Orbita - Samantha Harvey - ebook + audiobook + książka

Orbita ebook

Harvey Samantha

5,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nagroda Bookera 2024!

To książka pełna cudów, zapis przyrody z kosmosu oraz nieoczekiwany i głęboki list miłosny do życia na Ziemi.

Sześcioro astronautów krąży po orbicie ziemskiej na pokładzie statku kosmicznego. Zbierają dane meteorologiczne, przeprowadzają eksperymenty naukowe i testują granice ludzkiego ciała. Przede wszystkim jednak obserwują. Wspólnie obserwują swoją milczącą błękitną planetę, okrążając ją codziennie szesnaście razy, mijając kontynenty i przeżywając kolejne pory roku, podziwiają lodowce i pustynie, szczyty gór i wzburzone oceany. Jednak choć od Ziemi dzieli ich ogromna odległość, przed jej nieustannym przyciąganiem nie ma ucieczki. Gdy docierają do nich wieści o śmierci matki jednej z astronautek, pojawiają się myśli o powrocie do domu. Patrzą, jak tajfun nadciąga nad wyspę i zagraża bliskim im ludziom, podziwiają jego majestat i jednocześnie obawiają się zniszczeń, jakie może spowodować. Kruchość ludzkiego życia wypełnia ich rozmowy, lęki i sny. Choć znajdują się z dala od Ziemi, jak nigdy dotąd czują się jej częścią i chcą ją chronić. Zaczynają zadawać sobie pytania: Czym jest życie bez Ziemi? Czym jest Ziemia bez ludzkości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 183

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dwa­dzie­ścia cztery go­dziny or­bi­to­wa­nia Ziemi przy świe­tle dzien­nym na pół­kuli pół­noc­nej

.

Or­bita mi­nus 1

Okrą­ża­jąc Zie­mię stat­kiem ko­smicz­nym, są tak ra­zem i tak sa­motni, że na­wet ich my­śli, ich mity oso­bi­ste cza­sami się zbie­gają. Nie­kiedy śnią te same sny – o frak­ta­lach i nie­bie­skich ku­lach, o zna­jo­mych twa­rzach po­grą­żo­nych w mroku i o ja­skra­wej, ener­ge­tycz­nej czerni ko­smosu, która ata­kuje ich zmy­sły. Su­rowa prze­strzeń to pan­tera, dzika i pier­wotna; śnią, że prze­mie­rza ich ka­juty.

Śpią za­wie­szeni w śpi­wo­rach. Na od­le­głość wy­cią­gnię­tej ręki, za me­ta­lową po­włoką, wszech­świat roz­po­ściera się w pro­stych wiecz­no­ściach. Ich sen po­woli rzed­nie i na­staje ja­kiś od­le­gły ziem­ski po­ra­nek, a ich lap­topy bły­skają pierw­szymi nie­mymi wia­do­mo­ściami no­wego dnia; roz­bu­dzona, wiecz­nie czujna sta­cja wi­bruje od wen­ty­la­to­rów i fil­trów. W kam­bu­zie zo­stały ślady po wczo­raj­szej ko­la­cji – brudne wi­delce przy­mo­co­wane ma­gne­sami do stołu i pa­łeczki wci­śnięte do wo­reczka na ścia­nie. W po­wie­trzu uno­szą się cztery nie­bie­skie ba­lony i kilka fo­lio­wych cho­rą­gie­wek z na­pi­sem Happy Bir­th­day; nikt nie ob­cho­dził uro­dzin, ale świę­to­wali i tylko to mieli na po­do­rę­dziu. Na ostrzach no­ży­czek wid­nieje roz­ma­zana cze­ko­lada, a do uchwy­tów skła­da­nego sto­lika ktoś przy­wią­zał sznu­rek z ma­łym fil­co­wym księ­ży­cem.

Na ze­wnątrz Zie­mia ob­raca się w prze­stwo­rzu księ­ży­co­wej po­światy, to­czy się wstecz, gdy oni po­dą­żają ku jej bez­kre­snej kra­wę­dzi; kępki chmur po dru­giej stro­nie Pa­cy­fiku roz­ja­śniają nocny ocean do barwy ko­baltu. Oto San­tiago na zbli­ża­ją­cym się wy­brzeżu Ame­ryki Po­łu­dnio­wej, spo­wite ob­ło­kami pło­ną­cego złota. Nie­wi­doczne przez za­mknięte okien­nice pa­saty wie­jące nad cie­płymi wo­dami za­chod­niego Pa­cy­fiku wznie­ciły sztorm, a ten na­pę­dza żar. Wia­try za­bie­rają cie­pło z oce­anu, które gro­ma­dzi się w po­staci chmur, gęst­nie­ją­cych, zwi­ja­ją­cych się i za­czy­na­ją­cych wi­ro­wać w pio­no­wych war­stwach, two­rząc taj­fun. Gdy taj­fun prze­suwa się na za­chód w kie­runku po­łu­dnio­wej Azji, ich sta­tek obiera kurs wschodni, na wschód i w dół w stronę Pa­ta­go­nii, gdzie zo­rza po­larna spo­wija ho­ry­zont neo­nową po­światą. Droga Mleczna to dymna smuga po pro­chu strzel­ni­czym na tle sa­ty­no­wego nieba.

Na po­kła­dzie statku jest wto­rek rano, go­dzina czwarta pięt­na­ście, po­czą­tek paź­dzier­nika. Na ze­wnątrz jest Ar­gen­tyna jest Po­łu­dniowy Atlan­tyk jest Kapsz­tad jest Zim­ba­bwe. Z pra­wej strony pla­neta wy­szep­tuje po­ra­nek – smu­kłą, sto­pioną wy­rwę świa­tła. Prze­śli­zgują się przez strefy cza­sowe w ci­szy.

Każde z nich w pew­nym mo­men­cie zo­stało wy­strze­lone w niebo ra­kietą star­tową, a na­stęp­nie prze­le­ciało przez at­mos­ferę w pło­ną­cej kap­sule, z ob­cią­że­niem rów­no­waż­nym ma­sie dwóch niedź­wie­dzi czar­nych. Każde z nich na­pięło klatkę pier­siową, aż po­czuli, jak niedź­wie­dzie się wy­co­fują, je­den po dru­gim, a niebo staje się ko­smo­sem, gra­wi­ta­cja słab­nie, a włosy stają im dęba.

Sze­ścioro lu­dzi w wiel­kim me­ta­lo­wym H za­wie­szo­nym nad zie­mią. Ob­ra­cają się wo­kół wła­snych osi, czworo astro­nau­tów (Ame­ry­ka­nin, Ja­ponka, Bry­tyjka, Włoch) i dwóch ko­smo­nau­tów (Ro­sja­nin, Ro­sja­nin), dwie ko­biety, czte­rech męż­czyzn, jedna sta­cja ko­smiczna zło­żona z sie­dem­na­stu po­łą­czo­nych mo­du­łów, dwa­dzie­ścia osiem ty­sięcy ki­lo­me­trów na go­dzinę. To ostat­nia szóstka z wielu po­dob­nych, nic w tym nie­zwy­kłego, ru­ty­nowa mi­sja astro­nau­tów na ziem­skim po­dwórku. Ba­jecz­nym i nie­praw­do­po­dob­nym po­dwórku Ziemi. Ob­ra­cają się wo­kół wła­snej osi w po­wol­nym dry­fie, do góry no­gami do góry bio­drami do góry głową, ob­ra­cają się raz po raz z bie­giem dni. Dni pę­dzą. Każde z nich po­zo­sta­nie tu przez dzie­więć mie­sięcy, dzie­więć mie­sięcy tego nie­waż­kiego dry­fo­wa­nia, dzie­więć mie­sięcy tego prze­wra­ca­nia się w gło­wie, dzie­więć mie­sięcy tego sar­dyn­ko­wego ży­cia, dzie­więć mie­sięcy tego ga­pie­nia się na Zie­mię, a po­tem po­wrót na nią, tę cier­pliwą pla­netę pod nimi.

Ja­kaś obca cy­wi­li­za­cja mo­głaby po­pa­trzeć na nich i za­py­tać: co oni tu ro­bią? Dla­czego ni­g­dzie się nie wy­bie­rają, tylko kręcą się w kółko? Zie­mia to od­po­wiedź na każde py­ta­nie. Zie­mia to ob­li­cze ura­do­wa­nej ko­chanki; pa­trzą, jak śpi i jak się bu­dzi, i za­tra­cają się w jej na­wy­kach. Zie­mia jest matką cze­ka­jącą na po­wrót swych dzieci, pełną opo­wie­ści, za­chwytu i tę­sk­noty. Ich ko­ści są nieco mniej gę­ste, a koń­czyny nieco chud­sze. Oczy na­sy­cone wi­do­kami, które trudno opi­sać.

Or­bita 1, wzno­sze­nie

Ro­man bu­dzi się wcze­śnie. Zrzuca z sie­bie śpi­wór i pod­pływa w ciem­no­ści do okna la­bo­ra­to­rium. Gdzie je­ste­śmy, gdzie je­ste­śmy? Gdzie na Ziemi? Jest noc i wi­dać ląd. Na ho­ry­zon­cie po­ja­wia się ol­brzy­mia mgła­wica miej­ska po­śród czer­wo­nawo-rdza­wego ni­czego; nie, dwa mia­sta, Jo­han­nes­burg i Pre­to­ria, po­łą­czone ze sobą ni­czym gwiazda po­dwójna. Tuż za ob­rę­czą at­mos­fery wznosi się Słońce, które w na­stęp­nej mi­nu­cie roz­ja­śni ho­ry­zont i za­leje Zie­mię, a świt na­dej­dzie i mi­nie w ciągu kilku se­kund, za­nim świa­tło dzienne po­jawi się jed­no­cze­śnie wszę­dzie. Afryka Środ­kowa i Wschod­nia na­gle stają się ja­sne i go­rące.

Dziś mija czte­ry­sta trzy­dzie­sty czwarty dzień jego po­bytu w ko­smo­sie, osią­gnął ten wy­nik pod­czas trzech róż­nych mi­sji. Li­czy do­kład­nie. W tej mi­sji jest to dzień osiem­dzie­siąty ósmy. Jedna dzie­wię­cio­mie­sięczna mi­sja to w przy­bli­że­niu pięć­set czter­dzie­ści go­dzin po­ran­nych ćwi­czeń. Pięć­set po­ran­nych i po­po­łu­dnio­wych kon­fe­ren­cji z ame­ry­kań­skimi, eu­ro­pej­skimi i ro­syj­skimi za­ło­gami na Ziemi. Cztery ty­siące trzy­sta dwa­dzie­ścia wscho­dów i cztery ty­siące trzy­sta dwa­dzie­ścia za­cho­dów Słońca. Pra­wie sto sie­dem­dzie­siąt cztery mi­liony prze­by­tych ki­lo­me­trów. Trzy­dzie­ści sześć wtor­ków, w tym dzi­siej­szy. Pięć­set czter­dzie­ści ko­niecz­no­ści po­łknię­cia pa­sty do zę­bów. Trzy­dzie­ści sześć zmian ko­szulki, sto trzy­dzie­ści pięć zmian bie­li­zny (świeży kom­plet bie­li­zny każ­dego dnia to luk­sus, na który nie można so­bie po­zwo­lić), pięć­dzie­siąt cztery pary czy­stych skar­pe­tek. Zo­rze po­larne, hu­ra­gany, bu­rze – liczba nie­znana, ale praw­do­po­do­bień­stwo wy­stą­pie­nia pewne. Dzie­więć peł­nych cy­kli księ­ży­co­wych, rzecz ja­sna, ich srebrny to­wa­rzysz ła­god­nie prze­cho­dzi przez ko­lejne fazy, pod­czas gdy dni mi­jają nie­spo­koj­nie. Księ­życ jed­nak po­ja­wia się kilka razy dzien­nie, cza­sem dziw­nie znie­kształ­cony.

Do prze­cho­wy­wa­nej w ka­ju­cie za­łogi li­sty spo­rzą­dzo­nej na kartce Ro­man doda osiem­dzie­siątą ósmą po­zy­cję. Nie dla­tego, że chciałby przy­spie­szyć czas, ale po to, by po­wią­zać go z czymś po­li­czal­nym. W prze­ciw­nym ra­zie – w prze­ciw­nym ra­zie cen­trum dry­fuje. Ko­smos roz­rywa czas na ka­wałki. Po­wie­dziano im to na szko­le­niu: co­dzien­nie po prze­bu­dze­niu za­pi­suj czas, po­wiedz so­bie, że to po­ra­nek no­wego dnia. Po­staw sprawę ja­sno. To jest po­ra­nek no­wego dnia.

I tak jest, ale pod­czas tego no­wego dnia okrążą Zie­mię szes­na­ście razy. Zo­ba­czą szes­na­ście wscho­dów i szes­na­ście za­cho­dów Słońca, szes­na­ście dni i szes­na­ście nocy. Dla rów­no­wagi Ro­man chwyta się po­rę­czy przy oknie; gwiazdy na po­łu­dnio­wej pół­kuli umy­kają. Obo­wią­zuje was uni­wer­salny czas ko­or­dy­no­wany, mówi za­łoga na­ziemna. Trzeba to so­bie ja­sno po­wie­dzieć, za­wsze ja­sno. Czę­sto spo­glą­daj na ze­ga­rek, aby za­ko­twi­czyć swój umysł, po­wiedz so­bie, kiedy się obu­dzisz: to jest po­ra­nek no­wego dnia.

I tak wła­śnie jest. Ale to dzień pię­ciu kon­ty­nen­tów, je­sieni i wio­sny, lo­dow­ców i pu­styń, pust­kowi i stref wojny. W ich krą­że­niu wo­kół Ziemi, w ku­mu­la­cji świa­tła i ciem­no­ści, w za­ska­ku­ją­cej aryt­me­tyce ciągu, po­ło­że­nia, pręd­ko­ści i czuj­ni­ków, po­ra­nek pęka co dzie­więć­dzie­siąt mi­nut. Lu­bią te dni, kiedy krót­ko­trwały roz­kwit brza­sku na ze­wnątrz zbiega się z ich wła­snym.

W tej ostat­niej mi­nu­cie ciem­no­ści Księ­życ jest pra­wie w pełni i wisi ni­sko nad po­światą at­mos­fery. To tak, jakby noc nie miała po­ję­cia, że za­raz po­chło­nie ją dzień. Ro­man wi­dzi sa­mego sie­bie, jak za kilka mie­sięcy wy­gląda przez okno sy­pialni w domu, od­suwa na bok za­su­szone – i dla niego bez­i­mienne – kwiaty żony, otwiera za­pa­ro­wane, sztywne skrzy­dło, wy­chyla się w mo­skiew­skie po­wie­trze i wi­dzi go, ten sam Księ­życ, ni­czym przy­wie­zioną z eg­zo­tycz­nych wa­ka­cji pa­miątkę. Ale to tylko chwila, a po­tem znowu wi­dok tego Księ­życa ze sta­cji ko­smicz­nej – wci­śnię­tego ni­sko pod at­mos­ferę, tak na­prawdę nie po­nad nimi, ale na­prze­ciw, jak równy z rów­nym – staje się wszyst­kim i ta prze­lotna wi­zja sy­pialni Ro­mana, jego domu, nik­nie w nie­pa­mięci.

