Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
PONAD 100.000 SPRZEDANYCH EGZEMPLARZY!
FINALISTA PREMIO PLANETA 2021!
„WCIĄGAJĄCA, WIELOWYMIAROWA POWIEŚĆ, W KTÓREJ GROZA NARODZIN FASZYZMU I STALINIZMU PRZEPLATA SIĘ Z WIELKĄ MIŁOŚCIĄ I WALKĄ O PRZETRWANIE” – La Razón
„PEŁNA ZWROTÓW AKCJI, WARTKA I PASJONUJĄCA PODRÓŻ PRZEZ NAJOKRUTNIEJSZY OKRES W HISTORII” – ABC
„PIĘKNA OPOWIEŚĆ O MIŁOŚCI I WOJNIE, O WALCE I PRZETRWANIU”– La Vanguardia
MIŁOŚĆ I NADZIEJA SĄ POTĘŻNIEJSZE NIŻ NIENAWIŚĆ I GNIEW.
Gdy Jurij Santacruz przyglądał się paradzie z okazji mianowania Adolfa Hitlera na kanclerza Niemiec, nie mógł przypuszczać, jak bardzo ten dzień odmieni jego życie. Do Berlina przyjechał kilka miesięcy wcześniej, po tym, jak z częścią rodziny uciekł z Sankt Petersburga przed skutkami bolszewickiej rewolucji, która pozbawiła ich wszystkiego. Jurija pozbawiła także matki i młodszego brata – rosyjskie władze nie zezwoliły im na opuszczenie kraju.
Pewnego dnia poczucie sprawiedliwości każe mu stanąć w obronie młodego komunisty napadniętego przez hitlerowskie oddziały szturmowe. Wtedy też pozna swoją wielką miłość, Claudię, żonę dowódcy SS. Jego życie nieoczekiwanie się zmieni, a pierwszoplanowy dotychczas cel – odnalezienie matki i brata – zastąpi inny, ważniejszy w tych koszmarnych czasach: walka o przetrwanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 722
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Manolo, za wszystko i za tak wiele…
Berlin, 30 stycznia 1933 roku
Jest to nieodwracalne prawo historii, że właśnie naoczni świadkowie wielkich, znamiennych dla swojej epoki ruchów i wydarzeń w pierwszym okresie nie poznają się na nich[1].
STEFAN ZWEIG,
Świat wczorajszy. Wspomnienia pewnego Europejczyka
Choć tamtego popołudnia było chłodno, Jurij Santacruz postanowił wyjść. Jego gospodyni, pani Metzger, usłyszała w radiu wiadomość: dla uczczenia powołania Adolfa Hitlera na nowego kanclerza Niemiec zorganizowano marsz z pochodniami. Nie chciał tego opuścić. Za radą pani Metzger ubrał się ciepło i pędem zbiegł po schodach. Ledwie wyszedł z bramy, chłód przeniknął przez solidny, jeszcze rozpięty płaszcz. Skostniały zapiął guziki, włożył skórzane rękawiczki, które podarowała mu na Boże Narodzenie jego siostra Katia, i poprawił na szyi szalik wydziergany przez starą Swietę. Z ołowianego nieba padał śnieg z deszczem i osiadał mu na policzkach. Nasunął na czoło kapelusz i szybkim krokiem ruszył Friedrichstrasse. Z wielu okien i fasad zwisały czerwone flagi z symbolami czarnych swastyk. Gdy dotarł na bulwar Unter den Linden, zwolnił kroku, oszołomiony widowiskiem.
Na nocnym horyzoncie za Bramą Brandenburską lśniły setki pochodni, poruszających się w rytmie marszu. W miarę jak Jurij zbliżał się do Pariser Platz, gęstniał chaotyczny tłum ludzi, którzy chcieli być świadkami tego orszaku. Iskry pochodni trzaskały w mroźnym powietrzu. Podniosłe wrażenie potęgował chrzęst butów, miażdżących zsynchronizowanym krokiem śnieg na chodniku, w rytm łoskotu werbli i donośnych głosów intonujących Horst Wessel Lied, patriotyczną pieśń partii nacjonalistycznej, która miała stać się oficjalnym hymnem Niemiec w rozpoczynającej się w tej właśnie chwili epoce. Defilada setek mężczyzn w brunatnych mundurach nazistowskiej milicji przypominała wijącego się węża, sunącego powoli i niestrudzenie pod łukami Bramy Brandenburskiej, pokonującego Pariser Platz i skręcającego w Wilhelmstrasse, aby przejść przed budynkiem Kancelarii Rzeszy, gdzie z balkonu salutował wyniosły Hitler. To były SA, słynne oddziały szturmowe, których w ostatnim czasie przybywało w zastraszającym tempie i które z coraz większym impetem wkraczały w prywatne życie obywateli z zadaniem zastraszania i tłamszenia wszelkiej opozycji politycznej w celu powstrzymania krytyki wobec partii pod wodzą Hitlera.
Osłupiały Jurij obserwował tę ludzką masę przesuwającą się przed jego oczami w sześcioosobowych rzędach, z pochodniami rzucającymi plamy światła na szary bruk, a na fasady budynków – cienie, które wzbudzały lekki niepokój. Defilada torowała sobie drogę pośród mnóstwa niemieckich kobiet: matek, sióstr i żon mężczyzn i chłopaków maszerujących w mundurach środkiem ulicy, którym żywiołowo wiwatowały, wyciągając ręce i machając tym, co przy sobie miały – chusteczkami, szalikami, chorągiewkami – zarażone swoistą histerią, rozlewającą się niczym niewidzialna trucizna. Inni, podobnie jak on, byli zwykłymi widzami i uczestniczyli w tym przedstawieniu z ostrożnością, oporami i zaskoczeniem.
Zdawało się, że podziwiający przemarsz w ferworze nie czują przeraźliwego chłodu; Jurij zaś musiał bez przerwy się ruszać, żeby nie zamarznąć. Czuł się oszołomiony doniosłymi obchodami, które uważano za triumf Niemiec. Trudno było nie ulec zbiorowej euforii, wrażeniu, że dzieje się coś ważnego. Po ponad godzinie chodzenia z miejsca na miejsce postanowił wrócić do domu. Oddalając się od tłumu, przemówień i wrzawy, szedł powoli ulicami, coraz bardziej pustymi. Kiedy już znalazł się na swojej, za plecami usłyszał głosy, obelgi i wołanie o pomoc. Zatrzymał się i odwrócił, żeby zobaczyć, co się dzieje i kto prosi o ratunek. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej pół tuzina mężczyzn w brunatnych mundurach okładało i bezlitośnie kopało leżącego na ziemi człowieka, a ten, skulony, próbował się osłaniać. Po przyjeździe do Berlina Jurijowi poradzono, żeby dla własnego bezpieczeństwa unikał takich zdarzeń. Stał nieruchomo przez kilka sekund, niezdecydowany, przerażony, że jest świadkiem brutalnej napaści na bezbronnego. Znajdował się kilka metrów od swojej bramy, więc ruszył naprzód, stosując się do rady, żeby trzymać się od takich sytuacji z daleka, nie pakować w kłopoty, ale krzyki bezlitośnie wdzierały się do jego sumienia. Zacisnął pięści w rękawiczkach, zagryzł zęby i zrobił krok, a później kolejny i jeszcze jeden, aż w końcu mimowolnie pobiegł w stronę grupy.
– Ej, ej, przestańcie natychmiast! – krzyknął bezbłędnie po niemiecku, kiedy znalazł się dostatecznie blisko. – Co wy wyprawiacie? Zostawcie go w spokoju!
Zatrzymał się w odległości kilku metrów, jakby tych bandytów mogła odstraszyć sama jego obecność. Tylko jeden z oprawców oderwał się od swojego zajęcia; cała reszta nawet na chwilę nie przestała kopać skulonego ciała ofiary.
Ten, który przerwał, odwrócił się do niego prowokująco, z rękami na biodrach, w rozkroku, z podniesioną głową, wypiętą piersią, arogancko.
– A co cię to, kurwa, obchodzi? Idź stąd, bo też oberwiesz.
Wszyscy mieli na sobie ciepłe brunatne koszule, pasujące krawaty, czerwone naramienniki ze swastyką na lewej ręce, skórzane pasy na piersi, pumpy, czapki i sztywne czarne botki zakrywające łydkę – wyglądali tak samo jak mężczyźni, którzy defilowali kilka minut temu; celem tych było bezlitosne polowanie na osiągalną ofiarę.
– Jest was wielu na jednego. – Jurij próbował zachować spokojny ton, żeby nie okazać dławiącego go strachu. – To niezbyt mężne z waszej strony, nie sądzisz?
– Idź stąd, powiedziałem – powtórzył facet w brunatnej koszuli. – To nie twoja sprawa.
Bez zastanowienia, dając się ponieść moralnemu instynktowi sumienia, szybkim i niespodziewanym ruchem Jurij zwinnie pokonał ludzki mur i podszedł do grupy z zamiarem odciągnięcia napastników od ofiary. Pchnął jednego i drugiego, aż zdołał dotrzeć do chłopaka, który nie przestawał drżeć z przerażenia. Usiłował osłonić go przed ciosami, aż sam został powalony; i teraz to on zaczął zbierać kopniaki i razy zadawane gumowymi pałkami, które spadały na jego plecy niczym deszcz kamieni. Zakrył głowę rękami, skulił się, podciągając kolana pod brodę, i czekał, kiedy to się skończy. Nagle znad tego piekła dobiegł kobiecy głos:
– Dość tego! Zostawcie go! Przestańcie! Zwariowaliście… Zabijecie ich!
– Tylko tej tu brakowało! – ryknął jeden. – Idź stąd. To nie jest miejsce dla kobiet.
– Kazałam ci przestać. Dość! – krzyknęła. Nic nie wskórała, więc zmieniła ton i zaczęła ich przekonywać: – Dziś jest święto, Franz. To nie przystoi. – Złapała za rękę chłopaka, który wcześniej mierzył się z Jurijem, i zaczęła się domagać, żeby przestał go bić. – Posłuchaj mnie, zabierz swoich chłopaków, idźcie świętować i dajcie spokój tym biedakom.
Facet w brunatnej koszuli zmarszczył czoło, rozluźnił zaciśniętą szczękę, odwrócił się do grupy i odezwał władczym tonem:
– Wystarczy. Na dziś koniec z tymi śmieciami.
Atak ustał i zapadła cisza, zakłócana jedynie sapaniem napastników zmęczonych zadawaniem ciosów. Jurij podniósł głowę i spojrzał na kobietę, która ich ocaliła; miała szarą wełnianą czapkę naciągniętą na czoło, a szeroki kołnierz płaszcza zakrywał jej twarz do policzków. Wbiła wzrok w Jurija, zaledwie na kilka sekund, bo czyjś gromki głos zniszczył magię tego spojrzenia niemal przezroczyście zielonych oczu.
– Żaden koniec – oznajmił najbardziej korpulentny ze wszystkich, groteskowo stawiając się temu, który wyglądał na przywódcę. Bełkotliwa mowa i chwiejny chód zdradzały, że nie był trzeźwy. – Mnie nie będzie rozkazywać żadna baba.
– Rozkazuję ci ja, a jestem twoim zwierzchnikiem. Masz iść do domu się przespać i wytrzeźwieć, dość już wypiłeś.
Wspomniany chłopak przypominał niedźwiedzia, nie tylko z powodu barwy munduru, ale także zwalistego ciała, kwadratowej głowy, zanurzonej w tułowiu praktycznie pozbawionym szyi.
– Pójdę, jak będę miał ochotę. Na tego się zamierzałem i tym razem mi nie ucieknie. – Po tych słowach mocno kopnął chłopaka w twarz, a ten jęknął zbolały i niczym przerażone zwierzę zaczął się czołgać po asfalcie.
Przywódca grupy podszedł do podpitego towarzysza, wyższego od niego o pół głowy.
– Powiedziałem, że koniec imprezy – oznajmił groźnie, ciągnąc go za rękę.
Kiedy stali naprzeciw siebie, zwierzchnik musiał zadrzeć głowę, żeby spojrzeć adwersarzowi w oczy. Niedźwiedź tak wydymał pierś, że materiał koszuli napiął się do granic wytrzymałości. Szarpali się, popychali wśród krzyków i wyzwisk. Pozostali przyglądali się uważnie, ale nikt nie ośmielił się interweniować. Nagle ktoś krzyknął ostrzegawczo:
– Uważaj, Franz, on ma nóż!
Dowódca, uprzedzony o broni, którą niedźwiedź trzymał w prawej dłoni, wykorzystał wywołany nadmiarem alkoholu brak koordynacji ruchów przeciwnika i z łatwością mu ją odebrał. Zaraz potem, w przypływie wściekłości, zamachnął się i zanurzył scyzoryk w podwójnym podbródku zdrajcy.
– Nie!
Po krzyku bezradnej dziewczyny zaległa wstrząsająca cisza. Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund dwaj mężczyźni trwali złączeni w śmiertelnym uścisku – niedźwiedź uczepiony ciała przywódcy. W końcu go puścił i uniósł dłonie do szyi z grymasem przerażenia, gdy wyczuł więzy śmierci. Zachwiał się, zatoczył i padł na ziemię z głuchym uderzeniem głowy o krawężnik, które potwornie zadudniło. Zdawało się, że obraz zamarzł, czas się zatrzymał – wszyscy stali milczący, niemi; poruszały się jedynie białawe opary oddechów gapiów, dyszących z zimna, wysiłku i pod wpływem konsternacji. Buntownik leżał nieruchomo, z otwartymi oczami i wykrzywionymi wargami. Z jego szyi powoli spływał ciemny cień, barwiąc na czerwono świeży biały śnieg. Przywódca przyglądał się mu z grymasem przerażenia na twarzy, oszołomiony tym, co zrobił. Spojrzał na swoją rękę, w której ciągle ściskał mały sztylet ociekający świeżą krwią, i wypuścił go, jakby nóż przyprawił go o skurcz. Nie przestawał wpatrywać się w rozpostartą dłoń, zakrwawioną, drżącą.
Pozostali trwali w stuporze, przytłoczeni makabryczną sceną. Pierwszy poruszył się chłopak – ofiara agresji, który znalazł się za plecami napastników. Podniósł się bezszelestnie i nie spuszczając wzroku z grupy, chwycił Jurija za rękę, pomógł mu wstać i gestem wskazał, żeby uciekał. Jurij, zanim to zrobił, spojrzał na dziewczynę. Ich wzrok znów się spotkał. W końcu ruszył do ucieczki.
– Skurwysyny – krzyknął rozwścieczony chłopak, który puścił się biegiem wcześniej. – Dzikie bestie.
Jurij, zbliżając się do bramy, zwolnił kroku i zaczął szukać kluczy w kieszeni. Zdenerwowany zatrzymał się przed wejściem. Chłopak także.
– Mieszkasz tu? – spytał, jakby był zdziwiony.
Jurij kiwnął głową, usiłując jednocześnie włożyć klucz do zamka. Chłopak oddalił się od niego o kilka kroków, nie przestając mu się przyglądać; przyłożył dłoń do czoła, jakby salutował, i powiedział z szerokim uśmiechem na twarzy:
– Dziękuję, kolego, jestem twoim dłużnikiem.
Natychmiast puścił się biegiem z niewiarygodną prędkością. Jurij odwrócił się w stronę grupy, która zaczynała się rozchodzić. Dłoń drżała mu tak, że nie mógł trafić kluczem do zamka. Czuł bolesne pulsowanie w skroniach i piekła go warga, jakby w ustach trzymał płonącą pochodnię. Poczuł smak gęstej krwi. W końcu otworzył drzwi, wszedł do klatki i puścił się biegiem po schodach. Wpadł na swój strych, a serce mało nie eksplodowało mu w piersi. Przywarł plecami do ściany i zdyszany osunął się na podłogę. Brakowało mu powietrza, jakby tlen nie docierał do płuc; czuł, że się dusi. Zdjął rękawiczki, szalika pozbył się tak, jakby wyzwalał szyję ze sznura, ale nadal czuł nieznośne napięcie.
