43,99 zł
Nagroda Bookera 2024!
To książka pełna cudów, zapis przyrody z kosmosu oraz nieoczekiwany i głęboki list miłosny do życia na Ziemi.
Sześcioro astronautów krąży po orbicie ziemskiej na pokładzie statku kosmicznego. Zbierają dane meteorologiczne, przeprowadzają eksperymenty naukowe i testują granice ludzkiego ciała. Przede wszystkim jednak obserwują. Wspólnie obserwują swoją milczącą błękitną planetę, okrążając ją codziennie szesnaście razy, mijając kontynenty i przeżywając kolejne pory roku, podziwiają lodowce i pustynie, szczyty gór i wzburzone oceany. Jednak choć od Ziemi dzieli ich ogromna odległość, przed jej nieustannym przyciąganiem nie ma ucieczki. Gdy docierają do nich wieści o śmierci matki jednej z astronautek, pojawiają się myśli o powrocie do domu. Patrzą, jak tajfun nadciąga nad wyspę i zagraża bliskim im ludziom, podziwiają jego majestat i jednocześnie obawiają się zniszczeń, jakie może spowodować. Kruchość ludzkiego życia wypełnia ich rozmowy, lęki i sny. Choć znajdują się z dala od Ziemi, jak nigdy dotąd czują się jej częścią i chcą ją chronić. Zaczynają zadawać sobie pytania: Czym jest życie bez Ziemi? Czym jest Ziemia bez ludzkości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 183
Dwadzieścia cztery godziny orbitowania Ziemi przy świetle dziennym na półkuli północnej
Orbita minus 1
Okrążając Ziemię statkiem kosmicznym, są tak razem i tak samotni, że nawet ich myśli, ich mity osobiste czasami się zbiegają. Niekiedy śnią te same sny – o fraktalach i niebieskich kulach, o znajomych twarzach pogrążonych w mroku i o jaskrawej, energetycznej czerni kosmosu, która atakuje ich zmysły. Surowa przestrzeń to pantera, dzika i pierwotna; śnią, że przemierza ich kajuty.
Śpią zawieszeni w śpiworach. Na odległość wyciągniętej ręki, za metalową powłoką, wszechświat rozpościera się w prostych wiecznościach. Ich sen powoli rzednie i nastaje jakiś odległy ziemski poranek, a ich laptopy błyskają pierwszymi niemymi wiadomościami nowego dnia; rozbudzona, wiecznie czujna stacja wibruje od wentylatorów i filtrów. W kambuzie zostały ślady po wczorajszej kolacji – brudne widelce przymocowane magnesami do stołu i pałeczki wciśnięte do woreczka na ścianie. W powietrzu unoszą się cztery niebieskie balony i kilka foliowych chorągiewek z napisem Happy Birthday; nikt nie obchodził urodzin, ale świętowali i tylko to mieli na podorędziu. Na ostrzach nożyczek widnieje rozmazana czekolada, a do uchwytów składanego stolika ktoś przywiązał sznurek z małym filcowym księżycem.
Na zewnątrz Ziemia obraca się w przestworzu księżycowej poświaty, toczy się wstecz, gdy oni podążają ku jej bezkresnej krawędzi; kępki chmur po drugiej stronie Pacyfiku rozjaśniają nocny ocean do barwy kobaltu. Oto Santiago na zbliżającym się wybrzeżu Ameryki Południowej, spowite obłokami płonącego złota. Niewidoczne przez zamknięte okiennice pasaty wiejące nad ciepłymi wodami zachodniego Pacyfiku wznieciły sztorm, a ten napędza żar. Wiatry zabierają ciepło z oceanu, które gromadzi się w postaci chmur, gęstniejących, zwijających się i zaczynających wirować w pionowych warstwach, tworząc tajfun. Gdy tajfun przesuwa się na zachód w kierunku południowej Azji, ich statek obiera kurs wschodni, na wschód i w dół w stronę Patagonii, gdzie zorza polarna spowija horyzont neonową poświatą. Droga Mleczna to dymna smuga po prochu strzelniczym na tle satynowego nieba.
Na pokładzie statku jest wtorek rano, godzina czwarta piętnaście, początek października. Na zewnątrz jest Argentyna jest Południowy Atlantyk jest Kapsztad jest Zimbabwe. Z prawej strony planeta wyszeptuje poranek – smukłą, stopioną wyrwę światła. Prześlizgują się przez strefy czasowe w ciszy.
Każde z nich w pewnym momencie zostało wystrzelone w niebo rakietą startową, a następnie przeleciało przez atmosferę w płonącej kapsule, z obciążeniem równoważnym masie dwóch niedźwiedzi czarnych. Każde z nich napięło klatkę piersiową, aż poczuli, jak niedźwiedzie się wycofują, jeden po drugim, a niebo staje się kosmosem, grawitacja słabnie, a włosy stają im dęba.
Sześcioro ludzi w wielkim metalowym H zawieszonym nad ziemią. Obracają się wokół własnych osi, czworo astronautów (Amerykanin, Japonka, Brytyjka, Włoch) i dwóch kosmonautów (Rosjanin, Rosjanin), dwie kobiety, czterech mężczyzn, jedna stacja kosmiczna złożona z siedemnastu połączonych modułów, dwadzieścia osiem tysięcy kilometrów na godzinę. To ostatnia szóstka z wielu podobnych, nic w tym niezwykłego, rutynowa misja astronautów na ziemskim podwórku. Bajecznym i nieprawdopodobnym podwórku Ziemi. Obracają się wokół własnej osi w powolnym dryfie, do góry nogami do góry biodrami do góry głową, obracają się raz po raz z biegiem dni. Dni pędzą. Każde z nich pozostanie tu przez dziewięć miesięcy, dziewięć miesięcy tego nieważkiego dryfowania, dziewięć miesięcy tego przewracania się w głowie, dziewięć miesięcy tego sardynkowego życia, dziewięć miesięcy tego gapienia się na Ziemię, a potem powrót na nią, tę cierpliwą planetę pod nimi.
Jakaś obca cywilizacja mogłaby popatrzeć na nich i zapytać: co oni tu robią? Dlaczego nigdzie się nie wybierają, tylko kręcą się w kółko? Ziemia to odpowiedź na każde pytanie. Ziemia to oblicze uradowanej kochanki; patrzą, jak śpi i jak się budzi, i zatracają się w jej nawykach. Ziemia jest matką czekającą na powrót swych dzieci, pełną opowieści, zachwytu i tęsknoty. Ich kości są nieco mniej gęste, a kończyny nieco chudsze. Oczy nasycone widokami, które trudno opisać.
Orbita 1, wznoszenie
Roman budzi się wcześnie. Zrzuca z siebie śpiwór i podpływa w ciemności do okna laboratorium. Gdzie jesteśmy, gdzie jesteśmy? Gdzie na Ziemi? Jest noc i widać ląd. Na horyzoncie pojawia się olbrzymia mgławica miejska pośród czerwonawo-rdzawego niczego; nie, dwa miasta, Johannesburg i Pretoria, połączone ze sobą niczym gwiazda podwójna. Tuż za obręczą atmosfery wznosi się Słońce, które w następnej minucie rozjaśni horyzont i zaleje Ziemię, a świt nadejdzie i minie w ciągu kilku sekund, zanim światło dzienne pojawi się jednocześnie wszędzie. Afryka Środkowa i Wschodnia nagle stają się jasne i gorące.
Dziś mija czterysta trzydziesty czwarty dzień jego pobytu w kosmosie, osiągnął ten wynik podczas trzech różnych misji. Liczy dokładnie. W tej misji jest to dzień osiemdziesiąty ósmy. Jedna dziewięciomiesięczna misja to w przybliżeniu pięćset czterdzieści godzin porannych ćwiczeń. Pięćset porannych i popołudniowych konferencji z amerykańskimi, europejskimi i rosyjskimi załogami na Ziemi. Cztery tysiące trzysta dwadzieścia wschodów i cztery tysiące trzysta dwadzieścia zachodów Słońca. Prawie sto siedemdziesiąt cztery miliony przebytych kilometrów. Trzydzieści sześć wtorków, w tym dzisiejszy. Pięćset czterdzieści konieczności połknięcia pasty do zębów. Trzydzieści sześć zmian koszulki, sto trzydzieści pięć zmian bielizny (świeży komplet bielizny każdego dnia to luksus, na który nie można sobie pozwolić), pięćdziesiąt cztery pary czystych skarpetek. Zorze polarne, huragany, burze – liczba nieznana, ale prawdopodobieństwo wystąpienia pewne. Dziewięć pełnych cykli księżycowych, rzecz jasna, ich srebrny towarzysz łagodnie przechodzi przez kolejne fazy, podczas gdy dni mijają niespokojnie. Księżyc jednak pojawia się kilka razy dziennie, czasem dziwnie zniekształcony.
Do przechowywanej w kajucie załogi listy sporządzonej na kartce Roman doda osiemdziesiątą ósmą pozycję. Nie dlatego, że chciałby przyspieszyć czas, ale po to, by powiązać go z czymś policzalnym. W przeciwnym razie – w przeciwnym razie centrum dryfuje. Kosmos rozrywa czas na kawałki. Powiedziano im to na szkoleniu: codziennie po przebudzeniu zapisuj czas, powiedz sobie, że to poranek nowego dnia. Postaw sprawę jasno. To jest poranek nowego dnia.
I tak jest, ale podczas tego nowego dnia okrążą Ziemię szesnaście razy. Zobaczą szesnaście wschodów i szesnaście zachodów Słońca, szesnaście dni i szesnaście nocy. Dla równowagi Roman chwyta się poręczy przy oknie; gwiazdy na południowej półkuli umykają. Obowiązuje was uniwersalny czas koordynowany, mówi załoga naziemna. Trzeba to sobie jasno powiedzieć, zawsze jasno. Często spoglądaj na zegarek, aby zakotwiczyć swój umysł, powiedz sobie, kiedy się obudzisz: to jest poranek nowego dnia.
I tak właśnie jest. Ale to dzień pięciu kontynentów, jesieni i wiosny, lodowców i pustyń, pustkowi i stref wojny. W ich krążeniu wokół Ziemi, w kumulacji światła i ciemności, w zaskakującej arytmetyce ciągu, położenia, prędkości i czujników, poranek pęka co dziewięćdziesiąt minut. Lubią te dni, kiedy krótkotrwały rozkwit brzasku na zewnątrz zbiega się z ich własnym.
W tej ostatniej minucie ciemności Księżyc jest prawie w pełni i wisi nisko nad poświatą atmosfery. To tak, jakby noc nie miała pojęcia, że zaraz pochłonie ją dzień. Roman widzi samego siebie, jak za kilka miesięcy wygląda przez okno sypialni w domu, odsuwa na bok zasuszone – i dla niego bezimienne – kwiaty żony, otwiera zaparowane, sztywne skrzydło, wychyla się w moskiewskie powietrze i widzi go, ten sam Księżyc, niczym przywiezioną z egzotycznych wakacji pamiątkę. Ale to tylko chwila, a potem znowu widok tego Księżyca ze stacji kosmicznej – wciśniętego nisko pod atmosferę, tak naprawdę nie ponad nimi, ale naprzeciw, jak równy z równym – staje się wszystkim i ta przelotna wizja sypialni Romana, jego domu, niknie w niepamięci.
Kiedy Shaun miał piętnaście lat, w jego szkole odbyła się lekcja na temat obrazu Panny dworskie. Chodziło o to, jak malowidło dezorientuje widza i sprawia, że nie wiadomo, na co się patrzy.
To obraz w obrazie, wyjaśniła nauczycielka, popatrzcie uważnie. Spójrzcie tutaj. Malarz Velázquez jest obecny na płótnie, stoi przy sztaludze i tworzy dzieło, maluje króla i królową, ale oni są poza obrazem, tam gdzie my, patrzą do wewnątrz, a my wiemy, że tam są, tylko dlatego, że widzimy ich odbicie w lustrze bezpośrednio przed nami. Król i królowa patrzą na to, na co i my patrzymy – na ich córkę i jej dwórki, taki właśnie tytuł nosi obraz: Las Meninas, „Panny dworskie”. Jaki jest więc prawdziwy temat tego obrazu – król i królowa (którzy są malowani i których białe, odbite w lustrze twarze, choć małe, znajdują się w centrum tła), ich córka (gwiazda pośrodku, jasna blondynka pośród mroku), jej damy (i karlice, i przyzwoitki, i pies), mężczyzna w tle, uchwycony w pół kroku w drzwiach, najwyraźniej posłaniec z wiadomością, Velázquez (którego obecność jako malarza potwierdza to, że jest widoczny na obrazie, przy sztaludze, malując wizerunek króla i królowej, ale równie dobrze mógłby pracować nad Pannami dworskimi) czy też my, widzowie, którzy znajdujemy się w tym samym miejscu co król i królowa, którzy się temu przyglądamy i którym przyglądają się zarówno Velázquez, jak i mała księżniczka, a w lustrzanym odbiciu także król i królowa? Czy może tematem jest tutaj sama sztuka (jako zespół iluzji, chwytów i sztuczek w ramach życia), czy też samo życie (jako zespół iluzji, chwytów i sztuczek w ramach świadomości, która próbuje zrozumieć życie poprzez percepcję, sny i sztukę)?
A może, dodała nauczycielka, to tylko obraz o niczym? Po prostu pomieszczenie z jakimiś ludźmi i lustrem?
Dla Shauna, który w wieku piętnastu lat nie chciał uczęszczać na zajęcia plastyczne i już wiedział, że zostanie pilotem myśliwca, ta lekcja była szczytem i głębią wszelkiego bezsensu. Obraz nie przypadł mu szczególnie do gustu i nie obchodziło go, co przedstawia. Owszem, było to po prostu pomieszczenie z jakimiś ludźmi i lustrem, ale nie dbał o to nawet na tyle, by podnieść rękę i to stwierdzić. W notatniku kreślił geometryczne kształty. Potem naszkicował wisielca. Dziewczyna siedząca obok niego zobaczyła te gryzmoły, szturchnęła go, uniosła brew i się uśmiechnęła, posłała mu przelotny, nikły uśmieszek, a kiedy wiele lat później została jego żoną, podarowała mu pocztówkę z reprodukcją Panien dworskich, która stała się dla niej symbolem ich pierwszej prawdziwej rozmowy. A kiedy wiele lat później Shaun przygotowywał się w Rosji do lotu w kosmos, drobniutkim pismem zanotowała na odwrocie pocztówki wszystko, co mówiła ich nauczycielka, o czym on zupełnie zapomniał, a co ona zapamiętała z precyzją, która go nie zaskoczyła, ponieważ nigdy nie spotkał równie bystrej, inteligentnej osoby co jego żona.
Trzyma tę pocztówkę w kajucie załogi. Dziś rano, gdy się budzi, wpatruje się w nią i wczytuje we wszystkie możliwe interpretacje i perspektywy, które jego żona wypisała na odwrocie. Król, królowa, dwórki, dziewczynka, lustro, malarz. Wpatruje się dłużej, niż jest tego świadom. Ma wrażenie niedokończonego snu, czegoś dzikiego w swoich myślach. Kiedy wychodzi ze śpiwora, zakłada strój do biegania i idzie do kambuza na kawę, dostrzega charakterystyczny północny kraniec Omanu wystający do Zatoki Perskiej, chmury pyłu nad Morzem Arabskim, rozległe ujście Indusu i to, w czym rozpoznaje Karaczi – niewidoczne teraz w świetle dziennym, ale w nocy stanowiące ogromną, złożoną, poprzecznie kreskowaną siatkę, która przypomina mu jego dawne gryzmoły.
Zgodnie z arbitralną miarą, której używają tutaj, gdzie czas został zawieszony, jest szósta rano. Inni już wstają.
Patrzą w dół i rozumieją, skąd wzięła się nazwa „Matka Ziemia”. Wszyscy czują to od czasu do czasu. Wszyscy kojarzą Ziemię z matką, a to z kolei sprawia, że czują się jak dzieci. Pośród ogolonego na gładko, androginicznego kołysania, regulaminowych szortów i posiłków spożywanych łyżeczką, soku pitego przez słomkę, urodzinowych chorągiewek, wczesnego zasypiania, wymuszonej niewinności wypełnionych obowiązkami dni, wszyscy przeżywają tu chwile nagłego unicestwienia swoich astronautycznych jaźni i przemożnego doznania dziecięctwa i małości. Ich dominująca rodzicielka jest nieustannie obecna za szklaną kopułą.
Teraz jednak jeszcze bardziej. Od chwili, kiedy w piątkowy wieczór Chie weszła do kambuza, gdzie przygotowywali kolację, z twarzą pobladłą od szoku i oznajmiła: Moja matka umarła. Shaun wypuścił z rąk paczkę makaronu, a ta popłynęła ponad stołem, Pietro zbliżył się do Chie na odległość metra, pochylił głowę i chwycił jej dłonie tak płynnie, że można by to uznać za przygotowaną choreografię, a Nell wymamrotała coś niezrozumiałego, pytanie: co? jak? kiedy? co...?, i patrzyła, jak blada twarz Chie rumieni się nagle, jakby wypowiedzenie tych słów podsyciło jej smutek.
Od czasu tej wiadomości spoglądają w dół na Ziemię, gdy ją okrążają (zdawałoby się, że meandrycznie, choć to akurat najdalsze od prawdy), i pojawia się to słowo: matka matka matka matka. Jedyną matką Chie jest teraz ta tocząca się, świetlista kula, która w ciągu roku mimowolnie obiega Słońce. Chie została sierotą, jej ojciec nie żyje od dziesięciu lat. Ta kula jest teraz jedyną życiodajną siłą, którą Chie może wskazać. Bez niej nie ma życia. Bez tej planety nie ma życia. Oczywiste.
Pomyśl nową myśl, powtarzają sobie czasami. Myśli, które snujesz na orbicie, są takie wzniosłe i stare. Wymyśl coś nowego, zupełnie świeżego, niepomyślanego do tej pory.
Ale nie ma nowych myśli. To tylko stare myśli zrodzone w nowych chwilach – a w tych chwilach jest myśl: bez tej Ziemi wszyscy jesteśmy skończeni. Nie przetrwalibyśmy ani sekundy bez jej łaski, jesteśmy żeglarzami na statku pośród głębokiego, ciemnego, niezmierzonego morza.
Żadne z nich nie wie, co powiedzieć Chie, jaką pociechę ofiarować komuś, kto na orbicie przeżywa szok żałoby. Na pewno chciałabyś wrócić do domu i jakoś się pożegnać. Nie musisz nic mówić, wystarczy, że spojrzysz przez okno na podwojony blask. Stąd Ziemia jest jak niebo. Kipi kolorami. Tryska kolorem nadziei. Kiedy jesteśmy na niej, patrzymy w górę i myślimy, że niebo jest gdzie indziej, ale oto, co astronauci i kosmonauci czasami myślą: może my wszyscy, urodzeni na tej planecie, już umarliśmy, a to nasze zaświaty. Skoro po śmierci mamy trafić do jakiegoś niesamowitego, niepojętego wręcz miejsca, to ta szklista, odległa kula i jej piękne, samotne świetlne widowiska mogłyby nim być.