Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy wybór niesie za sobą nieodwracalne konsekwencje.
Wyniszczająca wojna z Południem wciąż trwa, a Mins chciałby już zakończyć trwającą o wiele za długo tułaczkę. Marzy o powrocie do Thornis i rozpoczęciu z ukochaną Tulelią nowego rozdziału w życiu. Najpierw jednak musi wyrównać porachunki z Czarnymi Kotami, bo wie, że dopóki organizacja nie upadnie, on nie będzie mógł czuć się w pełni bezpieczny. By zminimalizować ryzyko czyhające na rodzinnej wyspie, Mins potrzebuje sojusznika. Znajduje go w osobie Gwalberta Gurdenca, dla którego zaczyna pracować. Dręczy go wiele wątpliwości, pamięta o swoich błędach, ale zdaje sobie sprawę, że dzięki tej współpracy będzie miał zapewnioną ochronę. Musi tylko wykonywać wszystkie zlecone mu zadania – w tym zostać twarzą powstania przeciwko władzy.
Czy Minsowi uda się w końcu uciec od przeszłości i wrócić do normalności, której tak pragnie?
Kontynuacja powieści „Czarne koty” oraz „Ostatni goblin”.
Minsowi w czasie podróży do Dębiego Grodu towarzyszyła niepewność. Gwalbert obiecał mu, że ma być tylko kukłą na sznurkach trzymanych przez jego ludzi, ale sama waga zadania i potencjalne zagrożenie onieśmielały chłopaka. Pierwszy krok w kierunku lepszej przyszłości rodził olbrzymie zagrożenie i nie zmieniały tego słowa Gwalberta. Choć chłopak rozważał inne scenariusze najbliższej przyszłości, nie znajdował lepszego sposobu na przetrwanie. Pustelnia stanowiła alternatywę, ale tylko pod warunkiem, że miałby wsparcie. Sam nie zapewniłby sobie wystarczających warunków, by móc przeżyć w dzikich ostępach. Powrót do miasta niósł za sobą ryzyko wykrycia przez osoby, które nie życzyły mu dobrze. Gwalbert był jedyną szansą na pokonanie Kotów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 621
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W tanim, śmierdzącym morzem szynku w Dzielnicy Portowej siedziało czterech młodych mężczyzn. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniali się z tłumu zasiadających w przybytku robotników i rybaków, którzy umilali sobie to popołudnie pogawędkami przy piwie i drobnych przekąskach. Ktoś, kto podszedłby bliżej i w ogólnym zgiełku dosłyszał treść ich rozmowy, zauważyłby, że w ściszonych głosach pobrzmiewa nuta niepewności, a może i strachu. Młodzieńcy jednak zabezpieczyli się przed taką ewentualnością, siadając w kącie karczmy, w pewnym oddaleniu od innych grup. Mimo to cały czas rozglądali się nerwowo, ciągle spoglądając w stronę drzwi wejściowych, jakby to stamtąd miało nadejść zagrożenie.
– Przestań tak kręcić tą głową. Nie możesz się normalnie rozejrzeć?
– Tobie nic nie grozi, to siedzisz taki pewny siebie. No, schyl się, bo ktoś wszedł i nie widziałem jego twarzy.
– Uspokój się – zakomenderowali zgodnie pozostali. – Jak będziesz się tak wiercił, to tym bardziej zwrócisz na nas uwagę.
– Nikt nas tu nie zobaczy – odparł niespokojny.
– To po co tak wyglądasz? – zapytał ten, który pierwszy podjął próbę wpłynięcia na przedmówcę.
– Bo chcę widzieć, co się dzieje. No już, zmieńcie temat – syknął nerwowo, nie przerywając lustracji otoczenia.
Wszyscy z dezaprobatą pokręcili głowami, ale po chwili wysłuchali prośby kompana. Próby tej podjął się drugi z siedzących przy ścianie młodzieńców, który także obserwował karczmę, choć trochę dyskretniej niż sąsiad z ławy.
– Bądź co bądź, musimy być czujni. Nie wierzyłbym bezgranicznie w to, że jesteśmy bezpieczni. W końcu w dokumentach pewnie coś zostało. A nawet jeśli nie, to i tak wolę nie ryzykować. Jutro o świcie opuszczam miasto.
– Pójdziesz do wujka, do Żyznego Koła?
– Yhm – przytaknął zapytany.
– Ciekawe tylko, czy tam będziesz bezpieczniejszy niż my tutaj – powątpiewał nerwowo.
– Dlaczego? Masz na myśli hrabiego, bunt i te sprawy? – zapytał. – Jesteśmy dopiero kilka dni w mieście, starałem się nie wyściubiać nosa z domu, ale wydaje mi się, że do wojny domowej jeszcze daleko. A jako że ta wieś znajduje się niedaleko zamku hrabiego, to myślę, że i tak na razie nic mi tam nie grozi. Tutaj, w Thornis, za każdym razem, gdy widzę strażników miejskich, mam ciarki na plecach. Tam będzie lepiej.
– Masz rację, Menelaosie – odezwał się milczący dotąd drobnej postury czwarty młodzieniec. – To dobry pomysł, ta ucieczka z miasta, ale ja nie mogę tego zrobić. Muszę zostać z mamą. Jest chora. Po tamtej akcji, po tym, jak mnie zamknięto, a ją wyrzucono na bruk, podupadła na zdrowiu. Mieszka w takim miejscu… w którym nikt z was by nie chciał. Nie mogę jej zostawić.
– Rozumiemy cię, Smelinku. A ty, Elpedro, myślałeś o tym, co cię czeka, jeśli cię złapią?
– Nooo. Chyba to widać, nie? Staram się być czujny i uważać cały czas. Ciągle mam oczy dookoła głowy. Nie dam się znowu im złapać! Ale teraz też zostanę w mieście. Pomagam ojcu w warsztacie. Dopóki nie wymyślę czegoś lepszego, zostanę u niego.
– Menelaos zaraz będzie bezpieczny, a my dalej będziemy żyć w strachu – zauważył bez cienia złośliwości Smelink.
– Bądź co bądź…
– Wiem! – Elpedro nie pozwolił mu dokończyć. – Dlaczego od razu na to nie wpadłem. Perth, twój ojciec. Pracuje, gdzie pracuje, ale może on mógłby…
– Nie! – Wspomniany uciął plany kamrata. – To zły plan. Nie będę go do tego mieszał. Po prostu. I to tyle w temacie.