Wstał i chwiejnym krokiem podszedł do jednej z mansard, otworzył okno i wystawił pół ciała na zewnątrz, żeby zaczerpnąć powietrza. Wdychał je łapczywymi haustami, z niecierpliwością narzucaną przez rozszalałe serce. Kiedy się uspokoił, znów usiadł na podłodze, przy otwartym oknie. Trząsł się z zimna. A może ze strachu, który towarzyszył mu nieustannie od dwóch lat.
[1] Stefan Zweig, Świat wczorajszy. Wspomnienia pewnego Europejczyka, tłum. Maria Wisłowska, Warszawa 1958, s. 432.
Piotrogród (dawny Sankt Petersburg), 1921 roku
Szczególnie nie wierzę Rosjaninowi, który dzierży władzę. Niedawny niewolnik staje się najbardziej nieobliczalnym despotą, gdy dostaje szansę, by stać się panem bliźniego.
MAKSIM GORKI
I
Miguel Santacruz przybył do pięknego Sankt Petersburga wiosną 1906 roku, aby objąć posadę attaché handlowego w ambasadzie Hiszpanii w carskiej Rosji. Weronikę Olegowną Filatową poznał na jednym ze wspaniałych, pełnych przepychu przyjęć organizowanych przez ambasadora, który nie szczędził na nie wydatków – przywykłym do luksusów i życia na najwyższym poziomie gościom serwowano kawior, najlepsze wina, francuski szampan i rozmaite delicje. Uroda Weroniki poraziła Miguela od pierwszego wejrzenia: była wysoka, smukła, z długą, łabędzią szyją, białą perłową skórą, szarymi, bardzo jasnymi, wielkimi, skośnymi oczami o lśniącym spojrzeniu; była wesoła i pełna życia, a z jej warg emanował pogodny, spokojny, zaraźliwy uśmiech. Miała siedemnaście lat i była jedyną córką zamożnego kupca z Rostowa nad Donem, który przeprowadził się do Sankt Petersburga, aby zapewnić latorośli najlepsze wykształcenie i możliwość obracania się w wyższych sferach.
Ojciec Weroniki, Oleg Borysowicz, sympatyzował z ideami rosyjskiej partii liberalnej, która domagała się większej wolności i konstytucji jako podstawy utworzenia systemu parlamentarnego na wzór zachodnich; ale bardziej niż polityka interesowała go gospodarka. Spędzał dużo czasu z dala od żony i córki, pochłonięty interesami. Matka, Olga Iwanowna, była kobietą inteligentną, wielbicielką muzyki i książek, sercem i duszą oddaną wychowaniu i wykształceniu młodej Weroniki, dla której należało wybrać dobrego męża, stosownie do jej pozycji społecznej. Dlatego trudno jej było zaakceptować względy, jakie jej córce okazywał Miguel Santacruz; obcokrajowiec o dziesięć lat od niej starszy, który, jej zdaniem, przebywał w Rosji tymczasowo i z całą pewnością zamierzał przenieść się do innego miejsca na świecie, niszcząc jedność rodziny, oddalając od niej córkę i przyszłe wnuki. Jednak miłość, jaką tych dwoje wyznało sobie już na początku, pokonała wszelkie uprzedzenia.
Miguel i Weronika po roku wzięli ślub. Dziewięć miesięcy później urodził się Jurij, a po nim, w odstępie zaledwie roku, Nikołaj, którego nazywano Kolią. Wiosną 1914 roku na świat przyszła upragniona córeczka, której dano na imię Jekaterina, a wszyscy nazywali ją Katią.
Weronika, podobnie jak matka, poświęciła życie na wychowywanie dzieci. Jurij i Kolia świetnie się dogadywali, bawili się razem i obaj lubili muzykę, sztukę, czytanie i naukę języków obcych. Poza rosyjskim i hiszpańskim nauczyli się niemal bezbłędnie mówić po francusku i niemiecku. Weronika była obdarzona wdzięcznym głosem, silnym i słodkim jednocześnie. Miała w zwyczaju śpiewać z dziećmi Kalinkę, ulubioną piosenkę maluchów; cała trójka śpiewała i tańczyła w wielkim salonie w domu, ciesząc się życiem pełnym szczęścia.
Jedynie Katia nie dała się wciągnąć w rytm matczynych nauk. Nie lubiła muzyki ani czytania; cały dzień spędzała na zabawie pięknym domem dla lalek, który podarował jej dziadek od strony matki. Od urodzenia była oczkiem w głowie ojca, miał do niej słabość i pozwalał na wszystko, o co go poprosiła.
Kiedy Jurij miał osiem lat, Weronika zaszła w kolejną ciążę. Sasza przyszedł na świat w paskudną noc w lutym 1917 roku, kiedy w mieście szalała arktyczna śnieżyca, w czasie jednej z najbardziej mroźnych zim, jakie pamiętano, w kraju ogarniętym wojną od lata 1914 roku. W tym samym miesiącu wybuchła rewolucja – zapoczątkowana w dużej mierze przez kobiety zmęczone niedostatkiem chleba i jego wysokimi cenami, wywołanymi niegodziwą zmową młynarzy – która kilka miesięcy później miała doprowadzić do upadku caratu. Poród był długi i skomplikowany, a kiedy Weronika Olegowna po raz pierwszy ujrzała twarz noworodka, ogarnęło ją złe przeczucie. Intuicja jej nie myliła, bo od tej chwili spokojne życie, jakie do tej pory znali, zaczęło się walić niczym olbrzymi zamek z kart.
Rok później, w pierwsze urodziny Saszy, sytuacja rodziny Santacruz tak dalece różniła się od ich dawnego życia, że Weronika miała wrażenie, jakby upłynął cały wiek. Chaos i anarchia zaczęły panować wszędzie i nad wszystkimi. Bolszewicka rewolucja, która wybuchła w październiku 1917 roku, rozprzestrzeniała się chaotycznie w społeczeństwie pozbawionym prawa i porządku. Strzały na ulicach i kamienie rzucane w okna mieszkania rodziny Santacruz były pierwszymi ostrzeżeniami, a po nich nastąpiła eskalacja plądrowania, kradzieży, zniszczeń, a przede wszystkim strachu – takiego, który w każdy por skóry, w każde uderzenie serca i w każdy oddech wciskał powietrze przesycone nieposkromionym złem.
Santacruzowie mieszkali na pierwszym piętrze okazałej kamienicy z wysokimi, przestronnymi pomieszczeniami, czystymi i pełnymi światła, z wielkim salonem urządzonym ze smakiem wyrafinowanymi meblami ze szlachetnego drewna i drogimi tkaninami, ze zjawiskowym fortepianem Bechsteina na środku; w domu była instalacja elektryczna i bieżąca woda, dzięki czemu mogli sobie pozwolić na w pełni wyposażoną łazienkę, bardzo przestronną, z wanną, dwiema umywalkami i sedesem. Wskutek dekretu znoszącego własność prywatną w budynku ustanowiono politykę komunałek, a prywatne domy zamieniono w mieszkania komunalne. Wtedy kierownictwo komitetu sąsiedzkiego w każdym z dziesięciu pokoi, z wyjątkiem dwóch, które pozostawiono rodzinie Santacruzów, rozlokowało grupę pochodzących z przedmieść i wiosek ludzi o nędznym wyglądzie. Zachowanie nowo przybyłych rodzin było z początku poprawne, powściągliwe i dość obojętne, ale wkrótce bezczelność, lekceważące rozmowy, brak szacunku, zazdrość i zawiść z powodu tego, co miał jeden, a czego brakowało innemu, zaczęły przejmować panowanie nad każdym kątem domu. Nowi lokatorzy używali przedmiotów nieostrożnie, a kiedy się psuły, nie naprawiano ich. Nikt nie sprzątał ani nie dbał, więc wkrótce wszystko było brudne i zniszczone z powodu niedbalstwa i niewłaściwego użytkowania.
Santacruzowie ograniczyli się do pokoju, który wcześniej służył za małżeńską sypialnię, oraz dawnej garderoby Weroniki, połączonych drzwiami, dzięki czemu nie musieli wychodzić na korytarz i zachowali pewne wrażenie intymności. Oprócz małżonków i dzieci w tej ciasnocie mieszkały z nimi Olga Iwanowna, matka Weroniki, oraz niania, Swieta Rudakowa, babuszka słodka i pulchna, którą chciało się serdecznie przytulić; dawno temu zrezygnowała z posiadania własnych dzieci, aby poświęcić się opiece nad cudzymi, i z małżonkami mieszkała od narodzin Jurija. Walka, kierowca Santacruzów, dopóki nie odebrano im packarda, ulokował się w miejscu dawnej spiżarni. Wraz ze Swietą byli jedynymi członkami służby, którzy pozostali lojalni wobec rodziny, pomagając jej niejednokrotnie w czasie grabieży i rewizji, których doświadczyła.
Santacruzowie stracili niemal cały znajdujący się w domu dobytek: dywany, zasłony, meble, bieliznę stołową, ubrania, również dziecięce, z których część udało się uchronić Swiecie – ukryła je w skrzyni wraz z innymi cennymi przedmiotami i oznajmiła grabieżcom, że należą do niej i że jej, proletariuszce, nie mogą odebrać dobytku.
Okazały salon zamieniono w miejsce spotkań komitetu dzielnicowego, więc bez przerwy ktoś wchodził i wychodził, robił hałas, wszczynał awantury, za dnia i w środku nocy. Fortepian znalazł się wśród rzeczy, które zabrano jako pierwsze; ból z powodu tej straty położył Weronikę na kilka dni do łóżka; nie była w stanie unieść tak wielkiego smutku. Z łazienki korzystali wszyscy. Walka kilka razy musiał ją naprawiać i pokazywać, że sedes nie jest miejscem do wrzucania rozmaitych śmieci, ale wszelkie wysiłki wkładane w to, żeby korzystano z niego właściwie, wydawały się bezsensowne. Używanie kuchni wkrótce stało się dla Santacruzów niemożliwe. Weronika nie zamierzała gotować w chlewie, w jaki lokatorzy zamienili kuchenkę, blaty kuchenne i zlew.
Życie w luksusie, z wygodami, w dobrobycie, jakie wiedli wcześniej Miguel Santacruz z rodziną, poszło w zapomnienie. Santacruzowie, uznani za wrogów ludu, naznaczeni jako wyniośli burżuje i egoiści, oskarżeni i skazani niczym przestępcy z tego tylko powodu, że należeli do określonej klasy społecznej, musieli nauczyć się funkcjonować dyskretnie, unikać tych, z których eksplodowała gromadzona przez lata złość. Możliwość opuszczenia Rosji i wyjazdu do Hiszpanii stracili, jak większość innych pracowników, kiedy latem 1918 roku, niedługo po egzekucji cara Mikołaja II i królewskiej rodziny Romanowów, ambasada zamknęła placówkę. Weronika (naciskana przez matkę) wcześniej sprzeciwiała się wyjazdowi z kraju, który uważała za swoją ojczyznę. Nie chciała porzucać wszystkiego, co stanowiło sens jej życia, na rzecz niepewnej podróży przez całą Europę, ciągle jeszcze pogrążoną w wojnie, dodatkowo z maleńkim Saszą. Rzeczywistość kolejnych miesięcy niczym kamień nagrobny nieodwracalnie przypieczętowała tamtą decyzję, a Weronika codziennie obwiniała się o to, że przez nią dzieci ugrzęzły w tym piekle, a oni stali się pariasami we własnym domu.
Skazą stawał się zwykły fakt posiadania obecnie, lub wcześniej, jakichkolwiek dóbr czy interesów, choćby drobnych. Kradzież nazywano nacjonalizacją, a co najgorsze – okrucieństwo, napady, donosy, a nawet zabójstwa stały się formą walki klas. Na wolność wypuszczonoz więzień pospolitych przestępców, kierując się przekonaniem, że przestępczość wynikała z nadmiernej liczebności klasy ludzi uprzywilejowanych, którzy przez wieki uciskali biednych; więc po ulicach krążyły bezkarne hordy skazanych za wszelkie przestępstwa: złodziei, zabójców, oszustów, gwałcicieli. Po dawnej świetności miasta nie został nawet ślad, jakby przetoczył się przez nie huragan. Budynki, wcześniej okazałe i eleganckie, przypominały teraz zniszczone otwarte grobowce. Ulice, wcześniej czyste i oświetlone, były brudne, zaniedbane i tak rzadko uczęszczane, że zaczęły porastać krzewami. Nie było sklepów ani teatrów, ani restauracji, ani nawet fabryk. Wszystko zostało zamknięte, porzucone w tym mieście-widmie, przypominającym zapomniany cmentarz, zamieszkały jedynie przez chodzące trupy – wymizerowanych mężczyzn, kobiety, dzieci, samotnych staruszków poszukujących kromki chleba czy kawałka drewna, żeby się ogrzać. Nie było psów ani kotów, ani ptaków, przetrwały tylko szczury i karaluchy; chude mięso padłych z głodu koni służyło do ugotowania zupy czy gulaszu. Wszystko, co nadawało się na opał, znikło: drzewa, płoty, drzwi; jeśli jakiś dom porzucono, w ciągu paru nocy zostawał ogołocony do samych fundamentów. Niedostatek niszczył miasto. Królowała niepewność. Strach przed wyjściem na ulicę, bez względu na porę, odczuwała większość tych, którzy jedynie starali się przetrwać w miejscu pozbawionym wszystkiego. Los spokojnych ludzi zależał od tego, czy nie natrafią na swojej drodze na typy wałęsające się swobodnie, bez żadnej kontroli, którym za zbrodnie nie groziła żadna kara; powrót do domu świętowano jak wielkie wydarzenie. Doszło do tego, że Santacruzowie na opał musieli przeznaczyć własne meble, także te bardzo cenne, i książki, a widok płonących kart sprawiał Weronice taki ból, jakby patrzyła na żywą istotę w płomieniach. Pan domu, w towarzystwie Walki, wymknął się kilka razy na przedmieścia w poszukiwaniu opału, ryzykując zatrzymaniem, bo zbieranie go czy jakiegokolwiek innego produktu bez pozwolenia stanowiło przestępstwo, za które groziło kilka lat więzienia, a nawet śmierć.
Wszystko wokół się waliło, a Miguel Santacruz był świadkiem i ofiarą dewastacji własnej rodziny. Wiedział, że jeśli nie opuszczą szybko Sankt Petersburga, miasta białych nocy, stanie się ono jego grobem.
II
Był 1 stycznia 1921 roku. Santacruzowie od dwóch lat nie obchodzili nadejścia nowego roku. Właściwie od dawna nie świętowali niczego, bo nie było czego świętować. Codziennie myśleli tylko, żeby przeżyć do następnego dnia.
Weronika wezwała lekarza, bo mały Sasza od kilku dni miał wysoką gorączkę. Pietia Smełow zjawił się natychmiast. Przyjaźnił się z Miguelem Santacruzem od czasu jego przyjazdu do Sankt Petersburga i był lekarzem rodziny: odbierał porody Weroniki i leczył wszystkie dolegliwości, choroby i komplikacje Santacruzów, a także ich służby.
Smełow zbadał dziecko pod czujnym okiem matki, która stała w nogach łóżka i odpowiadała na zadawane przez lekarza pytania.
Kiedy skończył, umył ręce z poważną miną.
– Mały ma tyfus, ale od niego nie umrze. Twoje dziecko zabije głód. Jest bardzo słabe. Pożywienie i chinina, tego mu trzeba.
– A skąd mam wziąć jedzenie i chininę? – wyszeptała matka z bezradną miną.
Pietia przyglądał się jej zmartwiony; była zbyt szczupła, jakby lada moment miała się złamać, podtrzymywana jedynie siłą, jaką jest w stanie wykrzesać z siebie matka, która chce wychować dzieci mimo trudności.
– Co z pozwoleniami na wyjazd z kraju?
– Miguel robi, co może. Zapukał do wszystkich drzwi, poszedł do wszystkich gabinetów we wszystkich rosyjskich i zagranicznych instytucjach, ale wygląda na to, że to zadanie niewykonalne. Każdy krok kończy się natychmiastową odmową. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Wszystko się ciągnie w nieskończoność. To dobijające.
