po nich trudno dojść do siebie. Dzisiaj tam poszedłem, bo blisko, a deszcz siąpi. Przed ladą chłodniczą stoi mężczyzna w wieku od 40 do 70 lat, w szarym kaszkiecie, waciaku, szary na twarzy, szare włosy, widać, że myte czasami szarym mydłem. Obok niego matka, w brązowej czapie z wiskozy, fioletowym płaszczu ze sztucznego tworzywa. Na jej twarzy widać kilkunastodniowy zarost. Dochodzą od nich przykre zapachy – tylko człowiek takie wydziela. Robią zakupy na święta. Mężczyzna zaczyna dotykać towarów na ladzie. Nadusza je i robi dziury w opakowaniach. Robi to wskazującym palcem, zbrązowiałym na czubku od tytoniowego dymu. Robi dziury w opakowaniu z drożdżami, w serkach, w kefirach. Wyciąga palec, wylizuje przylepioną treść i dalej nadusza. Potem dłubie w nosie i znów dziurawi towar. Matka patrzy, przestępuje z nogi na nogę. Uśmiecha się konfidencjonalnie. Ustalają jadłospis świąteczny. Skromnie będzie. Na wigilię podgrzewana kapusta kiszona i po trzy pierogi. Na święta mają cztery skrzydełka w koszyku i makaron marki lewiatą – będzie rosół. Paczka wafli lewiatą jako łakocie. Idą do kasy. Przy płaceniu, z kontekstu rozmowy z kasjerką, okazuje się, że kobieta towarzysząca mężczyźnie to nie jego matka, to jego córka. Mieszkają blisko.
W okolicy dzisiaj u nas Kaliady, czyli prawosławne Boże Narodzenie, ale poza prawosławiem i katolicyzmem są u nas wyznawane kulty, o których mało kto słyszał – stare, pierwotne, mroczne i dziwne tradycje. Są w okolicach ludzie osobliwi, nie pasujący wyglądem do współczesnych osób, twarze mają całkiem inne, pierwotne, mroczne i dziwne. Mieszkają w odludnych miejscach, chodzą całe dnie po pustkowiach, moczarach i trzęsawiskach, pośród starodrzewia i mszarów. Słuchy chodzą, że to potomkowie ludów z Azji dawno wymarłych już, praprawnuki okrutników starodawnych. Niewielu ich jest, ale czczą coś po lasach i po bagnach. Jak czczą to coś, to słychać z borów dźwięki straszne, że aż uszy trzeba zatykać.
Zwykle w Kaliady dziwne rzeczy się tu dzieją, bo normalni ludzie po chałupach pochowani i nikt po lesie nie łazi. Walerek ze wsi obok, katolik umiarkowany, poszedł jednak dzisiaj z piątką bimbru dębowego do dwóch takich dziwnych chłopów starodawnych w odwiedki i pił z nimi do wieczora.
Powiedzieli, że w nagrodę zabiorą go w las i pokażą mu co czczą i co robią. Bał się, ale polazł. Wrócił przed chwilą cały rozdygotany, spocony i powiedział co zaszło. Powiedzieli mu, że dzisiaj będą czcić Mocarnego Pana z Lasu. Na bagnach go wywołali, recytując dziwne sylaby gardłowe i coś w błotnej brei zabulgotało, smród się rozszedł i jakiś cień wylazł na powietrze, ale oblicza swego nie ukazał. Starodawni powiedzieli Walerkowi, że teraz będzie obrabianie Włochatej Doroty. Jeden poszedł w krzaki i przywlókł za nogę włochatą dziewczynę. Obdarli ją z włosia, walnęli w łeb drągiem i upiekli w ognisku. Kiedy jeden z starodawnych zaczął zjadać upieczoną, poczerniałą głowę dziewczyny, z wybałuszonymi ślepiami na wierzchu, Walerek nie wytrzymał, zwymiotował i uciekł. Pobiegł do Szudziałowa do strażnicy Straży Granicznej i zgłosił mord okrutny, rytualny. Wysłali z nim patrol pieszy.
Kiedy zaszli na miejsce zdarzenia, ukazało się, że zostały tylko szczątki po biesiadzie i sześć zużytych prezerwatyw. Na miejsce przybyło pogotowie ze Sokółki, ale w las nie pojechali, tylko doktur 6 kilometrów pieszo iść musiał. Na miejscu dokonał oględzin i powiedział, że wstępnie ustala, że Włochata Dorota była ulepiona z białka sojowego, włosy zaś były sztuczne i po chuj w ogóle tyle krzyku i łażenia po borach po nocy w święto. Sprawa została umorzona, a Walerek siedzi teraz u pani Wali nie może dojść do siebie. Takie dziwy u nas w Kaliady się dzieją.
We wsi obok nieprzyjena sytuacja. Pan Zenek spod bagien miał wczoraj wypadek. Całe życie marzył o tym, żeby być kobietą, ale urodził się jakoś po wojnie i nie dało rady tego wyjaśnić, operacją załatwić, bo wtedy nikt tego jeszcze nie rozumiał, więc dusił to w sobie. Kilka dni temu wygrał czwórkę w totolotka. Parę stówek zaledwie, ale wystarczyło na spełnienie pielęgnowanych od lat marzeń i kupił w internecie takie zakurwiste 18 cm szpilki na platformach. Wcześniej nie mógł takich nabyć, bo ma tylko rentę 800 zł. Wczoraj w południe przyszła paczka z obuwiem. Czekał aż żona pójdzie na roraty i założył te szpilki. Chciał pochodzić w nich w te i we wte sobie, tu i tam pokroczyć sprośnie nieco po podwórku. Do wsi wyjść jednak nie miał śmiałości. Chodził więc tak dłuższą chwilę i nagle się potknął – wypierdolił się jak długi, trzasnął głową w schodek, że aż jękło, po czym skulnął się w dół podwórka, pierdolnął jeszcze plecami o stodołę, chrupło mu coś tak głośno, że aż sąsiedzi powychodzili z okolicznych domów zobaczyć co się dzieje i tyle tego było. I to, kurwa, przed samymi świętami taki numer odjebał! Żona powiedziała, że to wszystko przez represje komunistyczne się stało, że to gender go opętało, że ona ma to samo, że od zawsze czuje się mężczyzną i zawsze chodziła w obuwiu na płaskim obcasie i w beretach. To już jej tak jeszcze za Stalina się zaczęło, ta męskość ją nawiedzająca i o tych męskich butach oraz beretach brązowych całymi nocami myślała obsesyjnie. Ona to rozumie po prostu, że płeć może być niestabilna w warunkach kryzysu. Dobrze, że żona tak pana Zenka rozumie, ale szkoda po prostu faceta, że w święta poturbowany i zły od tego wszystkiego będzie przy stole siedział w tych szpilkach.
W sąsiedniej gminie bogacz–obszarnik kupił rodzinie na święta białą małpę – od Chińczyków ją sprowadził. Miała być mądra, miała zapewnić dostatek i pomyślność, miała śpiewać. Posadzili ją przy świątecznym stole. Była grzeczna. Jadła sztućcami, wyszkolona była fest w tych Chinach. Biała małpa oglądała telewizję z domownikami, myła naczynia, wyrzucała śmieci, bawiła się z dziećmi, śpiewała. Na Sylwestra piła szampana i strzelała petardami. Przez te kilka dni rodzina bogacza–obszarnika pokochała białą małpę. Dzisiaj rano, kiedy bogacz–obszarnik brał prysznic, małpa weszła do łazienki i go zgwałciła, potem go pobiła, a na koniec na niego nasrała.
Wracając dzisiaj z roboty, zatrzymałem się w gminnym sklepie Lewiatą po chleb i margarynę na obiad. Stałem w długiej kolejce i słyszałem, jak jeden starzec narzekał, że niedźwiedzie zabijają Polaków. Długo o tym mówił, tocząc pianę z ust, że jak tak można! Twarz mu siniała ze złości. Ludzie w kolejce byli coraz bardziej niespokojni. Wszyscy zaczęli pytać, dlaczego te niedźwiedzie mordują Polaków? Dlaczego do tego dopuszczono? Jak do tego doszło? Atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Jeszcze chwila i doszłoby do nieprzyjemności jakichś. Wtem ludzie ucichli i wszyscy patrzyli wyczekująco na mnie, aż coś powiem. Starałem się im to wyjaśnić w kontekście krytyki postkolonialnej, odwołując się do myśli Gayatri Chakravorty Spivak i Leeli Gandhi, ale mi przerwano i poproszono, żebym to jakoś bardziej obrazowo wytłumaczył. Powiedziałem więc, że z niedźwiedziami i ludźmi jest tak, jak z Polakami i członkami Państwa Islamskiego. Powiedziałem do owego starca, że przecież, jakby napotkał takiego bojownika Państwa Islamskiego, to by zakatrupił go na miejscu, o nic go nie pytając. Starzec potwierdził. Mówiłem więc dalej, że teraz ma sobie wyobrazić, że Polacy to niedźwiedzie, a bojownicy Państwa Islamskiego to ludzie i jak taki niedźwiedź spotyka człowieka, to go bezlitośnie katrupi na miejscu. Wszyscy aż cmoknęli ze zdziwienia i zachwytu wobec tego wyjaśnienia. Sytuacja w kolejce się uspokoiła, ludzie zaczęli się do siebie uśmiechać i żartować. Ktoś wyjął schab w słoiku, ktoś opakowanie ze sałatką śledziową z wczoraj, ktoś racuchy z jabłkami. Wszyscy zaczęli się częstować nawzajem. Panie sklepowe wzięły wszystkie jajka ze sklepu, kilkadziesiąt kilo cukru i zaczęły kręcić kogel mogel dla wszystkich. Ktoś zaczął grać na puzonie, mały chłopczyk na bębenku, a dziewczynka z Niemiec z rodzicami turystami na tamburynie, fagocie i trójkącie. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z tego, że niedźwiedzie zabijają Polaków. Śmiechom i żartom nie było końca.