Kiedy Shaun miał pięt­na­ście lat, w jego szkole od­była się lek­cja na te­mat ob­razu Panny dwor­skie. Cho­dziło o to, jak ma­lo­wi­dło dez­orien­tuje wi­dza i spra­wia, że nie wia­domo, na co się pa­trzy.

To ob­raz w ob­ra­zie, wy­ja­śniła na­uczy­cielka, po­pa­trz­cie uważ­nie. Spójrz­cie tu­taj. Ma­larz Ve­lázquez jest obecny na płót­nie, stoi przy szta­lu­dze i two­rzy dzieło, ma­luje króla i kró­lową, ale oni są poza ob­ra­zem, tam gdzie my, pa­trzą do we­wnątrz, a my wiemy, że tam są, tylko dla­tego, że wi­dzimy ich od­bi­cie w lu­strze bez­po­śred­nio przed nami. Król i kró­lowa pa­trzą na to, na co i my pa­trzymy – na ich córkę i jej dwórki, taki wła­śnie ty­tuł nosi ob­raz: Las Me­ni­nas, „Panny dwor­skie”. Jaki jest więc praw­dziwy te­mat tego ob­razu – król i kró­lowa (któ­rzy są ma­lo­wani i któ­rych białe, od­bite w lu­strze twa­rze, choć małe, znaj­dują się w cen­trum tła), ich córka (gwiazda po­środku, ja­sna blon­dynka po­śród mroku), jej damy (i kar­lice, i przy­zwo­itki, i pies), męż­czy­zna w tle, uchwy­cony w pół kroku w drzwiach, naj­wy­raź­niej po­sła­niec z wia­do­mo­ścią, Ve­lázquez (któ­rego obec­ność jako ma­la­rza po­twier­dza to, że jest wi­doczny na ob­ra­zie, przy szta­lu­dze, ma­lu­jąc wi­ze­ru­nek króla i kró­lo­wej, ale rów­nie do­brze mógłby pra­co­wać nad Pan­nami dwor­skimi) czy też my, wi­dzo­wie, któ­rzy znaj­du­jemy się w tym sa­mym miej­scu co król i kró­lowa, któ­rzy się temu przy­glą­damy i któ­rym przy­glą­dają się za­równo Ve­lázquez, jak i mała księż­niczka, a w lu­strza­nym od­bi­ciu także król i kró­lowa? Czy może te­ma­tem jest tu­taj sama sztuka (jako ze­spół ilu­zji, chwy­tów i sztu­czek w ra­mach ży­cia), czy też samo ży­cie (jako ze­spół ilu­zji, chwy­tów i sztu­czek w ra­mach świa­do­mo­ści, która pró­buje zro­zu­mieć ży­cie po­przez per­cep­cję, sny i sztukę)?

A może, do­dała na­uczy­cielka, to tylko ob­raz o ni­czym? Po pro­stu po­miesz­cze­nie z ja­ki­miś ludźmi i lu­strem?

Dla Shauna, który w wieku pięt­na­stu lat nie chciał uczęsz­czać na za­ję­cia pla­styczne i już wie­dział, że zo­sta­nie pi­lo­tem my­śliwca, ta lek­cja była szczy­tem i głę­bią wszel­kiego bez­sensu. Ob­raz nie przy­padł mu szcze­gól­nie do gu­stu i nie ob­cho­dziło go, co przed­sta­wia. Ow­szem, było to po pro­stu po­miesz­cze­nie z ja­ki­miś ludźmi i lu­strem, ale nie dbał o to na­wet na tyle, by pod­nieść rękę i to stwier­dzić. W no­tat­niku kre­ślił geo­me­tryczne kształty. Po­tem na­szki­co­wał wi­sielca. Dziew­czyna sie­dząca obok niego zo­ba­czyła te gry­zmoły, szturch­nęła go, unio­sła brew i się uśmiech­nęła, po­słała mu prze­lotny, ni­kły uśmie­szek, a kiedy wiele lat póź­niej zo­stała jego żoną, po­da­ro­wała mu pocz­tówkę z re­pro­duk­cją Pa­nien dwor­skich, która stała się dla niej sym­bo­lem ich pierw­szej praw­dzi­wej roz­mowy. A kiedy wiele lat póź­niej Shaun przy­go­to­wy­wał się w Ro­sji do lotu w ko­smos, drob­niut­kim pi­smem za­no­to­wała na od­wro­cie pocz­tówki wszystko, co mó­wiła ich na­uczy­cielka, o czym on zu­peł­nie za­po­mniał, a co ona za­pa­mię­tała z pre­cy­zją, która go nie za­sko­czyła, po­nie­waż ni­gdy nie spo­tkał rów­nie by­strej, in­te­li­gent­nej osoby co jego żona.

Trzyma tę pocz­tówkę w ka­ju­cie za­łogi. Dziś rano, gdy się bu­dzi, wpa­truje się w nią i wczy­tuje we wszyst­kie moż­liwe in­ter­pre­ta­cje i per­spek­tywy, które jego żona wy­pi­sała na od­wro­cie. Król, kró­lowa, dwórki, dziew­czynka, lu­stro, ma­larz. Wpa­truje się dłu­żej, niż jest tego świa­dom. Ma wra­że­nie nie­do­koń­czo­nego snu, cze­goś dzi­kiego w swo­ich my­ślach. Kiedy wy­cho­dzi ze śpi­wora, za­kłada strój do bie­ga­nia i idzie do kam­buza na kawę, do­strzega cha­rak­te­ry­styczny pół­nocny kra­niec Omanu wy­sta­jący do Za­toki Per­skiej, chmury pyłu nad Mo­rzem Arab­skim, roz­le­głe uj­ście In­dusu i to, w czym roz­po­znaje Ka­ra­czi – nie­wi­doczne te­raz w świe­tle dzien­nym, ale w nocy sta­no­wiące ogromną, zło­żoną, po­przecz­nie kre­sko­waną siatkę, która przy­po­mina mu jego dawne gry­zmoły.

Zgod­nie z ar­bi­tralną miarą, któ­rej uży­wają tu­taj, gdzie czas zo­stał za­wie­szony, jest szó­sta rano. Inni już wstają.

Pa­trzą w dół i ro­zu­mieją, skąd wzięła się na­zwa „Matka Zie­mia”. Wszy­scy czują to od czasu do czasu. Wszy­scy ko­ja­rzą Zie­mię z matką, a to z ko­lei spra­wia, że czują się jak dzieci. Po­śród ogo­lo­nego na gładko, an­dro­gi­nicz­nego ko­ły­sa­nia, re­gu­la­mi­no­wych szor­tów i po­sił­ków spo­ży­wa­nych ły­żeczką, soku pi­tego przez słomkę, uro­dzi­no­wych cho­rą­gie­wek, wcze­snego za­sy­pia­nia, wy­mu­szo­nej nie­win­no­ści wy­peł­nio­nych obo­wiąz­kami dni, wszy­scy prze­ży­wają tu chwile na­głego uni­ce­stwie­nia swo­ich astro­nau­tycz­nych jaźni i prze­moż­nego do­zna­nia dzie­cięc­twa i ma­ło­ści. Ich do­mi­nu­jąca ro­dzi­cielka jest nie­ustan­nie obecna za szklaną ko­pułą.

Te­raz jed­nak jesz­cze bar­dziej. Od chwili, kiedy w piąt­kowy wie­czór Chie we­szła do kam­buza, gdzie przy­go­to­wy­wali ko­la­cję, z twa­rzą po­bla­dłą od szoku i oznaj­miła: Moja matka umarła. Shaun wy­pu­ścił z rąk paczkę ma­ka­ronu, a ta po­pły­nęła po­nad sto­łem, Pie­tro zbli­żył się do Chie na od­le­głość me­tra, po­chy­lił głowę i chwy­cił jej dło­nie tak płyn­nie, że można by to uznać za przy­go­to­waną cho­re­ogra­fię, a Nell wy­mam­ro­tała coś nie­zro­zu­mia­łego, py­ta­nie: co? jak? kiedy? co...?, i pa­trzyła, jak blada twarz Chie ru­mieni się na­gle, jakby wy­po­wie­dze­nie tych słów pod­sy­ciło jej smu­tek.

Od czasu tej wia­do­mo­ści spo­glą­dają w dół na Zie­mię, gdy ją okrą­żają (zda­wa­łoby się, że me­an­drycz­nie, choć to aku­rat naj­dal­sze od prawdy), i po­ja­wia się to słowo: matka matka matka matka. Je­dyną matką Chie jest te­raz ta to­cząca się, świe­tli­sta kula, która w ciągu roku mi­mo­wol­nie obiega Słońce. Chie zo­stała sie­rotą, jej oj­ciec nie żyje od dzie­się­ciu lat. Ta kula jest te­raz je­dyną ży­cio­dajną siłą, którą Chie może wska­zać. Bez niej nie ma ży­cia. Bez tej pla­nety nie ma ży­cia. Oczy­wi­ste.

Po­myśl nową myśl, po­wta­rzają so­bie cza­sami. My­śli, które snu­jesz na or­bi­cie, są ta­kie wznio­słe i stare. Wy­myśl coś no­wego, zu­peł­nie świe­żego, nie­po­my­śla­nego do tej pory.

Ale nie ma no­wych my­śli. To tylko stare my­śli zro­dzone w no­wych chwi­lach – a w tych chwi­lach jest myśl: bez tej Ziemi wszy­scy je­ste­śmy skoń­czeni. Nie prze­trwa­li­by­śmy ani se­kundy bez jej ła­ski, je­ste­śmy że­gla­rzami na statku po­śród głę­bo­kiego, ciem­nego, nie­zmie­rzo­nego mo­rza.

Żadne z nich nie wie, co po­wie­dzieć Chie, jaką po­cie­chę ofia­ro­wać ko­muś, kto na or­bi­cie prze­żywa szok ża­łoby. Na pewno chcia­ła­byś wró­cić do domu i ja­koś się po­że­gnać. Nie mu­sisz nic mó­wić, wy­star­czy, że spoj­rzysz przez okno na po­dwo­jony blask. Stąd Zie­mia jest jak niebo. Kipi ko­lo­rami. Try­ska ko­lo­rem na­dziei. Kiedy je­ste­śmy na niej, pa­trzymy w górę i my­ślimy, że niebo jest gdzie in­dziej, ale oto, co astro­nauci i ko­smo­nauci cza­sami my­ślą: może my wszy­scy, uro­dzeni na tej pla­ne­cie, już umar­li­śmy, a to na­sze za­światy. Skoro po śmierci mamy tra­fić do ja­kie­goś nie­sa­mo­wi­tego, nie­po­ję­tego wręcz miej­sca, to ta szkli­sta, od­le­gła kula i jej piękne, sa­motne świetlne wi­do­wi­ska mo­głyby nim być.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nałuOR­BI­TAL
Przy­go­to­wa­nie okładki do drukuKa­ro­lina Że­la­ziń­ska-So­biech
Pro­jekt okładki© Aino-Ma­ija Met­sola
MapaEmma Lo­pes
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­nika Koch
Re­dak­cjaMa­ria Fre­dro-Smo­leń­ska
Ko­rektaDo­mi­nik Lesz­czyń­ski Te­resa Zie­liń­ska
Skład i ła­ma­nieTYPO 2
Co­py­ri­ght © 2023 by Sa­man­tha Ha­rvey Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Kaja Gu­cio, 2025 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2025
ISBN 978-83-8360-213-4
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.