Jej mąż od miesięcy starał się zdobyć listy żelazne na wyjazd. W ambasadzie Norwegii, która przejęła sprawy Hiszpanów, jemu, dyplomacie i obywatelowi Hiszpanii, nie robili żadnych trudności, ale wyglądało na to, że zdobycie pozwolenia dla żony i ich czworga dzieci, Rosjan, będzie nie lada wyzwaniem.
– Że też nie chciałam wyjechać z kraju, kiedy mieliśmy możliwość… Nigdy sobie tego nie wybaczę…
– Nie obwiniaj się, nikt się nie spodziewał takiego obrotu spraw.
Oczy Weroniki spochmurniały. Zmartwiona odezwała się do lekarza:
– Pietia, powiedz mi, jak mogę zdobyć chininę dla Saszy. Ty masz kontakty.
– Nie proś mnie o to, Weroniko Olegowno. Nie mogę… Nie powinienem. To zbyt niebezpieczne.
– Błagam cię, musisz mi pomóc, chodzi o mojego syna… Matka dla swojego dziecka zrobi wszystko.
– Na niewiele się zda takie narażanie. A Miguel nigdy by mi tego nie wybaczył.
– Nie musi o niczym wiedzieć. Proszę, Pietia, powiedz, gdzie mogę znaleźć coś, co może uratować życie mojemu synowi. – Kilka sekund czekała na odpowiedź, na reakcję. – Jeśli mi nie pomożesz, wyjdę na ulicę, gotowa na wszystko, żeby zdobyć informacje, których nie chcesz mi zdradzić… Dobrze wiem, jak to zrobić.
– Nie – odparł przestraszony Pietia. – Niech ci nie przyjdą do głowy żadne głupstwa.
– Więc mi pomóż – poprosiła jeszcze raz bardzo cicho, lecz z uporem.
Przez kilka sekund wpatrywali się w siebie nawzajem, on – oceniająco, ona – błagalnie, aż w końcu odwrócił wzrok, wziął kartkę i pióro i zapisał adres. Podał jej go niechętnie.
– Idź przed ósmą, inaczej ryzykujesz, że będzie zamknięte. Tam znajdziesz świeżą żywność, jarzyny i mleko. Nie wiem, czy mają chininę.
Weronika szybko odczytała notatkę i przycisnęła ją do piersi.
– Dziękuję – wyszeptała przejęta. Ten skrawek papieru był jej iskierką nadziei.
– Nikt nie może się dowiedzieć, że dałem ci ten kontakt, zaklinam cię na to, co najbardziej kochasz, Weroniko. Miałbym poważne problemy.
– Możesz być spokojny – odpowiedziała z wdzięcznością.
Spojrzał na nią ze skruszoną miną, zdegustowany, że jej uległ.
– Jak Miguel się dowie, urwie mi głowę – mruknął. – Nie zabieraj pieniędzy, nie są już nic warte. Zostało wam coś wartościowego? Złoto, klejnoty, ubrania, buty, cokolwiek…
Fatalne konsekwencje wojennego komunizmu, zaprowadzonegoprzez bolszewicki rząd w zimie 1918 roku, spotęgowane jedną z najstraszliwszych suszy, wywołały w całym kraju wielki głód, który zabijał miliony osób.
Weronika kiwnęła głową.
Lekarz pozbierał swoje rzeczy, włożył płaszcz. Rozejrzał się po pokoju z lekkim obrzydzeniem.
– Spróbuj trochę tu przewietrzyć. Nie da się oddychać.
– Wiem – odpowiedziała zawstydzona. – Ale ciepło jest dobrem zbyt cennym, żeby wypuszczać je przez okno.
Lekarz ze zbolałą miną przyznał jej rację. Weronika odprowadziła go przez korytarz do drzwi mieszkania, które kiedyś było ich domem.
– Uważaj na siebie, Weroniko, to bardzo niebezpieczne, a jak cię odkryją… To może być koniec dla ciebie i twojego dziecka.
Nie przestając patrzeć mu w oczy, ścisnęła papier w dłoniach, jakby trzymała w nich śmiercionośną broń.
– Pietia, muszę to zrobić. Nie mogę pozwolić, żeby Sasza umarł…
Szybkim krokiem wróciła do pokoju i poczuła gorące, gęste opary. Lampy naftowe, które Walka zrobił z butelek i słoików napełnionych łojem, żeby mieli światło, kiedy brakowało prądu, przesycały powietrze cuchnącym dymem, który podrażniał gardła i oczy oraz oczerniał sufity, kiedyś białe jak śnieg.
Poczuła dławiący niepokój. Musiała coś zrobić, jeśli zostaną tutaj i będą wdychać to zatrute powietrze, wszyscy poumierają.
Podeszła do jedynego ocalałego stolika z dzbankiem z wodą, szklanką i małą miednicą, w której babcia od czasu do czasu moczyła chusteczkę, którą następnie kładła na spoconym czole dziecka, próbując okiełznać gorączkę. Ostrożnie otworzyła szufladę, żeby nie przestraszyć małego, poszperała w niej głęboko i wyciągnęła złote kolczyki. Matka przyglądała się jej z niepokojem.
– Co chcesz z nimi zrobić? – spytała przestraszona. – To twoje kolczyki ślubne.
– To zwykłe kolczyki, mamo, warte są już tylko tyle, ile mogę za nie zdobyć.
– Oprócz nich nic nam już nie zostało. Twój mąż chce za nie kupić bilety na pociąg, kiedy zdobędzie listy żelazne.
– Musimy żyć tu i teraz; może nie pozwolą nam wyjechać z kraju przez długie miesiące. Albo i nigdy… – Spuściła wzrok, żeby się nie rozpłakać. Musiała zachować siłę. Spojrzała na matkę z przekonaniem. – Na co mi bilety na pociąg, jeśli Sasza umrze? Te kolczyki są mi potrzebne teraz – oznajmiła kategorycznie.
Kolczyki i notatkę od lekarza schowała do stanika. Włożyła buty i płaszcz. Kiedy sięgała po szal, napotkała smutne i ostre spojrzenie Jurija. Był chudy i bardzo blady, potargane włosy zachodziły mu na czoło. W jego wyglądzie łączyły się cechy dziecka z cechami nastolatka, które już się pojawiały. Karnację miał śniadą jak ojciec, ale po niej odziedziczył te same szare oczy i ten sam sposób patrzenia na świat, wrażliwość i talent do muzyki – tyle brutalnie zaprzepaszczonych szans, choć dopiero jego talenty zaczęły rozkwitać.
– Mój mały Jura. – Tylko matka zwracała się do niego w ten sposób, i tylko w wyjątkowych sytuacjach, takich jak ta; Miguel Santacruznie znosił tego powszechnego rosyjskiego zwyczaju określania wszystkiego i wszystkich zdrobnieniami. – Muszę wyjść. Zaopiekujesz się rodzeństwem i babcią?
– A jak nie wrócisz? – spytał zaniepokojony chłopiec.
Podeszła do niego, pochyliła się lekko, żeby spojrzeć w jego szare oczy, i przemówiła z największą pewnością, na jaką było ją stać:
– Wrócę, słyszysz? Obiecuję, że wrócę.
Pocałowała go w czoło i w tej akurat chwili w oddali rozległ się strzał. Instynktownie wszyscy troje skierowali spojrzenie w stronę okna. Było to czymś powszednim, zwłaszcza po zmroku, kiedy miasto zamieniało się w miejsce agresji i pełne niebezpieczeństw dla tych, którzy ryzykowali chodzeniem po jego ulicach.
– Nie rób tego – błagała Olga Iwanowna. – Na miłość boską, córko, nie wychodź.
Weronika podeszła do niej, owijając się grubym szalem.
– Zaopiekuj się Saszą, mamo. Zdobędę chininę i coś do jedzenia, żeby nasz maluch nie umarł z głodu.
– Boję się o ciebie.
Zdławiony głos matki rozczulił Weronikę.
– Nic mi się nie stanie – zapewniła, posyłając jej uśmiech.
Wzięła rękawiczki i włożyła czapkę z lisiego futra, naciągnęła nauszniki. Matka po raz ostatni poprosiła ją, żeby nie wychodziła.
– Zaczekaj przynajmniej do powrotu męża.
– Nie mogę czekać, nie ma czasu.
Wyszła i zamknęła drzwi. Olga Iwanowna przez chwilę siedziała jak sparaliżowana, powstrzymując łzy bezsilności. Wróciła do łóżka, w którym leżał ciężko chory Sasza. Był tak chudy i blady, że właściwie ginął pod kołdrą.
W tej chwili z przyległego pokoju wyszedł Kolia, a za nim wyłoniła się Katia, która pobiegła w ramiona babci, szukając pociechy na jej miękkich kolanach.
– Gdzie mamoczka?
Jurij się nie odezwał, tylko przytulił brata. Spojrzał na babcię, próbując na jej twarzy znaleźć wyjaśnienie tego całego nieszczęścia.
III
Weronika szybko zeszła po schodach, zakrywając usta, żeby nie wdychać unoszącego się w powietrzu odoru śmieci i moczu. Kiedy doszła do bramy, zadrżała na widok dwóch sąsiadów, którzy od miesięcy zajmowali pokoje w mieszkaniu na drugim piętrze. Wyższy z nich przejął rolę komisarza komitetu sąsiedzkiego; drugi był jego pomocnikiem, zawsze przy nim, wierny giermek od brudnej roboty. Rozdawali mieszkańcom kartki niezbędne do zdobycia racji chleba, mleka czy do przejazdu tramwajem. Trzeba im się było gęsto tłumaczyć, po co się wychodzi z budynku i po co wchodzi, kto wchodzi na górę i kto schodzi, oni stanowili prawo i sprawiedliwość, decydowali, kto powinien pilnować klatki przed potencjalnymi nocnymi napadami, kto ma odgarniać z wejścia śnieg, zbierać i przechowywać drewno na opał, które później trafiało wyłącznie do ich rodzin lub do tych, których oni wyznaczyli. Sąsiedzi byli zdani na ich rozkazy, zazwyczaj bezprawne i niesprawiedliwe, od których nie było odwołania; od tych ludzi zależał los wszystkich mieszkańców.
Weronika próbowała ich wyminąć, ale komisarz zaszedł jej drogę.
– A dokąd to się caryca wybiera o tej porze?
– Proszę mnie przepuścić. Muszę zdobyć trochę mleka dla syna, lekarz mi powiedział, że umrze, jeśli czegoś nie zje.
– Jaka szkoda… – odparł ironicznie, zerkając na kolegę.
Weronika cierpiała, widząc taki brak człowieczeństwa, nie przestawała jej zadziwiać ta chłodna i okrutna postawa, choć od dawna była na porządku dziennym.
– A gdzie kartki, obywatelko Olegowno?
Weronika zbladła. Pokręciła głową.
– Proszę… Błagam, mój syn umiera.
– Kartki, bo inaczej nie wyjdziecie – powtórzył komisarz, wyciągając rękę.
Po rewolucji powszechne stało się zwracanie do ludzi w ten sposób; była to kolejna metoda poniżenia tych, którzy kiedyś mieli wszystko. Nie szanowało się ani wieku, ani statusu; władza znalazła się w rękach ludzi takich jak ci kretyni, których rozpoznawało się po niebieskiej czapce z wyszytą na niej czerwoną gwiazdą.
– Nie mam kartek. Ale mogłabym je zdobyć jutro. Pójdę do komitetu lekarskiego, porozmawiam z towarzyszem przewodniczącym…
Komisarz spojrzał z pogardą na swojego kolegę i wypiął pierś.
– To mi na nic, obywatelko Olegowno; skoro nie macie kartek, nie wyjdziecie. Takie są zasady. Tu nie ma przywilejów, dla nikogo, a już na pewno nie dla was, którzy korzystaliście z nich przez wieki.
Weronika podniosła wzrok, błagalny i zrozpaczony.
Wiedziała, że nie istnieją żadne przepisy, które zabraniałyby jej wyjścia na ulicę, ale protesty na nic by się zdały. Szukała sposobu, żeby się z nimi dogadać.
– Może da się to jakoś załatwić, towarzyszu Warłamie? – zasugerowała łagodnym tonem, chcąc zaskarbić sobie przychylność tego prostaka.
– Co mi proponujecie?
Po kilku chwilach niezdecydowania z pytającą miną podniosła dłoń do szala, który okalał jej szyję. Mężczyzna go dotknął, zacisnął wargi i się skrzywił na znak niezgody, wcześniej wyciągając dłoń do klapy płaszcza.
– Myślę, że to wystarczy, towarzyszko, pomyślcie, że dla was łamię zasady. Chcę płaszcz.
– Ale… zamarznę, jeśli wyjdę bez niego. – Wiedziała, że temperatura spadła poniżej zera, a chodniki są białe od śniegu.
Drugi mężczyzna uśmiechnął się złośliwie. Mordercze spojrzenie zdruzgotało Weronikę.
– Jestem przekonany, że dacie sobie radę.
Weronika wiedziała, że nie ma wyjścia, więc zdjęła płaszcz. Pomyślała, żeby wrócić do mieszkania po płaszcz matki, ale od razu porzuciła tę myśl, bo przestraszyłaby ją jeszcze bardziej. Poza tym nie była pewna, czy jeżeli zejdzie drugi raz, nie zażądają od niej kolejnej opłaty. Wręczyła swój jedyny płaszcz komisarzowi. Wziął go z satysfakcją. Była to porządna sztuka, wełniana, podszyta barankiem, ze skórzanym kołnierzem. Instynktownie położyła dłoń na piersi w miejscu, gdzie ukryła kolczyki. Owinęła się szczelniej szalem i spróbowała się przesunąć, ale komisarz nadal zastępował jej drogę na ulicę.
– Mogę odejść?
Komisarz przesunął się z grymasem na twarzy.
– Proszę, obywatelko Olegowno, możecie odejść.
Wyszła, a mężczyźni obserwowali, jak się oddala, ale jak tylko skręciła za róg, komisarz polecił drugiemu:
– Nie traćcie z oczu tej głupiej burżujki, towarzyszu.
Sługus wyszedł z klatki i przebiegł przez ulicę. Filcowe botki z chrzęstem rozgniatały śnieg.
IV
Minęły ponad cztery godziny, odkąd Weronika wyszła z domu, kiedy w pokoju Saszy pojawił się Miguel Santacruz z miną tłumionej euforii.
– Jak się czuje? – spytał teściową, która siedziała przy łóżku na drewnianej ławce i śledziła oddech wnuka. – Był doktor Smełow? Co powiedział?
Zadał pytania jedno po drugim, spoglądając na dziecko i delikatnie dotykając jego czoła.
– Ciągle ma gorączkę – odpowiedziała. Chciała nad sobą panować, ale nie była w stanie. Wargi jej zadrżały, głos się załamał. – Umiera nam, Miguel, nasz mały Sasza umiera… Mój mały Sasza, co za tragedia… – płakała, kołysząc się i trzymając za brzuch, ogarnięta przerażeniem na widok coraz słabszego wnuka.
Miguel podszedł do niej i ukucnął, żeby ją pocieszyć; poszukał jej wzroku.
– Nie, Olgo Iwanowno, niech mama tak nie mówi… i niech mama nie płacze. – Oczy mu błyszczały, a wargi rozchylały się w uśmiechu. Uniósł dłoń do kieszeni i wyciągnął złożone kartki, pokazał je jak jakiś skarb. – Mam listy żelazne, zdobyłem je. Teraz musimy tylko załatwić bilety na pociąg i w końcu możemy wyjechać.
– Ale… dla wszystkich? – spytała teściowa z niedowierzaniem. – Moja Weroczka też będzie mogła wyjechać?
Miguel Santacruz kiwnął głową, trzymając papiery wysoko, w triumfalnym geście.
– Dla wszystkich, Olgo Iwanowno, jedziemy wszyscy. Dzieci, Weronika, Swieta… Mama, oczywiście, też jedzie z nami. Nie pozwolę, żeby mama tu została.
Twarz staruszki spochmurniała, a na jej wargach pojawił się smutny uśmiech.
– Nie opuszczę tego kraju bez mojego męża, wiesz o tym.
– Olgo Iwanowno, nie może mama zostać tu sama, nie przeżyje mama.
– O mnie się nie martw. Jak wszyscy już będziecie bezpieczni, wrócę do domu. Oleg Borysowicz już za długo jest sam.
Ponad tysiąc siedemset kilometrów dzieliło Piotrogród od Rostowa nad Donem, niedaleko Morza Azowskiego, a Miguel zastanawiał się, jak zamierza tam dotrzeć matka jego żony. Nie powiedział tego głośno, za to obiecał:
– Olegiem Borysowiczem zajmę się z Hiszpanii.
– Mój mąż w życiu nie opuści Rosji – przerwała mu. – Trzeba by go zabić, żeby go stąd wyciągnąć.
– Weronika nie pozwoli, żeby został.
– Moja córka zrobi to, co każę – skwitowała.
Miguel zauważył nieobecność żony.
– Gdzie jest?
– Wyszła przed chwilą.
– Dokąd? – spytał zaniepokojony. – Jest bardzo późno i mocno sypie śnieg.
– Po jedzenie. Twój przyjaciel lekarz dał jej adres pewnego miejsca.
– Święty Boże… Dlaczego mama pozwoliła jej wyjść?
– Nie ma na Ziemi takiej siły, która zatrzymałaby matkę, gdy życie jej dziecka zależy od tego, co zrobi – odpowiedziała kategorycznie.
– Muszę iść jej szukać – oznajmił Miguel, ruszając w stronę drzwi: przeczuwał niebezpieczeństwo. – Dokąd poszła?
– Nie powiedziała mi, ale zabrała kolczyki.
Miguel spojrzał na nią z przygnębieniem. Wiedział, co to oznacza.
– Jak dawno wyszła?
– Kilka godzin temu. – Pobiegła za nim. – Lepiej zostań, Miguel, nie wiesz, gdzie jej szukać.
– Pójdę do Pietii. Powie mi, dokąd ją wysłał. – Pokręcił głową oszołomiony i z namysłem wyszeptał: – Jak mógł… – Odwrócił się do teściowej i wręczył jej listy żelazne. – Niech mama je dobrze schowa i zacznie wszystko szykować. Trzeba postanowić, co zabrać, a co zostawić.
Olga Iwanowna szukała w oczach zięcia tej pewności, której jej brakowało.
– Miguel, sprowadź do domu moją córkę… Błagam cię, przyprowadź moją Weroczkę do domu.
– Może być mama pewna, Olgo Iwanowno, że bez niej nie wrócę.
V
Miguel wyszedł z budynku w gęstą śnieżycę, która pokrywała ulice białym dywanem. Grube płatki wirowały wokół jego twarzy niczym małe tancerki, drwiąc z niego. Ciemność spowijała wszystko; oświetlenia właściwie nie było i należało stąpać ostrożnie, żeby się nie przewrócić, i starać się nie wpaść na jakiegoś zbira. Postawił skórzany kołnierz kożucha, czapkę naciągnął na brwi, a dłonie schował w kieszeniach. Ostatnie rękawiczki, jakie miał, wymienił na kilka pieńków drewna, żeby wrzucić je do żelaznego piecyka w pokoju, w którym leżał jego chory syn. Szedł do domu Pietii Smełowa.
Po przyjeździe do Sankt Petersburga niemal trzy dekady temu lekarz stał się jego najlepszym przyjacielem. Byli w tym samym wieku, ożenili się w tym samym roku, choć Pietia nie mógł spełnić marzenia o tym, by zostać ojcem. To on pomógł mu nauczyć się rosyjskiego, aż osiągnął godną pozazdroszczenia płynność i doskonały akcent. Rosjanin znał zagrożenie, jakie wiązało się ze zbliżaniem się do miejsc, gdzie handlowała kontrabanda, on sam ostrzegał go przed nimi wiele razy, dlatego nie mógł pojąć, że przyjacielowi przyszło do głowy narażać Weronikę. Nie mieściło mu się to w głowie. Był wściekły. Dom, w którym małżeństwo Smełowów mieszkało przed rewolucją, niedaleko kamienicy Santacruzów, został napadnięty, zniszczony, a cały ich dobytek – rozkradziony, jak w większości mieszkań w Piotrogrodzie. Jednak utrata mieszkania dla Smełowów oznaczała jedynie zmianę miejsca zamieszkania: po tym wydarzeniu na ponad dwa lata ulokowali się w Grand Hotel Europe przy Newskim Prospekcie – który kilka lat wcześniej przyjął nazwę Alei 25 Października – z wygodami godnymi pozazdroszczenia i nieosiągalnymi dla reszty śmiertelników. Zaledwie kilka miesięcy temu, dzięki posadzie rządowego lekarza Partii Komunistycznej, komitet mieszkaniowy przydzielił jemu i jego żonie dom, przestronny i w pełni umeblowany, ze służbą i ochroną przy wejściu.
Miguel musiał się przedstawić strażnikowi. Kiedy pokonał pierwszą przeszkodę, wszedł po schodach i energicznie zapukał do drzwi. Otworzyła mu kobieta, służąca, z grymasem na twarzy z powodu zamieszania, jakie wywołał. Nim zdążyli zamienić słowo, pojawił się Pietia.
– Gdzie Weronika? Dokąd ją wysłałeś?
Pietia odprawił kobietę, która oddaliła się, mamrocząc pod nosem.
– Ostrzegałem ją, że to bardzo niebezpieczne.
– Jak mogłeś? – odezwał się Miguel z pretensją w głosie, ledwo nad sobą panując. – Powiedz mi, dokąd poszła.
Pietia opuścił głowę i nią pokręcił.
– Bardzo mi przykro, Miguel. – Patrzył na niego wzrokiem przepełnionym dziwnym niepokojem. – Właśnie miałem do ciebie iść.
– Weroczce coś się stało?
– Zatrzymali ją. – Nieobecny głos Pietii wywołał w nim dreszcz. – Ktoś doniósł i zjawił się patrol czekistów, właśnie się dowiedziałem od mojego asystenta. Była tam, kiedy zaczęła się obława…
Miguel Santacruz patrzył na niego osłupiały i zdruzgotany.
– Dokąd ją zabrali?
– Nie wiem. Chyba do Instytutu Smolnego.
Miguel się odwrócił i zaczął schodzić.
– Zaczekaj! – krzyknął Pietia, chwytając kożuch i uszankę. – Idę z tobą.
VI
Miguel nie chciał poczekać na kierowcę, którego lekarz zamierzał wezwać, i ruszył piechotą. Pietia szedł za nim opustoszałymi ulicami, śliskimi jak szklanka, krusząc butami zamarznięty śnieg. Przemierzali ponure dzielnice z obawą, że w każdej chwili mogą zostać napadnięci, ale nie bali się o swoje bezpieczeństwo, a o to, że mogą nie zdążyć uratować Weroniki. W końcu dotarli do żelaznej bramy prowadzącej do olbrzymiego ogrodu Instytutu Smolnego.
Zanim wybuchła rewolucja, Smolny był pensjonatem dla szlachetnie urodzonych dziewcząt, pod patronatem carycy (również Weronika spędziła w nim semestr przed zamążpójściem), ale w 1917 roku Lenin zamienił go w bolszewicką kwaterę główną, a obecnie mieściła się w nim siedziba miejscowego aparatu Partii Komunistycznej.
W jego piwnicach utworzono cele dla zatrzymanych, których były już tysiące w całym mieście i którzy zapełnili już wszystkie więzienia i areszty w okolicy. Byli to potencjalni dysydenci, oszuści, przede wszystkim „ludzie minionej epoki”: arystokraci, pracująca burżuazja, handlarze, szeroko pojęci właściciele, uznawani za wrogów rewolucji. Wtedy nie wiedzieli jeszcze, że wielu wysyłano do tak zwanych obozów specjalnych na przedmieściach lub oddalonych tysiące kilometrów. Zostawiali rodziny nieświadome ich losu.
Przed wejściem do Smolnego stały samochody miejscowego kierownictwa partii. To był dobry znak, mogli zwrócić się do kogoś władnego podejmowania decyzji. Uzbrojeni strażnicy ogrzewali się wokół paleniska, które utworzyli przed gankiem. Po skontrolowaniu dokumentów pozwolili im wejść.
– Zaczekaj – polecił Pietia Miguelowi, który już ruszał do środka. – Musimy napisać podanie. Takie są zasady.
Miguel czekał z posępną miną, aż przyjaciel wypełni wniosek o spotkanie z komisarzem czeka, tajnej policji utworzonej pod koniec 1917 roku. Za wszelką cenę musieli się dowiedzieć, czy Weronika tu jest. Jakaś dziewczyna wręczyła im dwa podstemplowane dokumenty z numerem piętra i pokoju, do którego mieli się udać.
Pietia spytał o nazwisko komisarza, a odpowiedź go zdumiała.
– Znam go – powiedział. – Ma dopiero dwadzieścia lat…
Dziewczyna wzruszyła ramionami, dając do zrozumienia, że zupełnie nie jest zainteresowana wiekiem komisarza. Odwróciła się i odeszła.
Mężczyźni weszli szerokimi marmurowymi schodami, które, choć brudne i zaniedbane, zachowały wspomnienie dawnego splendoru.
– Pozwól rozmawiać mnie, znam tego faceta – poprosił Pietia. – Mam dobre stosunki z jego ojcem. Tego siusiumajtka nie raz leczyłem z anginy, a jego matce kilka lat temu uratowałem życie. Jego rodzina jest mi winna wiele przysług.
Miguel patrzył na niego, nie mogąc powstrzymać płomiennego wzburzenia. Gdyby nie Pietia, Weronice nie groziłoby teraz niebezpieczeństwo.
– W porządku… Załatw to, jak chcesz, ale wyciągnij Weronikę z tego całego galimatiasu, Pietia. Musisz to zrobić.
– Wierz mi, Miguel, proszę.
Santacruz nie miał wyjścia, musiał wierzyć mężczyźnie, do którego czuł szczerą sympatię.
Weszli do dużej, wysokiej sali z dwoma oknami pozbawionymi zasłon, zerwanych i zaginionych dawno temu. Podeszli do imponującego drewnianego stołu, za którym siedział chłopak w niebieskiej czapce z czerwoną gwiazdą. Otaczał się aurą autorytetu. Istniała pewna dysproporcja pomiędzy jakością stołu a postacią, która przy nim siedziała. Nieco oddalona, przy innym, o wiele mniejszym biurku, gruba, około pięćdziesięcioletnia kobieta energicznie stukała na maszynie do pisania.
– W czym mogę wam pomóc, towarzysze? – spytał chłopak, nie podnosząc wzroku znad leżących przed nim kartek.
– Anatoli Sergiejewicz Gołownia.
Chłopak podniósł wzrok, lekko wybity ze swojej autorytarnej pozycji.
– Towarzyszu Pietio Smełowie, nie spodziewałem się was tutaj.
– Widzę, że awansowaliście. Jak się miewa wasza matka?
– Dobrze, dobrze. – Widać było, że czuje się niezręcznie, usiłując zachować wyniosłość i autorytet związany z pełnioną funkcją. – Zupełnie wydobrzała ze swoich dolegliwości.
– Cieszę się.
– Co was sprowadza, towarzyszu Smełowie?
– Szukam żony mojego przyjaciela. Nazywa się Weronika Olegowna Santacruz.
Komisarz uniósł brwi, czarne i gęste, i odwrócił się do maszynistki.
– Towarzyszko Galino, sprawdźcie nazwisko.
Kobieta podeszła z teczką, otworzyła ją i przebiegła wzrokiem obszerną listę.
– Weronika Olegowna Santacruz. – Musiała się wysilić, wymawiając nazwisko Miguela. – Jest. Przyjęta zaledwie przed godziną. Oskarżona o kupowanie produktów zmonopolizowanych przez republikę, za co grozi kara więzienia nie mniejsza niż dziesięć lat zgodnie z uchwałą rady komisarzy ludowych.
– Obywatelka Weronika Olegowna Santacruz jest aresztowana – potwierdził czekista.
– Przyszedłem, żeby się za nią wstawić, na jej obronę mogę powiedzieć, że nie jest winna zarzucanych jej czynów.
– Towarzyszu Smełowie, poddajecie w wątpliwość skuteczność funkcjonariuszy czeka, którzy ją zatrzymali?
– Jestem przekonany o profesjonalizmie funkcjonariuszy, ale Weronika Olegowna powinna wyjść na wolność. Ręczę za nią.
– Obywatelka Olegowna będzie sądzona przez sąd ludowy za łamanie zasad rewolucji.
Pietia podszedł do chłopaka, położył dłonie na stole i się pochylił.
– Anatoliju Sergiejewiczu, ze względu na przyjaźń, jaka zawsze łączyła mnie z waszą rodziną, błagam, żebyście wypuścili na wolność Weronikę Olegowną.
Chłopak odmówił, nie spuszczając z niego wzroku, napawając się swoją władzą.
– Bardzo mi przykro, towarzyszu Smełowie, ale prosicie mnie o rzecz niemożliwą. Wy lepiej niż ktokolwiek inny rozumiecie, że nie mogę łamać zasad ani robić wyjątków. To byłoby niesprawiedliwe.
Pietia stał bez ruchu przez kilka sekund, oceniając te słowa. Później zerknął szybko na maszynistkę, która już zdążyła wrócić do biurka i waliła w klawiaturę, a gdy się upewnił, że nie patrzy, szybkim ruchem zdjął grubą złotą obrączkę, która zdobiła serdeczny palec. Po czym ukrywając ją pod dłonią, przesunął po skórzanej powierzchni stołu, aż do lewej dłoni komisarza, który trwał nieruchomo ze wzrokiem wbitym w Pietię.
– Być może udałoby się przyspieszyć formalności, biorąc pod uwagę, że ręczę moim słowem za tę kobietę. Jestem przekonany, towarzyszu Anatoliju Sergiejewiczu, że coś da się zrobić.
Dopiero wtedy chłopak spuścił wzrok, spojrzał przelotnie na obrączkę, wziął ją i schował do kieszeni.
– Towarzyszu Smełowie, zaufam pańskiemu słowu. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby obywatelka Weronika Olegowna jak najszybciej wyszła na wolność. Możecie być spokojni.
– Jestem spokojny. Jak sądzicie, kiedy będziemy mogli zabrać do domu żonę mojego przyjaciela?
– Wszystko wymaga formalności, towarzyszu. Powiadomię was o postępach w sprawie.
Pietia się odwrócił, gotowy do wyjścia, ale Miguel się nie ruszył.
– Zostanę tu, dopóki nie uwolnią mojej żony – powiedziałtylko.
– Nie może zostać – powiedział komisarz do Pietii, ignorując obecność Miguela.
– A kto mi zabroni? – zaprotestował Hiszpan.
– Ja – odparł chłopak z wyższością, a później znów zwrócił się do Pietii: – Wyjdźcie stąd, bo inaczej nie rozpocznę procesu wypuszczania na wolność zatrzymanej.
Lekarz wziął Miguela pod rękę, żeby z nim wyjść, ale ten się wyszarpnął.
– Bez żony nie pójdę – powtórzył.
Pietia dyskutował z nim przez chwilę, usiłując przemówić mu do rozsądku, aż w końcu mężczyzna uległ namowom przyjaciela.
– Idź do domu, Miguel. Zostaw sprawy w moich rękach. Znam kogoś, kto przyspieszy całą procedurę.
– To wszystko twoja wina – wytknął lekarzowi z wściekłością.
– Wiem i dlatego zaryzykuję. Wyciągnę stąd Weronikę, ale pozwól, żebym to zrobił po swojemu. Proszę… Zaczekaj w domu. Posłuchaj mnie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Últimos días en Berlín
Copyright © Paloma Sánchez-Garnica, 2021
Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiekformie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to takżefotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwemnośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: © Anna Slotorsz
Ilustracja na okładce: © tilialucida/Shutterstock
© Stephen Mulcahey/Trevillion
Redakcja: RedKor Agnieszka Luberadzka
Korekta: Katarzyna Mróz-Jaskóła, Kachna Kraśnianka-Sołtys
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-155-2
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl