Ostatni goblin - Hryniewicki Edgar - ebook + książka

Ostatni goblin ebook

Hryniewicki Edgar

0,0

Opis

Droga powrotna do domu bywa najtrudniejszą podróżą w życiu

Wojna z Południem wkracza w decydującą fazę. Królestwa Krotosu i Protosu podporządkowują sobie kolejne terytoria należące do Ligi Wyspiarskiej, a lud Thornis drży przed zbliżającym się zagrożeniem. Tymczasem Mins, młodzieniec zmuszony do opuszczenia rodzinnej wyspy i pozbawiony przyjaciół, musi odpokutować za błędy popełnione podczas pogoni za patriotycznymi ideami. Osamotniony i zagubiony, próbuje odnaleźć swoich towarzyszy, przemierzając ogarnięte wojennym chaosem kraje. Jego druhowie, podobnie jak on, każdego dnia staczają nierówną walkę z przeciwnościami losu, by wrócić do domu. Z kolei na Thornis Tulelia zaczyna dojrzewać do swojego przeznaczenia, rozumiejąc, że w życiu liczy się o wiele więcej, niż dotychczas myślała. Świat zmienia się na oczach wkraczających w dorosłość przyjaciół.

Kontynuacja książki Czarne koty

– Zawsze pamiętaj o bliskich. Pamiętaj, że masz z kim podzielić się swoim balastem. To ułatwia ziemską wędrówkę. A w razie czego ktoś taki może pomóc ci w odkopaniu twoich zalet, wrażliwości. Nie zapominaj o najważniejszym: o swoim plemieniu. Ja zapomniałem i dopiero po czasie uświadomiłem sobie, ile straciłem. Wiem, że w kontekście ich szczęścia dla mnie nie liczyłyby się racje innych. Czy to dobrze, czy źle? Zależy. Błędem było to, że za późno zacząłem doceniać, jak wiele znaczy dla mnie moje plemię.
– Dziękuję. Wezmę to sobie do serca. Choć wątpliwości zostały.
– To dobrze. – Goblin uśmiechnął się. – To bowiem oznacza, że nie zakopałeś jeszcze wrażliwości. Pamiętaj, że najgorsze, co może spotkać człowieka, to pozostawienie go samego z jego problemami. A teraz idź spać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 552

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział I

Ogromny głaz z hukiem roztrzaskał drewniany stojak na włócznie, z którego przed chwilą zabrał Wilczycę – wierną, już nieco nadszarpniętą trudami trwającego ponad dwa tygodnie oblężenia, towarzyszkę broni. Kamienne mury zwieńczone niezadaszonym chodnikiem strzeleckim z krenelażami i machikułami chroniły nieliczny garnizon. Doświadczenie strzelców, gorąca oliwa i męstwo obrońców zmusiły hordy miedzianych wojowników do odstąpienia od szturmów i przejścia do żmudnego ostrzeliwania umocnień z machin, głównie onagerów. Dotychczas wyrządzały niewielkie szkody, a gruby na kilka i wysoki na kilkanaście łokci berganijskich mur miał się dobrze, podobnie wewnętrzne budynki donżonu, kantyny i koszar.

Mins spojrzał raz jeszcze w miejsce, z którego zabrał Wilczycę, westchnął i w myślach zaklął na obsługujących machinę żołnierzy – w końcu omal nie stracił swojej przyjaciółki. No cóż, taki los w karnej kompanii – nadszedł czas jego warty na murach. Chwycił mocniej włócznię, poprawił pas i popatrzył na dziurę w prawym bucie. Od teraz musiał już zachować pełne skupienie. Choć pociski spadały rzadko, to przeważnie w najmniej oczekiwanym miejscu. Truchtem przebiegł przez plac między koszarami a wschodnią wartownią, do której zmierzał. Stojący na wewnętrznym balkonie druh z kompanii wyszczerzył zęby, przypalając tkwiącą w zębach fajkę. Szczęściarzowi nic tam nie groziło i mógł beztrosko obserwować wszystkich z góry.

Mins znowu zaklął, bo kolejny, mniejszy od poprzedniego, pocisk spadł, wzbijając w górę tornado piasku i przecinając trasę jego biegu. Drugi raz pech i śmierć przeszły bokiem.

Wszedł do środka. Oddział weteranów wykorzystywał wolny czas na uzupełnienie niedoboru snu. Na wojakach wibrujące ściany i ziemia nie robiły żadnego wrażenia – chleb tak powszedni, jak ten czerstwy ze śniadania.

Przeszedł przez salę do kąta, do krętych schodów. Wbiegł po nich na górę, minął jedno piętro, potem drugie, zatrzymała go dopiero najwyższa kondygnacja.

Wkroczył do pomieszczenia przypominającego magazyn. Skrzynie z bronią oraz amunicją piętrzyły się do sufitu, a stojaki z halabardami uginały się pod ich ciężarem. W kącie dwaj wojacy napinali cięciwy kusz – zaabsorbowani nawet nie zwrócili nań uwagi. Zamkowy czarno-brązowo-biały wychudły kot zajadał coś z podłogi. Na nim także spadające kamienne głazy nie robiły większego wrażenia. To pewnie nie jego pierwsze oblężenie. Zdążył już przywyknąć.

W trzech susach zostawił za sobą kocura i żołnierzy. Za kolejnymi drzwiami były już zewnętrzne fortyfikacje. Kryty – tylko na tym odcinku – chodnik strzelecki dawał świetny widok na całe wschodnie oraz częściowo również północne linie umocnień Południowców.

Hordy krotosańskich wojsk zamknęły obleganych mieszkańców w pierścieniu palisad, zasieków, wilczych dołów oraz gęsto rozsianych garnizonów. Gdzieniegdzie widać było ruch – to załogi machin uwijały się przy ich obsłudze, ale większość obozu, tak jak obrońcy, odpoczywała. Po tej stronie stały zaledwie dwa onagery i gdy tylko zwalniano spusty, to i tak, pomimo doświadczeń ostatnich tygodni, przeszywało go dziwne uczucie, że wszystkie pociski lecą wprost na niego. Szczęśliwie rozbijały się o mur gdzieś obok albo przelatywały nad głową, roztrzaskując elementy dziedzińca zamkowego.

Mins nie miał czasu. Jego zmiennik i tak nie odpuści, by ponarzekać na spóźnienie. Ruszył na północ, mijając co chwilę opartych o włócznie strażników. Wkrótce dach ustąpił miejsca otwartej przestrzeni, małe okienka strzeleckie zastąpiły wcięcia w krenelażach. Przed nim, na rogu wschodniego oraz północnego muru, górowała potężna okrągła baszta. Najpierw rzucił okiem za blanki, potem na przedpole, lecz nic niepokojącego nie zauważył. Postanowił poszukać wzrokiem towarzysza, który gdzieś tutaj powinien trzymać wartę. Dostrzegł go. Niestety, minę miał nietęgą.

–  Dłużej się nie dało, co? – warknął opryskliwie młody wojak. – Wiem, że w czasie odpoczynku można sobie pójść na jakiś spacerek nad rzeczkę albo do lasu – ironia zaraz zastąpiła zniechęcenie – ale kąpiel między morskimi bałwanami to już drobna przesada.

–  Racja, Smelinku. – Uśmiech rozjaśnił zachmurzone od rana oblicze Minsa. – Pora, byś i ty tego spróbował.

–  Bardzo zabawne.

–  Kiedyś razem to zrobimy. Gdy tylko się stąd wydostaniemy…

–  Nie gadaj głupot! – przerwał Smelink. – Nie mamy na co liczyć. Odsiecz z Bergarnii nigdy nie dotrze. Zginiemy tu. Jak nie z głodu, to te diabły nabiją nas na pale. Oddałbym wszystko, byle tylko wrócić do życia sprzed skazania. Nie popełniłbym tych samych błędów. Nawet mógłbym z domu nie wychodzić. U mamusi było tak dobrze… Gdybym tylko jej posłuchał…

–  Młodzik zaczyna się babolić! Ha, ha, ha! – Zarośnięty weteran walk ulicznych z Kompanii Leśnej stał obok i nie mając lepszego zajęcia, postanowił włączyć się do rozmowy. – Coście? Baby czy chłopy? Do mamusinej sukienki się zachciało, co? A tu trzeba bronią robić, a jedyna broń, jaką znacie, to nożyk kuchenny. Ha, ha, ha! Skąd takich chuderlaków biorą? – Niby przypadkiem przeciągnął się, a ogromne muskuły uwidoczniły się pod skąpymi rękawami tuniki okrytej lekkim napierśnikiem.

–  Lepiej już pójdę. – Smelink spuścił głowę.

Każdy w oddziale wiedział, że nie jest on złym człowiekiem, wręcz przeciwnie, był bardzo wrażliwym chłopakiem. Otaczali go jednak pozbawieni zasad moralnych przestępcy, którym naigrywanie się z młodzieńca sprawiało ogromną satysfakcję.

–  W takim razie do zobaczenia wieczorem. – Mins nie zwrócił uwagi na mocarza. Na odchodne poklepał kamrata po plecach. – I wróć mi tylko z plaży przed zachodem!

Nie usłyszał odpowiedzi. To, co go najbardziej zaskoczyło w tym otoczeniu, to wrażliwość takich żółtodziobów jak on. Z kolei starsi recydywiści byli ludźmi o wielkim spokoju, zdystansowanymi wobec wszechobecnej śmierci. Słowem, na tak niewielkim obszarze wyodrębnionym przez zamkowe mury dostrzegał tyle kontrastów, przeciwieństw, zła i dobra w tych samych ludziach, że po pewnym czasie nie dziwiło go już nic. A zwłaszcza człowiek postawiony przed obliczem śmierci – jak zauważył Mins z obserwacji – potrafi zmienić się, przeorganizować swój system wątpliwych wartości i jeszcze bardziej sponiewierać nie najczystsze sumienie.

Ale cóż, taki jego los. Na pewno stabilniejszy, niż gdyby miał być poza obwarowaniami. Westchnął, bo teraz czekały go niezwykle wolno upływające godziny stania w pełnym słońcu, które, mimo końca września, dawało się we znaki jak w środku lata.

Sennym wzrokiem wodził po umocnieniach wroga, jednak żadnego większego ruchu nie zaobserwował. Było bardzo cicho. Wydawało się, że to jakby preludium burzy. Nie znajdował jednak przesłanek, aby składać meldunek dziesiętnikowi – pryszczatemu waligórze imieniem Malwidur, słynącemu z brutalności i dawnej zażyłej znajomości ze starym pracodawcą Minsa – Klenigiem Arblesem. Zostałby wyśmiany i odesłany z kwitkiem. Stał więc dalej, wypatrując od czasu do czasu swych towarzyszy pełniących wartę na sąsiednim odcinku muru. W końcu i to zajęcie straciło na atrakcyjności, więc postanowił w pozycji stojącej zapaść w półsen – tryb czuwania połączony z odpoczynkiem.

***

–  No to w ładne bagno żeśmy wpadli. – Menelaos długo zaciągał się dymem z fajki, a po koszarowej izbie rozniósł się zapach tytoniu zmieszanego z jabłkiem. – Jeszcze trochę i skapitulujemy. Przecież oni nie będą mieli żadnych oporów, by nas wyrżnąć w pień. O los niewolników możemy modlić się jak o cud.

–  Przestań! – Zniecierpliwiony czekaniem na swoją kolej Elpedro wyrwał towarzyszowi fajkę. – Przecież mamy zapasy jedzenia. Mury z nami wytrzymają, a w dodatku pan zamku Stenc vin Helvig zna się na wojnie. Poza tym… jakoś dawno żadnego szturmu nie próbowali. Może stracili nadzieję i będą nas oblegać, a my się zakopiemy jak żuki w gnoju.

–  Chyba nie. Przecież muszą się spodziewać wsparcia z Bergarnii – wtrącił nieśmiało Nerg.

–  Coś ty, głupku! – Menelaos szybko i zdecydowanie wyprowadził go z błędu. – Żadna pomoc tu nie zawita. Nie będą tracić ludzi i środków na skazańców i rekrutów. Zapomnij o jakimkolwiek wsparciu. Wiesz, jaka jest sytuacja. Eilig najprawdopodobniej zdradził i potrzebuje teraz ludzi na Thornis do obrony przed szlachtą, a tylko on mógłby tu przysłać swoje oddziały. Dla księcia Korkocka ważniejsza jest teraz rozbudowa floty, by zablokować Południowców na morzu. My jesteśmy zdani sami na siebie. A raczej na łaskę i niełaskę Krotosańczyków.

–  W takim razie – nadzwyczaj spokojny Elpedro wypuścił kółeczko dymu, a za nim kolejne – miejmy nadzieję, że w spokoju przeczekamy, aż w końcu odstąpią.

–  Bardzo to naiwna nadzieja – zauważył krytycznie Menelaos.

–  Nadzieja jest matką głupich – dodał Nerg.

–  A jacy my jesteśmy, skoro się tutaj znaleźliśmy? – ripostował Elpedro. – Dopóki mam dobry nastrój, wolę się tym nie przejmować. Po co? Jeśli tu umrzemy…

–  Daj spokój – przerwał mu Menelaos. – Lepiej wypocznij przed wartą i nie opowiadaj głupot o dobrym humorze. Zaraz ci przejdzie. Za kilka godzin znów będziesz narzekał na wszystko i klął na Południowców, którzy cię zarżną.

–  Pff. Wcale tak nie mówię.

–  Mówisz – przyznali chórem.

–  Żartuję sobie. Przecież wiecie.

–  Ta. Na pewno. A ja zaraz pójdę popływać w morzu. – Menelaos wyszczerzył zęby.

–  To idź. Tylko uważaj na głowę.

–  Widzisz, już zaczynasz.

–  Wrrr.

***

–  Alarm! Alarm! Wszyscy na mury! Do broni, gotuj się do broni! – wrzeszczał kapitan karnej Kompanii Leśnej z jednej z wież.

Mins obudził się momentalnie, powieki i serce same podskoczyły do góry, aż za wysoko. Zastępy półnagich wojowników ruszyły z drabinami w stronę murów. W blasku popołudniowego słońca błyskały groty włóczni, ostrza szabli oraz nieliczne napierśniki noszone przez oficerów. Katapulty wzmogły ostrzał na ten fragment murów.

Był zaskoczony, że to nie wyrwało go z letargu. Jednak nie miał czasu na myślenie. Za nim, na dziedzińcu, panowało wielkie poruszenie. Wszyscy wyskakiwali z budynków, w biegu porywali włócznie, sznurowali zapięcia naramienników i sposobili kusze do strzału, a przy tym omijali leżące, a także nadlatujące kamienne pociski.

Biegli w stronę, gdzie stróżował Mins. To oznaczało, że Krotosańczycy skupili wszystkie siły na wschodnim murze!

Ścisnął mocniej Wilczycę, rozejrzał się za resztą oddziału. Kilkadziesiąt łokci od siebie dostrzegł górującego nad tłumem dziesiętnika Malwidura, a obok niego niepozornego Smelinka. Biegiem ruszył w ich stronę. Gdy stanął u ich boku, zrozumiał, że tylko na niego czekali. Elpedro, Menelaos, Nerg oraz pozostała piątka: Vlin Celon, Jink, Ophleg, Walstern i Kweltern byli już w pełnej gotowości bojowej.

–  Gdzieś był, gamoniu? – zganił go dowódca, nie odrywając wzroku od wroga. – Nawała nam tu nadciąga i to nie byle jakich wojowników. Weteranów Oldypeli nam tu rzucili, poznaję po strojach, trochę pełniejszych od przepasek na biodra zwykłych rekrutów.

Mins spuścił wzrok, chcąc ukryć wstyd. Sen na warcie, podczas której zaatakował wróg, to hańba. Jednak dowódca nie dał mu czasu na rozpamiętywanie błędu.

–  Na pozycje! – rozkazał Malwidur, nakładając jednocześnie spiczasty szyszak. – Jink, Menelaos, Smelink do zębów! – Tak nazywał wypukłości w krenelażach. – Reszta stoi i się nie wychyla. Każdy bój przybliża nas do końca wyroku. Za wolność!

–  Za wolność! – odpowiedzieli zgodnie podwładni waligóry.

Gdzieniegdzie dało się słyszeć krzyki innych skazańców z kompanii, szybko zagłuszone przez dziki ryk agresorów.

Zajęli pozycje, czekali. Nagle zadrżał mur. Potężny kamień rozbił się dosłownie łokieć pod nimi. Mins upadł na kolana i wypuścił włócznię. Elpedro w ostatniej chwili pociągnął go za osłonę. Jeszcze moment i zostałby trafiony przez którąś z lecących strzał. W odpowiedzi nieliczni kusznicy-obrońcy wypuścili nieregularną salwę. Raczej nie zrobiła wrażenia na atakujących. Trafieni ginęli w gąszczu nowych ciał. Upadali, a nogi towarzyszy ukrócały ich agonię.

Kucnął, podniósł Wilczycę, oparł głowę o zimny kamień. Poczuł mrowienie w żołądku. Strach. Odwieczny wróg bohaterów. Widział go w oczach towarzyszy, którzy wzajemnym poklepywaniem się po plecach maskowali trwogę. Przebrzmiewał też w śpiewie Południowców, chociaż zaprawionych w boju, to nadal czujących respekt przed śmiercią.

Znowu zadrżały blanki, tym razem przez podniesione i oparte o krenelaże drabiny. Wiedział, jak paskudna jest dola pierwszych wspinających się na blanki. Nie mieli wyboru, zostali wyznaczeni, ale za wszelką cenę będą starali się przeżyć. Jeśli nie pozwolą pierwszym atakującym stworzyć przyczółków na murach, dadzą odpór całej armii.

Ostatnie momenty przed rzezią. Zmówił krótką modlitwę, prosząc Ocastę o odwagę oraz Uisgena o siłę do pokonania wrogów. Sam się sobie dziwił, bo od paru tygodni miał więcej religijnych przemyśleń niż w całym dorosłym życiu. Wina okoliczności – tak to sobie tłumaczył.

–  Wytrzymajcie, bracia! – ryknął ktoś z lewej strony.

A może to tylko echo i głos dobiegał z prawej. Minsowi było to obojętne, dla niego liczyła się tylko jedna komenda, nią wypełnił wszystkie myśli.

–  Teraz! Nabijać ich jak zające. Bij! Zabij!

Obrońcy poderwali się jak jeden mąż. Rzadko który miał tarczę, większość – tak jak i Mins – musiała liczyć na łaskawość bogów, którzy będą kierować strzały i pchnięcia daleko od nich. Za to prawie każdy miał prostą włócznię, krótszą, dłuższą, czasem ktoś dzierżył zamiast niej gizarmę lub glewię, ale wszystkie nadawały się do tego samego – nabijania na nie wrogów, a następnie zrzucania w przepaść i morze kłębiących się na dole miedzianych wojów.

Zawyli pierwsi nieszczęśnicy, polecieli pierwsi pechowcy, w locie wydając ostatnie tchnienie. Jednak nikt nie dezerterował. Zgodnie parli do góry, na blanki, by własną krwią podpisać te mury.

Do Minsa przez dłuższy czas nie docierali żadni napastnicy. Nagle nad murem pojawił się olbrzym o nieproporcjonalnie małej głowie. Zawył zwierzęco, po czym skoczył na młodego skazańca.

Mins odruchowo uniósł Wilczycę i… poczuł, jak traci grunt pod nogami. Wielkie cielsko przygniotło go. Krew napastnika chlusnęła z podbrzusza prosto na pierś zdezorientowanego chłopaka. Krew, jak po chwili skonstatował, z wnętrznościami. Poczuł, że są śliskie i ciepłe. Nawet bardzo ciepłe. Przywykł do takich widoków, ale tym razem było tego za wiele. Nadludzkim wysiłkiem obrócił się na bok i zwymiotował na – zamarło mu na chwilę serce, ale szczęśliwie nie był to żaden z jego przyjaciół – żołnierza z szyją przebitą na wylot strzałą.

Zebrał się znowu w sobie, z trudem zrzucił z siebie broczące krwią ciało giganta. Podtrzymując się na włóczni, powstał. Jego oczom ukazał się całkiem pokaźny dywan ciał zarówno towarzyszy, jak i wrogów. Kamienne podłoże spływało krwią, a buty wręcz nią przesiąkły.

Spojrzał dalej i ugięły się pod nim nogi. Na tym fragmencie murów nieliczni napastnicy zostali odparci, ale dalej, na południu, Krotosańczycy niemal doszczętnie wybili obrońców. Kilku uciekało schodami na dziedziniec, ścigani przez żądnych krwi Południowców.

Nagle stanął przed nim Malwidur. W prawicy trzymał potężny dwuręczny miecz. Oręż był cały we krwi, podobnie jak twarz dowódcy. Hełm musiał spaść w ferworze walki. Za nim sposobiła się do jatki reszta kompanii.

–  Kamraty! Za mną! – Malwidur przetarł oblicze wewnętrzną częścią przedramienia. – Musimy ich powstrzymać. Nie bójcie się śmierci, bo tylko ona wie, kiedy nadejdzie jej czas.

Ruszyli w samą porę. Zebrani pod szablą starego oficera obrońcy resztkami sił bronili u podnóża schodów wstępu na wewnętrzny dziedziniec. Problemem drużyny Malwidura była przewaga liczebna Południowców – mieli ich przeciwko sobie cztery dziesiątki. Reszta oddziałów toczyła zażarty bój o każdy ząb blanków i nie mogła przyjść im z pomocą.

Mimo to nie zastanawiali się ani chwili. Od razu pognali za pędzącym w bitewnym szale dowódcą, krzycząc przy tym przeraźliwie. Zdezorientowani Krotosańczycy zbyt późno usposobili się do odparcia niespodziewanego ataku.

Wściekły oddział wpadł na nich, tnąc, rąbiąc, pchając i zrzucając na głowy towarzyszy, którzy zbiegali po schodach na dziedziniec. Mins starł się z dwoma podrostkami, młodszymi nawet od niego. Brak doświadczenia i strach przegrały z dziką furią. Jednemu przebił płuco, drugiego zrzucił z murów. Wrócił do pierwszego, charczącego i plującego krwią. Nie miał serca, by go tak zostawić. Silnym pchnięciem skrócił o parę godzin potworne męczarnie. Miał wrażenie, że w stygnących oczach wroga dostrzegł wdzięczność. Poczuł się nieswojo. Po plecach przeszły mu ciarki.

Walka była krótka, lecz bardzo intensywna i krwawa. Swoim bohaterstwem uratowali kilka setek żołnierzy oraz cywili mających schronienie na zamku Jemnil położonym na Gawelbie okupowanej niemal w całości przez ponad dwanaście tysięcy wojowników z Południa.

Po chwili na całej długości murów obrońcy poczęli wypierać śniadych najeźdźców. Koniec nastąpił momentalnie. Wchodzący po drabinach zawrócili i z resztą napastników rzucili się do panicznej ucieczki. Niektórzy w akcie desperacji skakali prosto na głowy uciekających. Nieszczęśnicy, którzy zostali na blankach, już z nich nie wrócili.

***

Kolejne własnoręcznie wylane na głowę wiadro wody pozwoliło Malwidurowi nieco ochłonąć. Choć wrogie ciosy i pociski ominęły podległy mu oddział, to jego towarzysze broni z lat rozbójniczych leżeli rzędem pośród trupów zniesionych pod zachodni mur. Z przydzielonych do Kompanii Leśnej kamratów jedynie on przeżył te trzy tygodnie ekspedycji. I choć Mins wcześniej nie potrafiłby sobie tego wyobrazić, teraz waligóra klęczał we łzach nad zastygłymi ciałami. Blask pochodni oświetlał jego poważne i smutne oblicze. Nikt, nawet wyższy rangą, nie ośmielił się przerwać tej ciszy współczucia dla człowieka, który stracił właśnie cały znany od dzieciństwa świat. I nikt nie wypowiedział żadnego słowa. Po paru chwilach gorzkich przemyśleń wszyscy rozeszli się przytłoczeni własnymi refleksjami.

Mins, podobnie jak reszta jego przyjaciół, żałował tego, co się stało. Choć minęły już prawie dwa miesiące, wciąż deliberował sam ze sobą, co by było, gdyby zostały podjęte inne decyzje, gdyby czyny poprzedziły chłodne kalkulacje, gdyby od razu po przeczytaniu listu Joima poczęli analizować fakty. Z drugiej strony: tamte okoliczności raczej to wykluczały i nikt nikomu nie robił z tego powodu wyrzutów. Gdy tu płynęli, postrzegali to raczej jako zbawienie od szafotu. Nie zdawali sobie sprawy, że każdy dzień, każda godzina, ba, nawet ta chwila, będzie walką o życie.

–  Wszystko dobrze? – Z rozważań wyrwał go melodyjny głos Elpedra.

Menelaos i Nerg stali za nim. Dopiero teraz zrozumiał, co wywołało ich zaniepokojenie: leżał w połowie oparty o ścianę zamkowej kuźni. Nawet nie wiedział, kiedy i jak się tu znalazł.

–  Tak. I nie. Nie wiem, co sobie zrobię, jeśli przeze mnie któremuś z was coś się stanie. Joim już zapłacił najwyższą cenę…

–  Nie mów tak.

–  Przepraszam. Miałem na myśli to, że wciągnęliśmy was w to bagno.

–  Nikt cię nie wini, druhu! – Otoczyli go półkolem, kucnęli i wsparli dłonie na jego barkach. – Każdy jest tak samo winny tej sytuacji. Jesteśmy wolni, do niczego nas nie zmusiliście. A co do Joima… nigdy nie będziemy w stanie spłacić tego długu. Gdyby nie on, nadal nic byśmy nie wiedzieli. Myślelibyśmy, że Czarne Koty pomogą nam zawsze i wszędzie, że działają na rzecz państwa, że Eilig jest patriotą, a szlachta to zdrajcy.

–  Nadal nie znamy całej prawdy, która i tak pewnie do niczego nam się już nie przyda – zauważył ze zrezygnowaniem i skrzywieniem spowodowanym odorem krwi Mins.

–  Tak, ale coś tam wiemy, nie jesteśmy jak inni – rzekł Menelaos. – Bądź co bądź, kiedyś ta wiedza może nam się przydać. A teraz musimy coś zjeść. Bitka naprawdę wysysa wszystko z żołądka.

W milczeniu powoli ruszyli do kantyny. W środku panował zaduch, było tłoczno, czuło się zapach nie tylko potu, lecz także krwi i śmierci.

Wszędzie to samo. Minsowi coraz większą trudność sprawiało funkcjonowanie wśród zwyrodnialców i bandziorów zgromadzonych w dwóch grupach – tworzonych przez byłych członków gangów: Wschodniego i Zachodniego – które najchętniej skoczyłyby sobie do gardeł.

Nazajutrz albo jeszcze dziś zaczną się kolejne pogrzeby – zakopywanie ciał i podniosłe przemowy o bohaterstwie i lojalności wobec księcia oraz ojczyzny. Każdy wiedział, że to gówno prawda – ginęli, bo nie chcieli umrzeć, bo nie chcieli gnić w celach, bo nie chcieli marnie egzystować w rynsztokach wielkich miast lub klepać biedy na wsi.

Mins też to wiedział, chciał to wykrzyczeć innym w twarz, ale zapewne uznaliby go za wariata, którym zresztą powoli się stawał. Jedynie żądza zemsty na Kotach oraz wspomnienie ukochanej dawały mu siłę do codziennej walki z własnymi słabościami i przeciwnościami losu. I tylko czasami nachodziła go obawa, czy Tulelia, jak ciotka, nie zapłacze się przez niego na śmierć. Wciąż miał w głowie słowa ojca i pomimo upływu czasu nie potrafił o nich zapomnieć.

Jednak nie chciał znowu do nich wracać, więc począł robić to, co wszyscy tutaj – przebierać drewnianą łyżką w glinianej misce pełnej rzadkiej polewki z kaszą oraz warzywami. Paskudne i marne jedzenie. Jakby na potwierdzenie jego myśli Menelaos zaklął.

–  Psu z dupy wypłynęła ta zupa. Kto to, na bogów, gotuje?

***

–  Być może chodzą głosy, że to, co robimy, jest bezsensowne, że na próżno bronimy wyspy niezamieszkałej przez naszych rodaków. Ale pamiętajcie o jednym: każda przelana kropla naszej krwi na tej ziemi zaoszczędzi cierpień mieszkańcom Księstwa Bergarnii. – Przemawiający z podwyższenia hetman wojsk sprzymierzonych Stelig de Byldion przerwał na moment, by rosnące emocje nieco opadły. Wtorkowe przedpołudniowe promienie słońca horyzontalnie oświetlały poważne oblicze wodza ubranego w ceremonialny, złotawy, zdobiony na ramionach szlachetnymi kamieniami pancerz. – Musimy stać murem za naszymi przyjaciółmi, bo jak oni upadną, my stracimy jedynych druhów. Dajmy im wsparcie, by odparli wrogą inwazję, abyśmy mogli w spokoju wrócić do naszych domów, żon i dzieci. Jesteśmy ostatnim bastionem na południe od Thornis. Ci ludzie liczą na nas, na nasze męstwo i wolę walki. I nieważne, kto ani w jakich okolicznościach znalazł się na tym zamku. Teraz tak samo jesteśmy wrogami tamtych barbarzyńców. Razem, ramię w ramię, uratujemy naszym męstwem tę twierdzę, tę wyspę, tę ziemię. Większość z was nie przypłynęła tu z własnej woli, ale wolą nas wszystkich jest powrót do domu. Wiara i siła wyprowadzą nas z opałów, a tym, którzy tego nie doczekali, oddamy teraz wieczne honory. Patrząc na nas z góry, niech mają poczucie, że ich ofiara nie poszła na marne. Wieczna chwała ludziom, którzy polegli na obczyźnie i na tej ziemi zostaną na wieki.

–  Chwała bohaterom! – Tłum zasalutował.

Ciała uprzednio złożone do masowej mogiły zaczęto przysypywać suchą ziemią. To jedyna pamiątka po nieszczęśnikach, którym nie dane było przeżyć oblężenia. Przy zachodnim murze powoli zaczynało brakować miejsca na nowe groby.

Mins westchnął. Który to już raz jedynie wzruszeniem ramion mógł skwitować drzemiące w nim emocje. Nie chciał, by gorzkie podsumowanie sytuacji pochłonęło jego myśli. Zresztą i tak oddział zaraz rozpocznie ćwiczenia walki włócznią, a potem, po krótkiej przerwie na obiad, czeka ich trening ze strzelectwa. Ten można by zastąpić strzelaniem do nieostrożnych wrogów, jednak dowództwu szkoda strzał i bełtów, które mogą się przydać w czasie kolejnego szturmu.

***

–  Na raz! Bez tych niepotrzebnych ruchów biodrami! Trzymajcie włócznie tam, gdzie zaatakuje za chwilę przeciwnik, a nie gdzie popadnie. Z ciosem idzie do przodu noga wykroczna. Smelink! Odsłoniłeś się. W bitwie już byś nie żył. Najpierw unik albo sparowanie, potem kontra! Elpedro, szybciej! – wrzeszczał Malwidur.

Nie mieli wątpliwości, że wyżywa się w ten sposób, rekompensując sobie stratę towarzyszy. Ale nie protestowali, bo każdy wiedział, co czuje potężny, obwarowany mięśniami ze skały dziesiętnik. Nikt nie miałby odwagi wyrazić sprzeciwu.

–  Brawo, Elpedro, czynisz postępy – wyszeptał ironicznie Mins.

Menelaos, próbując zdławić śmiech, parsknął.

–  Cooo?! Co to, kurwa, ma być?! Komuś do śmiechu? Co, bawi was nauka zabijania? – Malwidur podszedł do młodzieńców, a starsi skazańcy otoczyli ich półkolem.

Mimo wspólnej walki o przetrwanie wyczuwalny był dystans pomiędzy recydywistami a żółtodziobami. Dziesiętnik szybkim ruchem dopadł Menelaosa, chwycił go za łachy i podniósł tak, że ten palcami stóp ledwo dotykał podłoża.

–  Ty idioto! Śmiejesz się ze śmierci? – Wolną ręką uderzył go w twarz, a następnie potrząsnął nim jak workiem jabłek. – Głupku. Przez kogoś takiego jak ty twoi druhowie mogą zginąć. Podczas walki nie ma czasu na śmiechy. W czasie oblężenia nie ma czasu na śmiechy. Ale wy macie. W takim razie – zwrócił się do wszystkich, puszczając przerażonego Menelaosa – jazda! Dobierajcie się w pary! I ćwiczymy pchnięcia. Raz! Żeby wam więcej nie przyszło do głowy żartować podczas tych treningów.

Minsowi jako partner przydzielony został Elpedro. I choć w ich sytuacji powodów do radości raczej nie było, to ten drugi wraz z Menelaosem, który zaskakująco szybko otrząsnął się po laniu, zabrali się do żartów. I to wszystko odbywało się przy akompaniamencie szczęku uderzających o siebie żelaznych grotów włóczni oraz krzyku zirytowanego Malwidura.

–  I tak osiągniemy więcej niż więzienni kucharze – zaczął Menelaos ćwiczący obok z Nergiem. – A wiecie dlaczego?

–  No, strzelaj.

–  My obieramy cele, by przeżyć kolejny dzień, a oni nadal będą obierać warzywa dla tych niewdzięczników z Jamy – sparafrazował stare powiedzonko, którego zresztą był autorem.

–  Ha, ha, ha, co racja, to racja – przyznał Elpedro. – Znacie wspólną cechę burdelu wrogiego gangu i służby w kompanii karnej? I tu, i tu wchodzisz tylko raz i robisz niezłą zawieruchę, bo za drugim razem to z ciebie robią polewkę.

Wszyscy wybuchnęli przytłumionym śmiechem. Szybko jednak ustali w dalszym dowcipkowaniu, bowiem rozdrażniony Malwidur zaczął wykonywać złowrogie ruchy zwiastujące wypowiedzenie znienawidzonej frazy.

–  Sami tego chcieliście, psie syny. Czas na musztrę. Prawdziwą i bez odpuszczania żadnego elementu. – Zawsze, gdy to mówił, jego oblicze rozjaśniało się szyderczo. Teraz zachmurzone zastygło w tym samym grymasie bólu.

***

–  Szybciej! Wystrzelaliby was jak króliki. Teraz do ziemi, do ziemi! Jazda, czołgać się! A teraz baczność! Gotuj broń! Obrót i wypad. I na czworaka, jazda. Teraz obrót do kamrata z pary! Wymiana ciosów. Jazda! Mocniej, Bostalpia, pokaż, żeś nie baba. Szybciej! Dobra. Wystarczy. Odłóżcie włócznie i ćwiczymy bezpośrednie starcia. Najpierw z prawej przerzucacie kamrata przez ramię i sztylet do gardła. Ale Jink. Mocniej! Nie tniesz sobie rzepy na obiad. Teraz walczcie wręcz. Już, jazda! Mocniej! Szybciej! Dobra, wracamy do podstaw. Biegacie. Raz! I cały czas wypychacie włócznię do góry. Szybciej, bo was stratują tylne szeregi!

***

Skończyli już po górowaniu słońca. Wszyscy padali ze zmęczenia. Po złożeniu ekwipunku u kwatermistrza spoczęli wokół wierzby płaczącej, wiernie oddającej nastrój wielu z nich. Jedyne drzewo na zamku po ostatnim ostrzeliwaniu miało nie lada powód do płaczu. Sporawy głaz spadł tak niefortunnie, że zaklinował się na szczycie pięknej rośliny, ujmując jej nieco urody, ale za to dodając tragizmu. Oddział Malwidura, rozesławszy dywan z potwornie cuchnących potem i od dawna niemytych ciał, nie miał sił ani chęci na takie konkluzje. Pragnęli tylko doczekać do obiadu, który jak na złość opóźniał się, a następnie spróbować przeżyć ostatni planowany punkt tego dnia – trening strzelania z kuszy. Po upływie dwóch lub trzech kwadransów w powietrzu rozbrzmiał wysoki dźwięk trąbki oznajmującej rozpoczęcie wydawania posiłków. Rześko, lecz nadal posępnie ruszyli grupą w stronę kantyny.

Z daleka zapachniało egzotyką. Czymś jednocześnie dobrze znanym, ale od dawna niewyczuwalnym. Jak spotkanie ze starym druhem po latach. Ostatni raz mięso – nawet suszone – nawiedziło zamkową kuchnię przed tygodniem. To zdecydowanie za długa przerwa i teraz wyczuwało się atmosferę święta – zapewne miała być to forma podziękowania słabo karmionym skazańcom z Thornis za poświęcenie na murach poprzedniego dnia.

Zasiedli przy podłużnych ławach. Panowała nadzwyczajna cisza, gwary rozmów nie unosiły się znad opróżnianych misek. Od napięcia wręcz wibrowało powietrze.

A wszystko to za sprawą pewnych podziałów wart na murach w czasie ostatniego, pechowego dnia, które zostały wyciągnięte na światło dzienne dopiero po policzeniu trupów z poszczególnych oddziałów. Wrogość z ulic Thornis utrzymała się w Jamie, na statkach, i trwała nadal pomimo ciągłej wspólnej walki o przetrwanie. Wielu byłych i obecnych bandytów rekrutujących się z gangu Wschodniego w czasie szturmu odpoczywało i nie zdążyło włączyć się do walki na murach. Nie zdążyli, choć powinni, a nawet musieli. To właśnie wielce drażniło niektórych członków drugiej, opozycyjnej grupy.

Z Minsem, który w ogóle nie miał humoru, na czele.

Czara goryczy została przelana, gdy jeden z dawnych hersztów Wschodnich zasiadł beztrosko naprzeciw Minsa, zaczynając prowokacyjną rozmowę z kamratami.

–  Kiedyś to było, co, bracia? – rzekł, a raczej krzyknął do siedzącego obok towarzysza. – Łomot świniopasom na każdym kroku się spuszczało, a teraz jeno patrzeć możemy, jak się te bydlęta wzajemnie tłuką. Półgłówki, bić to jeno krowy po zadach potrafią.

W Minsie się zagotowało, bo choć przeważnie nie przejmował się ludzką gadaniną, i nie stracił też nikogo bliskiego poprzedniego dnia, to jednak żałował tych, którzy takiego szczęścia nie mieli. Wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Elpedrem. Ten silił się, jak mógł, by wzrokiem nakazać mu spokój.

–  Ale wiecie, co w tym najśmieszniejsze jest? Jakież to życie zabawne. Wczoraj z mamusią biegali pod sukienką na targ, a dziś zgrywają wielkich twardzieli. Coś tam powalczyli z pastuchami i już myślą, że wojownicy wielcy. Ich matki pewnie lepiej bronią robią…

W tym momencie urwał. Kawał suszonej piersi krotora wylądował na jego twarzy. Zbir oblizał usta i skrzywił się. Wstał i splunął wprost do miski Minsa, z której ów kawał mięsa pochodził.

–  Co ty sobie, kurwa, myślisz, szczeniaku? – ryknął.

Minsa nieco to nawet ubawiło, bo drab nie był od niego starszy o więcej niż siedem lat. Cynicznym uśmiechem wyraził swoje myśli.

–  Bawi cię to, sukinsynu? Chyba nie wiesz, gdzie twoje miejsce, hę? Dam ci szansę i nie udzielę bolesnej lekcji. Tylko po to, byś mógł po tej zasranej ekspedycji pobiec do mamusi i opowiedzieć jej, jakich to wielkodusznych ludzi żeś spotkał.

Jego kompani wybuchnęli rechotem rodem z najgłębszych czeluści piekieł. Minsowi tym razem nie było do śmiechu.

–  Nie opowiem jej.

–  Hę…?!

Mins błyskawicznie wstał i porwał miski: swoją oraz sąsiada. Przeciwnik był naprawdę spory, dlatego słusznie wziął na zapas drugi pocisk. Pierwszy, rzucony z chirurgiczną precyzją, rozbił się na jego skroni, drugi trafił w splot słoneczny. Bandyta upadł z hukiem na ławę, lecz, o dziwo, dość szybko wstał. Co gorsza – z nader bojowym nastawieniem. W wojskowej kantynie wypełnionej bandytami, mordercami, złodziejami i rozbójnikami rozpoczęła się iście karczemna awantura. Większość żołnierzy, ratując zdrowie i życie, błyskawicznie utorowała sobie drogę do drzwi.

Poplecznicy prowokatora rzucili się przez stół i ławy, z wyciągniętymi i zaciśniętymi w pięści łapskami, wprost na przeciwników. Mins szybko stracił rezon i poczucie bezkarności. Już widział spadającego nań obdartusa o twarzy tak diabolicznej, że nawet śmierć ominęłaby go z odrazą. Jednak, na szczęście, w porę zasłonił go Elpedro, przyjmując na siebie uderzenie. Tamten dość łatwo go obalił, sprowadził do parteru i siedząc nań okrakiem, zaczął bezwiednie okładać poczciwego blondyna po głowie.

Minsa znowu przeszył dreszcz złości. Potężnym kopniakiem w żebra odrzucił brudasa aż za stół. Pomógł wstać zakrwawionemu przyjacielowi – czerwona strużka płynęła od brwi, przez nos i usta, i skapywała ze szczęki na ziemię.

Spojrzeli sobie głęboko w oczy – dostrzegli w nich tę samą żądzę. Poklepali się po barkach i razem, ramię w ramię, jak na murach podczas walki z Krotosańczykami, popędzili prosto na olbrzyma z gangu Wschodniego.

Wspomniany zbir właśnie zdzielił prostym uderzeniem druha z ich oddziału – Kwelterna, który w kompanii uchodził za prawdziwego mocarza. Siła była tak duża, że Kweltern z łoskotem opadł bezwładnie na podłogę kantyny. Młodzieńcy jednak nie zwolnili i z całym impetem staranowali olbrzymiego bandytę.

Siły uderzenia nie mógł wytrzymać nawet on. Upadł, jednak leżąc przygnieciony przez dwóch okładających go podrostków, nie stracił woli walki. Przyjaciele musieli dwoić się i troić, by utrzymać wiercącego się na ziemi, co w ogólnym zgiełku nie należało do najprostszych zadań.

Z pomocą przyszedł im inny wyrywający się do bójki przedstawiciel gangu Wschodniego, który po kilkukrotnym, bliskim kontakcie z krokwią – ostatecznie złamaną na jego głowie – bezładnie osunął się na swego towarzysza. Chłopcy w ostatniej chwili uskoczyli. Jeszcze chwila, a zwały mięśni przygniotłyby także ich.

Jednak przeciwników było zbyt wielu. Choć wszyscy kamraci walczyli dzielnie, to jeden po drugim padali na ziemię, gdzie dalej zajmowały się nimi buty nieprzyjaciół. Ostatni bastion powstał wokół resztek oddziału Malwidura. Sam dowódca tego dnia zjadł wcześniej i pozostawił podwładnych samych, z – na co wskazywały pokiereszowane oblicza zdecydowanej większości – fatalnym skutkiem.

Zacieśniała się pętla. Było źle, bardzo źle, i każdy jeszcze stojący o własnych siłach na nogach członek oddziału Malwidura o tym wiedział. Ale cóż zrobić, na polu bitwy trzeba walczyć do końca. A to, jakby nie patrzeć, była bitwa. I to dość krwawa.

Ostatnia ósemka stanęła naprzeciw ponad dwóm tuzinom spragnionych krwi rzezimieszków z gangu Wschodniego. Na chwilę wszystko ucichło. Gdyby ktoś na wieży splunął, oni usłyszeliby głaszczący ślinę wiatr.

Pękło to momentalnie, jak jeden mąż rzucili się sobie do gardeł, kopiąc, bijąc, drapiąc, dusząc, a w przypływie desperacji również gryząc. Pięści spadały na twarze, kolana miękko lądowały w podbrzuszach. Walka była krwawa, brutalna i… szybka. Jeden po drugim członkowie oddziału Malwidura ulegli liczniejszym przeciwnikom. Niestety, to nie oznaczało końca.

Wręcz przeciwnie, teraz Wschodni kopali jeszcze mocniej. Nie szczędzili nóg ani butów. Kopali po plecach, udach, brzuchach, a i głów nie omijali. Mins zwinął się w kłębek i próbował przetrzymać. Każdemu kolejnemu uderzeniu towarzyszył coraz mniejszy ból. Przez zamglone oczy dojrzał Menelaosa, całego we krwi, któremu razów nie odpuszczał bandzior o dziwnie znajomej twarzy. Kojarzył go z Thornis.

Już prawie nic nie czuł. Wyładowywana na nim wściekłość muskała go lekko niczym aksamitna chustka ukochanej. Całe ciało płonęło. Oczy zasłaniał gęsty dym. Czuł, że odchodzi, traci świadomość.

Nagle wszystko ustało. Już nie widział, ale wyczuł drżenie desek – oprawcy najwyraźniej uciekali w popłochu… Właśnie, przed kim? Czyżby regularny garnizon zamku przyszedł im z pomocą? Z tym niewypowiedzianym pytaniem Mins odpłynął w nicość.

***

Otworzył oczy. Nie widział nic, czuł jedynie, że leży na twardym posłaniu. Powoli jego wzrok przyzwyczajał się do ciemności i począł rozróżniać niektóre kontury mebli i ścian. No tak, przecież leżał w swoim łóżku w koszarach wraz z resztą dziesięcioosobowego oddziału. Z odzyskaną świadomością powrócił także ból, najbardziej uciążliwy w okolicy lędźwi. Żebra również dawały o sobie znać, ale po szybkiej ocenie stwierdził, że wyszedł z opresji bez poważniejszych urazów. Ciekawe, jak inni, pomyślał i powrócił do krainy snu.

***

Zerwał się na równe nogi, jak co dzień na dźwięk trąbki budzącego przed świtem trębacza. Wszyscy reagowali tak samo – mniej lub bardziej niewybrednymi przekleństwami wypowiadanymi na głos czy w myślach. Na lnianą, mocno wytartą koszulinę nałożył grubszą i dłuższą przeszywanicę, a na nią – naramienniki. Z kolei na spodnie nie dostawali dodatkowego pancerza i jedyną ochroną nóg był sięgający do połowy ud kaftan w pionowe biało-zielone pasy. Na koniec zostawił pas ze sztyletem spinany na zbroi. Po chwili wybiegł z oddziałem na korytarz, gdzie dołączył do reszty kompanii uzupełniającej ekwipunek o oparte na stojakach włócznie. Już w pełnym rynsztunku truchtem pobiegli na upstrzony głazami dziedziniec na poranną zbiórkę.

Słońce dopiero wschodziło. Panowały zimno i wilgoć. Chmury zeszły wyjątkowo nisko, jednak nad dziedzińcem nie utworzyły siwych obłoków. W powietrzu, prócz odoru rzadko mytych ciał, wyczuwalne były pierwsze powiewy pory deszczowej.

Po krótkiej odprawie – o dziwo temat wczorajszej rozróby oficer pominął – w zależności od wyznaczonych zadań oddziały ruszyły albo na mury, by zmienić wartę, albo na plac ćwiczeń.

Malwidurowi wypadło tego dnia stróżowanie przy północno--zachodniej baszcie. Mins, pomimo zmęczenia, bólu i niewyspania, obiecał sobie, że za nic w świecie nie pozwoli sobie drugi raz zasnąć na służbie. Po drodze spróbował zagadać do towarzyszy z oddziału, jednak ci nie byli zbyt rozmowni. Zapewne mieli mu za złe wczorajszą sytuację. Nerg utykał, Menelaosowi także chód sprawiał ból. Smelink – Mins dopiero teraz to dostrzegł – miał posiniaczoną szyję. Reszta, jak stwierdził po dokładniejszej lustracji, też nie wyszła bez szwanku. Paradoksem było to, że większe obrażenia spowodowała jego gorąca głowa niż atak Południowców. Dręczyły go wyrzuty sumienia, ale wiedział, że nie mógł przejść obojętnie wobec postawy tamtego łajdaka.

–  Uważajcie! – ostrzegł Droswel, dowódca zmiany warty na tym fragmencie umocnień. – Nie podoba mi się to, co widzę.

–  Przecież przez te ciemności wzrok przechodzi nie dalej niż na dwadzieścia łokci – zauważył Malwidur.

–  Właśnie – odrzekł sucho Droswel. – Ogniska. Normalnie palą ogniska. A teraz co? Ciemno. Żadnego ognia. Jeszcze ta cisza. Nikt nie nawołuje. Mgła też nam nie pomaga. Nie podoba mi się to.

Faktycznie, choć na zamku leżącym na niewielkim wzniesieniu mgły nie było, to wokół wzbijały się białe, gęste i mokre opary.

–  Coś sugerujesz?

–  Nic nie sugeruję, jeno mówię, co widzę. Miejcie się na baczności. Powodzenia i do zobaczenia! – Uścisnęli sobie prawice, po czym Droswel razem ze swoim oddziałem zszedł po schodach na dziedziniec, kierując następnie kroki w stronę zbrojowni.

Malwidur i jego ludzie zajęli pozycje. Czekali. Nasłuchiwali. Próbowali wzrokiem przebić coraz rzadsze obłoki podnoszącej się porannej mgły. Widoczność poprawiała się z każdą minutą, ukazując kolejne połacie przedpola. Nim chmury odsłoniły obozowisko Krotosańczyków, do ich uszu doszedł przyprawiający serca o szybsze bicie, miarowy, cichy odgłos dudnienia bębnów.

Południowcy atakowali. Bez ostrzału z onagerów, bez wzbudzania tumultu.

Oddział Malwidura po raz drugi w przeciągu trzech dni stanie na pierwszej linii. Obrońcom zadrżały ręce. Wszystkim, tylko nie Malwidurowi. On czekał na tę chwilę, chciał wziąć odwet za śmierć przyjaciół, pomścić ich albo samemu polec. Dzika żądza mordu zagościła w jego oczach.

–  Jink, biegnij do strażnicy! Niech biją na alarm – rozkazał stojącemu najbliżej chłopcu z ich oddziału.

Jink miał raptem siedemnaście lat, ale od dziesiątego roku życia wychowywał się na ulicy. Dlaczego? Nie lubił o tym mówić, wolał opowiadać, kogo to nie zna z portowych sław, lecz tak naprawdę był zwykłym drobnym kieszonkowcem zarabiającym w ten sposób na życie, czyli opłacenie czynszu w izdebce stoczniowego magazynu.

Chłopak w mgnieniu oka dopadł do drzwi kwadratowej baszty i równie prędko zniknął za nimi. Chwilę później z wieży rozległo się głośne trąbienie wzywające na mury. Nie cichło, nabierało mocy i schodziło na coraz niższe dźwięki, budzące w sercu każdego żołnierza na zamku dziwne uczucie, że zaraz może po raz ostatni chwycić za broń.

Na dziedzińcu zrobiło się tłoczno i głośno. Pod pieśnią bijącej na alarm trąby biegali wojacy – jedni po broń do zbrojowni, inni z uzbrojeniem na mury. Oficerowie komenderowali, przekrzykując ogólny zgiełk. Teraz także z innych baszt trębacze ostrzegali przed nacierającym z czterech stron wrogiem.

Mins dzierżył w spoconej dłoni Wilczycę. Marszczył czoło, jakby to miało pozwolić mu przeniknąć rzednącą mgłę. Nieskutecznie. Zaskakująco równo idące szeregi półnagich najeźdźców same się z niej wyłoniły. Powoli, w rytm nasilających się odgłosów bębnów, zmierzali w stronę murów.

To do nich zupełnie nie pasowało. Ataki Południowców zawsze były chaotyczne, niezorganizowane, dzikie i opierające się bardziej na charyzmie najdzielniejszych wojowników niż taktyce. To dodatkowo przerażało obrońców zapełniających blanki. Zwłaszcza łucznicy oraz kusznicy mieli trudne zadanie, by zapanować nad trzęsącymi się rękoma. Powietrze też nie wpływało zbyt korzystnie na ich broń – cięciwy chłonęły wilgoć, stawały się cięższe, utrudniając tym samym oddanie precyzyjnego strzału.

Szeregi oblegających zatrzymały się w bezpiecznej odległości od murów. Wojownicy wznieśli dziki okrzyk, ni to zwycięski, ni to odstraszający, by po chwili zawrócić do obozu, który teraz, gdy mgła się uniosła, był widoczny jak na dłoni.

–  O co chodzi? – szepnął Mins w stronę Elpedra.

–  Skurwysyny chcą w nas zniszczyć morale – odrzekł zupełnie spokojny Malwidur. Stał tuż obok. – To jeno próby. Nie zaatakują nas, ale też nie pozwolą nam odpocząć. Zapowiada się ciekawy dzień, a może i noc.

Nim zastępy Południowców doszły do obozu, zawróciły i znowu w rytm bębnów ruszyły w stronę zamku. Mins zaklął. Żołądek powoli upominał się o pożywienie. W dodatku przez to wszystko oblały go zimne poty, potęgujące uczucie chłodu. Zaczął drżeć. Marzł i głodniał, obserwując rytmiczne kroki Krotosańczyków.

***

Do południa, jeśli chodzi o ruchy wroga, nic się nie zmieniło. Górujące słońce przyniosło Minsowi namiastkę radości, ogrzało go, jednak głód stał się już naprawdę uciążliwy. Na szczęście w samo południe nadeszło wybawienie. Nastąpiła zmiana warty. Na mury weszły oddziały z kompanii karnej, ale składające się z recydywistów z gangu Wschodniego. Choć nie obyło się bez wzajemnych uszczypliwości, to do poważniejszych incydentów nie doszło.

Opuścili mury i poszli do kantyny. Na miejscu panował nowy porządek po wczorajszym incydencie: w dusznej sali zasiedli tylko członkowie jednego gangu z ludźmi bez powiązań z miejskimi grupami. W spokojnej atmosferze zjedli postne ilości solonych śledzi i parę rzodkiewek ze szczypiorem. Do sytości brakowało sporo, ale przynajmniej nie burczało w brzuchach. Tak naprawdę od tygodni porządnie się nie najadali, więc zdążyli się już przyzwyczaić. Po odprawie dostali dwie godziny wolnego z rozkazem bycia cały czas pod bronią.

Mins nie chciał przebywać z oddziałem. Widząc pokiereszowane twarze, nie mógł spojrzeć przyjaciołom w oczy. Poza tym starsi recydywiści z gangu Zachodniego, którzy ucierpieli w bójce w kantynie, mogliby chcieć mu się odpłacić. W końcu niewiele znaczył, a przez jego głupotę i gorącą głowę sporo ludzi miało poobijane kości. By nikomu się nie narażać, postanowił powłóczyć się po dziedzińcu i zamkowych budynkach, z dala od odpoczywających w koszarach członków oddziału.

Wyszedł z kantyny na sam środek prostokątnego placu głównego. Wokół niego lub w jego obrębie stały wszystkie zamkowe budynki: jadalnia, magazyn, koszary, spichlerz, zbrojownia, kuźnia oraz donżon zbudowany na planie koła w centralnym punkcie twierdzy, otoczony wysokim na kilka łokci murem. Lekko skośne czerwonawe dachy kryły zabudowania wykonane z ciemnej cegły, nadając twierdzy ponury charakter. A przynajmniej kiedyś kryły, bo teraz do wnętrza niektórych budynków wiatr mógł bez przeszkód wpadać przez otwory po uderzeniach pocisków z onagerów.

Sam dziedziniec – kiedyś w całości brukowany – stanowił dziś istne zagrożenie: w dziurach w bruku, zrobionych przez olbrzymie głazy zalegające na całej przestrzeni placu, łatwo można było skręcić nogę. Gdyby tylko mieli swoją katapultę, amunicji na pewno by im nie zabrakło, a tak…

Wyjście z kantyny prowadziło prosto do naprzeciwległej furty w murach okalających dom pana zamku i ostatni punkt obrony. Skazańcy mieli tam zakaz wstępu. Stenc vin Helvig cenił sobie prywatność i… życie. Pewnie przewidywał, że nieokrzesana banda mogłaby przejąć władzę na zamku i pójść na układy. Na razie do niczego takiego nie doszło, jednak drobne ekscesy, włącznie z wczorajszą burdą, były na porządku dziennym. Mimo to żaden z członków karnej kompanii nie zwiedzał jeszcze zamkowych lochów.

Mins postanowił to zmienić. Jednak nie mógł tak po prostu tam pójść. Niby to nie było zabronione, ale ktoś mógłby uznać coś takiego za podejrzane. Szybko wymyślił plan i przystąpił do jego realizacji.

Wejście do lochów znajdowało się w zbrojowni położonej równolegle do kantyny, również naprzeciw donżonu. Wilczycę zostawił na stojaku przed budynkiem, po czym wszedł doń pewnym krokiem. W środku panował półmrok, rozpraszany przez jedyne źródło światła – dziurę po uderzeniu kamienia w południowej ścianie. Starał się udawać, że wykonuje rozkazy, ale, co sam szybko stwierdził, nie wyglądał zbyt przekonująco. Po głównym holu krzątało się kilkoro ludzi noszących głównie kołczany – puste i pełne, z rzadka jakąś szablę czy halabardę. Jedyne drzwi, które mogły prowadzić na dół, stały półotworem przy północnej ścianie. Wykorzystując zamieszanie spowodowane przybyciem kwatermistrza, Mins wśliznął się przez nie.

Zaraz za wejściem zaczynały się schody. Wetknięte w uchwyt łuczywo dawało jedyne światło. Podniósł je i ostrożnym krokiem zszedł po zakurzonych schodach, przepędzając po drodze przyprawiające go o ciarki na plecach pająki. Na końcu czekały kolejne drzwi. Otworzyły się zadziwiająco lekko i bez żadnego dźwięku.

Wewnątrz panowały na tyle gęste ciemności, że nawet przy świetle łuczywa nie widział za wiele. Stał w korytarzu, po jednej i drugiej stronie rozpościerały się cele – zamknięte i głuche.

–  Ergh… – Nagle z mroku dobiegło ciche chrząknięcie.

Mins w pierwszej chwili pomyślał o ucieczce, jednak utrzymał nerwy na wodzy. Podniósł wyżej pochodnię, by oświetliła większą część korytarza, a ponieważ nie dostrzegł nikogo, zapytał:

–  Kim jesteś?

–  Goblinem, przez rasę waszą, dla odróżnienia od mych braci, ochrzczonym jako górski, choć z górami to wiele wspólnego nigdy nie miałem. – Głos był zupełnie spokojny, ludzki i naturalny.

Mins uznał, że w przypadku zagrożenia zdąży uciec, więc postanowił zlokalizować tajemniczego rozmówcę. Ten nie utrudniał mu zadania. Sam podszedł do krat celi, w której się znajdował. Faktycznie, mimo że głos nijak nie odbiegał od ludzkiej mowy, był to najprawdziwszy goblin. Niecałe dwa łokcie wzrostu, twarz pociągła, oczy inteligentne, futro ciemnobrązowe z siwymi pasmami na głowie i barkach. Sprawiał wrażenie istoty niemłodej, o bogatym doświadczeniu, której ścieżki życia wiodły po trudnym i niedostępnym terenie.

–  Jak się tu znalazłeś? To znaczy, domyślam się, ale… Za co?

–  Tak to poetycko ujmę: za zasady i dla zasady. Ale nie chcę rozprawiać o własnych problemach.

–  Rozumiem.

–  Hm? – Goblin spojrzał pytająco na nieco zdezorientowanego młodzieńca.

–  Tak?

–  Co rozumiesz? Moje problemy czy to, że nie chcę o nich mówić? A może znasz i rozumiesz zasady, które doprowadziły do tego stanu?

–  Nie. Nawet nie wiem, co to za zasady.

–  Więc nie rozumiesz – potwierdził coś, sądząc po tonie, według niego oczywistego. Mins nie mógł zaprzeczyć.

–  Nie.

–  Skoro tego nie rozumiesz, a ja nie mam ochoty na wyjaśnienia, to może zmienimy temat.

Mins poczuł, że nic mu tu nie grozi. Goblina oddzielały od niego kraty, ale i tak nie wyglądał na niebezpiecznego. Nie przypominał stworzeń, które napadły na nich kiedyś w drodze do klasztoru. Jako że nie miał innego pomysłu na spędzenie czasu, to postanowił kontynuować tę niecodzienną konwersację.

–  W zasadzie, czemu nie?

–  Dobrze – odparł goblin z ledwo słyszalnym zadowoleniem w głosie. A może tak tylko się wydawało Minsowi? – Proponuję politykę. Nigdy nie zejdzie ze sceny, a lubię czasami o niej porozmawiać, podzielić się tym, co sam o niej wiem – rzekł tak, jakby gaworzył ze starym znajomym, i to w zgoła innych okolicznościach.

–  Dlaczego akurat polityka? Każdemu to proponujesz? – zapytał z ironią Mins, domyślając się, że zamknięty od dawna więzień nie może zbyt wiele wiedzieć w tej kwestii.

–  Dlatego – odparł nieco butnym tonem rozmówca – że nie masz lepszego zajęcia i, by się nie nudzić, włóczysz się po lochach. I nie, nie proponowałem tego nikomu, gdyż jesteś pierwszym gościem, który wydaje się na tyle inteligentny, by coś zrozumieć z moich słów. Możesz odebrać to jako komplement.

–  Dziękuję. – Mins uśmiechnął się ironicznie i wygodniej oparł plecy o zimną ścianę naprzeciw celi jedynego aresztanta. Coraz bardziej intrygowała go ta postać, więc postanowił nie tracić okazji do jej bliższego poznania. – W takim razie opowiadaj.

–  Trzeba wam wiedzieć, szlachetny, choć żyjący na bakier z prawem, młodzieńcu – goblin potrafił wysławiać się pięknym dworskim językiem – że ta niezwykła wyspa ilustrowana na mapach przy południowych granicach Księstwa Bergarnii wraz z podpisem Gawelba jest samodzielnym państewkiem współtworzącym Ligę Wyspiarską, mimo iż po wyborze na jej namiestnika Franera vin Gilgora zalicza się w poczet ziem lennych hrabiego Marca Olisty krou Sterviela władającego zachodnimi łanami Oldypeli z przemysłowym miastem zwanym Korstel Tilk jako swą siedzibą. To wyróżnia ją spośród innych małych powierzchniowo i nieopływających w bogactwa wysp, a na dodatek vin Gilgor jest ciotecznym bratem wielkiego pana, samego Ontrlakosa z Tlem, zarządcy Starkinosu. A raczej był, bo jak zapewne wiesz, mąż stanu, szlachcic Tlemekesu poległ w bitwie z hordami Protosu.

Mins pokiwał smutno głową, dając znak, że wie o tej porażce i śmierci. Nie zamierzał przerywać wywodu goblina.

–  To może teraz coś o samych wyborach i administracji Lig? – Nietypowy więzień nie przestawał zadziwiać wiedzą i elokwencją. – Liga Wysp Niepodległych, bo taka jest pełna nazwa tego związku, zrzesza kilkadziesiąt niezależnych wysp i wysepek pomiędzy wodami Bergarnii, Krotosu i Protosu oraz Siergwazji, choć to zapewne wiesz – przeciągnął sylaby i oparł długie palce na zardzewiałych kratach. – Jej początki sięgają ubiegłego wieku, kiedy to rosło zagrożenie ze strony potężnej dynastii Krellusów rządzącej Krotosem oraz paroma pomniejszymi wyspami. Ostatnim ostrzeżeniem przed imperialistycznymi zapędami Wolońca zwanego Potężnym było wprowadzenie w roku sześćset dziesiątym na tron Protosu swego kuzyna – Konwistra III. Władający Protosem książę Telgior z siergwazijskiej dynastii Tieluorsów zmarł w sześćsetnym roku, zostawiając kraj bez potomka. Krotos początkowe dyplomatyczne próby zakończone fiaskiem porzucił, by w otwartej wojnie przejąć siłą tron drugiego królestwa Południa. Po wojnie dziesięcioletniej zamiar stał się faktem – Woloniec Potężny rządził naprawdę rozległym i silnym państwem niemającym konkurencji w tej części świata. Wiele wysp, w tym Starkinos, Biała, Tareros, Gawelba, Flieros czy Thornis, która wtedy nie należała do raczkującego Księstwa Bergarnii, poczuło, że ich niezależność wisi na włosku i zawiązały one sojusz, z czasem przekształcony w ligę – Ligę Wysp Niepodległych. W myśl postanowień założycieli każde zrzeszone państwo ma obowiązek wesprzeć zbrojnie oraz finansowo zagrożonego członka Ligi, a w czasie pokoju – niezależnie od wielkości armii i powierzchni zajmowanych ziem – ma te same prawa i tej samej wagi głos na Zgromadzeniu Ligi, które odbywa się rok w rok, najczęściej na największych zamkach bogatszych książąt. Na takich obradach omawiane są bieżące zagadnienia, czyli polityka zagraniczna, wewnętrzne konflikty, spory handlowo-gospodarcze z sąsiadami czy chociażby uchwała podatków na rzecz na przykład rozbudowy floty. Liga, co pewnie wiesz, ma pływającą pod własną banderą flotyllę. Jak już wspomniałem, każdy jest sobie równy, więc nie ma żadnej decydującej w ostatecznym trybie wyroczni. Wszystko dzieje się na drodze demokracji. Raz na pięć lat odbywają się wybory, ale w systemie parcelacji grup państw. Jaśniej: co roku wybierani są na pięć lat namiestnicy kilku wysp. Co do samych pretendentów, to na Zgromadzeniu wybiera się trzech spośród arystokracji danej wyspy, a z nich członkowie Ligi włącznie z poprzednimi władcami tych wysp wybierają następców.

–  Dziękuję, to bardzo ciekawe – podjął Mins, upewniwszy się, że nie wejdzie w słowo goblinowi. – Jednak mam jedno pytanie.

–  Pytaj więc, bo pytając, mądrzejesz.

–  Po co mi to mówisz? Rozumiem: samotność, brak odpowiedniego towarzysza do rozmów, ale…

–  Nic nie rozumiesz, młody człowieku! – przerwał mu więzień z zaskakującą, jak na dotychczasowy spokój, mocą. – Wy, ludzie, we wszystkim doszukujecie się drugiego dna. Nie możecie pojąć, że istnieje coś takiego jak bezinteresowny uczynek. Wszędzie szukacie celów, nie mogąc zrozumieć, iż jedyną motywacją drugiej istoty jest wasze dobro. Myślisz, że użyłbym ciebie jako narzędzia do wygadania się? Aż tak wysokie masz o sobie mniemanie? Z drugiej strony, niejeden obraziłby się, bo udzielanie rad czy nauk odebrałby jako plamę na honorze. Duchowo boicie się oddać, ale jeszcze bardziej trwożycie się przyjąć coś niematerialnego od kogoś nawet wam bliskiego, o obcych nie wspominając. Postawa tezauryzowania przez was wartości w kufrze duchowego zapomnienia wręcz odpycha swą impertynencją. Dla mnie to niepojęte, jak można z taką pasją pomnażać materialne środki, a nie potrafić przy tym choćby przyswoić jednej wartości odmiennej od waszych, czy – niech chronią bogowie – sprzecznej z waszymi. Nie mówię o jej przyjęciu, ale zrozumieniu genezy tego, co ją tworzy. Rozumiecie pomoc za pomoc, bo to naturalne, że każdy by chciał mieć takie oparcie, ale pomoc za nic jest czymś niepojętym. Nie mam tu na myśli tej prozaicznej lekcji, ale choćby, ażeby nie szukać daleko, tę wojnę. Czy ruszylibyście tej wyspie z pomocą, gdyby zagrożenie wojną nie istniało, a tutaj zbrojne bandy raubritterów plądrowały osady i pola? Czy może machnęlibyście ręką, patrząc z opuszczoną głową na własne stopy?

–  Nie przypłynąłem tu z własnej woli – odrzekł sucho i dobitnie Mins.

Parę miesięcy wcześniej marzył o udziale w wojnie i bohaterskich czynach. Teraz te mrzonki zeszły na dalszy plan, choć zupełnie o nich nie zapomniał.

–  Właśnie. Zostałeś skazany. Za co? Nie wnikam. Pewnie czynnikiem, jak w większości przypadków, była niemożność pogodzenia się z tym światem, głównie biedą. A gdybyś spróbował zrozumieć postawę plemion goblinich albo waszych zakonów żebraczych, pojąłbyś, że pieniądz nie jest dobrem, do którego warto dążyć. Jest narzędziem, którego uczyć się używać trzeba przez całe życie. Narzędziem, które nie może wzrastać szybciej niż nasza moralna siła. I które urośnie odpowiednio do naszych predyspozycji. Wiadomo jednak, że są przypadki niesprawiedliwości, ale tak już być musi. Czasem ślepy los zadecyduje o tym, lecz… – Urwał pod wpływem zachowania młodzieńca.

Mins bowiem oderwał się od ściany i z rozmachem podniósł drewnianą ławę. Nogi z dolnego krańca wsadził między kraty celi goblina, po czym zapierając się całym ciałem o drugi koniec, wyrwał żelastwo z zawiasów.

–  Jesteś wolny – oświadczył dumnie Mins, gdy już ucichł pogłos rzuconej obok kraty.

–  Jeden kamień nie obali drzewa. – Goblin nawet się nie poruszył. Stał w tym samym miejscu, ze spokojem obserwując rosnące zdziwienie na twarzy młodzieńca. Po chwili dodał: – Ale może wywołać lawinę zdolną wykarczować cały las. Pamiętaj o tym.

Mins odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów. Poczuł się nieswojo, nie rozumiał reakcji więźnia.

–  Coś już sobie udowodniłeś. – Usłyszał cichy głos goblina.

Mins zatrzymał się, chciał odwrócić głowę i coś powiedzieć, ale zaniechał. Szybkim krokiem opuścił lochy.

***

Wolny czas, jak wszystko, co dobre, szybko się skończył. Tym razem czekała ich warta na północnym odcinku umocnień, nieco na wschód od bramy. Godziny służby wypełniły im pozorowane szturmy Południowców. Tuż przed zachodem słońca znowu dostali trochę wolnego.

–  Myślisz, że wszystko, co żyje, czuje?

–  Nie mam pojęcia. Smelinku, co cię naszło? – Mins nie miał wielkiej chęci na takie rozmowy, ale z drugiej strony nie potrafiłby tego powiedzieć wrażliwemu druhowi.

–  Nie wiem. Po prostu źle się czuję, widząc, ile zła wyrządzamy. Spójrz choćby na to drzewo. – Wskazał na pokiereszowaną wierzbę. – Jest obolałe. Rosło tu przed nami, a…

–  Smelinku, to tylko drzewo.

–  Aż drzewo! Nie wiesz, czy odczuwa ból, a ja jestem o tym przekonany. Ono płacze z bólu.

–  To możliwe, ale… przecież i tak tego nie zmienimy. Sami walczymy o życie.

–  Wiem. Tak tylko sobie myślę. Nikt nigdy mnie nie rozumiał. Miałem wrażenie, że ty, podobnie jak ja, jesteś bardziej wrażliwy na ból i zło.

–  Własny ból sprawia, że jesteśmy mniej podatni na cudzy.

–  Tak – odrzekł powątpiewająco Smelinek.

Coś go dręczyło, ale Mins nie miał sił dociekać, co dokładnie. Po rozmowie z goblinem nie chciał znów rozprawiać na tematy związane z moralnością.

–  Smelinku, głowa do góry. Wrócimy do Thornis. A tam…

–  Wrócimy albo i nie. I co z tego? Nadal będę inny, obcy. Nie chciałem nikogo krzywdzić. Nigdy nikomu nic nie zrobiłem. Ukradłem dwa bochenki chleba i koszyk warzyw, bo mojej mamy nie było na to stać. Zrobiłem to, żebyśmy nie byli głodni… A potem zostałem wrobiony w kradzież srebra. To przez właściciela kamienicy, w której mieszkaliśmy. Nie płaciliśmy czynszu przez jakiś czas. On przyłapał mnie na kradzieży jedzenia, podrzucił skradzione kosztowności i poszedł po straż. Jestem tego pewien. Nigdy, prócz tego jednego razu, nikogo nie okradłem. Jestem uczciwym człowiekiem. A tutaj otaczają mnie ludzie, którym zabijanie sprawia przyjemność. Oni… nawet nie są ludźmi. Nie wytrzymam z nimi. Zaczynam myśleć, że lepiej, żebym został tu… na zawsze – zakończył cicho Smelinek i odszedł w swoją stronę. Chciał podzielić się z kimś swoją historią, nie oczekiwał odpowiedzi.

Minsowi żal było wrażliwego druha, ale nie chciał o tym myśleć. Nie on pierwszy traci wiarę w ludzkość, widząc, co się dzieje na wojnie. A zwłaszcza w karnej kompanii złożonej z najgorszych szumowin.

W oczekiwaniu na kolację oparł się o zimną ścianę koszar i wsłuchiwał w odgłosy oblegających ich wojsk: gardłowe okrzyki, co jakiś czas urozmaicane przez huk spadającego głazu kruszącego kostki brukowe dziedzińca lub cegły budynków. Nic nowego, można w półśnie przeczekać do wieczerzy.

***

–  Wszyscy na mury! To atak! Niepozorowany, naprawdę atakują! – wrzeszczeli żołnierze z zachodniej baszty.

Mins znowu zasnął. Tym razem nie na służbie, ale jednak. Wstając, porwał stojącą obok włócznię, Wilczycę. Nie dostrzegł w ogólnym harmidrze i morzu biegających ludzi kamratów ani Malwidura, jednak przeczuwał, że powinien kierować się do obrony atakowanych pozycji. Zwłaszcza że – o zgrozo – już huknęły drabiny o zęby krenelaży. Przyspieszył do żwawego truchtu – szeregi obrońców na murach nie były zbyt gęste, ponad ich głowami zaczęli górować pierwsi miedziani śmiałkowie odważnie nacierający na zdezorientowanych rekrutów. Nim przebiegł połowę drogi, zatrzymał go krzyk dobiegający zza pleców.

–  Wieża oblężnicza! Mają wieżę! Wieża oblężnicza nadjeżdża ze wschodu! – wrzeszczał wartownik ze wschodniej baszty ponad świdrującym powietrze rykiem trąby.

Zapanował jeszcze większy chaos, nieudolnie powstrzymywany przez hetmana Steliga de Byldiona – dowódcę wojsk sojuszniczych. Wtem Mins dostrzegł Menelaosa biegnącego wprost na niego.

–  Na wschodnie blanki, druhu! Szybko! – krzyknął, pociągając go za sobą.

Na mury dotarli w samą porę. Obrońcy szykowali się do odparcia drewnianego giganta. Płonące strzały na nic się zdawały – cała konstrukcja, przewyższająca o parę łokci mur zamku, była obwieszona workami z piaskiem. Strzały, choć obficie trafiały w machinę, szybko gasły. Wieża powoli, acz nieuchronnie pożerała kolejne połacie ziemi. Z otworów strzelniczych leciały bełty, kamienie oraz strzały. Prawie nikt z obrońców nie miał tarczy, jedynym więc ratunkiem były wypustki krenelaży, skąd nieliczni łucznicy i kusznicy podejmowali się wymiany ciosów.

Mins, mając tylko Wilczycę i długi sztylet za pasem, czekał na bezpośrednią walkę schowany za murem. Obok niego coraz to wychylał się do strzału Jink – najlepszy, choć najmłodszy kusznik w ich oddziale. Celował w okienka strzeleckie i, sądząc po słyszalnych pomimo ogólnego zgiełku okrzykach bólu, trafiał. Teraz znowu wysunął się, by posłać śmiertelny pocałunek. Miał pecha, był wolniejszy. Przeciwnik pierwszy go wypatrzył i namierzył.

Młodzieniec umarł tak szybko i cicho, że Mins nawet nie zdążył jakkolwiek zareagować. Bełt w całości wbił się w tchawicę. Jink bezwładnie wypuścił z rąk kuszę, składając ostatni oddech na chodniku strzeleckim.

Minsowi zrobiło się dziwnie lekko. Mimo że znał go raptem trzy tygodnie, zdążył szczerze polubić. Nie był bandytą i sadystą przesiąkniętym złem tak jak większość kompanii, tylko zwykłym chłopakiem, który znalazł się tu bardziej przypadkowo niż przez celowe łamanie prawa. Trudna sytuacja zrobiła z niego złodzieja, ale rabował tylko tyle, ile potrzebował, by przeżyć. I tak jego życie nie znaczyło więcej niż ta krótka chwila refleksji będąca kropelką w oceanie przemyśleń skazanego młodzieńca, która jednak szybko utonęła. Została wciągnięta przez złość oraz przybierający na sile szał.

Machina była już naprawdę blisko. Słyszalny na murach stukot kół o kamienie wzmagał podenerwowanie. Kto na nich wyskoczy, gdy klapa z hukiem opadnie? Z kim przyjdzie im walczyć? Jeszcze chwila i odpowiedź stanie się jasna…

Bum. Opadła.

–  Wstawać! Do boju! – wrzasnął ktoś z lewej strony.

Mins momentalnie powstał. Kilka łokci dalej na mury wbiegali wojownicy w pełnych zbrojach. Używali szabel i niedużych trójkątnych tarcz. To elita południowych wojów. Najlepsi z najlepszych.

–  Nie ustępować! Zabijać! – ryknął Malwidur, po czym rzucił się w wir walki.

Szczęknęły krzyżowane ostrza, z trzaskiem łamały się drzewca mniej wytrzymałych włóczni i rohatyn, wrzasnęli spadający im na głowy pancerni Krotosańczycy. Jęczeli pierwsi trafieni. Z okien strzeleckich cały czas precyzyjnie słano pociski, a z wnętrza wieży wybiegali kolejni napastnicy.

Każdy walczył dzielnie, ale nie mieli wątpliwości – byli bez szans w starciu z zastępami doborowych Południowców. Pierwszy przekonał się o tym najstarszy członek ich oddziału – Vlin Celon. Walcząc z wrogiem, dostrzegł szansę pchnięcia, gdy ten robił piruet. Niestety, był zbyt wolny i tamten, wychodząc z obrotu, ciął na odlew, masakrując recydywiście pół twarzy.

Szybko padły kolejne ofiary zadawanych z ogromną precyzją ciosów. Ophleg, złodziej, skończył z własną włócznią w brzuchu, zastygając na wieki z dziwnym grymasem pozornego szczęścia. Potężny Kweltern, wymachując równie ogromnym morgensternem, siał wśród wrogów popłoch, jednak w końcu i on uległ pod dziesiątkami najróżniejszych cięć, uderzeń i ciosów.

Mins nie mógł na to patrzeć. Pragnął żyć. Nie chciał tu umrzeć w zapomnieniu, na obcej ziemi. Musiał walczyć, bo tylko to dawało nadzieję załodze twierdzy. Zawył z wściekłości, gdy dostrzegł, jak Elpedro został zaatakowany własną włócznią. Potężny Południowiec uderzył go nią z półobrotu z taką siłą, że odleciał na parę łokci, po czym sturlał się bezwładnie ze schodów.

Mins pchnął Wilczycę w stronę wroga, wyjął z pochwy sztylet i pobiegł w stronę oprawcy przyjaciela. Żądza mordu i chęć zemsty wypełniły go całkowicie. Musiał pomścić druha, kolejnego, który w ostatnim czasie odszedł na zawsze.

Nie zdążył. Zaślepienie nie pozwoliło mu dostrzec niebezpieczeństwa. Mijał właśnie Walsterna, gdy z potworną siłą został weń wystrzelony bełt. Odrzut wręcz zdmuchnął biednego kieszonkowca wprost na Minsa, który poczuł, że traci grunt pod nogami i leci w dół.

Nagle zapanowały ciemności. Nic nie widział i nie słyszał, tylko ból rozsadzał mu czaszkę, którą po chwili spowiła mgła.

Rozdział II

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X

Ostatni goblin

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-596-5

© Edgar Hryniewicki i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Agata Dobosz

Korekta: Kinga Dolczewska

Okładka: Grzegorz Araszewski, kat-j | unsplash.com

nirutdps | depositphotos.com

Elena Schweitzer | deposiphotos.com

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek