Ośli brzuch - Abreu Andrea - ebook + książka
BESTSELLER

Ośli brzuch ebook

Abreu Andrea

3,7

Opis

Odważna, oszałamiająca, przezabawna powieść. Andrea Abreu jest prawdziwym meteorytem literatury hiszpańskojęzycznej – Fernanda Melchor


Mam na koncie już ponad trzydzieści przekładów literackich, ale pierwszy raz postanowiłam napisać słowo od tłumaczki. Pierwszy raz podczas pracy nad przekładem opowiadałam o nim wszystkim: znajomym, rodzinie i przyjaciołom. Zdarzało mi się tłumaczyć książki przeciętne, dobre i bardzo dobre, ale żadnej z nich tak mocno nie odczuwałam na poziomie emocjonalnym, a nawet fizycznym – Agata Ostrowska

„Ośli brzuch” Andrei Abreu to najgłośniejszy hiszpański debiut ostatnich lat, porównywany najczęściej z „Genialną przyjaciółką” Eleny Ferrante i „Życiem Adeli” Abdellatifa Kechiche’a. W samej Hiszpanii powieść doczekała się już sześciu wydań i sprzedała się w ponad 60 000 egzemplarzy. Prawa do wydania zostały sprzedane do 22 krajów, El Estudio nabyło prawa do ekranizacji, „New York Times” uwzględnił książkę w gronie najlepszych lektur na lato, „Corriere della Sera” uznała jej tłumaczenie za najlepszy przekład 2021 roku na język włoski, a samą Abreu wyróżniono za „Ośli brzuch” prestiżową Nagrodą im. Dulce Chacón (wśród wcześniejszych laureatów m.in. Javier Marias i Fernando Aramburu).

„Ośli brzuch” to znakomicie napisana opowieść o przyjaźni, problemach okresu dojrzewania, budzącej się seksualności i biednej małomiasteczkowej wspólnocie.

Lato 2005 roku, Wyspy Kanaryjskie, robotnicza dzielnica małego miasteczka, do którego przyjeżdżają bogaci turyści. Dziesięcioletnia narratorka, zwana Shit, opowiada o swej przyjaźni z Isorą, władczą i odważną dziewczynką, którą wszyscy uwielbiają. Isora ma już włosy łonowe i zaczynają jej się rysować piersi, o co Shit bywa zazdrosna, ale zdecydowanie nie zazdrości przyjaciółce tego, że wychowuje ją okropna babka, która ciągle trzyma Isorę na diecie. Shit robi dla Isory wszystko: obżera się ciastkami, żeby ta mogła się napatrzeć, chodzi za nią do łazienki, gdy Isora sra, loguje się do czatów, aby pisać sprośne rzeczy z nieznajomymi. Ale Shit coraz trudniej dotrzymać Isorze kroku. Przyjaciółka dojrzewa bez niej na pełnych obrotach, a gdy uległość Shit zmienia się w bolesne przebudzenie seksualne, trudno odróżnić pożądanie od przemocy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 153

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (202 oceny)
63
62
37
24
16
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
RudyBoblin

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwa, mocna, dosadna. Trafiła do mnie idealnie i naprawdę odczuwam ogromną radość, że mogłam ją przeczytać.
80
axes22122

Dobrze spędzony czas

Chaotyczny strumień świadomości, który z pewnością nie wszystkim się spodoba. Czasami kuriozalna, czasami obrzydliwa. Czasami mówiąca wiele w sposób zbyt prosty, by uznać to za fikcję literacką. Ciekawy głos w literaturze hiszpańskojęzycznej.
70
orchidea90

Nie oderwiesz się od lektury

ta książka na pewno nie zostawi nikogo obojętnym. trochę szalona, ciut obrzydliwa, zatrważającą i przede wszystkim każąca się zastanowić nad sobą, nad życiem, nad przyjaźnią i jak traktujemy osoby wokół. piękna książka! polecam!!!
MariMai

Nie oderwiesz się od lektury

Teneryfa, czasy współczesne. Dzielnica robotnicza, oglądana oczami dziewczynki zwanej Shit. Dziecka, które w centrum swojego świata postawiło przyjaciółkę, Isorę. Ich relacja jest naznaczona przemocą. Bardzo dobry debiut. Mocny, momentami naturalistyczny. Brawo dla tłumaczki za ten przekład!
51
grazusiaa

Nie oderwiesz się od lektury

nie czyta się łatwo i bez uczucia ale zostawia ślad i w głowie i w sercu
41

Popularność




Agata Ostrowska

Absolwentka Instytutu Lingwistyki Stosowanej UW, autorka ponad trzydziestu przekładów literackich z angielskiego i hiszpańskiego. Tłumaczy też filmy dokumentalne w ramach festiwalu Watch Docs, czasem zajmuje się również redakcją i korektą. Urodzona w 1990 roku w Kielcach, od 2008 zakochana w Warszawie, gdzie obecnie mieszka na zielonym Muranowie.

Andrea Abreu

Andrea Abreu urodziła się w 1995 roku na północy Teneryfy, w miasteczku położonym na wiecznie zamglonych szczytach. Dorastała wśród kotów i pnączy ogniście pomarańczowych nasturcji. Kiedy skończyła osiemnaście lat, poszła na dziennikarstwo na Universidad de La Laguna. Po niezliczonych przeprowadzkach wylądowała w Madrycie, gdzie latem 2017 roku rozpoczęła studia magisterskie na Universidad Rey Juan Carlos w zakresie dziennikarstwa kulturalnego i nowych trendów. Od tamtej pory utrzymywała się ze stypendiów, pracowała jako kelnerka i sprzedawczyni w sklepie znanej marki bieliźnianej.

Jako dziennikarka pisała do działu kultury dziennika „20 Minutos”, a także do „Tentaciones” („El País”), „Oculta Lit”, „LOLA” (BuzzFeed), „Quimery” i „Vice’a”. Teksty literackie publikowała w czasopismach internetowych i papierowych, a także w antologiach, m.in. Macaronesia magazynu „La Galla Ciencia” (2016), Los muchachos ebrios, antología de poesía jovencísima transoceánica czasopisma „La Tribu” (2016) czy Piel fina. Poesía joven española (Maremágnum, 2019). Jest autorką tomiku wierszy Mujer sin párpados (Versátiles Editorial, 2017) i fanzinu Primavera que sangra (2017), poetyckiego opisu bólu menstruacyjnego (wydanego w 2020 roku przez Demipage). Uczestniczyła w wielu wydarzeniach literackich, w tym w festiwalu poezji Cosmopoética w Kordobie (2018), współprowadzi też festiwal młodej poezji w Alcalá de Henares. W 2019 roku zajęła drugie miejsce w XXXI edycji Nagrody im. Any Maríi Matute, przyznawanej najlepszym opowiadaniom napisanym przez kobiety. Ośli brzuch (Panza de burro) to jej pierwsza powieść.

Lucíi Díaz López, siostrze, której zawsze pragnęłam

Taka odważna, taka hop do przodu

Jak kot. Isora rzygała jak kot. Khe, khe, błeeergh – i wymioty lądowały z impetem w muszli klozetowej, by następnie wsiąknąć w podglebie wyspy. Robiła to dwa, trzy, cztery razy na tydzień. Mówiła strasznie mnie tu boli i dźgała się w środek tułowia, prosto w żołądek, grubym, smagłym palcem z paznokciem tak nierównym, jakby obgryzła go koza, po czym rzygała z naturalnością, z jaką inni ludzie myją zęby. Piła wodę z kranu, zakręcała kurek, ocierała wargi rękawem bluzy, prawie zawsze tej samej białej bluzy we wzorek z arbuzów z czarnymi pestkami, i kontynuowała. Zawsze kontynuowała.

Dawniej nie robiła tego przy mnie. Pamiętam dzień, w którym pierwszy raz zobaczyłam, jak wymiotuje. Impreza na zakończenie roku szkolnego, masa żarcia. Rano rozstawiliśmy jedzenie na złączonych ławkach nakrytych papierowym obrusem na przyjęcia urodzinowe. Były czipsy, chrupki, draże, rurki waflowe, kanapki, oponki cytrynowe, beziki, fanta, clipper, seven up, sok ananasowy, sok jabłkowy. Wygłupialiśmy się z całą klasą, że jesteśmy pijani, i zataczałyśmy się z Isorą, trzymając się za ramiona jak dwaj mężowie, którzy przyprawili żonom rogi i teraz mają wyrzuty.

Po imprezie poszliśmy do stołówki, a tam czekało na nas jeszcze więcej jedzenia. Kucharki przyrządziły żeberka z ziemniakami, kukurydzą i mojo[1], ulubioną potrawę Isory. Kiedy podeszłyśmy do kontuaru z naszymi metalowymi tacami z pieczywem, jogurtem Celgán, sztućcami i szklanką wody (podejrzewałyśmy, że to kranówka, chociaż woda na wyspach nie nadawała się do picia), panie ze stołówki zapytały, czy chcemy mojo rojo czy mojo verde; Isora powiedziała, że czerwone, a ja pomyślałam ale ona jest hop do przodu, mojo rojo, nie boi się, że będzie pikantne, nie boi się jeść rzeczy dla dorosłych, chcę być taka jak ona, taka odważna, taka hop do przodu.

Usiadłyśmy przy stole i zaczęłyśmy wcinać z prędkością, z jaką chłopaki zjeżdżają z góry na deskach w wigilię andrzejek[2]. Nikt jednak nie ułożył na dole opon. Strużki mojo spływały nam po brodzie, końcówki warkoczy miałyśmy tłuste, bo włosy wpadały nam do talerza, a w zębach pełno ziarenek i drobinek oregano – gówienka białego gołębia, jak Isora nazywała resztki jedzenia między zębami. Kiedy przełykałyśmy kolejne kęsy, czułam już dojmujący smutek, okropny ból w dołku, suchość w ustach, jakbym zjadła mleko w proszku wymieszane z cukrem i gofio[3]. Latem nie będziemy mogły wypuszczać się poza najbliższą okolicę, plaża była daleko. Nie miałyśmy tak jak inne dziewczyny, które mieszkały w centrum miasteczka, my tkwiłyśmy w środku lasu.

Isora odsunęła krzesło i powiedziała shit, idziemy do kibla.

Wstałam i poszłam za nią.

Poszłabym za nią do łazienki, do wylotu wulkanu, wychyliłabym się z nią za krawędź, aż zobaczyłabym uśpiony ogień, aż poczułabym uśpiony ogień wulkanu w swoim ciele.

Tak że poszłam za nią, ale nie do łazienki przy stołówce, tylko do tej na drugim piętrze, gdzie nikogo nie było, bo podobno mieszkał tam duch jakiejś dziewczynki i zjadał kupy dziewczyn, które odpisywały od siebie prace domowe.

Wysikałam się i puściłam Isorę. Ona też się wysikała i kiedy już podciągnęła spodnie, kiedy zobaczyłam jej owłosioną pipkę – jak paproć wyrastającą z poszycia lasu – pochyliła się nad białym sedesem, wyprostowała dwa palce, wskazujący i środkowy, po czym wetknęła je sobie do ust. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Chociaż w zasadzie wtedy też nie. Obróciłam się do lustra. Słyszałam, że charczy jak małe, niedożywione zwierzątko, patrzyłam w swoje oczy, wielkie jak pięści odbite w szkle. Moja przerażona twarz, strach gryzący skórę od środka, płonące gardło Isory i ja, zupełnie bezczynna.

Słuchałam wymiotów.

Oczami wyobraźni widziałam, jak łańcuszek z medalikiem Matki Bożej Gromnicznej[4] zwisa jej z szyi, dynda nad wodą, która później miała zabrać wszystko, co Isora wyrzygała.

[1]Mojo [wym. moho] – popularny na Wyspach Kanaryjskich sos podawany do wielu potraw. Występuje w dwóch odmianach: mojo rojo (czerwony, zwykle pikantny) i mojo verde (zielony, łagodniejszy) [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

[2]Tablas de San Andrés – doroczna tradycja w Icod de los Vinos na Teneryfie. Uczestnicy przygotowują specjalne drewniane deski (choć dziś wykorzystuje się także inne materiały), które natłuszcza się dla większego poślizgu, po czym zjeżdża na nich z najbardziej stromych uliczek miasteczka. Na dole układa się opony. W XVI wieku w podobny sposób transportowano drewno z lokalnego tartaku.

[3]Gofio – mąka z prażonego zboża lub kukurydzy, charakterystyczny składnik kuchni kanaryjskiej dodawany do wielu potraw, zarówno słodkich, jak i słonych.

[4]Virgen de la Candelaria, Matka Boża z Candelarii – patronka Wysp Kanaryjskich, zwana także „La Morenita” (Czarna Madonna).

Tylko troszku

Doña Carmen, pani robi zupę maggi, taką z torebki?, spytała Isora staruszkę. Nie, córcia, dlaczego? Moja babcia mówi, że zupa maggi jest dla dziwek. Ja tam nie wiem, córcia. Ja gotuję zupę ze swoich kur. Doña Carmen była trochę szurnięta, ale poza tym dobra kobieta. Wszyscy patrzyli na nią z góry, bo – jak mówiła babcia – brakowało jej piątej klepki. Miała dziurawą pamięć, godzinami chodziła po okolicy, mamląc jakieś modlitwy, których nikt poza nią nie znał, miała też psa z wystającymi dolnymi zębami, sterczały mu jak u wielbłąda. Ty psi wypierdku, czego tak ciągniesz, niech cię diabli wezmą, mówiła do niego. Czasami głaskała go czule po łbie, kiedy indziej darła się poszedł, kundlu, poszedł, diabelski pomiocie. Doña Carmen miała dziurawą pamięć, ale była wielkoduszna. Uwielbiała wizyty Isory. Mieszkała pod kościołem, w domku z bielonego kamienia – z zielonymi drzwiami, starymi, omszałymi dachówkami i z kleiniami[5] wielkimi jak drzewa – w którym roiło się od jaszczurek i starych butów przywiezionych z Caracas w Wenezueli. Doña Carmen miała dziurawą pamięć, zapomniała prawie wszystko oprócz tego, jak obierać ziemniaki, na tym dobrze się znała, obierała łupinę w kółko, kładła ziemniaka na boku i nożem z drewnianą rękojeścią pozbawiała go skórki, jakby zdejmowała z niego wielki kołnierz. Doña Carmen robiła na obiad frytki z jajkami. Isora zanosiła jej ziemniaki i jajka ze sklepu swojej babci, a ona odkładała trochę na obiad dla Isory. Odkładała trochę na obiad dla Isory, a jeśli przychodziłam z nią, to mnie też dawała jeść. Dawała mi jeść, ale nie kochała mnie tak, jak kochała Isorę, tego byłam pewna. Isora umiała się dogadać ze staruszkami. Ja tylko słuchałam, co mówią. Chcecie troszku kawy, córcie? Nie wolno mi pić kawy, odpowiedziałam. Ja tak, troszku, powiedziała Isora. Tylko troszku. Ona zawsze tylko troszku. Próbowała wszystkiego. Raz zjadła karmę dla psów sprzedawaną w sklepie, żeby się dowiedzieć, jak smakuje. Próbowała wszystkiego, a potem w razie potrzeby wymiotowała. Ja się bałam, że rodzice wyczują ode mnie kawę i będę miała przerąbane, ale Isora nigdy niczego się nie bała. Nie bała się, nawet kiedy babcia groziła, że spuści jej lanie, wychodziła z założenia, że żyje się tylko raz, więc trzeba próbować troszku wszystkiego, przy każdej okazji. A może troszku anyżówki, córciu? Tylko troszku. Tylko troszku. Tylko troszku, mówiła.

Isora wypiła reszteczkę kawy, która została na dnie filiżanki doñi Carmen, a potem od razu wyciągnęła rękę po kieliszeczek z anyżówką. Isora beknęła, beknęła chyba pięć razy z rzędu. A potem ziewnęła. Wtedy doña Carmen ujęła ją pod brodę i spojrzała jej w oczy, w te oczy zielone jak winogrona. Świdrowała w nich, jakby kopała głęboką studnię w skalistym podłożu. Staruszka wyraźnie się przestraszyła: córcia, wiesz, że ktoś ci zawidzi? Isora ani drgnęła. Dlaczego, doñu Carmen? Co się stało? Ktoś na ciebie patrzy złym okiem, córcia. Idźże, na miłość Boga, do Eufracii, niech cię pobłogosławi. Powiedz babci, ona się na tym zna, niech ci powie, jak masz się pomodlić.

Kiedy wychodziłyśmy o piątej, w telewizji leciała telenowela. O tej porze dnia nad dachami unosiła się potężna czapa chmur, która wyglądała jak ośli brzuch[6]*. Nie puszczali już Gorzkiej zemsty, teraz leciała Kobieta w lustrze. Główną bohaterkę grała odtwórczyni roli Jimeny w Zemście, ale nie podobała nam się tak jak w tamtym serialu. Był czerwiec, wciąż nie rozwieszono kolorowych chorągiewek na święto dzielnicy i jeszcze długo miały się nie pojawić. Z okna doñi Carmen, przy wejściu do domu, widać było morze i niebo. Morze i niebo wydawały się jednym – tą samą szarą, gęstą masą co zawsze. Był czerwiec, choć mógłby to być jakikolwiek inny miesiąc w dowolnym miejscu na świecie. Mogłybyśmy się znajdować w wiosce w górach na północy Anglii, gdzie prawie nigdy nie widać otwartego, błękitnego nieba, gdzie słońce bywa tylko odległym wspomnieniem. Był czerwiec i szkoła skończyła się dopiero wczoraj, ale już czułam potworne zmęczenie, melancholię chmur wiszących nisko nad głową. Nie wyglądało to jak lato. Ojciec pracował na budowie, a matka sprzątała w hotelach. Pracowali na południu, matka czasem sprzątała też w willach dla turystów w naszej dzielnicy, w Paso del Burro. Wyjeżdżali na południe z samego rana i wracali późnym wieczorem. Zostawałyśmy z Isorą same, uwięzione wśród garstki domów, sosen i stromych uliczek w położonej wysoko części miasteczka. Był czerwiec, a ja już czułam smutek. A teraz także strach.

Kiedy wychodziłyśmy od doñi Carmen, poczułam, jakby w gardle wiercił mi się jakiś robak. Czarny robak przypominał mi, że nieraz zazdrościłam Isorze. Podobał mi się kolor jej włosów i skóry na ramionach. Lubiłam jej charakter pisma. Jej g miało tak duży ogonek, że nie dało się odczytać słów w linijce niżej. Podobały mi się jej oczy i tak wiele innych rzeczy. Zazdrościłam jej tego, że potrafiła rozmawiać z dorosłymi. Zdarzało jej się wtrącić do rozmowy i powiedzieć nie, Moreiva jest córką tej Glorii, która mieszka na zakręcie, nie tej drugiej. Zazdrościłam jej okrągłych cycków, białych i mięciutkich jak żelki obtoczone w cukrze, chociaż ona za nimi nie przepadała. I tego, że miała już okres i włosy na pipce. Wzgórek Isory porastała czarna kępa sztywnych, spiczastych włosów, przypominająca sztuczny trawnik przed willą. Zazdrościłam jej karty z grami na game boya, które spiracił jej kuzyn, informatyk z Santa Cruz. Zazdrościłam jej, że miała na tej karcie Hamtaro, bo uwielbiałam tę grę.

Isora nie miała matki. Mieszkała z ciocią Chuchi i babcią Chelą, właścicielką lokalnego sklepu spożywczego. Tego, że nie miała matki, akurat jej nie zazdrościłam, serio. Że nie miała matki i że wychowywały ją ciotka z babką, tego jej serio nie zazdrościłam. A ten strach, który wtedy odczuwałam, to przed tym, że ktoś jej powie, że to ja na nią patrzę złym okiem. Babcia Isory wierzyła w takie rzeczy. Gdyby się dowiedziała, że zrobiłam coś takiego jej wnuczce, urwałaby mi głowę. Babcia Isory była gruba i wąsata. Gruba, wąsata i agresywna. Naprawdę miała na imię Graciela, ale wszyscy mówili na nią Chela ze spożywczaka. Była bardzo pobożna, a jednocześnie klęła jak szewc. Przez tę jej religijność wołali też na nią Święta Chela. Święta Chela, bo cały wolny czas – a nie miała go wiele – poświęcała na modlitwę, rozmowy z księdzem, przystrajanie kościoła żyworódkami i paprociami, które ścinała w ogródku pod domem, i całymi wiechciami białych astrów leśnych[7], które wyglądały jak puszek spadający z nieba. Jednocześnie babcia Isory uwielbiała uczyć dziewczynki o grubości. Czy raczej o chudości. Żeby być chudą, trzeba jeść z najmniejszego talerza, mówiła, i jeść mniej frytek, bo jeden smażony ziemniak to jak dwa duszone, a w ogóle te lafiryndy powinny przestać żreć tyle słodyczy, spuszczę tej gówniarze lanie, żeby przestała jeść śmieci, pilnuję, żeby była na diecie, bo już zaczyna obrastać w sadło, jak tylko ją spuszczę z oka, to zaraz zaczyna się obżerać żelkami i pasie się jak świnia, a potem dostaje sraczki i siedzi trzy dni w kiblu, śmierdzi tam jak w gnieździe dudka, a potem słyszę, że rzyga, szmata, wszystko wyrzyguje i wysrywa, i je, i sra, i rzyga, a potem łyka fortasec jak cukierki, i je, i sra, i sra, i sra, i rzyga jak zwierzę, a jak dostaje takiego zatwardzenia, że nie dałoby jej się wcisnąć w dupę nawet słomki, to wtyka se czopki, żeby dalej srać. Rozchoruje mi się, pochoruje mi się całkiem od tego żarcia, to diabelskie nasienie.

Isora z całego serca nienawidziła babki. W szkole nauczyła się, że bitch oznacza dziwkę, i od tej pory zawsze, kiedy babcia mówiła jej zanieś doñi Carmen ziemniaki i jajka, rozlicz klientkę, przynieś dziewczynie dwa opakowania udek, cztery chleby, dwadzieścia deko żółtego sera, dwadzieścia pięć deko koziego, ukrój tu klientce kawałek bloku galaretki z gujawy, worek ziemniaków, skocz po krewetki, rozlicz tego cudzoziemca, bo ty umiesz po angielsku, ja mówię tylko po chrześcijańsku, Isora odpowiadała dobrze, bitch, już idę, bitch, jasne, bitch, co tylko chcesz, bitch, dziękuję, bitch, coś jeszcze, bitch? Babka łypała na nią podejrzliwie, ale Isora jej powiedziała, że bitch to po angielsku babcia.

W spożywczaku pracowała też Chuchi. Chuchi, ciotka Isory, druga córka Cheli. Wszyscy wołali na nią Chuchi, ale nikt nie wiedział, jak naprawdę się nazywała. Chuchi miała zielone oczy jak Isora, ale z plamkami koloru kawy na białkach. Jak resztka kawy na dnie filiżanki. Chuchi była wysoka, chuda, długonoga, patykowata, sucha. W ogóle nie przypominała Isory, poza tymi oczami. Nikt nigdy nie widział jej z facetem, nie miała dzieci. Chuchi też ciągle biegała do kościoła, ale nie marzyła o świętości jak jej matka, tylko robiła biznesy. Przez jakiś czas sprzedawała wszystkim sąsiadom kosmetyki do makijażu, szampony i odżywki do włosów, i żele pod prysznic. Chodziła od domu do domu w stroju sekretarki, żakiecie zielonym jak jej oczy, spódnicy zielonej jak oczy Isory, brązowych botkach na kwadratowym obcasie i z teczką pełną gazetek z Avonu, w których prezentowano ofertę. Jej matka mówiła ludziom, że córka zeszła na złą drogę, bo szlaja się od rana do nocy po chałpach jak wywłoka.

Szłyśmy ulicą pod górę, aż dotarłyśmy pod sklep. Isora nie zatrzymała się, żeby pogadać z babcią. Gdzie was niesie? Nie zostaniecie w domu?, zawołała Chela zza lady pełnej klientów. Nic tylko byśta się gdzieś pętały! Isora wspinała się dalej pod górę, jak gdyby nigdy nic. Poszłam za nią, oglądając się na Chelę i Chuchi. Chuchi z pochyloną głową kroiła wędlinę, słuchając ględzenia Cheli, jakby coś ciążyło jej na karku, jakby na grzbiecie przysiadła jej pustułka, tak uciążliwa była dla niej obecność matki. Idziemy do Eufracii odczynić mi urok, żeby ta bitch się o niczym nie dowiedziała, wyjaśniła Isora. I znowu ten czarny robak. Niewiele wiedziałam o złym oku. Wiedziałam tylko, że małym dzieciom, czerwonym, łysym, brzydkim, bez zębów i z krostkami na głowie, zawiązuje się na wózku czerwoną wstążkę, bo matki i babcie miały lęki. Lęki, mówiła babcia, przed złym okiem. Kiedy ktoś długo patrzył takiemu maluchowi w oczy albo mówił mu miłe rzeczy, że jaki piękny dzidziuś, niech bóg ma go w opiece, niech bóg ma go w opiece, ile ma, jaki piękny, to matki i babcie robiły się sztywne jak trup. Kiedy babcia widziała noworodka, od razu robiła znak krzyża i powtarzała niech Bóg go strzeże i na niego chucha, od stópek aż do brzucha. Od stópek aż do brzucha, a wyżej to już nie, myślałam sobie. Myślałam wtedy, że złe oko skupia się wyłącznie na tych częściach ciała, na okolicy pipki, tyłka i włosów na nogach, które chciałam sobie golić, ale mama mi nie pozwalała. Robiłyśmy z Isorą dużo rzeczy od stóp do brzucha. Zwłaszcza w okolicach pipki. Może więc złe oko rzeczywiście miało z tym coś wspólnego. Ale nic nie powiedziałam, milczałam i szłyśmy dalej przed siebie.

[5]Kleinia nerofilia (hiszp. berode lub verode) – sukulent endemiczny dla Wysp Kanaryjskich, uprawiany także jako roślina doniczkowa.

[6]Panza de burro (dosł. „ośli brzuch”) – na północy Teneryfy mówi się tak o formujących się często chmurach, gęstych, szarych i nisko wiszących, które przesłaniają słońce.

[7]Symphyotrichum subulatum var. squamatum.

Isora Candelaria González Herrera

Kiedy dotarłyśmy do domu Eufracii, Isora stanęła przed drzwiami, popatrzyła na mnie i powiedziała ty pukasz, więc zapukałam i odsunęłam się, i wyszła Eufracia w kuchennym fartuchu poplamionym krwią. Córcia, Carmitas już do mnie dzwoniła. Wchodźcie, właśnie sprawiam królika na kolację, siadaj tutaj, córcia, siadaj, powiedziała do Isory i posadziła ją na plastikowym krześle na patiu, między zielonymi paprociami, tak zielonymi i bujnymi jak te w rezerwacie Monte del Agua. Isora się rozgościła, a ja wzięłam krzesło i usiadłam w kąciku, bo nie ja byłam gwiazdą. To Isora musiała się chronić przed złym okiem, tylko jej działy się takie rzeczy, mnie się nigdy nic nie przytrafiało, jak bolał mnie brzuch, to babcia mówiła, że złe mi poskręcało kiszki, ale jakoś nie zabrali mnie do znachora.

Eufracia przeżegnała się, a ja nie wiedziałam, co robić, więc też się przeżegnałam, ale tylko troszkę, jak kiedy machamy do kogoś, kto nie odpowiada, więc udajemy, że tylko drapaliśmy się po policzku. Zrobiła znak krzyża nad Isorą i zaczęła klepać, że na krzyżu cierpiał i na krzyżu skonał, i w imię krzyża Chrystusa bądź błogosławiona. Isora wytrzeszczała na nią oczy jak ryba, a baba coś tam bezgłośnie mamlała, pocierając starymi palcami, pomarszczonymi jak zeschły pień winorośli, o skórze spękanej przez lata pracy na roli i sprzątania przy użyciu chloru. Panie mój, Jezu Chryste, Tyś chodził po świecie, wieleś cudów dokonał, biedaków uzdrawiałeś, Marii Magdalenie przebaczyłeś, na święte drzewo krzyża, i oczy kobiety robiły się białe, bielsze niż kartka papieru, pocierała palcami coraz szybciej, coraz mocniej, a ja patrzyłam na Isorę, na jej twarzy malował się spokój, ale i skupienie, ciumkała swój medalik z Matką Bożą Gromniczną, podekscytowana, że oto zostanie uleczona. A ja myślałam, że ona umrze, umrze, zabije ją Lucyfer, który wylezie przez oczodoły Eufracii. I Święta Anna porodziła Maryję, a Święta Elżbieta Świętego Jana, i poszli ochrzcić go w Jordanie, a Jan poprosił Pana: ja, Panie, chciałbym otrzymać chrzest z Twoich błogosławionych dłoni, i pocierała palcami, i zaczęły jej się trząść nogi, a powieki latały jej jak u psa, który śni o gonieniu kotów, jako te słowa, oczy wyłaziły jej z orbit i płynęły z nich łzy, są prawdziwe, włosy stanęły jej dęba, i święte, i zaczęła przełykać ślinę, niech przepędzą ogień, powietrze, i beknęła, złe powietrze, i beknęła, złe oko, i beknęła, które tkwią w jej głowie i jej trzewiach, i beknęła, i splunęła na ziemię, w jej gardle i w oczach, i splunęła, w jej kościach i stawach, niech przepędzą z niej i poślą na dno morza, i splunęła w powietrze, i ślina poleciała mi na twarz, gdzie ani mnie, ani żadnemu innemu stworzeniu nie stanie się krzywda, i zwróciła trochę zupy z obiadu, i zaczęła toczyć pianę z ust, gęstą pianę jak u wściekłego psa, jak mówiła babcia, toczyła pianę jak pies, którego trzeba uśpić, gdy kogoś ugryzie, a Isora na nią patrzyła, przygryzając łańcuszek, wiecznie miała infekcje gardła przez to mamlanie medalika, który dostała od matki niedługo po narodzinach, a babcia już chyba ze sto razy musiała chodzić do miasta wymieniać jej ten łańcuszek, bo Isorze ciągle rosła szyja i łańcuszek robił się za ciasny, a babka jej mówiła, że jak będzie za krótki, to się udusi, ale Isora lubiła, kiedy ciasno opinał jej szyję, bo tak było seksi. Isora nosiła medalik z Matką Bożą Gromniczną, bo to była jej ulubiona Maryjka, tak jak ma się ulubionego pokemona czy ulubioną lalkę Bratz, ja nosiłam naszyjnik z malutkim Charmanderem, jednak dla niej ten łańcuszek był znacznie ważniejszy niż dla mnie jakiś pokemon, bo Isora dostała go od matki, którą tak bardzo kochała, bo prawie jej nie znała, którą tak ubóstwiała, bo nie dostała od niej nigdy lania jak od babci, a przede wszystkim dlatego, że miała na imię tak jak La Morenita, bo nazywała się Isora Candelaria, Isora Candelaria González Herrera.

I wtedy Isora powiedziała pani Eufracio, pani Eufracio, udusi się pani! A kobieta podniosła twarz, całą zaślinioną jak kafelki na patiu pokryte ślimaczym śluzem, jakby obślizgłe ślimaki zostawiły jej na twarzy ścieżki śluzu, i powiedziała a jeśli to nie wystarczy, niech wystarczy łaska Boża, która jest wielka,

Amen!

Jezu!

I Eufracia zaczęła odmawiać credo. Ja też zaczęłam się modlić. Stresowałam się, bo nikt nigdy nie nauczył mnie, jak się modlić. Ruszałam tylko ustami, blablablabla, aż w końcu Isora powiedziała jestem uleczona, stara, shit, idziemy do sklepu.

Wyszłyśmy z domu, a tam Gaspacho lizał się po fiutku. Na nasz widok zaczął szczekać ałałał, tak jak kiedy próbuje się krzyczeć pod wodą. Pies lazł za nami chyba pół drogi, aż do domu Melvy, dokładnie na tej wysokości był duży staw, w którym uczyli się pływać moja mama, mój wujek, matka Isory i ciotka Isory, moja mama opowiadała, że dziadek przewiązał ją liną w pasie i wrzucił do wody, nauczyła się pływać z konieczności, a to najlepszy sposób, żeby się czegoś nauczyć, ale dziadek odszedł do innej i już się o nim nie mówiło, ani o stawie, ani o nauce pływania, i dlatego nas nie miał już kto nauczyć. A pies lazł za nami i mówiłyśmy Gaspa, wracaj na górę, a kysz!, i Eulalia wyszła z domu, i jak nie wrzasnęła poooooszeeedł, Gaspacho, cholerniku, wracaj do siebie! Pies położył się na środku ulicy i tak został, a my dalej szłyśmy w dół.

Jak grzyby po deszczu

Granatowe, różowe, żółte, bardziej żółte, musztardowe, żółte jak żółtko jajka sadzonego, czerwone. Takie były domy w naszej dzielnicy, wielobarwne jak pionki do chińczyka. We wszystkich kolorach, w połowie zaczęte, w połowie ukończone, ale żadnego zbudowanego do końca, te domy były jak wybrakowane potwory. Prawie każdy miał jakiś nieotynkowany kawałek, odkryte cegły, zawilgłe i omszałe. Prawie wszystkie zbudowane własnoręcznie przez samych mieszkańców. Kamień po kamieniu, cegła po cegle. Prawie wszystkie nielegalnie. Prawie wszystkie skupione w grupki według nazwisk: Quemado, Puño, Güevero, Casiano, Caballo, Chino, Fajinero, Negro. Jak ptaki, które budują gniazda koło siebie, jedno obok drugiego, żeby się nawzajem chronić.

I wszędzie stromo. Pionowa dzielnica na pionowym zboczu góry tonącej w niskich chmurach, a wszystko przecinała długa pozioma jaskinia, która zaczynała się na szczycie i schodziła do morza, jak płaszcz Matki Bożej Gromnicznej, najpiękniejszej, najczarniejszej. Tak pionowa, że czasem się zdawało, że beemki metalik zlecą do tyłu przy dźwiękach rozkręconej na cały regulator muzyki. I że wyrosną im skrzydła, i że polecimy w nich na plażę San Marcos. Ale nigdy tak się nie stało. Kierowcy zaciągali ręczny, wrzucali jedynkę i z piskiem opon wspinali się pod górę, żegnając się. Zawsze się żegnali, kiedy przejeżdżali pod kościołem Matki Bożej Różańcowej.

W naszej dzielnicy były dwa rodzaje domów, zupełnie wymieszane. Jedne stare, jak doñi Carmen czy babci, zbudowane z kamienia, na środku miały patio, a wokół niego rozmieszczone pokoje. Patio z zadaszeniem z eternitu, wtedy zaczęto mówić, że dostaje się od niego raka. Patio, na które padało mocne światło, jak gdyby zmagazynowane przez tysiąclecia, i sprawiało, że kanarki chciały wyrwać się z klatek i śpiewać od samego świtu, pipipipipipipipipipi, jak najęte, aż do zmroku. Paprocie i bugenwille, które wciskały się w szczeliny między drzwiami wejściowymi a dachem z eternitu, też wyrywały się do słońca. Kiedy padało na nie światło, zaczynały rosnąć tak szybko, jakby wspinały się po ścianach, jakby na nich tańczyły.

No i te inne domy, bardziej nowoczesne. Domy młodych ludzi, którzy pracowali na południu wyspy, w budowlance albo w hotelach, którzy jeździli beemkami polakierowanymi na niebieski metalik, czerwony metalik, żółty metalik, z zamontowanymi chlapaczami, beemkami, które wjeżdżając pod górę, zostawiały po drodze połowę karoserii, bo tak niskie miały zawieszenie, i puszczali Pobre diabla na cały regulator, Agüitę i Mentirosę, i Una ráfaga de amor na cały regulator, i Felinę tysiąc razy na cały regulator. Te nowe domy były piętrowe, miały dużo okien i kolumny, i bramę, przede wszystkim bramę, wielką, większą, jeszcze większą, przez którą mogłaby przejechać ciężarówka wielkości sosny załadowana igłami sosnowymi, pełna bananów, pomidorów i prezentów, na przykład baby bornów czy pielęgniarek barbie. I to te domy były najbardziej kolorowe, różowe, żółte, bardziej żółte, żółte jak żółtko jajka sadzonego. W stylu wenezuelskim, mówiło się. Domy z Wenezueli, serio.

Domy w lesie rodziły się z ziemi jak grzyby po deszczu, z wilgotnej ziemi zasłanej igłami. Pierwsze domy w dzielnicy budowano obok sosen na zboczach wulkanu, naszego wulkanu, jak mówiła babcia, a ja zawsze myślałam, że te zbocza to od czegoś zboczonego. Pierwsze domy w dzielnicy, zaczynając od góry, miały dachy całe obsypane igłami sosnowymi, przypominały raczej chatki czarownic czy chochlików. Resztę dzielnicy – tam, gdzie nie było domów – pokrywała ciemna zieleń, kolor lasu. W pogodne, bezchmurne dni widać było wulkan. Zdarzało się to bardzo rzadko, ale wszyscy wiedzieli, że za chmurami drzemie wysoki na trzy tysiące siedemset osiemnaście metrów olbrzym, który w każdej chwili może zalać nas płynnym ogniem.

Mój dom był w zasadzie stertą kilku domów zbudowanych na domu mojej prababci Edity, który jako jedyny z tej sterty powstał legalnie i miał przypisany numer. Jako że nasz dom składał się z wielu domów, musieliśmy ustalać godziny gotowania czy oglądania telewizji. Kiedy włączaliśmy dwa piekarniki jednocześnie, wywalało korki. Gdyby mój tata, moja mama, babcia, brat babci, wujek Ovidio i ja, czyli wszyscy domownicy, włączyli naraz wszystkie telewizory, przypuszczałam, że doszłoby do wybuchu i cały budynek wyleciałby w powietrze.

Niżej mieszkał Juanita Banana, niżej była Jaskinia Wiatru, niżej dom jednej Niemki, od której dostałam kiedyś skakankę, jeszcze niżej mieszkał mężczyzna imieniem Gracián, o brwiach tak krzaczastych, że wyglądał, jakby przykleił sobie do czoła dwie gąsienice, niżej był dom takiej naszej koleżanki, która miała na imię Saray, była od nas dwa lata starsza i miała się za gwiazdę, bo jej rodzice prowadzili bar, a jeszcze niżej mieszkała Eulalia, u której zbierały się wszystkie kobiety z dzielnicy, żeby obierać ziemniaki i plotkować o tym, jak przytyła Zuleyma, córka Antonia, i o tym, co było wczoraj w El Diario de Patricia, a niżej stał dom, gdzie mieszkała kiedyś dziewczyna, która poszła na Uniwersytet La Laguna, i kiedy wracała teraz na weekendy, mówiła ciągle jakby przyjaciele, jakby piwo, jakby moja kuzynka, jakby majtki i moja mama stwierdziła, że na studiach ludzie głupieją. Jeszcze niżej był dom Eufracii, a niżej mieszkał kuzyn babci, który miał dużo winorośli i drzewek pomarańczowych, i mówiło się, że ma dwie kobiety, żonę i niewolnicę, bo mieszkał z żoną i ze szwagierką, i ta żona zawsze chodziła wypindrzona, a szwagierka sprzątała cały dom i zajmowała się ziemią, a niżej był dom Melvy, a niżej dom gejów, a niżej dom Conchi, a zaraz niżej sklep Isory, a dokładnie naprzeciwko dom kultury, a niżej bar, a jeszcze niżej kościół, a niżej dom doñi Carmen, a co niżej, to nie wiem, bo dla mnie świat kończył się na domu doñi Carmen.

To na deszcz