– Ale dlaczego? – Elpedro na zmianę wbijał wzrok w twarz Pertha i tłum zasłaniający drzwi.
– Bo nie. Elpedro, zrozum, to zły pomysł.
– A poza tym to by było mocno podejrzane – wtrącił Menelaos. – Urzędnik zaczyna bez powodu wypytywać o papiery, rysopisy czy inne tego typu rzeczy. Tak nagle, bez powodu. Od razu ktoś w koszarach zrozumiałby, że coś tu nie gra.
– Właśnie – przytaknął Perth. – Elpedro, na razie musicie być ostrożni. To jedyny środek, który zabezpieczy was przed powrotem do lochów.
– Wspaniale – mruknął i wrócił do obserwacji.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, ale trwało to bardzo krótko. Grupa młodych ludzi, która razem tyle przeszła, a dopiero od niedawna cieszyła się powrotem w rodzime strony, nie mogła spędzać spotkania w ciszy.
– W sumie minęło już kilka dni, nie chcę dłużej czekać, ale też trochę głupio – podjął Menelaos. – Nikt wciąż nic nie wie, co się dzieje z Minsem?
– No, ja byłem wczoraj u Berga – rzekł Elpedro. – Wcześniej odwiedziłem jego dom, ale był pusty. Nie kontaktowałem się z Tulelią, bo i tak by mnie nie wpuścili. A Berg z kolei powiedział, że nie widział się z Minsem, ale jeśli coś by mu się stało, to byśmy się jakoś o tym dowiedzieli. Berg stwierdził, no, przypuszczał, że Mins musiał gdzieś wyjechać. Mam nadzieję, że się nie mylił.
– Groziła mu straż, ale i te Czarne Koty – zauważył Smelink, który niedawno został wtajemniczony w część sekretów grupy przyjaciół. Grupy, której częścią powoli się stawał. – Chyba chciał przed nimi uciec.
– I zostawił nas? – spytał sceptycznie Menelaos. – Wątpię. Mins był, jaki był, dość impulsywny, ale raczej nie zapomniałby o druhach. To mi nie pasuje do niego.
– Prawdą jest stwierdzenie, że nie znam wszystkich szczegółów i nie należę do tego… świata – Perth zaczął takim tonem, jakby przemawiał w ratuszu – ale wątpię, by wspomniana grupa chciała pozbyć się dosłownie wszystkich świadków. Sądzę, że pozbyliby się tylko tych, którzy weszli w ich szeregi. Czyli, w tym przypadku, zostaje tylko Mins. Jeśli naprawdę uciekł i zaszył się gdzieś, właśnie to nim kierowało. Mam nadzieję, że tak było. A jeśli chodzi o straż, wątpię, by aż tak się jej bał. Nawiasem mówiąc, mają teraz znacznie więcej innych, ważniejszych zajęć niż ściganie młodocianych rozbójników, skazanych w dodatku przed rokiem. Nie! Straż nie może wam zagrozić poza jednym wyjątkiem, kapitanem, który was rozpracował. Tylko on, i to być może, zapamiętał wasze twarze i wie, że do portu nie zawinął żaden okręt z południa, a więc nie dotyczy was prawo amnestii.
– Niby tak, ale jednak Mins nie mógł mieć pewności – odparł Menelaos. – No nie wiem. Po prostu się zastanawiam, co się z nim stało.
– Wszyscy się zastanawiamy – zapewnił Elpedro. – Ale na ten moment nie mamy żadnej poszlaki. Nic. Nie wiem, to może głupie, ale musimy liczyć na przypadek.
– Albo na to, że Mins sam nas odnajdzie – uzupełnił Smelink. – Jeśli to wszystko prawda, ten agent i ta cała sprawa, Mins nieprędko będzie tu bezpieczny. Tu, w mieście.
– No chyba że – Elpedro ściszył głos i nachylił się do stołu, ale nie przestawał lustrować okolicy drzwi wejściowych – skontaktujemy się jakoś z Gwalbertem. To chyba ostatnia osoba, prócz Tulelii, która może nam pomóc w tej sprawie.
– Tylko jak się z nim niby skontaktować? – Menelaos podważał plan kompana. – Ja nie pójdę do tej gospody Pod Piórem Niezłocia. Za nic w świecie.
– Odradzam, nie ufałbym tak bardzo temu Gwalbertowi – dodał Perth. – Ale jeśli chodzi o Tulelię, to mogę pomóc. Jeszcze dziś dowiem się, czy był u niej. A jeśli nie, trzeba go będzie poszukać inaczej. Ale to nie będzie łatwe. Na razie nawet nie mam żadnego pomysłu, od czego moglibyśmy zacząć.
– No dobrze – zakończył Elpedro. – Mam nadzieję, że może ona coś wie. Bo jak nie, zostaje nam liczenie na zrządzenie losu.
– Niestety… – przytaknął smutno Menelaos.
– Tak poza tym – podjął Perth, który wciąż nie przekazał niewidzianym od wielu miesięcy przyjaciołom choćby ułamka wartych uwagi informacji – pytaliście mnie, co z Raghaltem, ale nie chciałem wam mówić w przejściu, więc teraz wyjaśnię. Raghalt wypłynął z rodziną gdzieś na północ. Chcieli uciec od wojny. I chyba uciekli, ale tego nie wiem, bo nie miałem z nim kontaktu od kilku miesięcy.
– Tak myślałem wtedy, gdy tak na mnie spojrzałeś – rzekł Elpedro. – Cholera. Kolejny, którego nie ma z nami. Najpierw Joim, potem Nerg, Mins, a teraz okazuje się, że i Raghalt. Cholera!
– Ej, ale nie wymieniaj ich tak w jednym ciągu – oponował Menelaos. – Mins i Raghalt wciąż żyją. Raghalt jest na innej wyspie, ale kiedyś pewnie wróci albo się z nami skontaktuje. A Mins jest gdzieś niedaleko. O ile żyje…
– Nawet tak nie mów. Nie ma co gdybać, dajcie mi spotkać się z Tulelią i wtedy pomyślimy, co dalej. A teraz lepiej zmieńmy temat – zaproponował Perth, na co wszyscy zgodnie przytaknęli.
– Perth, lepiej opowiedz, co słychać. Już mówiłeś, co u ciebie, ale powiedz, co słychać w mieście i na wyspie. Pewnie wszystko wiesz. Opowiadaj!
– Nie wszystko. – Syn rajcy przyjął komplement z mnisią pokorą. – Ale chętnie dopowiem wam szczegóły, których jeszcze nie znacie…
* * *
W ciemnym zaułku, gdzieś w pobliżu Placu Portowego, otoczonym z trzech stron gładkimi, pozbawionymi okiennic ścianami kamieniczek, chronionym przed światłem księżyca dachem z wystających poza bryły budynków wyższych pięter, czekał już na niego obskurnie ubrany, odrażająco śmierdzący, niezachęcająco spluwający na czerwone cegły mężczyzna, który reprezentował sobą wszystko to, co przeciętnemu obserwatorowi wystarczyłoby do jednoznacznego określenia go mianem nędzarza i żebraka.
– Mów, dlaczego spotykamy się wcześniej, niż to było ustalone. – Kapitan od razu przeszedł do rzeczy.
Adresat splunął raz jeszcze, wytarł nos i zachrypniętym głosem odpowiedział:
– Mam dla pana ciekawe wieści.
– Mów bez owijania w bawełnę: o co chodzi? – niecierpliwił się ubrany w szaty średniozamożnego mieszczanina wojak.
– A jak pan myśli?
– Grupa, którą rozpracowujemy?
– I tak, i nie. Zależy, jak na to spojrzeć.
– Posłuchaj… – Kapitan przez chwilę dobierał słowa. – Nie lubię trwonić czasu. Przejdź do sedna.
– Dobrze. – Żebrak splunął i z uśmiechem wyjaśnił: – Chodzi o czterech chłopaków, którzy kilka miesięcy temu zostali wysłani przez pana do lochu, a potem trafili do kompanii karnej.
– Pamiętam. Co z nimi?
– Widziałem wczoraj dwóch z nich.
– To ciekawe. – Kapitan kilka razy przejechał ręką po twarzy, jakby głaskał starą, brzydką bliznę na lewym policzku.
– I ja tak myślę, dlatego o tym zameldowałem. – Szpieg ponownie splunął. – Jeden to ten Menelaos, a drugi to blondyn, nie pamiętam, jak się nazywał. Menelaos dziś z rana wyjechał na wschód, a ten drugi, w razie czego, mieszka u ojca, w warsztacie stolarskim.
– Dobrze, że już to ustaliłeś. Z tego, co pamiętam, ten Mins miał najwięcej na sumieniu – rzekł kapitan.
– Jego nie widziałem. Czwartego skazańca, tego ciemnego, też nie dostrzegłem.
– Nerga…
– No właśnie. Poszukam ich jeszcze, to chyba ciekawe ptaszki.
– Tak. To ptaszki, dzięki którym wcześniej mogłem rozpracować większą grupę. Podejrzewam, że ta, którą teraz śledzimy, jest jakoś powiązana z tamtą.
– Z tymi smarkaczami? – spytał szpieg.
– Niedosłownie z nimi. Na razie miej tego Elpedra na oku, a i za pozostałymi się rozejrzyj, ale skup się głównie na obecnym zadaniu. Ci młodzi na razie nie są nam potrzebni.
– Rozumiem, że na razie mogą sobie beztrosko żyć?
– Tak. My ich nie będziemy niepokoić.
– A inni?
– Straż? – spytał retorycznie żołnierz. – Nie, ona nic im nie zrobi. Tak naprawdę nie ma nawet prawnej podstawy. Za udział w wojnie dostali amnestię. Dobrze wiedzieć, że wrócili, ale powtarzam, skup się na naszych ptaszkach. Kiedy zorganizujesz spotkanie z tym człowiekiem?
– To kwestia dni – odparł spluwający mężczyzna. – Jeszcze trochę ich pośledzę. Ale już teraz mam podobne podejrzenia co przy grupie tych skazańców.
– Są częścią większego gangu?
– Ta. To raczej nie są Wschodni. Nie działają na ich terenie. – Szpieg nie przestawał charkać. – Ale do Zachodnich też nie są podobni.
– Może. Ale ta cała organizacja, jeśli nasze domysły są prawdziwe, jest duża. Wątpię, by w mieście była trzecia tak liczna grupa.
– To raczej niemożliwe. Wiedziałbym o tym. – Szpieg mocno zaakcentował drugie zdanie.
– To dobrze. – Kapitan uważnie spojrzał na swojego podwładnego. – A teraz przejdźmy już do szczegółów. Co nowego o nich ustaliłeś?
Szpieg na chwilę zamilkł, splunął kilka razy, wysmarkał się, po czym zaczął zdawać raport.
– Kilku rybaków, którym przewodzi zbir-recydywista, oszukuje na rybach. Dlatego to mi nie pasuje do Zachodnich. Zachodni bawiliby się w haracz, a nie wyłudzanie drobniaków. Zaniżają wagę złowionych ryb, dzięki czemu potem płacą odrobinę mniejszy podatek morski. Gdyby nie ich przywódca, byłaby to zwykła banda rybaków, którzy chcą sobie trochę odłożyć. Ale ich szef nie jest rybakiem i nigdy nim nie był. To stary bandyta, swoje przesiedział w lochach. Krąży legenda, że w młodości, prawie dwie dekady temu, zabił kupca i sam został skazany na powieszenie.
– Co się stało, że teraz przewodzi rybakom?
– Wieść głosi, że uciekł z lochów w dniu, w którym miał zostać powieszony. Jaka była prawda, tego nie wiem. To prędzej pan ustali.
– Ustalę – potwierdził kapitan obojętnym głosem.
– Prócz przywódcy – podjął szpieg – nie ma tam bandytów. Tak mi się wydaje. Śledziłem ich. Żyją jak zwykli ludzie.
– Pracują, wracają do domu, potem spotykają się w karczmie i piją?
– Tak, zwykli rybacy – przytaknął żebrak. – Jest jeden wyjątek. Recydywista jest bardzo czujny. Trudno go śledzić, tym bardziej że często porusza się z obstawą. Ale wiem, gdzie mieszka, i udało mi się dostać na jedno z jego spotkań.
– Mów!
– Byłem zbyt daleko, żeby usłyszeć, o czym rozmawiają. Ale widziałem twarz jego rozmówcy, tego recydywisty. Będziesz zaskoczony, panie.
– Powiedziałem: mów i nie sprawdzaj mojej cierpliwości! – Kapitan podniósł głos, co nie wywołało większej zmiany w zachowaniu żebraka.
– Oczywiście, panie. To osoba, z którą młodzi skazańcy kilka razy się spotkali rok temu. To nic nie znaczy, ale to dobry powód, by sądzić, że oni są ze sobą powiązani.
– Szkoda, że nie usłyszałeś rozmowy. – Kapitan podjął po chwili milczenia. – Na razie skup się na tym recydywiście, ale nie omieszkaj zdobyć informacji o rybakach. Dowiedz się, który jest najsłabszy. I najmniej odważny. On zostanie moim informatorem.
– Oczywiście. Mam już trzech takich. Z nich wybiorę pańskiego nowego pracownika. – W ostatnim zdaniu wybrzmiał szyderczy stosunek obdartusa do delikwenta.
– Uważaj na tego zbira. – Oficer nie zwrócił uwagi na ton głosu rozmówcy. – To w przypadku tej grupy jedyna szansa na pójście krok dalej. Nie możemy go spłoszyć.
– Kto by tam zwrócił uwagę na brudnego nędzarza… – Dla potwierdzenia swoich słów potwornie głośno zasmarkał, po czym wytarł nos i twarz w brudny rękaw swych łachów.
– Świetnie. W takim razie na dziś to wszystko. Masz mieszek, ale nie obnoś się zbytnio z pieniędzmi. Przez najbliższy miesiąc nie chodź do burdeli. Nie możemy ryzykować, że ktoś od nich cię pozna.
– Będzie trudno wytrzymać. – Splunął i po chwili się uśmiechnął. – Chociaż już się trochę przyzwyczaiłem do tego stroju.
– To dobrze. – Żołnierz był śmiertelnie poważny. – Niech tak na razie zostanie. Idź już i miej się na baczności.
– Oczywiście. – Charknął ostatni raz, splunął na zupełnie zaplutą ścianę kamienicy i rozpłynął się jak obłok dymu.
Kapitan został ze swoimi myślami, które zaczął zbierać i układać w całość. Powrót skazańców zaskoczył go. Pamiętał swoje rozczarowanie, gdy pułkownik nie pozwolił mu kontynuować śledztwa, uniemożliwiając wytropienie przełożonych młodocianych rabusiów. Ostatecznie musiał pogodzić się z porażką – bo wsadzenie do lochów czterech podrostków nie zaspokajało jego ambicji – ale nie zapomniał o tej grupie.
Teraz prowadził śledztwo, w wyniku którego być może kolejny raz stanie przed szansą wejścia w głąb struktury organizacji przestępczej. Na razie wszystko zależało od szpiega. Jedynie tożsamość przywódcy rybaków może spróbować ustalić sam – o ile coś się zachowało w archiwum. Dobrze jest wiedzieć o wrogu jak najwięcej – to mu zawsze powtarzano. Gdy już żaden członek grupy nie będzie dla niego zagadką, wtedy przejdzie do realizacji kolejnego punktu planu – zaszantażowania najsłabszej jednostki. Dalej życie może napisać wiele scenariuszy.
Przez dłuższą chwilę stał w zaułku z przymkniętymi oczami, pozwalając na błądzenie korowodu myśli w pustce. Dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że wyobraźnia podsuwa mu wspomnienie pewnej dzielnej wdowy. Paręnaście dni temu w Dolnym Mieście doszło do małej rozróby. Banda pijanych synów rzemieślników starła się z grupą knechtów, którzy korzystali w karczmie z uroku przepustki. Nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że jeden knecht zamiast pięści użył sztyletu. Syn bednarza wykrwawił się na deskach gospody.
Jak to bywa w takich sytuacjach, strony broniłyby swoich interesów. Synowie rzemieślników oskarżyliby knechta, a wojskowi zmyśliliby, że ich kompan został zaatakowany nożem i w ferworze walki doszło do nieszczęścia. Trudno byłoby osądzić, kto ma rację. Słowo przeciwko słowu, inni goście karczmy – jeśli nie uciekli zawczasu – nie chcieliby zeznawać w sprawie zabójstwa. Ludzie wolą się nie mieszać i nie ryzykować.
Ta kobieta jednak była odważniejsza niż niejeden mężczyzna. Od razu złożyła zeznania, zgodne z wersją druhów ofiary. Już samym tym zaimponowała kapitanowi. Tamtego wieczoru, w czasie krótkiej rozmowy przekonała go do siebie jeszcze bardziej, ukazując oblicze osoby wykształconej i zaradnej, która po stracie męża nie stała się bezbronną i skazaną na wolę innych mężczyzn. Miała w sobie coś, czym charakteryzowała się również jego żona – charyzmę i swego rodzaju męstwo.
Potem, w toku śledztwa, rozmawiali jeszcze dwa lub trzy razy. Sprawa szybko się wyjaśniła, wina była oczywista, tknięty sumieniem morderca sam się przyznał, więc kapitan nie miał już potrzeby nachodzić owdowiałej kobiety. Teraz w głowie oficera zaczęła dochodzić do głosu obca – od śmierci żony – myśl; pragnął bliżej poznać niezwykłą niewiastę. Chciałby się z nią spotkać, ale już nie na płaszczyźnie służbowej.
Walczył ze sobą, ze wspomnieniem żony i dziecka. Wiedział, że patrząca na niego z góry żona nie miałaby mu tego za złe. Może nawet ucieszyłaby się. W końcu zawsze kierowała się jego dobrem, nie życzyłaby mu, aby chodził smutny i samotny.
Tak prezentowała się jedna strona medalu. Poza tym był, jest i będzie żołnierzem. Co się z tym wiąże – wiedział. Oczami wyobraźni widział rozkwit znajomości, a potem może i bliższą relację. Jeśli tak by się stało, każdego dnia istniałoby zagrożenie, że skaże ją na kolejne osamotnienie. Jaki to ból – doskonale wiedział i nie chciał na to narażać dzielnej kobiety. Zwłaszcza że już raz to przerabiała.
Bił się z myślami, pokusa i ciekawość próbowały stłamsić argumenty podawane przez rozsądek i obawę o dobro wdowy.
* * *
Pół roku spokoju dobiega końca. Pół roku bez walk, bitew, krwi, ognia i trupów dobiega końca. Pół roku niepisanego rozejmu dobiega końca.
Dwanaście miesięcy temu zaczęła się wojna. Nasze armie sprawnie zajmowały kolejne wyspy, Liga Wyspiarska upadła. Wyjątkiem była Biała, ale o niej na razie trzeba zapomnieć. Największy sukces świętowaliśmy na wyspie słynącej z wyrobów sukienniczych. W krótkim czasie udało się wprowadzić na tron Księstwa Oldypeli naszego stronnika – Berklunda IV. Dzięki licznym ulgom i przywilejom szybko pozyskaliśmy średniozamożnych i bogatych mieszkańców podbitych terenów. Ci, którzy nie chcieli się pogodzić z nowym ładem, nie mieli odwagi do większych protestów. Kilka tysięcy wojowników, którzy zostali na Oldypeli – głównie na północy, gdzie lud był mniej skory do uległości – zapewniało względny spokój na największej z podbitych wysp. Teraz w zasadzie już nikt nie myślał o buncie. To by im nic nie dało. Zwłaszcza w obliczu dodatkowych tysięcy wojów, którzy w ostatnim czasie wylądowali na Oldypeli. Przygotowania dobiegły końca. Teraz musimy już tylko czekać na naszego sojusznika ze wschodu.
Protosański generał Folkinos a Cholki. To imię znają chyba wszyscy. Wyśmienity strateg i taktyk. Błyskawicznie zdobywał kolejne cele, wręcz arogancko ośmieszając swych przeciwników. Wygrywał bitwy, które powinien przegrać, przemieszczał się z armią szybciej, niż ktokolwiek mógłby zakładać. Zatrzymała go dopiero stolica Wyspy Łez. Utkwił tam na dziewięć długich miesięcy. Za chwilę minie dziesiąty. Bo choć obrońcy skapitulowali, wśród żołnierzy Protosu wciąż szalała zaraza. Ich broń obróciła się przeciwko nim.
Gdy ze wschodu napływały wieści, że nasi sojusznicy wykorzystali ciała uśmierconych przez zarazę nieszczęśników do ostrzału z katapult, raczej nie spodziewaliśmy się takiego scenariusza. Początkowo wszystko szło po myśli a Cholkiego. Ludzie, którzy bronili stolicy, zaczęli zapadać na tę chorobę i, w połączeniu ze skrajnym głodem, szybko umierali. Pojawił się kanibalizm, mieszkańcy bogatego miasta stali się bestiami. Ponoć żołnierze wchodzący za mury miejskie mieli wrażenie, że znaleźli się w piekle. Straszliwa broń szybko wyniszczyła przeciwników Protosańczyków.
Jednak przewrotny los odwrócił karty. Choć żołnierze, w dużej mierze koczownicy, starali się zachować największe środki ostrożności, nie uniknęli kontaktu z zarażonymi i wkrótce po kapitulacji stolicy w armii Protosu pojawiły się przypadki zachorowań. Mimo że byli dobrze odżywieni, mieli dostęp do leków i medyków, a także cechowali się większą odpornością na choroby, to zaraza ich nie ominęła. Nie zbierała tak śmiertelnego żniwa, jednak zarażeni wojacy przeważnie tracili zdolność do większego wysiłku.
Na szczęście paraliż sił a Cholkiego powoli się kończył. Przedwczoraj nadeszły wieści, że armia odzyskała gotowość bojową. Prawa ręka króla Protosu podporządkowała sobie kolejną wyspę, zadbała o nową administrację i odpowiednie zaplecze militarne, a teraz, w porozumieniu z nimi, planowała atak na Księstwo Bergarnii. Choć wróg był osamotniony, to żaden z generałów zasiadających w namiocie narad nie myślał o nadchodzącym konflikcie w kategorii prostego zadania do wykonania.
Łatwo na pewno nie będzie, ale dziś, w południe zapadła decyzja. W następnym tygodniu wypływamy. Wszystkie statki, jakie posiada Królestwo Krotosu, oraz jednostki należące do nowo powstałego Księstwa Oldypeli wezmą udział w tym przedsięwzięciu. Kilkanaście, może nawet dwadzieścia tysięcy wojowników z Krotosu zaatakuje w jednej chwili wyspy wroga. Od wschodu ruszy natarcie Protosańczyków. Pewnie ich liczebność będzie zbliżona do naszej, może przez zarazę zaatakują trochę mniejszą siłą. I tak to będzie łącznie co najmniej trzydzieści tysięcy wojów w pierwszej turze, a drugie tyle dotrze na front w początkowej fazie walk. Takiej sile nic nie może się oprzeć.
Czas Bergarnii dobiega końca.
* * *
Dwa tygodnie później
Wracający do domu po pracy w polu chłop przystanął na moment, zdziwiony ujrzanym przed chwilą widokiem. Co prawda, widywał już nie raz takie orszaki, ale ten nijak nie przypominał poprzednich.
W zasadzie należałoby zacząć od tego, że ciężko pracujący mieszkaniec pobliskiej wsi niewiele wiedział o świecie, zwłaszcza jeśli chodziło o tematy bardziej abstrakcyjne niż uprawa roli. Jednak swój kawałek ziemi znał jak nikt inny i ta grupa przykuła jego uwagę, a nawet wzbudziła pewien niepokój. Ośmiu nieopancerzonych zbrojnych eskortowało piękną, młodą kobietę. To, że była zamożna, nie podlegało dyskusji. Nawet ubrana w pospolity podróżny płaszcz nie przypominała zwykłej niewiasty. Sam chód sugerował, że wychowała się w pałacu albo bardzo zamożnym domu. Wszystkie dalsze wnioski, które począł wyciągać zaintrygowany miniętą grupą chłop, wzajemnie się wykluczały.
W jego głowie zrodziły się pytania, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Dlaczego samotna, raczej dość młoda kobieta późnym wieczorem przemierza gościniec? Nadeszła od strony miasta, więc co ją wywabiło ze stolicy wyspy na te uprawne tereny? W zasięgu marszu nie ma żadnego zamku. Wygląda na to, że udała się na spacer. Tylko dlaczego tak daleko od domu? I dlaczego pieszo, a nie wozem lub lektyką? I dlaczego szła sama, bez opieki jakiegoś mężczyzny, ojca, brata lub męża? Wprawdzie towarzyszyli jej uzbrojeni słudzy, ale to nie to samo.
Chłop stwierdził, że jest to na tyle podejrzane, iż zmieni dotychczasowy plan. Dziś trochę później wróci do domu. Postanowił ostrożnie śledzić tajemniczą grupę. Ruszył za nimi, zachowując sporą odległość.
Przez dobre pół godziny szli traktem, by po upływie tego czasu zboczyć w stronę wzgórz na południowym wschodzie. Poruszali się dość szybko, miał wrażenie, że młoda kobieta wręcz biegnie, nie mogąc nadążyć za dłuższymi krokami zbrojnych.
Teren podnosił się, a wraz ze wspinaczką przyspieszało bicie serca ciekawskiego mężczyzny. Słońce powoli chowało się w morzu, a oni dalej maszerowali. Chłop zaczynał wątpić w sens i konieczność tej wędrówki, jednak nie zmienił zdania. Uznał, że pewnie nie będą długo iść, gdyż wkrótce zapadną ciemności. Nie zrezygnował ze śledzenia grupy, co się opłaciło po kolejnym kwadransie.
Zanim do tego doszło, musiał się nieźle nagimnastykować, bowiem pokonywali bardzo strome, skaliste zbocze. W końcu dotarli na kawałek płaskiego terenu i na nim zaprzestali wspinaczki. Chłop schował się za kamieniem, z pewnej odległości obserwując ruchy wojów i niewiasty.
Zbrojni rozeszli się po nieporośniętej wyższą roślinnością półce, sprawiając wrażenie ludzi, którzy czegoś pilnują. Czego konkretnie? Mógł się tylko domyślać. Na końcu tej półki od szarości kamieni odcinała się czerń wyzierająca z jaskini. Młoda kobieta niepewnym krokiem ruszyła w jej stronę i powoli się w niej zatopiła. Wścibski chłop zaczął się gubić w domysłach, po co tam weszła i co może mu grozić za śledzenie tajemniczej grupy. Wizja okropnych tortur zakończonych śmiercią w męczarniach skłoniła go do wycofania się, co uczynił, korzystając z faktu, że słońce już zaszło.
* * *
Zanurzając się w ciemnościach, miała mieszane odczucia. Minęło już tyle czasu, tyle miesięcy. Nie wiedziała, czego się spodziewać. Mrok, który taił przed jej wzrokiem szczegóły groty, odzwierciedlał najbliższą przyszłość. We wnętrzu jaskini mogło ją spotkać tak naprawdę wszystko. Od szczęścia i błogiej radości, aż po smutek, żal i ból.
Szła bardzo powoli. Nie tylko dlatego, że w ciemnościach musiała ostrożnie stawiać kolejne kroki, by się nie przewrócić, ale także z tego względu, że się wahała. Tyle myślała o tej chwili, a teraz miała w głowie pustkę.
Wchodziła głębiej, korytarz skręcił i niemalże odciął nikły blask ostatnich chwil tego dnia. Zwolniła jeszcze bardziej. Gdyby to się wydarzyło rok temu, pewnie zrezygnowałaby i wróciła ze sługami ojca do domu. Ale była starsza i mądrzejsza. Wiedziała, że przed przyszłością nie ucieknie. Trzeba stawić jej czoła.
Podłoże było w miarę równe, ale z uwagi na zupełny brak światła szła nieco pochylona, z rękoma przed sobą, by nie uderzyć o coś głową. W pewnym momencie jej dłonie przeszył lodowaty dreszcz. Dotknęła mokrej, zimnej skały. Opanowała strach przed ciemnościami i tym, co mogły skrywać. Postanowiła pójść w lewo, wzdłuż ściany.
Jedną ręką klepiąc skałę, drugą trzymając przed sobą na wysokości czoła, przeszła kilkanaście lub kilkadziesiąt łokci. Nagle zauważyła, że ciemności jakby się rozrzedzają. Początkowo uznała, że to złudzenie, ale po przejściu kilku kroków i kolejnym skręceniu korytarza stało się jasne, że jest już prawie u celu.
Jej serce zabiło mocniej, ale nie zatrzymywała się. W tym samym tempie, lekko nawet przyspieszając, weszła do groty, w której stał on. Oświetlała go pochodnia wetknięta między kamienie. Od razu, gdy ją zobaczył, uśmiechnął się, a w jego oku pojawił się błysk. Powoli ruszył w jej stronę.
Młoda kobieta patrzyła mu prosto w oczy. Podświadomie zaczęła się uśmiechać, mimo że wciąż miała mętlik w głowie. W jego spojrzeniu widziała radość, która przypominała jej nieliczne chwile szczęścia. Nieliczne, bo szybko został aresztowany, a ona – skazana na samotność, do której zdążyła się przyzwyczaić.
Nagle zrozumiała, że zwalnia, a im bliżej siebie byli, tym mroczniejsze wspomnienia dochodziły do głosu. Zobaczyła przed sobą człowieka, który ją oszukiwał i wyrządził wiele złego. Nawet nie wiedziała, czy kiedykolwiek był z nią szczery, mówiąc o swoim życiu.
Zatrzymała się pośrodku groty, parę łokci od niego, nie przestając patrzeć mu w oczy. Jednocześnie mimowolnie z jej oblicza zniknął uśmiech, spochmurniała.
On to zauważył i również się zatrzymał. Jego twarz powoli stygła, uśmiech ukradkiem znikał. Przez kilka chwil stali tak naprzeciw siebie, obserwując się i próbując nawzajem przeniknąć swoje myśli. Milczeli, chociaż oboje mieli tak wiele do powiedzenia. Byli tak blisko siebie, a jednocześnie tak bardzo daleko.
Spuściła wzrok, wahała się, a jego spojrzenie nie ułatwiało niczego. W końcu to on przerwał niezręczną ciszę. Jego głos był pozbawiony wyrazistych emocji, wydawał się trochę zimny, może pobrzmiewała w nim nutka troski.
– Nie takiego mnie zapamiętałaś?
Nie wiedziała, co powiedzieć. Ani potwierdzając, ani przecząc, nie odpowiedziałaby w pełni zgodnie z prawdą. Musiała minąć dłuższa chwila, nim zdobył się na zadanie kolejnego pytania. Tym razem wyczuła w jego głosie emocje. Mimo pozorów opanowania obawiał się jej odpowiedzi.
– Twoje wątpliwości są silniejsze od uczucia?
Był taki bezpośredni. Jego przenikliwy wzrok nie przypominał tamtego beztroskiego spojrzenia.
– Tulelio, nie odezwiesz się do mnie słowem? – Tym razem odrzucił obojętność i zastąpił ją błagalną serdecznością.
– Trudno byłoby nie mieć wątpliwości po tylu miesiącach. I tak, przed skazaniem byłeś inny. – Spojrzała mu prosto w oczy, starając się jednocześnie ukryć emocje, które wręcz kipiały w niej.
Mins stał w miejscu i przez chwilę przeszywał ją wzrokiem. Potem zrobił dwa kroki w jej stronę, zatrzymał się i rzekł:
– Wiele się wydarzyło. Wiem, że nie było ci łatwo. Tylko prawda może nam pomóc. Gdybyś mnie skreśliła, nie zgodziłabyś się na spotkanie. Skoro już tu jesteś, to powinniśmy szczerze porozmawiać.
– A czy ty potrafisz być szczery? – zapytała z żalem w głosie. Potem dodała ciszej: – Szczery wobec mnie?
Mins podszedł, stanął łokieć od niej i położył prawą dłoń na jej ramieniu.
– Kiedyś nie potrafiłem. Okłamałem cię wiele razy. – Mówiąc to, patrzył jej prosto w oczy. – Nie potrafiłem być z tobą szczery. Teraz, po tej wyprawie, po wojnie, po tym, czego tam doświadczyłem, myślałem, że nikomu już nie zaufam, że nikt na to nie zasługuje. Potem zrozumiałem, że tak nie da się żyć. Postanowiłem, że jeśli uda mi się wrócić, to powiem ci o wszystkim, czego nie miałem odwagi powiedzieć wcześniej, i o tym, co się ze mną działo po skazaniu. – Zamilkł, obserwując, jak rysy jej twarzy powoli miękną. – Jeśli tylko jesteś gotowa ponownie mi zaufać, powiem ci całą prawdę. Bez wyjątków.
Tulelia, patrząc na umorusanego, ubranego w podarte łachy, pachnącego dłuższą przerwą od kąpieli, z niepewnością wyczekującego jej odpowiedzi chłopaka, nie mogła inaczej zareagować. W końcu po to tu przyszła, by poznać prawdę. A teraz zaczynała rozumieć, że jakakolwiek by ona nie była, Mins nadal wiele dla niej znaczył. Kiwnęła głową.
– Usiądźmy – zaproponował, wskazując grube, słomiane posłanie. Gdy już spoczęli, podjął na nowo. – Tyle razy myślałem o tej chwili, a gdy nadeszła, nie wiem, od czego zacząć.
– Od początku – rzekła Tulelia.
– Początek… – powiedział bardziej do siebie niż do niej. – Gdzie to jest? Początek naszej znajomości? Początek moich kłamstw? Początek tego, co sprawiło, że jestem, jaki jestem?
– Zacznij od kłamstw.
– Dobrze – westchnął, po czym kontynuował: – Byłem głupi. Tuż po tym… Nie. Już zanim cię poznałem, pewni ludzie zaczęli mną manipulować. I nie mówię tego po to, by się bronić. O pewnych rzeczach wiedziałem już wtedy, o innych się dowiedziałem później. Wiele wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Chciałem być bohaterem, to było marzenie małego chłopca, który widział dorosłych niszczonych przez życie bez szczęścia i perspektyw, bez nadziei na lepsze jutro. – Wbił wzrok gdzieś w skalne sklepienie, jakby to tam szukał wspomnień z dzieciństwa. W grocie panowała absolutna cisza. – Codziennie obserwowałem egzystencję tych ludzi. Mówiłem sobie, że zrobię wszystko, żeby nie skończyć jak oni. Chciałem być rycerzem, mieć zamek i zbroję. Brać udział w turniejach i dosiadać konia. Tak chyba myśli większość chłopców. Tylko że w mojej głowie to było coś więcej niż dobra zabawa. Chciałem być patriotą. I Czarne Koty miały mi to umożliwić. Wiele rzeczy wydarzyło się dość przypadkowo, ale w końcu zostałem wcielony w ich szeregi. Traktowałem to jako wyróżnienie. Tę część mojej historii znasz. Wiesz, że to prawda.
– Wiem – przytaknęła cicho.
– Potem już nie było tak kolorowo – podjął po chwili milczenia. – Byłem przydzielany do coraz dziwniejszych zadań. O drugiej próbie, o obrabowaniu kupców z Targu Rybackiego, mówiłem ci. I wtedy wmawiałem sobie, że to dla dobra ojczyzny. Następnych zadań nie mógłbym tak usprawiedliwić. O ile początek w Kotach nie zapowiadał tego, o tyle później zostałem wcielony do gangu. Wtedy byłem oszukiwany, że to dla dobra ojczyzny, ale teraz już wiem, że robiłem złe rzeczy tylko po to, by inni ludzie się wzbogacili lub zdobyli wpływy. Co nie zmienia faktu, że byłem bandytą. – Spojrzał jej w oczy. Pewnie spodziewał się dostrzec zszokowanie, może strach. Zdziwił się, bo nic takiego nie zdradzały.
– Wiem to.
– Raghalt ci powiedział? – odgadł bez trudu.
– Tak. Poświęcił mi dużo czasu po twoim skazaniu. Opowiedział mi o wszystkim. Ale chcę to usłyszeć jeszcze raz z twoich ust.
– Dobrze. Powiem ci więcej niż on. On wszystkiego nie wiedział i nadal nie wie. Nikt nie wie prócz mnie. Chociaż ja też wielu rzeczy wciąż nie jestem świadomy.
– Powiedz, co wiesz.
– Dobrze. Zaczynając od tego, co się wydarzyło rok temu, dokładniej – w kwietniu. Spotkałem się z nieżyjącym już moim przyjacielem Joimem. Pamiętam, że to był słoneczny, gorący dzień… – Tak zaczął opowieść o ostatnich trzynastu miesiącach swojego życia. Wszystko przedstawił z dwóch perspektyw – jak to widział, biorąc udział w tamtych wydarzeniach, i jaka była prawda, którą poznał od Gwalberta.
Trwało to ponad godzinę, a i tak większość historii opowiedział pokrótce, nie skupiając się na szczegółach, ale pamiętając o istotnych niuansach, o których kiedyś nie miał odwagi wspomnieć. Po przejściu do streszczania przygód na obczyźnie rozpędził się jeszcze bardziej, ale tylko dlatego, że robiło się coraz później. Tulelia zadawała sporo pytań, w których nieraz słyszalna była złość, żal lub troska, jednak Mins cierpliwie i z tym samym spokojem udzielał na nie wyczerpujących odpowiedzi. W końcu zakończył opowieść na tym, że już ponad dwa tygodnie ukrywa się pośród tych wzgórz i bardzo uradowała go możliwość spotkania z nią. Ustosunkowała się do tego wymownym milczeniem, układając sobie w głowie nowo poznane fakty. Zapadła cisza, którą po kilku minutach przerwała Tulelia.
– Czy to już wszystko, co chcesz mi powiedzieć? – zapytała dość chłodnym głosem.
– Nie – odparł sucho.
– Miałeś kogoś? – Intuicja podpowiadała jej, że po wyznaniu tylu grzechów tylko to mogło zostać.
– Tak – rzekł, wydawało się, obojętnym głosem. Jednak, gdy spojrzał jej w oczy, dostrzegła w nich smutek i złość na samego siebie. Szczerze żałował tego, co zrobił.
Tulelia nie odpowiedziała. Choć spodziewała się, że podczas tego spotkania może usłyszeć wiele szokujących rzeczy, w tym również poznać takie fakty, teraz ta wieść pozbawiła ją tchu, w środku poczuła rozszerzającą się pustkę. Tyle na niego czekała, a to jedno słowo sprawiło, że wątpliwości stały się większe niż kiedykolwiek wcześniej. Przez dłuższą chwilę trwali w ciszy.
– Wiem, że tego nie da się wytłumaczyć – podjął Mins. Starał się nie okazywać targających nim emocji, ale nie potrafił tego skutecznie zrobić. – I wiem, że nigdy tego nie zapomnisz. Zawiodłem wielu ludzi. Ciotkę, Joima, może Nerga… Zawiodłem też ciebie. Żałuję, bo to były chwile słabości. Ale moje kajanie się nic nie zmieni. – Nagle rysy jego twarzy stwardniały, a głos stał się szorstki. – Popełniłem błędy, za które odpokutuję. Powiedziałem ci wszystko. Niczego nie zataiłem. Zrozumiem, gdy powiesz, że to koniec lub że potrzebujesz czasu. Jeśli to koniec, obiecam ci, że nigdy nie będę cię nachodził ani prosił o spotkanie. A jeśli potrzebujesz czasu, będę czekał.
Po raz kolejny zapadło milczenie. Mins delikatnie spuścił głowę, ona patrzyła gdzieś przed siebie. Głośno oddychała, on parę razy cicho westchnął. W końcu obróciła się do niego. On powoli podniósł wzrok, a ich spojrzenia się spotkały.
– To wszystko, co powiedziałeś, zszokowało mnie – rzekła Tulelia. Jej głos drżał, ale mówiła płynnie i głośno. – Ale mimo to, mimo tych złych rzeczy to dało się łatwiej wytłumaczyć. Zdradę… nie wiem, czy będę potrafiła ci przebaczyć.
– Zdrady – przerwał Mins. – Dwa razy cię zdradziłem. Raz na początku, w Gwalbencji. Drugi raz przed walkami gladiatorów. Moje przeprosiny nic nie zmienią. Ale chcę być z tobą w pełni szczery. Goblin radził mi, bym po powrocie podzielił się swoim bagażem doświadczeń z kimś, kto na mnie czekał. Jesteś jedyną bliską mi osobą, która zapewne mnie zrozumie. A przynajmniej spróbuje. Na koniec chciałbym cię jeszcze raz przeprosić.
– Nie wiem… – Zrezygnowanie i ból wypełniły oblicze dziewczyny. Odwróciła głowę, by ukryć napływające łzy. – Inaczej to sobie wyobrażałam. O wiele inaczej. Na razie muszę to przemyśleć. Może za jakiś czas znów porozmawiamy. Teraz powinnam już wracać do domu. Ojciec będzie się niepokoił.
– Tulelio… – Złapał ją za rękę, gdy ta już wstała i miała odejść w stronę wyjścia z groty. – To brzmi banalnie, ale wiedz, że kochałem cię i wciąż cię kocham. Ale ważniejsze jest to, że pragnę twojego szczęścia. Jeśli będziesz pewna, że nie chcesz ponownie zaufać takiemu człowiekowi jak ja, daj znać. Wyślij sługę, nie trać na to czasu. Jesteś warta znacznie więcej.
Nie odpowiedziała. Ostrożnie, uważając na nierówności w podłożu, odeszła w stronę wyjścia, zostawiając w półmroku groty zamyślonego młodzieńca.
Na zewnątrz panowała już noc, tylko światło księżyca i gwiazd, częściowo przysłoniętych chmurami, dawało nikłą poświatę. Posłaniec Gwalberta Gurdenca, tajemniczy mężczyzna w średnim wieku, rzekł tylko, że wrócą sami po swoich śladach, a on tu zostanie. Tę wiadomość skwitowała kiwnięciem głowy, jednocześnie dziękując na odchodnym za pomoc. Tamten z kolei w żaden sposób nie ustosunkował się do jej słów. Odwrócił się i wszedł do jaskini.
Ją i zbrojną świtę jej ojca czekała długa podróż powrotna do domu. Miała sporo czasu na przemyślenia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem Wydawnictwa Novae Res ukazały się również:
Po drugiej stronie mostu
ISBN: 978-83-8313-730-8
© Edgar Hryniewicki i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Agata Dobosz
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski,
FOTO: kat-j | unsplash.com, nirutdps | depositphotos.com,
Elena Schweitzer | deposiphotos.com
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek