Osaczony. - Petru Popescu - ebook

Osaczony. ebook

Petru Popescu

0,0

Opis

[PK]

 

Główny bohater "Osaczonego", młody inżynier, dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chory. Ostatni okres życia, to gorączkowa próba samoobrony, próba odnalezienia sensu, podstawowego prawa losu, prawa śmierci.

Powieść ta jest wnikliwym studium psychologicznym człowieka, dla którego wszystkie zjawiska życia przybierają nowy, głębszy wymiar.

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Popescu Osaczony

Petru Popescu (ur. 1944) — absolwent filologii angielskiej, prozaik, poeta, eseista, tłumacz literatur anglosaskich — należy do najciekawszych pisarzy rumuńskich swego pokolenia. Wydał zbiory wierszy: Zeu pri-ntre blocuri (1966), Fire de jazz (1969); tom nowel: Mo-artea din fereastra (1969). Za powieść Osaczony (Prins, 1969) otrzymał nagrodę Związku Literatów Rumuńskich; w 1971 r. ukazała się jego następna powieść Dulce ca mierea e glontul patriei. Główny bohater Osaczonego, młody inżynier, dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chory. Ostatni okres jego życia to gorączkowa próba samoobrony, próba odnalezienia sensu podstawowego prawa losu, prawa śmierci. Powieść jest wnikliwym studium psychologicznym człowieka, dla którego wszystkie zjawiska życia przybierają nowy głębszy wymiar.

Popescu interesująco pokazuje w swej powieści środowisko młodej inteligencji Bukaresztu i samo miasto, którego opisy stanowią integralną część fabuły.

Petru PopescuOsaczony

Ay<y^oG

Przełożył Zbigniew Szuperski

PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY 1973

Tytuł oryginału «Prins»

Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował Jerzy Jaworowski

Opracowanie literackie

Irena Harasimowicz

PRINTED IN POLAND

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1973 r.

Wydanie pierwsze

Nakład 10 000+290 egz. Ark. wyd. 22,1. Ark. druk. 27

Papier druk. sat. kl. IV, 65 g, form. 75X100/32

Oddano do składania 7. II. 1973 r.

Podpisano do druku w czerwcu 1973 r.

Druk ukończono w lipcu 1973 r.

Łódzka Drukarnia Dziełowa

Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45

Zam. nr 337/A/73. R-14

Cena zł 30.—

Część pierwsza

Mija kilka dni od Bożego Narodzenia rozświetlonego choinkami i na Bukareszt jak choroba spada sylwester. Niby subtelny gaz rozchodzi się po mieście nastrój końca roku, a po nim znów początku, natychmiast, jak biała minuta po czarnej. Zresztą ani początek, ani koniec nie mają naprawdę znaczenia, istotna jest ta gorączka, która rozpala policzki i oczy.

Kicia postanowiła nie zapomnieć o żadnym z dawnych przyjaciół i z podziwu godną cierpliwością odnalazła ich prawie wszystkich, ukrytych w starych notesach z numerami telefonów. Parę dziewcząt zmieniło nazwiska, o niektórych chłopcach nic nie wiedziała, więc inni podjęli się misji dotarcia do nich. I pomału na liście to rzucanej na wezgłowie łóżka, to znów podejmowanej dla dokonania skreśleń bądź uzupełnień znaleźli się mniej więcej wszyscy koledzy z klasy, z którą rozstali się dziesięć lat temu. I teraz jeszcze ich przyjaźń okazała się trwała. Zaproszenia Kici przyjmowano z entuzjazmem. Chłopcy ofiarowali się zrobić zakupy, dziewczęta pomóc w kuchni. Przez trzy dni i trzy noce dzwonek i telefon w jej mieszkaniu dzwoniły jak oszalałe, to w sprawie wina, to w sprawie jakiegoś świetnego szamponu lub powiewnej sukienki, lekkiej „jakby utkanej ze skrzydeł motyli”. I wreszcie w piątek trzydziestego pierwszego, po bardzo skromnym — jak się to praktykuje w podobnych okolicznościach — obiedzie, Kicia wyłączyła telefon, położyła się i przywołała sen, ten sprzed wielkich batalii, pamiętając o tym, że musi pozostawić sobie parę godzin wieczorem na ułożenie swych czarnych włosów, które teraz rozsypały się na poduszce, pogłębiając mrok pokoju. Chłopcy, którzy nie musieli siedzieć w kolejce u fryzjera, mogli spać dłużej. Tak też robili. A w kuchniach i pokojach drzemało mnóstwo mięs, chlebów, szynek, tuńczyków, sardynek, pomarańczy, jabłek, na balkonach zaś pokryte śniegiem gąsiorki i syfony. Tak więc po południu wszyscy spali, a miasto w niezdecydowanym blasku nieba wydawało się wyludnione i samotne.

Tego roku zima była sucha i chłodna. Spadło bardzo mało śniegu i wiatr rozdmuchał go prędko, odsłaniając trotuary jak łysiny pod rzadkimi, siwymi, ulizanymi włosami. Teraz runął z impetem od strony Pipera i Androna-che, poprzez dachy tej dziwacznej wioski, jaką stanowią peryferie Bukaresztu. Ślizgał się po lodzie jezior Colenti-na, giął nagie gałęzie drzew, spadał na miasto w dół, ku rzece Dymbowicy, by wymknąć się stamtąd w pole i dalej w inne strony. Ale przedtem jeszcze, mknąć po szosach i bulwarach ku sercu miasta, walił w bramy, dręczył gałęzie.i druty, wpadał w wąskie uliczki i jak pijany, opierając się o balkony i okapy, smagał nagie ciała pomników.

Mroźne powietrze osiadło na kamiennych fasadach domów, na ławkach w parku, na żelaznych kratach kanałów — zimny kamień, zimne drzewo, zimne żelazo. Miejskie brudy i odpadki pokryła czysta powłoka skrzącego się szronu. W chłodnym śnie miasto żeglowało wraz z całą planetą powoli, bezwiednie, w czasie i przestrzeni.

Wiatr był zwycięski. Jego poświst to mówił. Wpadł wyzwolony na Pia|a Romana, okrążył plac, tak jakby się chciał przekonać, czy jest tu sam, a potem ruszył znów przed siebie otwartym, szerokim bulwarem. Uderzywszy w potężną burtę gmachu uniwersytetu skręcił na Pia|a Universi-tajh, odbijając się o drzewa i o cztery wielkie pomniki, każdy w innym stylu. Jeszcze jeden zwrot, i już ślizga się po Calea Victoriei, póki się nie zaplącze pośród kolumn Pałacu Poczt. Potem przeskoczył Pałac Sprawiedliwości, okrążył szpital Brincoveanu i wymknął się znów na otwartą przestrzeń, rozejrzał się na wszystkie strony i jakby się zawahał. Ale tylko na chwilę, bo nagle dosiadł Pia|a Marę, potem stołecznej rzeki Dymbowicy i spłynął po gładkim popielatym i zimnym asfalcie nowej magistrali, poprzecinanym białymi pasami dla pieszych, pomiędzy blokami podobnymi do siebie, na południe, ku jednostajnym, wróżącym odpoczynek peryferiom. Przysiadł na chwilę na samochodzie przykrytym plandeką. Samochód stał przy samotnym bloku; pomiędzy mniejszymi domami blok sprawiał wrażenie człowieka, który wstał nagle pośród śpiących towarzyszy. Samochód jak ślepiec zamknięty w plandece pozostał sam. W jego wnętrzu, w ciemności, czerwony pluszowy lis przyczepiony do lusterka tkwił nieruchomo, plastykowe wnętrze tchnęło zapachem nowości, a na kierownicy tłuste ślady dotyku rąk inżyniera, pozostawione kilka dni temu, kurczyły się pod wpływem mrozu.

Wszystko to działo się w dole, na ulicy, u stóp bloku. A na górze, na piętrze, w mieszkaniu, w pokoju o dwóch łóżkach, inżynier i Bibi, jego przyjaciel od wielu lat, spali — chcieli być rześcy za parę godzin. Ich długie ciała niby bryły żywego mięsa spoczywały w łóżkach, ich serca biły wolniej we śnie.

Pokój tonął w mroku, zimowe popołudnie pogłębiało tę ciemność szybko i nieustannie, tak że z trudem można było odgadnąć obecność chłopców. Inżynier spał w swym długim i szerokim łożu na wznak, z ramionami wyciągniętymi wzdłuż ciała, z półotwartymi ustami i wygładzonym czołem. Spał również jego ból głowy, który go dręczył od sześciu miesięcy i przed którym szukał ratunku w krętych korytarzach snu. Ale uwaga! Osamotniony w tym labiryncie, wytężał nieraz słuch i łowił echa zbliżającego się bólu, który go szukał, usiłował dosięgnąć nieśmiało, lecz uparcie.

Leżał otulony niebieską kołdrą, w niebieskiej piżamie, sam ze swoimi marzeniami i wspomnieniami, które wyróżniały go spośród pozostałych ludzi. Łagodne ciepło jego ciała gromadziło się głównie pod szerokimi barkami, pod łopatkami i udami. Bibi spał teraz obok niego na polowym łóżku wyjmowanym specjalnie dla niego, kiedy wpadał na parę dni do Bukaresztu. Był także inżynierem. I on spał na wznak, rozłożywszy się wygodnie, na ile pozwalało łóżko, wąskie i nieco dlań za krótkie. Spod pledu wystawały mu nogi, muskularne i jeszcze brązowe od słońca minionego lata. Jego prawa noga zwisała dotykając podłogi. Spał w samych tylko spodenkach i bawełnianej koszulce. Złoty krzyżyk, który nosił na szyi, przekręcił się podczas snu i zastygł na cienkim łańcuszku nad małym wgłębieniem pomiędzy szyją a barkiem.

Chłopcy zmęczeni bieganiną ostatnich dni położyli się o piątej. Spali ponad trzy godziny. W ciszy pokoju nieomal było słychać, jak rosną im brody nie golone od rana. Pod przejrzystą bladością powiek można było wyobrazić sobie ich oczy, wielkie i ciemne. Od czasu do czasu któryś z nich wzdychał przez sen i wówczas na chwilę zmieniał się jego oddech, po czym znów powracał do normalnego rytmu. Czasem zatrzeszczał mebel ze świeżego drzewa, to znów z parkietu wydobył się krótki kaszel, zaś z zakamarków bloku, z wilgotnych cementowych suteren, z rur, które w ścianach goniły się nawzajem, niósł się dziwny niepokój, niepewne szmery, jęk jakiegoś przewodu, niczym odgłosy zakotwiczonego i opuszczonego wraku, którego nie zbadane tajemnicze wnętrze żyło jeszcze, wydawało dźwięki.

Tuż po ósmej inżynier obudził się nagle. Jego spojrzenie wbiło się w ciemność, jak gdyby od dawna, nie śpiąc, lecz mając tylko zamknęte oczy, czekał stosownej chwili, by otworzywszy je zobaczyć określony punkt w ciemnościach. Nie poruszył się jednak. Ciemność przywierała doń ze wszystkich stron. Otwierał szeroko oczy, lecz gdziekolwiek spojrzał, pole widzenia pozostawało jednolicie czarne. Z ciemności przypływał natychmiast ból głowy i siadał na jego prawej skroni jak zadomowiony ptak, uciskając ją lekko, poufale, prawie życzliwie, szczęśliwy, że go odnalazł po rozłące w czasie snu.

Inżynier podniósł prawą rękę na wysokość oczu i zaczął poruszać palcami, ale nie mógł ich dojrzeć. Wyciągnął rękę i z dokładnością automatu trafił palcem wskazującym w guzik lampy u wezgłowia. Światło padało teraz na jego twarz, której cień z powiększonym nosem i szerokim czołem oddychał na ścianie — płaskowyż i góra na niebie ściany. Na wprost oczu rozciągała się równina jego ciała — piersi i brzuch, dalej dwa długie i równoległe wzgórza — uda i kolana, pomiędzy które jak w dolinę opadała kołdra. Poruszył nogą i cała płaskorzeźba drgnęła. Podniósł kolana i teraz równina została przecięta górą o dwóch jednakowych szczytach. Znów się wyciągnął i spojrzał na zegarek, którego nigdy nie zdejmował z ręki. Ósma dwadzieścia. Bibi nadal oddychał równomiernie. Inżynier sięgnął po omacku po nową kieszonkową powieść w jaskrawej okładce. Zaczął czytać jakiś fragment i zorientował się, że czytał go już poprzedniego wieczoru. Wzrok jego padł na dół strony, ale widział tylko zamazane litery, próbował jednak czytać dalej i niezadowolony z siebie błądził bezradnie pośród liter, które patrzyły mu w oczy. Odłożył książkę i przymknął powieki. Za niewiele więcej niż trzy godziny — Nowy Rok. Czuł się zmęczony i ociężały, jakby wcale nie spał, przyłożył rękę do skroni, aby ukoić ból głowy, który przez chwilę mocniej pulsował. Nowy Rok — koniec i początek. Ta świadomość końca i początku, która objawia się w człowieku co pewien czas, stanowi nieodzowny sens życia. Po cóż zatem wypoczywać po obiedzie i szczególnie się usposabiać, aby uczcić początek, który i tak nosi w sobie zalążek końca? Włożę więc najciemniejszy krawat i ubiorę się na czarno. Czy ja wiem? Może strój nadaje jakiś sens tej nocy? Bibi śpi za długo, ten jego nadmiar zdrowia jest wprost nieprzyzwoity.

— Bibi, wstawaj! — zakomenderował i sam wyskoczył z łóżka na środek pokoju. Zadygotał z zimna, opanował chwilowy zawrót głowy, spowodowany zbyt raptownym ruchem, wszedł do łazienki i przejrzał się w lustrze nad umywalką. Twarz miał bladą od snu. Podkrążone oczy płonęły jak ogień w kręgu bagien. Światło łazienki, którego blask nie zmącony jakimkolwiek cieniem potęgował się przez odbicie w białych kafelkach ścian i mozaikowej posadzce, padało na niego ze wszystkich stron. Żarówka brodziła w swej własnej jasności niczym dziwne stworzenie, które wdycha powietrze, a wydycha światło. Inżynier umył twarz w zimnej wodzie, osuszył ręcznikiem, wyszedł z łazienki i zbliżył się do leżącego Bibiego.

— Wstawaj, dość spania!

Trącił go kolanem w bok, lecz Bibi odwrócił się do ściany, próbując ukryć się pod pledem.

— O Boże, nie sposób spać w tym domu, dopiero co zamknąłem oczy i... Dlaczego zakręciłeś kaloryfer? Poprze-ziębiamy się.

Jeszcze nie ubrani zaczęli poruszać się po pokoju, tarasowali co chwilę drzwi, rozmawiali monosylabami, niedbale, a czasem wulgarnie, jak to dwaj mężczyźni znający się od dawna. Bibi pytał o listę zaproszonych na sylwestra, tamten mu odpowiadał i po każdym nazwisku następowały komentarze na temat inteligencji, wyglądu lub prowadzenia się danej osoby. Potem obaj golili się przed lustrem w łazience, uważając, by nie przeszkadzać sobie nawzajem. Jeden mydlił się długo i starannie, podczas gdy drugi usuwał już z twarzy mydło i zarost, a mając zatkany nos pianą, oddychał otwartymi ustami i skupiony badał z miłą męską powagą swoją odmłodzoną twarz, która miała przecież pozostać gładka przez całą noc. Potem wzięli mocny prysznic natryskując sobie wzajemnie plecy i włożywszy płaszcze kąpielowe przerwali na chwilę przygotowania. Bibi zapalił papierosa. Gdy zaczęli się ubierać, odkryli, że nie wyczyścili bucików. Inżynier wszedł do kuchni, zaświecił światło i wyciągnął spod szafy tekturowe pudło z czterema pudełkami pasty do butów, z parą szczotek i kilkoma wytartymi szczoteczkami do zębów, wyśmienitymi przy delikatnych operacjach, z kawałkiem pluszu i z najrozmaitszymi rodzajami szmatek. Usiadłszy naprzeciwko siebie na dwóch krzesłach kuchennych, zaczęli smarować czarną pastą zadrapania na bucikach, doprowadzając je po chwili do jednolitego połysku. Ich umięśnione, atletyczne plecy rozpychały bawełniane koszulki. Bibi opowiadał nowości z Konstancy, gdzie pracował, a jako dawny bukareszteńczyk prosił o wiadomości o przyjaciołach z Bukaresztu, śmiejąc się i dziwiąc, gdy usłyszał coś nieoczekiwanego. Inżynier, dzielący uwagę między dialog z Bibim a ból głowy, który nie chciał go od miesięcy ani na chwilę opuścić, skończył właśnie pucowanie lewego bucika i przeciągnął skrawkiem pluszu po prawym, kiedy nagle przydarzyło mu się coś przedziwnego.

Postawił wyczyszczony but na podłodze. Światło żarówki padało wprost na futrówkę wyświeconą do czerwoności od długiego noszenia; bucik wyglądał jak pusta łódka o wnętrzu z egzotycznego drewna rzucającego czerwone refleksy, pusta łódka, przeznaczona dla jednego wioślarza. I nagle, jak w bajce dla dzieci... wszystko wokoło zamarło, skamieniało tak głęboko i mocno, że nawet przedmioty, których przed chwilą dotykał, zdawały się trwać w jeszcze bardziej wyostrzonym bezruchu. Zamarło światło nie osłoniętej żarówki, powietrze, dźwięki wypowiadanych słów i hałasy dochodzące z zewnątrz przez ściany (bowiem wokół wszyscy już się pobudzili, byli w pełni przygotowań i nikomu nie przeszło przez myśl, by ściszać głosy i nie przeszkadzać innym); zatrzymał się czas i mrok wieczoru na zewnątrz. Znieruchomiał Bibi, tak jak stał z uniesionymi rękami — w jednej bucik, a w drugiej szczotka. Zamarł jego śmiech, ukazując regularne i ładne zęby połyskujące w wilgotnych ustach, zastygło jego spojrzenie, które przed chwilą jeszcze wybiegło naprzeciw spojrzeniu inżyniera. Zamarło wszystko wokół, również dom, miasto, planeta, a może i świat, ale przede wszystkim zamarły niby w koszmarnym śnie myśli i odczucia inżyniera. Równocześnie zniknęła też jego zdolność sprzeciwu, rozumienia i zniknął ból głowy. Trzeba tu jednak coś wyjaśnić, bowiem użyłem chyba niewłaściwego określenia mówiąc, że hałasy, czas, Bibi i jego żarty zatrzymały się. Nie tyle zatrzymały się, co trwały nadal, a zatem pozostawały tak jak muzyka, gdy zatrzyma się na jednej nucie przedłużając ją. Na przykład dowcip, który właśnie opowiadał Bibi, nie rozwijał się dalej, nie zniknął, tylko trwał w tym samym punkcie, i całe wewnętrzne życie inżyniera tak samo. Wydawało mu się, że na krótko zetknął się z wiecznością. W każdym razie było to jego pierwsze tego rodzaju doznanie. Zamarł z rękami w powietrzu, jego krew zahamowała swój bieg, zamarło jego ciało, jakby w obliczu zbliżającej się śmierci. Co to miało znaczyć? Co się dzieje? Cóż to za nowy sens chce mu ujawnić życie? I jak długo ma trwać ten nowy, nie znany mu stan? I pytania zatrzymały się bez odpowiedzi w umyśle inżyniera. Zamarły, pogrążyły się we śnie, jak znużone, zamknięte w klatce bestie. „Spokój” — odezwał się w nim jakiś nowy głos.

Zatraciwszy poczucie czasu inżynier zapadał się w warstwy własnej świadomości jakby w próżnię, wszystko w nim stawało się bezwładne, a pogrążona w tym bezwładzie myśl przeradzała się w wewnętrzny uśmiech, błogi i spokojny. Patrzył przed siebie i rozpoznawał: Bibi na tle zielonej szafy z naczyniami, znad której wystawał czerwony koszyk na chleb, mosiężny turecki młynek do kawy i dwa cylindry ekspresu, jeden z kawą, drugi z cukrem. Nieruchomym wzrokiem ogarniał: w górze żółtą ścianę przeciętą szlaczkiem, na prawo marmurową półkę ze szklankami odwróconymi do góry dnem, które umył właśnie — jak podpowiadała mu mglista pamięć — po obiedzie, na lewo butla z gazem i zlew, a na dole jego własne, zajęte ręce. Spokój. Cisza. Spokój. Cisza. Spokój. (Śmierć. Ale on nie mógł tego wiedzieć i nie mógł jej rozpoznać.)

Cóż można więcej powiedzieć, co więcej napisać o takiej sytuacji? To, czego doznał inżynier, wymyka się analizie, wymyka się jej również i on sam. W tym stanie trudno byłoby go nawet opisać, zatrzymał się bowiem wokół niego wszelki ruch, nawet muchy, obudzone z zimowego snu ciepłem kuchni, zawisły w locie. Nie można zbyt wiele powiedzieć o Bibim, bo nie wiadomo, czy to, co przeżywał inżynier, przeżywał również i on. Może zachowywał się przez cały czas normalnie, a tylko inżynierowi wydał się nieruchomy?

Czy to wszystko dzieje się rzeczywiście, czy tylko w wyobraźni inżyniera? Świat dookoła jest tylko widzem czy uczestnikiem? Nie mógł na razie na to odpowiedzieć.

A jednak nie wszystko się zatrzymało, jak wydawało się inżynierowi, zadzwonił telefon i wszystko powróciło do normalnego stanu, tylko Bibi przyglądał się jeszcze przez chwilę ze zdziwieniem przyjacielowi i nagle, wyciągnąwszy ku niemu rękę, w której właśnie trzymał szczotkę, zawołał:

— Telefon, nie słyszysz? Mam odebrać?

Ponieważ tamten nie ruszył się, a sygnał przynaglał, odrzucił szczotkę i bucik, zerwał się z krzesła i wbiegł do pokoju.

Jeszcze zamroczony, inżynier odwrócił wreszcie głowę, rozejrzał się, wrócił myślami na ziemię i w jednej chwili zapomniał prawie zupełnie o niezwykłym wydarzeniu. Zapamiętał tylko pierwszy moment — owo skamienienie, którego dopiero teraz się przeraził. Postawił na ziemi bucik, zaniechawszy nadania mu ostatecznego połysku, wstał, zachwiał się, dotknął szafy, a potem przetarł dłonią twarz, odetchnął i poszedł do łazienki; nic nie rozumiał i nie wiedział, jakie pytanie powinien sobie najpierw zadać. Zapalił światło i długo, chciwie wpatrywał się w lustro. Widział siebie takiego samego jak zawsze, tylko z bardziej wytrzeszczonymi oczami. Przestraszył się niemal dobrze znanego widoku własnej twarzy, braku jakiejkolwiek przemiany, umył się zimną wodą, wytarł twarz szorskim ręcznikiem i zaróżowiony, ale wyczerpany wszedł do nie oświetlonej jadalni. Z ręcznikiem w ręce osunął się na fotel tuż za plecami przyjaciela, który kończył rozmowę.

— Tak — mówi Bibi — oczywiście, zrozumiałem, papierosy Snagov... Inne? Nie, szykuje się, zawsze był pedantem... Kto? Nie rób ze mnie wariata, jak na nią trafiłaś?... Czekaj, powiesz mi, jak przyjedziemy. Już wsiadamy do samochodu. Pa!

Odwrócił się, minął inżyniera nie zauważywszy go w ciemności, wszedł do kuchni i zawołał:

— Gdzie jesteś?

Inżynier wstał z fotela, podszedł do okna i spoglądał bez celu na dom, którego ostatnie piętro znajdowało się na wysokości jego mieszkania. Naprzeciw było okno sypialni Niny, jego sąsiadki. Nie było jej w pokoju, lecz na łóżku leżały rozłożone suknie, para pończoch i rękawiczki, a na podłodze stały czarne pantofle. Naraz otworzyły się drzwi z prawej strony, obok szafy w ścianie, i ukazała się Nina otulona ręcznikiem. Podbiegła boso do telefonu. Ktoś mu-siał widocznie tak długo dzwonić, że wreszcie ją wyciągnął z łazienki, lecz inżynier nie mógł słyszeć telefonu przez podwójne okna, jej i swoje. Powiedziała coś i uśmiechnęła się po pierwszej odpowiedzi, chwilę milczała, po czym wydało się, że się z nim umawia (bo to był mężczyzna, bez wątpienia, za to inżynier dałby głowę), że czegoś nie akceptuje, proponując coś innego. Podskoczyła nagle, jakby zaniepokojona, usiadła z powrotem na łóżku, spojrzała w okno wprost w kierunku inżyniera, ale nie dostrzegła go w ciemności. Sądząc, że już wyszedł, nie zadała sobie trudu zaciągnięcia zasłon, tylko lewą ręką zaczęła wycierać szybko uda, i biodra, kontynuując rozmowę. Od czasu do czasu odsłaniało się jej ciało jakby z białego marmuru i znów znikało pod żółtym ręcznikiem, a inżynier patrzył na nią w milczeniu, wyprostowany i nieruchomy przed oknem, przez które przenikał z zewnątrz zimowy chłód.

— Co, u diabła, hej, wlazłeś pod łóżko? — zawołał Bibi wchodząc do jadalni. Nagle zamilkł i podszedł do inżyniera, Nina odłożyła właśnie słuchawkę i poruszała się po pokoju na palcach jak w tańcu, choć może tylko w pośpiechu. Oni przyglądali się jej z podziwem — bardzo szczupłe kostki, z których wykwitały krągłe łydki, długie nogi o nieco zbyt pełnych udach, może trochę za ciężkie ramiona, kształtny biust. Lecz harmonia, z jaką wszystko łączyło się w całość, zacierała wrażenie ciężkości. Poruszała się po pokoju w sposób, który był zaprzeczeniem jej ciężaru, nieznaczne dysproporcje kształtów dodawały jej uroku.

— Podoba ci się? — zapytał inżynier, nie odrywając wzroku od ubierającej się kobiety.

— Kto to jest? — odpowiedział pytaniem Bibi.

— Podoba ci się czy nie? — powtórzył inżynier.

Lecz Bibi ponowił pytanie:

— Kto to jest? Nie widziałem jej w tej dzielnicy.

— Niedawno się tu sprowadziła. Pracuje w telewizji.

— Dobrze wybrali! — zauważył Bibi.

Ona tymczasem ubrała się, włożyła czerwoną sukienkę na błyszczącą czarną bieliznę, a teraz, zrobiwszy w pończochach dwa kroki po dywanie przed łóżkiem, wsunęła stopy w pantofle. Podeszła do szafy w ścianie, lecz zatrzymała się wpół kroku i podniosła słuchawkę (telefon pewnie znów dzwonił, choć tego nie mogli usłyszeć). Odpowiedziała bardzo krótko (pewnie „tak” lub „dobrze”). Odłożyła słuchawkę, podeszła do szafy i zdjęła z wieszaka futro.

— Fajna! — zawołał Bibi w wyniku zawiłej refleksji, po czym zmieniwszy ton powiedział: — Koniec z bzdurami, czekają na nas. Wyjmij krawaty, muszę sobie jakiś wybrać, bo mój zmiął się zupełnie w podróży, i idź zdjąć pokrowiec z samochodu.

Zawiązali na małe węzły krawaty pod białymi sztywnymi kołnierzykami, włożyli marynarki ruszając ramionami, by rozprostować fałdy na koszulach, narzucili płaszcze, Bibi wziął z balkonu torbę z butelkami wina przywiezionego z Konstancy, „prawdziwego wina, nie takiego jak tutejsze”, włożyli kapelusze, zgasili światło i wyszli. Inżynier zamknął mieszkanie. Bibi otworzył drzwi windy, w której z trudem się obaj zmieścili. Zjechali na dół. Przeszli przez duży i zimny hall. Minęli drzwi dozorcy, skrzynki na listy, jedne zamknięte, inne otwarte, puste i smutne, i znaleźli się na ulicy. Z bramy sąsiedniego bloku wyszła Nina w futrze, w którym wydawała się jeszcze cięższa, z jasnoblond włosami pod jedwabnym szalem, i pobiegła do auta stojącego naprzeciwko ich samochodu. Zderzyła się prawie z Bibim, który ani myślał się usunąć i korzystając z okazji wyszczerzył do niej w uśmiechu swe ładne zęby. Nie wzięła mu tego za złe, równocześnie uśmiechnęła się do inżyniera i położyła rękę na klamce samochodu. Facet siedzący za kierownicą nachylił się, by jej otworzyć, i chłopcy mogli się mu przez chwilę przyjrzeć: po czterdziestce, dystyngowany, bardzo elegancki, niestety łysy jak księżyc. No trudno, a w końcu jakie to ma znaczenie, skoro, jak widać, nie pozbawia go wcale możliwości zapraszanie do auta tak pięknej kobiety. Chłopcy wsiedli również do swego samochodu i ruszyli za tamtymi. Bibi wytężał wzrok, ichciał zobaczyć przez zamgloną szybę głowę Niny, gdy pochylała ją ku głowie owego mężczyzny o wyglądzie dyrektora, lecz inżynier wyprzedził ich nagle, wyjechał pierwszy na wielki zamglony Piata Marę i skierował wóz pod wiatr w górę Bulwaru 1848 roku. Po lewej stronie zamigotała światłami ulica Lipscani, niby zwiastun nadchodzącej uroczystości. Wiadoma rzecz, że Rumuni przywiązują dużą wagę do tego, by przywitać Nowy Rok, jak należy, a bukareszteńczycy są pod tym względem bardziej rumuńscy od mieszkańców innych miast.

Było bardzo zimno, rzadkie płatki śniegu lepiły się do szyb samochodu. Na ulicach odżył znowu wieczorny ruch. Ludzie dźwigali kolorowe firmowe torby z papieru, z których wystawały szyjki butelek. Autobusy jeździły tak przepełnione, że światło wewnątrz nich było ledwie widoczne spoza masy ludzkich ciał. Na skrzyżowaniach samochody tarasowały sobie nawzajem drogę, ich metalowe precyzyjne dusze kpiły ze zdenerwowania siedzących wewnątrz ludzi. Bibi był w odświętnym nastroju, w nastroju prawdziwie sylwestrowym. Wiercił się na siedzeniu, oglądał się za kobietami w autach, które mijali, uśmiechał się do nich, pogwizdywał, mówił do siebie, a samochód mknął wzdłuż kamienic i bloków. Okna domów i znaki świetlne rzucały krótkie błyski na jego karoserię, ostrzeliwując ją nimi jak z karabinu maszynowego, od czasu do czasu padały na nią cienie słupów i gałęzi, a pęd samochodu zmywał to wszystko jak woda. Im prędzej, tym lepiej, tym dalej od ruchu, od wrzawy tych czterech bulwarów przecinających Bukareszt. A gdyby tak wszystko — pomyślał inżynier — znów się zatrzymało, właśnie w tej chwili, tak jak przed godziną? Musiał zwolnić, bo przed nim jechał autobus, który z ich poziomu wydawał się olbrzymi, a ludzie za jego szybą spłaszczeni i żółci, nienaturalnie weseli, wesołością na siłę... nieruchomi,

— Jak sobie radzisz z tymi nowymi przepisami drogowymi? — spytał Bibi.

— Nie najlepiej.

Więc Bibi się rusza i on sam też się rusza, proszę, właśnie teraz odwrócił z rozmysłem głowę ku przyjacielowi. Spojrzał szybko w górę, na ludzi w autobusie: są jakby wciąż nieruchomi, lecz to na pewno złudzenie.

— Nie zdają sobie sprawy, że to miasto jest za ciasne dla tylu znaków i takich szybkości...

Inżynier przemógł się i odpowiedział jak najbardziej naturalnie, ale stwierdził jednocześnie, że właściwie słucha uważnie tylko własnego głosu. Gdyby tak wszystko znów się zatrzymało, właśnie teraz, my, autobus, domy?...

— Ojej — mruknął Bibi — zapomniałem o papierosach. Trzeba było kupić w „Ambasadorze”.

— Nie będziemy się teraz w samym centrum zatrzymywać. Powiemy, że nie dostaliśmy. Chłopcy będą chyba coś mieli.

Samochód wjechał teraz swobodnie na Pia|a Victoriei i minął gmach Prezydium Rady Ministrów, oświetlony dyskretnie, nieruchomy, tak jak stojący przed nim na warcie żołnierze. Kiedy wjeżdżali na bulwar Aviatorilor, wyprzedził ich długi i szeroki samochód, prowadzony przez jakiegoś faceta w czerni, pewnie dyplomatę. Śmiesznie mały w tym dużym aucie, siedział z głową odchyloną do tyłu, jakby spał. Chłopcy zaledwie mieli czas dojrzeć czerwoną kierownicę w jego białych rękach, wnętrze samochodu w kolorze jasnoczerwonym, jak miąższ rozciętego owocu, i potrójne światła z tyłu. Bibi gwizdnął z zachwytu.

— Fajny, co? — zapytał inżynier, a Bibi uśmiechnął się szeroko w stronę samochodu, jakby się śmiał do kobiety.

— Pewnie, że fajny! A nasz...

— Nasz jest w sam raz dla nas — odparł inżynier spokojnym tonem człowieka, który nikomu niczego nie zazdrości. Miał samochód i nie chciał innego, zaś Bibi, nie mając żadnego, pragnął mieć każdy, tak jak pragnie się każdej kobiety, nie mając żadnej. Skręcili na prawo pod czarnym, rozpostartym skrzydłem pomnika Lotników, po czym inżynier zaplątał się w uliczkach jednej z luksusowych dzielnic Bukaresztu, gdzie wille, choć różnią się stylem, harmonizują jednak ze sobą dzięki patynie czasu i względnemu gustowi ich dawnych właścicieli. Zdał sobie sprawę, że zabłądził, że powinien był skręcić wcześniej w prawo, lecz w końcu, pośród sztachet, z których poetycznie zwisały pnącza, i żywopłotów, zeschłych teraz i kolczastych, dotarł na ulicę Ankara. Przed domem, którego szukali, stały już dwa auta. Padał rzadki śnieg, płatki znikały natychmiast po zetknięciu się z asfaltem lub z dachami. Żarówka narożnej latarni rzucała teatralne niebies-kozielone światło. Wszystko robiło wrażenie jakiejś dekoracji albo pastelowej ryciny sprzed pół wieku. Ale ciszy tu nie było, zewsząd dochodziły dźwięki dżezu, przez zapuszczone do połowy rolety przebijało światło, w oknach pojawiały się pary z kieliszkami w rękach, a czasem rozgrzani już mężczyźni w samych koszulach. Bibi wziął butelki z samochodu i przez chwilę śledził ruchy inżyniera, który zamykał drzwi auta, zdjął rękawiczki, a jego palce, w których trzymał teraz kluczyki, wydawały się bardzo delikatne i wąskie na tle ciemnej bryły samochodu.

— Gdyby choć śnieg padał, jak należy! — westchnął Bibi, i nagle, jakby sobie coś przypominając, zapytał: — A Irina też będzie?

— Myślę, że mąż jej nie pozwolił — odpowiedział inżynier, zaniepokojony taką możliwością.

— Wyszła za mąż?

— Za lekarza. Ale chodźmy, bo zbliża się dwunasta.

Otworzyli żelazną furtkę, weszli po spiralnych schodach i zatrzymali się na wprost drzwi, pod wielką żarówką. Inżynier nacisnął dzwonek. Z wnętrza dolatywała muzyka. Otworzyła Kicia, wspaniała w bardzo wydekoltowanej sukni, i zawołała uszczęśliwiona:

— Chłopcy! Dobrze, że przyszliście. Bibi, wariacie, nie ściskaj mnie tak, bo mnie udusisz! O, wino z Konstancy, jaki miły, wchodźcie do środka, przyszli wszyscy i nie wiem, co się z nimi dzieje, jakby się nie znali, prawie ze sobą nie rozmawiają, przestraszyli się czasu, który upłynął... Nie kupiliście papierosów, nic nie szkodzi, powiedziałam wszystkim, żeby przynieśli ze sobą, chodźcie!

Przedpokój był pełen płaszczy. Z jadalni zniknął stół i dywan, a krzesła stały pod ścianami jak przyklejone. Przyszli naprawdę wszyscy swoi, a także i inni, których nie znali. Chłopcy chodzili po mieszkaniu, całując się i ściskając sobie dłonie. Dopiero wtedy, gdy ta czy inna nie znana im osoba uśmiechała się z rezerwą na widok tych poufałości starych przyjaciół, zdawali sobie sprawę, że niektórzy koledzy przyszli z żonami, zaś parę dziewcząt przyprowadziło narzeczonych. W każdym razie dom był pełen mężczyzn i kobiet. Większość stała z kieliszkami w rękach. Panowie na ciemno, panie niby kwiaty, parę osób śledziło przed telewizorem przemówienie premiera. W rogu pokoju dwie dziewczyny zapalały świeczki na choince. Wszystko było tak, jak być powinno, a inżynier, ściskany i witany uśmiechami, przemierzał dom. Głowa nie przestawała go boleć, ale w tej chwili myślał o czymś zupełnie innym.

— Bierzcie kieliszki, a dla kogo nie starczy, niech weźmie z kuchni — zakomenderowała Kicia. — Bibi, chodź tutaj, ty się na tym znasz. — I wetknęła mu w rękę butelkę szampana. — I ty, Puiu. Drzewko gotowe? Gaście światła! Bibi, Puiu, nie trafcie korkami w okno albo w lustro! Teraz cisza.

Ci, którzy pili już coś przedtem, zaledwie mieli czas, by zmienić kieliszki. Z otwartego radia i ekranu telewizyjnego dobiegło dwanaście uderzeń zegara. W świetle, które padało z drzewka, połyskiwały kolczyki i włosy dziewcząt pokryte lakierem, krawaty i chusteczki w górnych kieszonkach marynarek panów.

— Raz, dwa, trzy — liczyła głośno Kicia.

Może mi się zdawało — pomyślał inżynier i drgnął, kiedy dziewczyna stojąca tyłem do niego odwróciła się nagle na pięcie, trąciła się z nim kieliszkiem i pocałowała go w usta. Wypił kieliszek, który nie wiadomo kiedy ktoś mu napeł-nil, on bowiem nie słyszał nawet strzelających korków. Wokoło uściski i chóralne „sto lat”. Podszedł do Kici, zdobył się na uśmiech i ucałowawszy ją życzył jej wszystkiego, czego pragnie. Po chwili dom huczał głosami i muzyką z magnetofonu nastawionego na pełny regulator. Huczał po prostu Nowym Rokiem, który właśnie się zaczął.

Cała banda dopominała się muzyki sprzed dziesięciu lat, z czasów kiedy się często spotykali, kiedy byli jeszcze bardzo młodzi i szczęśliwi, kiedy gruby Bill Haley, z kosmykiem tłustych włosów na czole, trzymający jak karabin gitarę na brzuchu, uśmiechał się do nich z kopert płyt „Mierosillon”. Teraz Bibi tańczył z Kicią (Rock around the Clock) i wykonywał tak skomplikowane figury, że przyprawiał przyglądających się o zawrót głowy. Upał robił się coraz większy. Chłopcy dawno zdjęli marynarki i krawaty, podwinęli rękawy koszul, dziewczęta wachlowały się nawet brzegami sukien. Porozsiadali się na krzesłach i na ziemi, oparci o ściany jak przy obozowym ognisku, którego płomieniami byli Bibi i Kicia. Para przybliżała się i oddalała od patrzących. Paliła się tylko jedna lampa, a ci dwoje przemykali wciąż przed nią jak błyskawica, przysłaniając sobą jej światło. Błyszcząca nylonowa koszula Bibie-go była mokra, czarne spodnie lepiły się na udach, wąskie buciki nie dotykały prawie ziemi. Bibi przeginał się głęboko w tył, to znów przysiadał i bardzo szybko się podrywał. Otwartymi ustami chwytał powietrze, włosy przylepiły mu się do czoła. Jego ruchy były idealnie harmonijne. Można by sądzić, że opierał się na jakichś niewidzialnych podporach, by utrzymać ncgi i ręce w nienagannym rytmie. Kicia przebierała nogami, jakby parzył ją parkiet. Bibi obracał nią szybko. Jej sukienka unosiła się aż do pasa. Wszędzie było pełno marynarek, krawatów, pustych kieliszków, talerzyków z napoczętymi kawałkami tortu, porzuconymi dla nowego tańca. Noc rozcieńczała się powoli w poranku. Ból pulsował wolno w głowie inżyniera, on zaś obracał się pośród obłędnego rocka. Niewiele mówił, mało jadł, prawie wcale nie tańczył. Pił tylko dużo przez cały wieczór, coraz to mocniejsze trunki, i robił się coraz bardziej czerwony i sztywny, jak zwykle, kiedy się upftł. Czuł, że głowę ma ciężką, ale umysł jasny. Myślał bardzo szybko i precyzyjnie, lecz równocześnie ogarniała go niechęć do mówienia, do wyrażania myśli kłamliwym słowem. Usiadł na ostatnich stopniach drewnianych schodów i ze szklanką w ręku przyglądał się zabawie na dole. W pewnym momencie zaczął się zastanawiać:

Co by się stało, gdyby Bibi zatrzymał się nagle w powietrzu, zgięty wpół, i zastygł w jednym z tych niepowtarzalnych momentów tańca lub gdyby skamieniał jak tego ostatniego dnia roku, który zaledwie minął? O, właśnie teraz, niechby Bibi pozostał z prawą nogą na podłodze, a lewą uniesioną, z uśmiechem przyklejonym do zębów, objęty ramionami Kici, która niechby znieruchomiała również, z bosymi stopami — bo jej cienkie pończochy są prawie niewidoczne — z nogami zawisłymi w powietrzu w czasie skoku, który teraz wykonuje, z suknią wydętą jak spadochron, odsłaniającą czarne figi, z falującą piersią, z rozwianymi, tańczącymi włosami, uchwycona, uwięziona, przemieniona w jednym momencie z żywej w przerażającą i niesamowitą. Boże, a jak ja wyglądałem w tej trudnej wprost do zapamiętania sytuacji, zaledwie parę godzin temu; co to miało znaczyć i dlaczego przydarzyło mi się to po raz pierwszy właśnie teraz, kiedy zbliżam się do trzydziestki i życie moje zaczęło się stabilizować? Tak rozmyślając pociągnął z wysokiej szklaneczki i przyglądał się tym dwojgu tańczącym przez jej dno, które deformowało ich i barwiło na zielono. Przypomniał sobie szczegóły swego niepokojącego stanu sprzed paru godzin i próbował teraz wyobrazić Sobie, że z nimi dzieje się to samo. Bez pośpiechu obmyślał różne warianty, jakby rozwiązywał jakieś zadanie matematyczne. Potem utkwił w tańczącej parze wzrok, jakby chciał ją unieruchomić mocą spojrzenia, własnym upartym pragnieniem. Lecz coś się tu nie zgadzało, czegoś było brak albo czegoś było za dużo, bowiem zjawisko nie powtórzyło się. Czyżby to wszystko tylko mi się śniło? Może należało zapytać, czy Bibi również nie zauważył czegoś szczególnego? Odstawił pustą szklaneczkę na stopień schodów, zajrzał do butelki, którą ze sobą przyniósł, ale i ona była pusta, zaczął więc obydwiema rękami masować skronie, lewą — zdrową, i prawą, która nie przestawała go boleć. Ten ból był dyskretny, lecz nie ustający. Czasem wydawało mu się, że coś rozdziera się w jego czaszce, powoli, włókno po włóknie, sprawiając mu niemal przyjemność, niekiedy zaś ból stawał się gwałtowny, jego głowa robiła się wtedy bardziej ociężała, oczy zachodziły mgłą, czuł, że nie jest w stanie się ruszyć ani myśleć, ogarniał go lęk, że może naprawdę jest chory. Po czym powracał stan znośny, który wydawał mu się normalny w porównaniu z poprzednim atakiem, i życie toczyło się dalej. W tej chwili na przykład ból jakby rozbijał się na małe fale o ściany czaszki, a każde uderzenie powodowało lekkie drżenie głowy. Dreszcz o-drazy a równocześnie prawie rozkoszy przebiegał jego ciało raz po raz, niczym uderzenie zegara.

Wreszcie wszyscy nasycili się szałem rocka. Ktoś nastawił inną taśmę, z dżezem, prawdziwym dżezem — stare kawałki, które dziś śpiewają czarni z taką samą powagą i skupieniem, z taką samą rezygnacją lub nadzieją. Na dole znów potworzyły się wtopione w siebie pary. W mroku słychać było podniecone głosy, stłumione śmiechy po jakimś trafnym powiedzonku, a czasem westchnienie. Bibi, bardziej czynny niż inni, to się pojawiał, to znikał pomiędzy parami, szepcząc coś do ucha jakiejś brunetce. Wszyscy na pewno przypomnieli sobie noce z czasów ostatnich klas licealnych, kiedy śnili im się czarodziej e-żebra-cy, przemierzający Amerykę, zdzierający płuca w śpiewie, by dotarł on jak najwyżej — jeżeli to możliwe, aż do uszu Pana Boga. Wyobrażali sobie, jak wyglądały ich liczne koncerty, dawane po to, by zarobić na czynsz, ich miłości, rozwijające się wśród chorób i nieszczęść. Gwiazdy błyszczące pięć lat, pięć miesięcy, jeden wieczór. Co mogło dziać się w ich głowach, kiedy tak śpiewali przy akompaniamencie orkiestry kolegów i klaskania w dłonie, wśród rozgonionych oczu? Czarni śpiewający innym czarnym, o białych zębach błyskających zza ciemnego safianu warg, z dziko rozdętymi nozdrzami, z sercami rwącymi się w strzępy, wszyscy wątli, egzotyczni, rasowi, ciała, które nie żywiły się niczym innym jak tylko nadzieją, podłym jedzeniem i umiłowaniem piękna.

Dziewczyna, która w chwili przejścia starego roku w nowy pocałowała inżyniera w usta, przyglądała mu się kilkakrotnie w ciągu wieczoru, zrezygnowała z kilku zaproszeń do tańca i krążyła wokół schodów, na których siedział, po czym, poszeptawszy z Kicią, powiedziała głośno:

— Możliwe, że jest tam jeszcze ktoś na górze — i zaczęła wchodzić na piętro.

Inżynier oparł twarz na pięści prawej ręki i zaczął się jej przyglądać. Dziewczyna zaczerwieniła się, a gdy stanęła naprzeciw niego, przeprosiła go szeptem. Odsunął na bok szklaneczkę i butelkę, aby mogła usiąść, choć sam nie ruszył się z miejsca, a ona rozmyślnie przeszła bardzo blisko niego, musnęła mu twarz nie tylko sukienką, ale i kolanem, i zniknęła na piętrze.

Wstał ze swego stopnia. Zszedł na dół. Postawił pustą butelkę na stole pełnym talerzy. Znalazł butelkę whisky opróżnioną już do połowy i poszedł z nią do kuchni. Zaskoczył tam obejmującą się parę, która spłoszona uciekła. Był głodny, znalazł nie tkniętą sałatkę z tuńczyka, kawałki indyka, syfon i ćwiartkę białego chleba, postawił to wszystko na stole, przysunął sobie krzesło i jadł powoli, systematycznie, aby osłabić skutki wypitego alkoholu. Tak, to był bardzo udany sylwester, ale dla innych. Dla niego był dosyć nużący; po prostu nie był w formie, każdemu się to może zdarzyć. Innego wytłumaczenia na to nie znalazł. Sałatka z tuńczyka była słona, bardzo dobra. Skórka indyka, ładnie przyrumieniona, chrupała w zębach, chleb nieco czerstwy, woda z syfonu bardzo zimna, wszystko było więc, jak należy. Zebrał okruszki i resztki na jeden talerz, zaj-rżał do lodówki, czy nie ma czegoś słodkiego, lecz nic tam nie znalazł. Nalał więc sobie wody sodowej do szklanki po whisky, wrzucił kawałek lodu i otworzył okno. Na dworze śnieg już przestał padać, stopił się zupełnie. Po wysychającym bruku postukiwały obcasami pary albo zataczali się pojedynczy przechodnie. Z sąsiedniego domu doleciał wybuch śmiechu i nie pohamowany niczym chichot, ktoś opowiadał dobry dowcip. Niebo zaczynało jaśnieć. Dziewczyna chyba już dawno zeszła na dół i pewnie była zawiedziona, że nie znalazła go na tym samym miejscu i nie mogła mu znowu spłatać figla w stylu muśnięcia suknią, a może tym razem wymyśliłaby coś bardziej ostentacyjnego, na przykład potknęłaby się i upadła mu prosto w ramiona? Nie przypominał jej sobie z czasów szkolnych, bo do ostatniej klasy przyszło wielu uczniów z innych szkół, których dziś już nie pamiętał.

Stał przy oknie z jedną ręką w kieszeni i z kieliszkiem w drugiej i tak zastała go Kicia.

— Co tu robisz? Popijasz samotnie? A Cici szuka cię wszędzie, dlaczego udajesz, że nie zwróciłeś na nią uwagi, idź i poproś ją do tańca, to nieładnie!

Chciał jej powiedzieć, że Cici nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, że dopiero teraz dowiedział się, jak się nazywa, a jej zainteresowanie nim było zupełnie nie na miejscu. Lecz czuł, że nie może otworzyć ust, że nie może wydobyć żadnego dźwięku, że czuje wstręt do mówienia i że lepiej będzie, jeśli się podda. Poprawił krawat, zapiął marynarkę, wypił kieliszek do dna i wyszedł w mrok jadalni.

— Hura! Widzicie go! Znalazłaś go śpiącego?

Oczywiście Bibi. A gdzie dziewczyna? Tutaj, naprzeciwko niego, z papierosem w lekko drżącej dłoni. Zdenerwowana? Czemu, u diabła? Podniosła papierosa do ust, lecz opuściła go prędko i zdusiła w popielniczce. Podszedł prosto do niej. Zaczęli tańczyć nie powiedziawszy do siebie ani słowa.

Była całkiem miła. Miała szczupłe i sprężyste ciało, miękką dłoń, pachnące włosy. Próbował kilkakrotnie przybliżyć się do niej bardziej, lecz czuł opór z jej strony, nie dotykali się, od czasu do czasu drażnił mu nozdrza jej zapach.

Patrzyła na niego oczekując, by rozpoczął rozmowę, ale on milczał. Muzyka była teraz bardzo cicha i słychać było głosy innych. Ktoś opowiadał anegdotę o psie. Inżynier miał znowu pragnienie i chętnie wypiłby kieliszek czegoś mocnego. Dookoła tańczyli dobrze mu znani koledzy z liceum, czas niewiele ich jeszcze zmienił. Posiadali imiona, które były właściwie przezwiskami. Niegdyś w salonach znaczenie miały nazwiska i tytuły, a dziś jakże łatwo poznają się ludzie po tych najdziwaczniejszych zdrobnieniach: Bibi, który przecież nazywa się Bogdan, Kicia, która ma na imię Maria, i Cici, która kto tam wie, jak się naprawdę nazywa: może Cecylia, a może całkiem inaczej. Cici zatrzymała się i ścisnęła go za rękę.

— Co się stało?

— Nie słyszysz, że melodia się skończyła?

— Zatańczmy jeszcze raz.

Nie wypuszczał jej z ramion, a ona się zaczerwieniła. A może był to tylko odblask czerwonego światła na jej bladej twarzy? Czekali chwilę, następna melodia spóźniała się, niektórzy zdradzali już zniecierpliwienie. Jakiś młodzieniec z dużą twarzą i piegowatym nosem podbiegł do magnetofonu. Inżynier ukłonił się, odszedł od swej partnerki, stanął na środku jadalni i podniósł ręce, by zwrócić na siebie uwagę.

— Posłuchajcie wszyscy (zaledwie kilka osób go słuchało, inni zajęci byli czym innym). Słuchajcie mnie, proszę (zrobiło się prawie całkiem cicho). Puiu, ucisz się z łaski swojej. („Co się z nim dzieje? Upił się czy co?” — pytano zewsząd.) Zaczekajcie, za chwilę znów będzie muzyka, będziecie mogli tańczyć. („A cóż to ma znaczyć?”) Nawet proszę was wszystkich, byście tańczyli! Potem, pod koniec melodii, ty, Puiu, zamknij nagle magnetofon, a wy zatrzymajcie się i pozostańcie bez ruchu. Tylko na chwilę, długo was nie będę trzymał! („Chce nas fotografować? Też ma pomysły!”) Proszę was, bardzo was proszę, zróbcie to dla mnie, tak dawno o nic was nie prosiłem, w końcu jesteśmy przyjaciółmi czy nie?

— Co mu się stało? — spytała zaniepokojona Kicia. Bibi wzruszył ramionami.

— To jego kawały, nie znasz go?

Wszyscy się śmiali, lecz ostrożnie, bojąc się, że mógłby się na nich pogniewać i wywołać jakiś skandal. Kicia dawała im dyskretne znaki, by się podporządkowali, nic przecież na tym nie tracą. Zrobili więc tak, jak chciał, u-śmiechając się z pobłażaniem jak do dziecka. Powoli popłynęły pierwsze dźwięki, chłopcy znów objęli dziewczęta. Ciała, serca, oczy, imiona, lata, pragnienia ruszyły przez pokój, otaczając kołem inżyniera stojącego obok Cici.

Inżynier stał na szeroko rozstawionych nogach, z rękoma uniesionymi w górę, miał rozlatany wzrok, rozdęte nozdrza i wyglądał tak, jakby nasłuchiwał nie muzyki z magnetofonu, ale jakiejś zupełnie innej, tajemniczej melodii. Przez kilka minut wszyscy krążyli wokół niego, milcząc lub rozmawiając półgłosem, a Puiu czekał z palcem nad klawiszami magnetofonu. Czarni śpiewali dalej, obojętni na to, co się tu na innym południku dzieje. Krople dźwięków padały z ich instrumentów nieoczekiwanie i w nierównych odstępach czasu, zlewając się w muzykę, to wesołą, to smutną. Pieśń, nieoczekiwanie łagodna i sentymentalna, wyzwalała w uczestnikach korowodu uczucie jakiejś bezbronności i pustki, nawet jeśli niektórzy byli na swój sposób stanowczy i zimni. Pieśń spływała na nich jak deszcz tropikalnych kwiatów na błogosławioną ziemię. Lecz nagle Puiu zdławił głosy czarnych. Wszyscy zatrzymali się natychmiast, znieruchomieli, gotowi wysłuchać tego, co miał im do powiedzenia inżynier.

— To nie to! — wyszeptał zmieniony na twarzy i ruszył nagle wielkimi krokami w stronę kuchni, gdzie została na stole butelka i kieliszek.

— Zupełnie zwariował!

— Wyczerpujący tryb życia!

— Zostawcie go, bez złośliwości, nie widzicie, że coś się z nim dzieje?!

— Lepiej by nie przychodził i nie psuł nam wszystkim zabawy.

— Mógłbyś się przestać wygłupiać — wołali za nim, jedni ze współczuciem, inni z drwiną w głosie. Ale inżynier jakby nie zwracał uwagi, co się do niego mówi. Wyczerpany, wypił kieliszek whisky. Pozamykał wszystkie drzwi, zamknął oczy i próbował uciec od wszystkiego. Cici dwa razy zaglądała do niego, lecz widząc, że siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach, nie odważyła się wejść. Pobiegła do przyjaciół. Bibi, Puiu, a także i Kicia zapewniali ją, że taki jest zawsze, kiedy trochę więcej wypije, ma oryginalny sposób upijania się i właściwie nie warto się niepokoić. Każdy więc zajmował się dalej sobą, ze wzrastającym nawet zapałem, bowiem czas uciekał.

I tak minęła jeszcze jedna godzina.

Inżynier postanowił wracać, nie miał tu już nic do roboty, nie uzyskał żadnej odpowiedzi na dręczące go pytania. W pokoju rozejrzał się za Bibim. Gości pozostało niewielu. Niektórzy siedzieli na krzesłach lub zagłębiali się w fotelach, z jakiegoś łóżka dochodziły chichoty. Inni byli pewnie na górze, w sypialni Kici, albo zgrzani wyszli na balkon. Wszędzie rozsiane były przepełnione popielniczki, puste kieliszki, brudne nakrycia stołowe i papierowe serwetki, czerwone od szminki. Inżynier nie mógł nigdzie znaleźć przyjaciela. Czyżby poszedł? Pytał wokoło, ale jedni byli pijani, inni drzemali, jeszcze inni wyrażali różne frywolne przypuszczenia.

— Może gdzieś wymiotuje — powiedział Puiu.

Inżynier wszedł na pięt/o, nacisnął klamkę drzwi do sypialni, ale były zamknięte. Poszedł na lewo, do łazienki, zapukał, lecz nikt nie odpowiadał. Otworzył.

Na czymś w rodzaju kanapy (co, u diabła, robiła kanapa w łazience?) leżała dziewczyna bez pantofli, w białej sukni, ledwie widocznej spod jakiejś ciemnej masy — no tak, ta masa to był właśnie Bibi, którego twarz przywarła do twarzy dziewczyny. Okno w łazience nie miało ani zasłony, ani firanki. Na dworze był już biały dzień. Inżynier chwycił przyjaciela za kołnierz.

— Dość tego — powiedział. — Inaczej zostawię cię tutaj i wrócisz do domu piechotą.

Zeszli na dół. Cici była nadąsana, jakby oczekiwała czegoś, ale inżynier powiedział jej tylko konwencjonalnie do widzenia, przeprosił Kicię za niedawne wybryki, uścisnął wszystkim ręce, po czym ubrał się i wyszedł razem z Bibim, który był wyraźnie przepity.

Wracali po śliskiej nawierzchni bulwarów. Wszędzie spotykali kobiety z rozmazanym makijażem, mężczyzn z podkrążonymi oczyma i papierosami w ustach. Przez okna wysypywano zawartość popielniczek, wyrzucano odpadki do przepełnionych już śmietników. Na trotuarach grupki ludzi zatrzymywały się, by się pożegnać lub posłuchać jeszcze jakiego kawału. Z bocznych ulic wjeżdżały na bulwar samochody, a w nich zasępieni mężczyźni i drzemiące kobiety. Inżynier otworzył radio: ostatnie tony How highis the moon, a potem wiadomości: katastrofa kolejowa w środkowej Europie, w Indonezji nowe ofiary po obu stronach frontu, prognoza mrozów na najbliższe dni.

— Wyszliśmy za wcześnie — powiedział Bibi.

— Jest za piętnaście ósma, jak długo chciałeś siedzieć?!

— Za piętnaście ósma, rzeczywiście. Ale to nie ma nic do rzeczy, i tak wyszliśmy za wcześnie!

— Daj spokój, musisz odpocząć, wieczorem zechcesz zacząć na nowo.

— Dlaczego mam nie chcieć? Przecież jesteśmy zaproszeni na poprawiny.

Inżynier uśmiechnął się i zatrzymał samochód przed swoim blokiem.

Bibi wysiadł jakoś niezręcznie, ukrywając jedną rękę pod płaszczem.

— Co się z tobą dzieje? Hej, co tam chowasz?

Była to butelka whisky, którą Bibi wyciągnął teraz zwycięsko z kieszeni marynarki.

— Jesteś niesamowity! Kiedy ci się przylepiła do rąk?

— Pomyślałem, że warto, abyśmy mieli coś dla siebie, skoro mnie tak przepędziłeś, przynajmniej cokolwiek, o takiej godzinie, rano, dwaj samotni panowie...

Śmiejąc się weszli do hallu. Zatrzymała ich głośna wrzawa. Tutaj sylwester jeszcze się nie skończył. Na schodach siedziały pary. W hallu na podestach tańczono. Winda jeździła nieprzerwanie, zatrzymywała się na każdym piętrze i wychodził z niej na chwilę jakiś typ, niski i gruby, który wygłaszał mętną mowę, wymachując butelką szampana. Inżynier. poznał, że był to sam dozorca, ubrany odświętnie i bardzo pijany.

— Cześć, czołem! — krzyczał teraz donośnie z wnętrza windy, przejeżdżając w górę obok nich, kiedy zatrzymali się na schodach zatarasowanych przez grupę ludzi. Musiał bardzo głośno krzyczeć w windzie, skoro na zewnątrz głos jego, choć tłumiony przez szyby, wydawał się istnym rykiem. Wreszcie dotarli jakoś do mieszkania, gdzie zgiełk z zewnątrz zmalał do jednej czwartej.

— Głośni ci sąsiedzi — stwierdził Bibi.

Zdjęli marynarki, krawaty i odetchnęli z ulgą.

— Jaką whisky przyniosłeś?

— Bourbon, kochany, najlepszą.

— Lubisz ją? Ja wolę angielską.

— Nic podobnego. Ta jest mocniejsza i nieco słodsza, w smaku przypomina chleb, czujesz żyto w gardle. Gdzie jest lód?

Postawili szklanki i butelkę na tacy, przynieśli lód, syfon i rozparli się w dwóch fotelach. Inżynier nastawił płytę. Wypili pierwszy łyk orzeźwiającego, chłodnego alkoholu. Poczuli miłe pieczenie w gardle. Milczeli. Bibi zdjął buciki. Położył nogi na stole. Przytknął pustą szklaneczkę do policzka i zamknął oczy. Inżynier słuchał nieuważnie głosów i instrumentów. Od czasu do czasu pociągał łyk, a żyto przetworzone w subtelny czerwonozłoty napój rozgrzewało mu żołądek i uderzało do głowy. Szarość nieba przenikała przez okno i kładła się łagodnie na ich twarzach, żółtych od niewyspania.

Oto dom, w którym mieszkam — jak dawno? — od trzech lat; nie jest to zbyt długo, ale wydaje mi się, jakbym tu mieszkał od początku świata, pewnie dlatego że przedtem mieszkałem w zbyt przykrych warunkach — wszyscy na kupie, rodzice, sąsiedzi, nie chcę sobie nawet o tym przypominać. Oto pokój, w którym spałem wczoraj i z którego okien widziałem ubierającą się Ninę. Słodkie muszą być jej ramiona, gdy cię obejmą — ale, o dziwo, myśl ta nie robi na mnie w tej chwili żadnego wrażenia. A tu drzwi, przez które wchodzi się do kuchni, kuchnia, gdzie w ubiegłym roku przeżyłem to dziwne niepokojące zdarzenie. Jakie właściwie? Sam nie potrafię nic o nim powiedzieć. A może chciałbym, by się ono powtórzyło, ale musiałbym przeżyć je świadomie, tym razem może znieruchomiałbym na stałe?

Hm! Oto Bibi, zamknął oczy, jest nieruchomy, lecz gdybym krzyknął, wzdrygnąłby się. Zatrzymała się płyta? Nie, kręci się, muzyka płynie dalej, chociaż jej nie słucham.

Chciało mu się śmiać z samego siebie, ze swego śmiesznego monologu wewnętrznego. Wstał i na palcach — by go nie słyszał Bibi, który pewnie drzemał — poszedł do kuchni. Zapalił światło i próbował odtworzyć wczorajszą atmosferę. Oto krzesło kuchenne, na którym siedział polerując buciki. Usiadł na nim, starając się przyjąć taką samą pozycję jak wczoraj, patrzył na przedmioty przed sobą i rozpoznawał je: zielona szafa na naczynia, na tle której śmiał się wczoraj Bibi, na niej czerwony koszyk na pieczywo, mosiężny turecki młynek do kawy i te same dwa cylindry ekspresu. Nieruchomymi źrenicami ogarniał: w górze żółtą ścianę przeciętą szlaczkiem, na prawo marmurową półkę z umytymi szklankami odwróconymi do góry dnem, na lewo butlę gazową i zlewozmywak, a na dole własne ręce, które w zamyśleniu położył na kolanach. Sąsiadów prawie nie było słychać. Starał się siedzieć jak najbardziej nieruchomo. Starał się nie oddychać głęboko, nie poruszać powiekami, nie myśleć o niczym. Zielona szafa naprzeciwko nie zmieniała się, a on, zagubiony w pustce, zaczął powtarzać w myślach, najpierw powoli, a potem coraz szybciej: zielona szafa, zielona szafa, zielona szafa... Dosyć, to bezcelowe, przecież nie zwariowałem!

Wrócił do pokoju. Bibi zasnął w fotelu ze szklanką w zaciśniętej dłoni i chrapał. Inżynier wyjął mu ją delikatnie z ręki i postawił na stole. Spojrzał przez okno.

Nadjeżdżał samochód, który zatrzymał się przed sąsiednim domem. Wysiadła z niego Nina. Otworzyła bramę, za nią szedł mężczyzna. Weszli. Inżynier skierował wzrok na okno jej garsoniery. Otworzyły się drzwi i wpadła Nina, jakby ją kto gonił, a natychmiast za nią typ z samochodu. Chwycił ją wpół, całując w kark. Broniła się ze śmiechem, potem się odwróciła i znikła w jego ramionach. Całowali się zachłannie, z krótkimi przerwami na ochłonięcie. Typ miał szczęście, brawo — powiedział do siebie inżynier, i dopiero teraz zauważył, że to nie był ten mężczyzna z poprzedniego wieczoru. Tamten był łysy jak księżyc, natomiast ten ma jeszcze kępę włosów na błyszczącej czaszce. Spojrzał więc szybko na samochód. Tak, samochód też nie był ten sam. Ech, nic nie szkodzi, zdarza się. Tak też jest dobrze. Nina zauważyła, że inżynier patrzy na nich z okna, wymknęła się z objęć partnera i pogroziła mu palcem, po czym opuściła energicznie rolety. Przez szpary widać było jeszcze cienkie prążki żółtego światła.

Bibi przegapił przedstawienie. Właśnie się ocknął.

— Boże, jak mi niedobrze — powiedział przeciągając się.

— Co ci jest?

— Jest mi potwornie niedobrze.

— Spróbuj wymiotować.

Bibi wstał więc i poszedł do łazienki, skąd wrócił pq dziesięciu minutach z twarzą mokrą od wody.

— Udało ci się?

— Nie, nie mogłem.

— Wypij coś jeszcze.

Bibi skrzywił się z obrzydzeniem.

— Wiem, co cię postawi na nogi.

— Co?

— Piwo.

— PIWO?

— Tak, to najlepsza rzecz. Zimne piwo i przekąska, zobaczysz.

— Zwariowałeś, a zresztą wszystko mi jedno.

Inżynier miał swoje doświadczenie w sprawach alkoholu i przygotował się na wszelki wypadek. Bibi został więc zmuszony do zjedzenia kapuśniaku, galarety z nóżek i wypicia piwa. Po chwili oświadczył, że z pełnym żołądkiem czuje się lepiej.

— Ale zachciało mi się spać, co będzie, jeżeli zasnę?

— Nie martw się, nie zlejesz się do łóżka. Obudzę cię za parę godzin.

Bibi jakby tylko na to czekał. Zdjął wszystko z siebie. Rzucił się na łóżko na wznak i już po chwili chrapał. Inżynier przyglądał mu się przez chwilę, po czym zaciągnął zasłony. Czuł w ustach smak jedzenia. Wzdrygnął się i pobiegł do łazienki, umył bardzo dokładnie zęby, spluwając krwią z zadrapanych dziąseł. Uczucie wstrętu przeszło mu nieco, wziął łyżeczkę sody oczyszczonej, nastawił budzik i położył się także.

Po kilku godzinach przypomniał sobie o Bibim. Zbudził go i zaprowadził do łazienki jak dziecko. Potem znów zasnęli, jak zresztą wszyscy w mieście. W południe miasto wydawało się znów puste i w niezdecydowanej poświacie nieba, pogrążone w chłodnym śnie, żeglowało wraz z całą planetą, powoli, bezwiednie w czasie i przestrzeni.

Tym razem pierwszy obudził się Bibi. Kiedy inżynier otworzył oczy, przyjaciel rozmawiał już przez telefon:

— Tak, oczywiście, że przyjdziemy. A co? Ktoś zdezerterował?... Nie bój się, już ja go przekonam, u mnie te kawały nie przejdą, zaraz przyjdziemy, bo jestem okropnie głodny, pa!

— Bibi, znów? — wymamrotał inżynier.

Przeciągnął się prostując kości.

— A cóż chcesz robić przez ten cały wieczór, mamy siedzieć i patrzeć jeden na drugiego? Chodź, bo jestem głodny, inni zaczęli się jtiż schodzić. Cici na ciebie czeka.

— Do diabła z Cici, nie zanudzajcie mnie nią — zawołał nagle inżynier tak porywczo, że Bibi otworzył usta. — Nie mam nic lepszego do roboty jak bawić rozmową Cici. Bóg wie, skąd ją Kicia wytrzasnęła, ona zawsze odkrywa przeróżne dziwolągi, nie mam ochoty, rozumiesz, zupełnie nie mam ochoty. Bierz samochód i jedź. Ja zostanę w domu, i basta!

Zapanowała nienaturalna cisza, Bibi milczał jak zwykle, kiedy przyjaciel się złościł. Lecz milczał tylko przez kwadrans, po czym rozpoczął tonem perswazji wywody o młodości, która nie wraca, o obowiązkach towarzyskich wobec starych przyjaciół itd., itd. Po godzinie obaj wsiedli do samochodu i ruszyli tą samą drogą co wczoraj, lecz myśl, że znów się to wszystko powtórzy, przyprawiała inżyniera o mdłości, toteż naciskał na gaz, by jak najprędzej zajechać, jak najprędzej wrócić i wreszcie z tym skończyć.

I oto na tej drodze znieruchomiał po raz drugi. Zamarł ponownie wśród świata, który zamarł również. Jechali z szybkością czterdziestu kilometrów na godzinę w wężu samochodów, gdy nagle ręce inżyniera zastygły w bezruchu na kierownicy i on sam cały znieruchomiał. Siedzący obok Bibi również przestał się poruszać. Znieruchomiał wąż samochodów przed i za nimi, domy, drzewa, niebo, wszystko.

Jakim pięknym miastem był niegdyś Bukareszt, jak odmieniło się teraz jego piękno! Stare obrazy, fotografie, a nawet ryciny z albumu Aurela Bauha ukazują dawne ulice pomiędzy parterowymi domami, pośród akacji, topoli, sumaków, kasztanów, podwórka otoczone żelaznymi sztachetami, latarnie i furtki; niektóre domy z bramą pośrodku, niby z głową uśpioną pomiędzy dwoma wielkimi i znużonymi skrzydłami. Przez okna tych domów widać było ciemne drzewo bibliotecznych mebli i światło lamp, przy których przesiadywali ich mieszkańcy, na schodach wylegiwały się wielkie psy. A dziś czyż można trzymać psa w tych zagęszczonych pomieszczeniach? Dawne miasto o-grodów i willi walczy teraz z rozrastającym się miastem bulwarów i bloków mieszkalnych. Bloki płyną, unoszą się pomiędzy małymi domami jak transatlantyki na wzburzonym morzu. W kłócącej się ze sobą mieszaninie czasów o-twierają się z całą bezwzględnością nowe perspektywy. Dobrze, że są jeszcze błogosławione przez Boga miejsca, w których przeszłość godzi się z przyszłością. Takim właśnie miejscem jest bulwar Ana Ipatescu, na którym w tej chwili nie ma żadnego ruchu: tylko jeden samochód na środku jezdni, a w nim pewien inżynier i jego stary przyjaciel.

Minęli narożnik ulicy Povernei, samochód jakby zmalał na chwilę, przejeżdżając wzdłuż bardzo wysokiego ceglas-tego bloku, pełnego okien i tarasów, z dymiącym czarnym kominem. Blok stał na granicy niegdyś arystokratycznych dzielnic, był punktem równowagi pomiędzy wschodnią i zachodnią częścią miasta. Przed nimi otwierał się widok na Pia|a Romana, za którym rozrastało się miasto jak drzewo o setkach tysięcy oświetlonych gniazd, rozrzuconych na wielu płaszczyznach. Zbliżali się do bulwaru, który opadał na Pia^a Victoriei. Tutaj domy były niższe, otoczone ogródkami, światła łagodniejsze, a okna budziły w przechodniach uczucie melancholii. Przez szyby samochodu mogli dojrzeć wnętrza innych aut, jsl później zielone światło na skrzyżowaniu przy ulicy Grigore Alexandrescu. Zielone, można więc było jechać dalej — a jednak inżynier nie ruszał z miejsca. Jego szeroko otwarte oczy wyrażały już tylko jakiś ogromny wewnętrzny krzyk, który na próżno szukałby ratunku w słowach. Oto odczuł ponownie ten stan kosmicznego bezruchu. Próbował odwrócić głowę, spojrzeć w stronę, gdzie siedział Bibi, wołać pomocy; próbował myśleć, żyć, lecz nie był w stanie zareagować w jakikolwiek sposób. Paliło się zielone światło, ale wszystko stało w miejscu i to było nie do zniesienia. Tym razem naprawdę ogarnęło go przerażenie. Czy serce biło w nim jeszcze, czy funkcjonował mózg, ta róża z żywej tkanki, wewnątrz której wiecznie przelewa się czarodziejskie żywe srebro? I jak błyskawice w jego skamieniałej głowie rodziły się jedna po drugiej halucynacje — widział siebie i Bibiego leżących nieruchomo niczym dwie mumie w dziwacznym nowoczesnym sarkofagu, zaś ulica płynęła pod nimi i wokół nich, a samochód wyjeżdżał z bulwaru na plac; następny obraz: tylko on jest nieruchomy w jadącym samochodzie, a Bibi zupełnie normalnie zapala papierosa. Ale widzenia te zniknęły niemal natychmiast. Nie czuł dreszczy, nie oblewał go pot. Czuł się martwy.

„Ratunku” — wołał w nim jakiś zrozpaczony, bezradny głos, równocześnie cisza rozsadzała mu głowę, roztapiała skronie, zmiatała go ze świata, wchłaniała. Wszystko inne byłoby lepsze od stanu, w którym się znalazł: nawet bomba rozrywająca ich na strzępy pośród huku, krzyków, zmiażdżonych ciał, tryskającej krwi. Byłaby to przynajmniej prawdziwa śmierć.

Tymczasem spokój. Zielone światło na skrzyżowaniu majaczyło pomiędzy nagimi drzewami i samochodami zastygłymi w bezruchu. Przechodnie znieruchomieli w dziwacznych pozach, z jedną nogą lub ręką w powietrzu, śmieszni, jak ludzie na fotografiach uchwyceni w ruchu. Zastygło również wszystko wokół nich. Stolica, cały kraj, świat, wszechświat.

Tak jak i poprzednim razem powrót do normalnego stanu nastąpił nagle i niepostrzeżenie. W każdym razie myśl, że to właśnie mogła być śmierć, nie przeszła inżynierowi przez głowę. Samochód minął wielki blok i pędził dalej, przecinając skrzyżowania. Bibi gryzł filtr papierosa patrząc przez szybę. Inżynier przyspieszył, by przejechać jeszcze przy zielonych światłach, lecz w tym momencie właśnie zapaliło się czerwone.

— Zatrzymaj się!

Za późno. Inżynier przycisnął gaz do deski, wyprzedził nieprawidłowo wszystkie samochody, przeciął plac, wpadł jak szalony na Soea, zaczepiając prawie kołami o krawężnik. Bibi przegryzł ustnik papierosa, unieruchomił energicznie ramiona przyjaciela, rzucił się do kierownicy, wyprowadził samochód z Sosea na prawo, skierował go w aleję Alexandru, przygniótł bucikiem stopę inżyniera na hamulcu i mocno uderzył go pięścią w klatkę piersiową. Obydwaj ciężko dyszeli.

— Nie... musimy się... zatrzymywać... — wybełkotał inżynier, zamknął oczy i opuścił miękko głowę na kierownicę. Bibi rozluźnił mu krawat, potem pasek od spodni i dmuchając mu w twarz uderzał go lekko w policzki. Po krótkim omdleniu inżynier ocknął się, samochód jechał powoli w kierunku ulicy Ankara. Bibi, który siedział teraz przy kierownicy, spoglądał co chwilę z niepokojem na inżyniera.

— Co ty wyprawiasz, czyś już całkiem zwariował? — spytał z pozorną nutą nagany w głosie. Potem uśmiechnął się, zdjął rękę z kierownicy i poklepał go po ramieniu.

Inżynier nie wiedział nawet, kiedy dojechali na miejsce, kiedy Bibi wyciągnął go z samochodu, kiedy wniósł go prawie do domu i kiedy położono go na łóżku. Wśród całej gromady gości znajdowało się dwóch lekarzy, którzy od razu zbadali mu puls.

— Zupełnie normalny. A może jesteś nadciśnieniowcem? Inżynier z trudem zaprzeczył ruchem głowy.

— Nic dzisiaj nie jadł — wyjaśnił Bibi.

— Gdzie jest koniak? — Kicia podniosła inżynierowi głowę i zmusiła do wypicia paru łyków. — Żle się czujesz?

Nie, wcale się źle nie czuł, wprost przeciwnie, czuł się bardzo dobrze, jakoś lekko, nic go nie obchodziło. U diabła, a może nagle po tym wszystkim odczuwa się stan błogości, tak przez każdego upragniony i niezwykły? Opuścił prawą rękę, która zatrzymała się w miękkiej kobiecej dłoni, przyjemnej w dotyku, ciepłej, drżącej, jakby niepewnej, o żyłach delikatnych i drobniutkich, w których pulsowała krew. Tak, to była dłoń Cici, która wpatrywała się w niego wilgotnymi oczyma. Ogarnęła go dziwna złość, lecz nie miał siły się sprzeciwiać i wyjąć ręki z jej dłoni. Magnetofon grał cicho i jakby gdzieś daleko. Spróbował śledzić tylko głos saksofonu tenorowego. To był jakiś stary kawałek, melodię podjęły wszystkie instrumenty, potem brzmiała coraz to wyższymi tonami, które zanikały powoli, aż w końcu pozostała tylko jedna przedłużająca się nuta, cienki, uporczywy, metaliczny strumień dźwięku.

Czuł się jednak bardzo osłabiony, nie nadawał się do niczego.

— Zawiozę go z powrotem, a wy bawcie się dalej. Coście się tak nastroszyli? — Bibi był zły, ale próbował to ukryć.

Do samochodu wsiadł jeden z lekarzy. Inżyniera położono z tyłu, z głową na kolanach Cici, która chciała koniecznie pomóc, „chociażby tylko zrobić kawę”. No dobrze... W otwartych oczach inżyniera odbijały się gałęzie mijanych drzew, neony, druty trolejbusowe. Żółto-czerwona ściana autobusu zbliżyła się nagle do ich samochodu jak wieloryb do oka batyskafu, po czym znikła, a zastąpiła ją taksówka, w której pokrzykiwały wesoło jakieś dwio pary. I znów lampy i nagie gałęzie, potem drzewo, jakimś cudem całe pokryte martwymi liśćmi, wyglądającymi jak rybie brzuchy — jedne bladozielone, inne zgniłożółte, dalej dachy, gzymsy, mansardowe okna. Z ich kształtu inżynier zgadywał, obok jakich domów przejeżdżali. Na jakimś balkonie paru mężczyzn bez marynarek — pewnie też poprawiny. Twarz milicjanta kierującego ruchem, czerwony renault, który ich wyprzedził (teraz na pewno Bibi zaweźmie się, by dogonić go i minąć). Cici położyła mu rękę na czole, jakby chciała sprawdzić, czy nie ma gorączki. Poczuł zapach jej perfum, upajający, lecz jakby nieco kwaskawy. Z dużym wysiłkiem woli udało mu się podnieść, ale musiał się wesprzeć o ramię dziewczyny. Cici z całym oddaniem skwapliwie mu pomogła. Co za przylepna z niej dziewczyna! Przylepna? Dlaczego? I czemu miałby ją za to ganić? Może jest sama, może jest szczera? W windzie ona i Bibi podtrzymywali go, aby nie upadł, a w domu Bibi rozebrał go (przepraszając na tę chwilę Cici), potem zmierzyli mu temperaturę — ani śladu gorączki. Głowa bolała go jednak bardzo, a skroń jeszcze bardziej. Był tak zmęczony, że ledwie mówił, a na pytania lekarza odpowiadał chaotycznie, bez związku.

— Przejściowa migrena. Wydaj e się krzepki, ale to nie znaczy, że nie może być anemiczny, powinien zrobić wszystkie analizy, krwi, itd.

Cici zaparzyła im kawę, jedną większą dla inżyniera. Była bardzo miła, a nawet ładna, gdy weszła z tacą. Miała włosy koloru mahoniu, usta, które wydawały się pełniejsze, kiedy była troszkę smutna i przestraszona, jak właśnie teraz, nagie białe dłonie, bez bransolet, a nawet bez zegarka, odbijające na tle czarnej sukienki, zaokrąglone uda, kostki nóg podobne do przegubów rąk, stopy delikatne, zaróżowione (wchodząc zdjęli buciki, ale to było zbyteczne, i tak nie robiliby hałasu, bo na podłodze leżał dywan).

Inżynier milczał, oni kręcili się po pokoju przestraszeni, chociaż wciąż im się wydawało, że może trochę przesadza, lecz chory nie robił żadnego wysiłku, by ich uspokoić.

— Jechaliśmy już i tak dosyć szybko — opowiadał Bi-bi — ale on zwiększył jeszcze szybkość, ile tylko mógł, przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle. Zobaczysz, że jutro będziemy mieli do czynienia z chłopcami z kontroli ruchu — zwrócił się do inżyniera — zauważyłeś, że z powrotem jechałem inną drogą. Myślałem — ciągnął — że przestał panować nad kierownicą, bałem się, że wpadnie-my na jakieś drzewo, wytrzeszczył oczy, jakby nie wiadomo co zobaczył, a przecież nie pił alkoholu. Nie masz pojęcia, jak trudno było mi wyrwać mu kierownicę, jego ręce przywarły do niej, jakby były z żelaza.

Cici słuchała przerażona.

— Czujemy się już lepiej, nieprawda? Teraz możemy nawet wyjaśnić przyjaciołom, dlaczego chcieliśmy ich przestraszyć — zwrócił się z udanym uśmiechem doktor do inżyniera.

Inżynier uniósł się na łokciach.

— No co, nie słyszysz? — zawołał Bibi rozdrażniony. — Długo nas tak będziesz jeszcze nękał? Co, u diabła, ci się przywidziało? Powiedz choć słowo, masz jeszcze język w gębie.

— Nie wrzeszcz jak idiota — powiedział inżynier wyczerpany, lecz zadziwiająco spokojny. — Wybacz, doktorze, że nie mogę nic wyjaśnić. Chyba już mi teraz lepiej.

— Chwała Bogu — westchnął Bibi patrząc na zegarek — bo dajesz nam szkołę od przeszło godziny!

Wszystko jakby powróciło do normalnego stanu, wobec czego doktor chciał się pożegnać. Ale teraz wyniknął problem: Bibi nie mógł odwieźć jego i Cici do domu — musiał-by zostawić przyjaciela samego.

— To odwieź doktora. Ja zostanę z nim, póki nie wrócisz — zaproponowała Cici.

— Az tobą co potem zrobię? — skrzywił się Bibi.

— Mogę tu zostać, może będę potrzebna, kto wie...

— To zbyteczne, kochana, nie widzisz, że już nic się nie dzieje? — Bibi postanowił uciąć to krótko.

— Ależ proszę bardzo — odpowiedziała urażona dziewczyna. — Kiedy wrócisz, pójdę sama.

— Jak chcesz.

Doktor nie mieszał się do rozmowy, chciał już wyjść, wszystko to zaczęło go okropnie nudzić.

Wyszli, Cici zamknęła za nimi drzwi. Słyszała, jak rozmawiali na schodach. Stała jeszcze chwilę z ręką na klain-ce, z czołem wspartym o drzwi i czuła, jak chłód ścian przenika jej ciało i wywołuje dreszcz. Poprawiła włosy, weszła do pokoju i wzdrygnęła się. Inżynier spoglądał na nią nieruchomo, z głową odchyloną w tył i opartą o ścianę, z na wpół otwartymi ustami i rozdętymi nozdrzami. Jego spojrzenie paraliżowało jej ruchy, a on mówił do niej, głosem mocniejszym niż przedtem:

— Dlaczego zależy ci na tym, ażeby koniecznie coś dla mnie robić? Dlaczego nie pomyślisz, że może nie chcę, aby ktoś obcy widział mnie w tym stanie?

— Obcy? Czy naprawdę chcesz mnie zranić najmocniej, jak tylko możesz?

— Chcesz powiedzieć, że się znamy?

— Czyż nie widzieliśmy się wczoraj wieczorem?

— To nie znaczy, że znaliśmy się już wcześniej.

— Dlaczego udajesz, że zapomniałeś?

— Nie udaję. Naprawdę zapomniałem.

— Nie upłynęło przecież tak wiele lat od tamtego czasu.

— Nie wiem, ile to lat i od jakiego czasu, bo nie pamiętam, co było wtedy.

Uśmiechnęła się dziwnie, jakby złośliwie.

— Powiedz, czy o Irinie również tak łatwo zapomniałeś?

Dwa obrazy z przeszłości zderzyły się w umyśle inżyniera. Pierwszy (ileż to lat temu? Bardzo niewiele, dlaczego, u licha, wydaje mu się tak dawno?) przed muzeum pałacu Mogosoaia: był wrzesień, gęsty deszcz moczył im włosy, sinoczarne jezioro wzdymało się, trzciny szeleściły nieprzyjemnie, chuderlawy woźny deptał im po piętach, prosząc, żeby się już wynieśli. Sezóń turystyczny skończył się, muzeum było zamknięte i nie mieli tam czego szukać. Równie dobrze mogli się rozstać na zawsze gdzie indziej. Krążyli długo wokół rzeźby Medrei Nieskończoność. Irina podrapała sobie kolana o żywopłot otaczający pomnik, płakała, nie pytając go o nic. Fasada pałacu z czerwonej cegły śmiała się z nich śmiechem przerywanym przez strużki deszczu. Było południe, dręczył ich głód i smutek. Inżynier (wówczas student politechniki) uważał siebie za nędznika, powtarzał to sobie w myśli i próbował nie patrzeć na dziewczynę. Skręcili na prawo. Minęli stare kapliczki, weszli do lasu; rozpadało się na dobre, a ona zaczęła mówić przerywanym głosem, w szeleście drzew i namokłych liści, że nigdy jej nie kochał, że okłamywał ją przez całe miesiące, a powinien był powiedzieć jej to na początku.

Drugi obraz był wcześniejszy: Bukareszt, lato roztapiało miasto, on wiercił się niecierpliwie w oknie, pod którym stały na ulicy dwie dziewczyny w białych letnich sukienkach. Jedną z nich była Irina, a drugą, tak, właśnie Cici, jej przyjaciółka, ładna dziewczyna, która ilekroć go spotkała, przyglądała mu się swymi wielkimi oczami i ściskała mocno rękę (wydawało mu się, że się jej podoba). Dziewczęta pocałowały się i pożegnały, Irina weszła do bramy, a on stojąc przy oknie czekał, aż zadźwięczy dzwonek, i śledził przez chwilę oddalającą się po asfalcie Cici, zupełnie o niej nie myśląc.

— Może byłoby mi łatwiej zapomnieć, gdybyś mi jej znów nie przypomniała, to była sprawa, która drogo nas wtedy kosztowała, i ją, i mnie. Proszę cię, Cici, daj spokój!

Drgnęła, kiedy nazwał ją po imieniu, zrobiła parę kroków po pokoju, zaciskając nerwowo palce.

— Wiem, tyle razy próbowałam nawiązać z tobą kontakt, wtedy nie miałeś telefonu, nie można cię było odnaleźć. Nie miałam odwagi napisać. No i zapomniałeś mnie dosyć prędko...

— Nie — zaprzeczył anemicznie inżynier. — Zmieniłaś się bardzo, dlatego nie poznałem cię wczoraj wieczór. Zrobiłaś się piękna.

-— Byłam i wtedy ładna — Cici zarumieniła się z zadowolenia. — Jej powiedziałam to, czego nie mogłam powiedzieć tobie. Potem posprzeczałyśmy się.

— Co powiedziałaś?

— Że wasza męka nie ma sensu. Postąpiłeś wtedy słusznie. Nie bylibyście szczęśliwi. Nie dobraliście się. Powinniście byli unikać siebie od początku.

Boże co za banały! Starał się w ten sposób myśleć o tym by już nic więcej sobie nie przypominać, by nie zadrgała w nim jakaś struna, bowiem od kiedy zaczął się czuć niezbyt dobrze, stał się bardziej wrażliwy na wzruszenia, na wspomnienia, na te wszystkie sentymentalne bzdury.

— Nieprawda, mogło być dobrze, to tylko moja wina.

Co ona ma na myśli? Po tak długim czasie. Czy chciała przez to powiedzieć, że to wszystko nie było jej wtedy obojętne? A teraz?...

— Czy nie moglibyśmy mówić o czymś innym? Naprawdę bardzo się cieszę z naszego spotkania, zachowałem się nieładnie, wybacz mi. Jesteś bardzo miłą dziewczyną, zwłaszcza wtedy, kiedy mówisz o sprawach dzisiejszych, a nie o przeszłości.

Opuścił głowę na poduszkę. Cici opanowała wzburzenie, spokojnie podeszła bliżej, usiadła na łóżku i położyła mu dłoń na policzku.

— To dziwne, że nie masz gorączki.

— Są choroby, które rozwijają się i przy normalnej temperaturze.

— Co ci teraz dolega?