Ostatnie promienie słońca - Guy Gavriel Kay - ebook

Ostatnie promienie słońca ebook

Guy Gavriel Kay

5,0

Opis

Kolejna parahistoryczna powieść twórcy światowych bestsellerów fantasy. Powieść rozpoczyna się, kiedy młody Wiking Bern Thorkellson ucieka z rodzinnego domu ze skradzionym koniem i dołącza do morskiej wyprawy Jormsvików wyruszających na podbój wybrzeży wysp Brytyjskich. W tym czasie Alun ab Owyn, Książe Celtów przysięga Jormsvikom zemstę po tym, jak w brutalnym ataku zabili jego brata Dai. Dusza Dai przyłączyła się do królowej elfów i podąża za nią do świętego lasu. Aeldred, król Celtów broni swojego królestwa przed najazdem Jomsvików pod przywództwem wnuka legendarnego bohatera Wikingów, Siggura Volgansona. Podczas bitwy córka Aeldreda odkrywa psychiczną więź z księciem celtyckim Alunem.

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (4 egz.)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 709

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

GUY GAVRIEL KAY

 

OSTATNIEPROMIENIESŁOŃCA

 

PRZEŁOŻYŁA AGNIESZKA SYLWANOWICZ

 

Wydawnictwo MAGWarszawa 2006

 

Tytuł oryginału:The Last Light of the Sun

 

Copyright © 2004 by Guy Gavriel Kay

 

Copyright for the Polish translation© 2006 by Wydawnictwo MAG

 

Redakcja:

Urszula Okrzeja

 

Korekta:

Joanna Figlewska

 

Ilustracja na okładce:Cathy MacLean

 

Opracowanie graficzne okładki:Jarosław Musiał

 

Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń

 

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejukul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa

tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57www.olesiejuk.pl,www.oramus.pl

 

Wydanie I

 

ISBN 83-7480-031-3

 

Wydawca:

Wydawnictwo MAGul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawatel./fax (0-22) 813 47 43e-mail: [email protected]://www.mag.com.pl

 

Dla George‘a Jonasa

 

Mam dla ciebie opowieść:

Wylewa się zima,

Wieje silny zimny wiatr;

krótka jego droga,

Paprocie sczerwieniały;

Spowszedniał

Zimno owładnęłoPora lodu;

ryczy jeleń;

odeszło lato.

słońce stoi nisko;

morze jest wzburzone.

ukryty ich kształt.

krzyk bernikli.

skrzydłami ptaków.

taka jest moja opowieść.

 

Z rękopisu Liber Hymnorum

 

POSTACIE

(CZĘŚCIOWY SPIS)

Anglcyni

Aeldred, syn Gademara, król Anglcynów

Elswitha, jego królowa

jego dzieci:

Athelbert

Judita

Kendra

Gareth

 

Osbert, syn Cuthwulfa, szambelan Aeldreda

Burgred, earl Denferth

 

Erlingowie

Thorkell Einarson, „Rudy Thorkell”, wygnany z wyspy Rabady

Frigga, jego żona, córka Skadiego

Bern Thorkellson, jego syn

Siva, Athira, jego córki

 

Iorda, wieszczka z Rabady, w osadzie kobiet

Anrida, służąca w osadzie

 

Halldr Szczudłonogi, były naczelnik wyspy Rabady, zmarły

Sturla Ulfarson, „Sturla Jednoręki”, naczelnik Rabady

 

najemnicy z Jormsviku:

Gurd Thollson

Brand Leofson

Carsten Friddson

Garr Hoddson

Guthrum Skallson

 

Thira, prostytutka w Jormsviku

 

Kjarten Vidurson, rządzi w Hlegeście

Siggur Volganson, „Volgan”, zmarły

jego wnukowie:

Mikkel Ragnarson

Ivarr Ragnarson

 

Ingemar Svidrirson, z Erlondu, płaci daninę królowi Aeldredowi Hakon Ingemarson, jego syn

Cyngaelowie

Ceinion z Llywerth, najwyższy duchowny Cyngaelów, „Cingalus”

 

Dai ab Owyn, dziedzic księcia Owyna z Cadyru

Alun ab Owyn, jego brat

Gryffeth ap Ludh, ich kuzyn

 

Brynn ap Hywll z Brynnfell w Arberth (mający także inne posiadłości), „Zguba Erlinga”

Enida, jego żona

Rhiannon mer Brynn, jego córka

 

Helda, Rania, Eirin, służące Rhiannon

 

Siawn, dowódca drużyny wojowników Brynna

 

Inni

Firaz ibn Bakir, kupiec z Fezany w kalifacie Al-Rassanu

CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ 1

Stopniowo uświadomił sobie, że koń zniknął.

Dopóki się nie znajdzie, wszystko będzie stało w miejscu. Tego szarego, wiosennego poranka targ na wyspie był zatłoczony. Przybyło tu wielu postawnych, uzbrojonych brodatych mężczyzn, ale nie w celach handlowych. Nie dziś. Targowisko nie zostanie otwarte, nawet mimo obecności atrakcyjnych towarów na statku z południa.

Najwyraźniej przybył nie w porę.

Firaz ibn Bakir, kupiec z Fezany, rozmyślnie ucieleśniający swymi jaskrawymi jedwabiami (nie dość ciepłymi na kąsającym wietrze) wielki kalifat Al-Rassanu, siłą rzeczy widział w tej zwłoce kolejną ciężką próbę narzuconą mu za wykroczenia niezbyt cnotliwego życia.

Kupcowi trudno było żyć cnotliwie. Partnerzy domagali się zysku, a ten nie przychodził łatwo, jeśli się nabożnie ignorowało potrzeby — i sposobności — cielesnego świata. Asceza pustynnego fanatyka — jak ibn Bakir uznał dawno temu — była nie dla niego.

Zarazem za całkowicie niesprawiedliwą należałoby uznać sugestię, że wiódł bezczynne i komfortowe życie. Właśnie przetrwał (z takim spokojem, jakim raczył go obdarzyć Aszar i święte gwiazdy) trzy sztormy podczas bardzo długiej podróży na północ, a potem na wschód, nękany, jak zwykle na morzu, przez żołądek rozkołysany niczym fale oraz obawę o przyszłość statku, znajdującego się w niepewnych rękach nietrzeźwiejącego kapitana. Pijaństwo, rzecz jasna, było profanacją przykazań Aszara, lecz w tej kwestii ibn Bakir — co było godne pożałowania — nie spełniał warunków, które pozwoliłyby mu zająć kategoryczne stanowisko moralne.

Tak czy owak, w trakcie tej podróży werwa w znacznym stopniu go opuściła.

Aszaryci, zarówno ci z leżących na wschodzie ojczystych ziem Ammuzu i Soriyyi, jak i ci w Al-Rassanie, zwykli mawiać miedzy sobą, że świat ludzi można podzielić na trzy grupy: żywych, martwych i przebywających na morzu.

Świt zastał ibn Bakira na modłach dziękczynnych do ostatnich nocnych gwiazd za to, że w końcu jeszcze raz został zaliczony do znajdujących się w tej pierwszej błogosławionej grupie.

Tu, na odległej pogańskiej północy, na smaganym wiatrem targowisku na wyspie Rabady, czym prędzej chciał już zacząć wymianę swoich skór, tkanin, przypraw i kling na futra, bursztyn, sól i ciężkie beczki suszonego dorsza (które sprzeda w Ferrieres po drodze do domu) i jak najszybciej opuścić towarzystwo tych barbarzyńskich Erlingów, cuchnących rybą, piwem i niedźwiedzim sadłem, potrafiących zabić człowieka podczas targowania się i palących swych zmarłych przywódców — dzikusi! — na statkach pośród ich dobytku.

Właśnie w tym ostatnim, jak mu wyjaśniono, leżało sedno problemu z koniem. Dlatego pogrzebowe obrzędy Halldra Szczudłonogiego, który rządził Rabady jeszcze trzy noce temu, zostały zawieszone, ku widocznej konsternacji zebranych licznie wojowników i kupców.

Obraza ich bogów dębu i gromu oraz zwlekającego z odejściem cienia Halldra (a nie był to łagodny człowiek za życia, wątpliwe zatem, że stanie się taki po śmierci) była, jak poinformowano ibn Bakira, głęboka. Należało się spodziewać złych znaków największej wagi. Nikt nie chciał, by w mieście handlowym unosił się rozgniewany, bezdomny duch. Okryci futrami uzbrojeni brodacze, stojący na wietrznym placu, byli właściwie jak jeden mąż zatroskani, źli i pijani.

Typa, który mu to tłumaczył, łysego i groteskowo wielkiego Erlinga imieniem Ofnir, ibn Bakir znał z dwóch poprzednich wypraw. Ofnir bywał użyteczny już przedtem — kiedy mu się zapłaciło — Erlingowie bowiem byli ciemnymi poganami, czczącymi drzewa, ale mieli stanowcze zdanie na temat wartości swoich usług.

Ofnir spędził kilka lat na wschodzie, w Karchickiej Gwardii cesarza w Sarancjum. Wrócił do domu z odrobiną pieniędzy, zakrzywioną szablą w zdobionej klejnotami pochwie, dwiema pokaźnymi bliznami (jedną miał na czubku głowy) i dolegliwością przywleczoną z burdelu na sarantyńskim nadbrzeżu. Przywiózł też dość przyzwoitą znajomość tego trudnego wschodniego języka. Dodatkowo, co było wielce użyteczne, nauczył się wystarczająco wielu słów w aszaryckim ibn Bakira, by pełnić rolę tłumacza dla garstki kupców z południa, którzy byli na tyle lekkomyślni, by żeglować wzdłuż skalistego wybrzeża, a potem na wschód po lodowatych, wzburzonych wodach północnych mórz — dla handlu z barbarzyńcami.

Erlingowie byli rozbójnikami i piratami. W swych drakkarach zapuszczali się coraz dalej na południe, rabując na ziemi i wodzie. Ale nawet piraci dawali się uwieść urokowi handlu i Firaz ibn Bakir (oraz jego partnerzy) czerpał z tej prawdy zysk. Na tyle duży, by wrócić tu już po raz trzeci i stać o smętnym poranku na tnącym jak nóż wietrze, w oczekiwaniu, aż wreszcie spalą Halldra Szczudłonogiego na łodzi, razem z jego bronią i zbroją, najlepszymi domowymi sprzętami, drewnianymi figurkami bogów, z jedną z jego niewolnic... oraz koniem.

Ciemnosiwym ulubieńcem Halldra, wielkiej urody wierzchowcem, który zniknął bez wieści. Na bardzo małej wyspie.

Ibn Bakir rozejrzał się dookoła. Z miejskiego rynku można było omieść spojrzeniem niemal całą Rabady. Port, kamienistą plażę, dwadzieścia erlińskich okrętów oraz jego własny duży statek handlowy — pierwszy, jeśli wpłynął do portu, co powinno stanowić wyśmienitą nowinę. To miasto, dające schronienie może kilkuset duszom, uważane było za ważne targowisko północnych ziem. Fakt ten prywatnie bawił kupca z Fezany, człowieka, którego kiedyś przyjął kalif Cartady i który spacerował po ogrodach, słuchając muzyki tamtejszych fontann.

Tutaj nie było fontann. Za palisadą otoczoną rowem można było dostrzec mozaikę kamienistych ziem uprawnych, pasące się stada, a wreszcie las. Wedle wiedzy ibn Bakira, za sosnowymi lasami znów rozciągało się morze, a za cieśniną skalisty ląd Vinmarku. Było tam więcej gospodarstw i rybackich wiosek, rozłożonych wzdłuż wybrzeża, a za nimi pustka: góry i drzewa przez szmat drogi, aż do miejsc, gdzie podobno renifery biegały w niepoliczonych stadach, mieszkający pośród nich ludzie przystrajali się do polowań w rogi, a w zimowe noce używali do czarów krwi.

Ibn Bakir spisał te historie w trakcie ostatniej długiej podróży do domu, opowiedział je kalifowi podczas audiencji w Cartadzie i ofiarował mu w prezencie swe zapiski razem z futrami i bursztynami. W rewanżu otrzymał naszyjnik i zdobiony ornamentami sztylet. Jego imię było teraz w Cartadzie znane.

Przyszło mu do głowy, że być może warto by obejrzeć i opisać ten pogrzeb — jeśli przeklęte obrzędy kiedykolwiek się zaczną.

Zadrżał. Było mu zimno na tym wyjącym wietrze. Przez rynek szła ku niemu niechlujna grupka mężczyzn. Zataczali się, jakby byli na okręcie. Jeden z nich potknął się i wpadł na drugiego; ten zaklął i odepchnął go, kładąc dłoń na rękojeści topora. Sprzeczkę spróbował zażegnać trzeci i otrzymał w nagrodę cios w ramię. Nie zwrócił na to uwagi, jakby ukąsił go owad. Jeszcze jeden potężny mężczyzna. Wszyscy oni, pomyślał ibn Bakir ze smutkiem, są potężnie zbudowani.

Pomyślał poniewczasie, że może nie jest najlepiej być obcym na wyspie Rabady w sytuacji, gdy naczelnik (Erlingowie mieli na to swoje własne słowo, ale o ile ibn Bakir się orientował, oznaczało ono coś bardzo podobnego do naczelnika) nie żył, a obrzęd jego pogrzebu zakłóciło tajemnicze zniknięcie konia. Mogły się pojawić podejrzenia.

Gdy grupa się zbliżyła, rozłożył ręce, unosząc dłonie, a potem złączył je przed sobą. Skłonił się oficjalnie. Ktoś się roześmiał. Ktoś stanął dokładnie przed nim i, chwiejnie wyciągając rękę, dotknął palcami bladożółtego jedwabiu tuniki Bakira, zostawiając na niej tłustą smugę. Ofnir, jego tłumacz, powiedział coś w ich języku i pozostali znów wybuchnęli śmiechem. Ibn Bakir, teraz już czujny, odniósł wrażenie, że napięcie opadło. Nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli się mylił.

Pokaźny zysk, jaki mógł przynieść handel z barbarzyńcami, miał bezpośredni związek z niebezpieczeństwami podróży, a ryzyko niosła nie tylko żegluga. Ibn Bakir był najmłodszym z partnerów, inwestującym mniej niż pozostali i zarabiającym swoją część dzięki podróżom... oraz pozwalaniu, by szarpały go za ubranie grube, śmierdzące zjełczałym tłuszczem barbarzyńskie paluchy, podczas gdy on uśmiechał się, kłaniał i w duchu odliczał dni i godziny do odpłynięcia jego statku z opróżnioną i ponownie zapełnioną ładownią.

— Mówią — powiedział Ofnir, wolno i głośno, tak jak się mówi do półgłówka — teraz wiadomo kto brał koń Halldra.

Jego oddech, z bliska owiewający ibn Bakira, cuchnął śledziami i piwem. Jego wieści były jednak tchnieniem słodyczy. Oznaczały, że kupiec z Al-Rassanu, ten obcy, jest wolny od podejrzeń. Ibn Bakir jak dotąd wątpił, czy, mając do dyspozycji kilkanaście słów w ich języku i mizerne umiejętności Ofnira, zdoła im uświadomić oczywisty fakt, że przybył poprzedniego popołudnia i nie miał żadnych sensownych (ani jakichkolwiek innych) powodów, by zakłócać miejscowe obrzędy poprzez kradzież konia. W obecnym stanie nie byli to ludzie, którzy ulegliby sile argumentu.

— Kto to zrobił?

Ibn Bakir nie był zbytnio zainteresowany.

— Sługa Halldra. Sprzedany mu. Ojciec zabił nie tego co trzeba. Odesłany. Syn nie ma teraz prawdziwej rodziny.

Zdaje się, że brakiem rodziny tłumaczy się tu kradzież, pomyślał cierpko ibn Bakir. Chyba właśnie to sugerował Ofnir. Kupiec znał w domu kogoś, kogo coś takiego mogłoby ubawić przy kielichu dobrego wina.

— A zatem zabrał konia? Dokąd? W lasy?

Ibn Bakir machnął ręką w stronę sosen widniejących za polami.

Ofnir wzruszył ramionami i wskazał na plac. Kupiec zobaczył, że mężczyźni dosiadają koni — nie zawsze sprawnie — i wyjeżdżają w stronę otwartej bramy miasta i mostu z desek przerzuconego nad rowem. Inni biegli lub szli obok nich. Usłyszał krzyki. Był w nich gniew, owszem, ale i coś jeszcze: zapał, ożywienie. Obietnica dobrej zabawy.

— Wkrótce znaleziony — oznajmił Ofnir, w czymś, co uchodziło na ziemiach północy za aszarycki.

Ibn Bakir kiwnął głową. Patrzył, jak mija go w galopie dwóch ludzi. Jeden bez żadnego widocznego powodu nagle wrzasnął i wywinął toporem młyńca nad głową, aż świsnęło.

— Co mu zrobią? — zapytał ibn Bakir bez zbytniego zainteresowania.

Ofnir parsknął. Szybko powiedział coś do innych po erlińsku, najwyraźniej tłumacząc im pytanie.

Zagrzmiał zbiorowy śmiech. Jeden z mężczyzn w przypływie dobrego humoru trzepnął ibn Bakira w ramię.

Kupiec odzyskał równowagę i, rozmasowując odrętwiałe ciało, zdał sobie sprawę, że zadał naiwne pytanie.

— Śmierć krwawego orła, może — odparł Ofnir, ukazując żółtawe zęby w szerokim uśmiechu, i wykonał skomplikowany gest obiema rękami. Kupiec z południa nagle się ucieszył, że go nie pojmuje.

— Rozumie? Rozumie ty kiedy?

Firaz ibn Bakir, znajdujący się bardzo daleko od domu, pokręcił powoli głową.

***

Mógł obwiniać ojca, przeklinać go, a nawet pójść do osady kobiet za palisadą i zapłacić im za odwołanie się do seithrui Volur mogłaby wtedy wysłać ducha nocy, by opętał jego ojca, bez względu na to, gdzie się znajdował. Było w tym jednak coś tchórzliwego, a wojownik nie mógł być tchórzem, jeśli chciał, by bogowie przyjęli go po śmierci. A poza tym nie miał pieniędzy.

Jadąc w ciemnościach przed wschodem pierwszego księżyca, Bern Thorkellson z goryczą rozmyślał o więzach rodzinnych. Czuł zapach własnego strachu, więc położył rękę na szyi konia, by go uspokoić. Było za ciemno, żeby jechać szybko po tym trudnym terenie w pobliżu lasu, a nie mógł — z oczywistych przyczyn — wziąć pochodni.

Był trzeźwy jak dziecko, co stanowiło przydatną okoliczność. Przypuszczał, że człowiek równie dobrze może umrzeć pijany, ale trzeźwy ma większe szanse na uniknięcie pewnych rodzajów śmierci. Oczywiście można by też powiedzieć, że prawdziwie trzeźwy człowiek nie zrobiłby tego, co on, chyba że wstąpiłby w niego jakiś nawiedzony duch, udręczony przez boga.

Bern nie uważał się za szaleńca, ale musiał szczerze przyznać, że to, co robi — bez żadnych wcześniejszych planów — nie jest najmądrzejszą rzeczą, jakiej dokonał w życiu.

Skupił się na jeździe. Nie było powodu, dla którego ktokolwiek miałby zapuścić się nocą na te pola — gospodarze spali w swoich domostwach, a pasterze pognali stada dalej na zachód — ale zawsze istniała możliwość, że trafi się ktoś szukający kufla piwa w jakiejś chacie, ktoś spotykający się z dziewczyną lub rozglądający za okazją do kradzieży.

On sam właśnie kradł konia należącego do zmarłego.

Zemsta wojownika nakazywałaby mu zabić Halldra Szczudłonogiego już dawno temu, a potem stawić czoło krwawej waśni rodowej u boku tych dalekich krewnych, którzy ruszyliby mu na pomoc. Zamiast tego Halldr zginął, kiedy spadł na niego tram nowego domu, który właśnie sobie budował (za nie swoje pieniądze), łamiąc mu kręgosłup. A Bern ukradł ciemnosiwego konia, który miał nazajutrz zostać spalony wraz z naczelnikiem.

Wiedział, że opóźni to obrzędy i zaniepokoi ducha człowieka, który wygnał ojca Berna, a jego matkę wziął sobie za drugą żonę. Człowieka, który także, nieprzypadkowo, samego Berna uczynił na trzy lata sługą Arniego Kjellsona, jako odpłatę za zbrodnię ojca.

Młody mężczyzna skazany na służbę, mający ojca na wygnaniu, a zatem pozbawiony nazwiska i wsparcia rodziny, nie mógł się ogłosić wojownikiem między Erlingami, chyba żeby wyniósł się tak daleko od domu, gdzie nie znano by jego historii. Ojciec prawdopodobnie tak zrobił, znów plądrując ziemie za morzem. Rudobrody, krewki, doświadczony. Idealny wioślarz do jakiegoś drakkaru, o ile nie zabije swego kompana w ataku wściekłości, pomyślał Bern kwaśno. Znał skłonności ojca do wpadania w szał. Jego ofiarą padł brat Arniego Kjellsona, Nikar.

Halldr mógł słusznie wygnać mordercę i oddać połowę jego ziemi, by zapobiec waśni rodowej, ale poślubienie żony banity i zagarnięcie jego ziemi zanadto trąciło zbieraniem owoców tego, co zasiał jako sędzia. Bern Thorkellson, jedyny syn, którego dwie siostry wyszły już za mąż i opuściły wyspę, w mgnieniu oka przeobraził się z dziedzica teraz już osiadłego sławnego wojownika w pozbawionego ziemi sługę, niemającego rodziny, która mogłaby go chronić. Czy można się dziwić, że był zgorzkniały? A nawet więcej niż zgorzkniały? Nienawidził naczelnika Rabady z zimną pasją. Była to nienawiść podzielana przez wielu, jeśli wierzyć pogłoskom szeptanym przy piwie.

Ale oczywiście nikt nie zrobił nic w sprawie Halldra. To Bern jechał teraz na ulubionym ogierze Szczudłonogiego pośród kamieni i głazów w lodowatej ciemności, w noc poprzedzającą zapalenie stosu pogrzebowego naczelnika na statku opodal kamienistej plaży.

Nie był to najmądrzejszy czyn w jego życiu, to prawda.

Po pierwsze, nie miał niczego, co by choć niejasno przypominało plan. Pośród bezsennej nocy leżał w szopie na tyłach domu Kjellsona, słuchając chrapania i pochrząkiwań dwóch pozostałych sług. Nie było w tym nic niezwykłego: gorycz może pozbawić człowieka snu. Tym razem jednak wstał, ubrał się, wciągnął buty i włożył kamizelę z niedźwiedziej skóry, którą jak dotąd udało mu się zachować, choć nie bez walki. Wyszedł na zewnątrz, wysikał się na ścianę szopy, a potem powędrował przez milczącą ciemność miasta do domu Halldra (Frigga, matka Berna, leżała w domu, samotna, po raz drugi w ciągu roku pozbawiona męża).

Prześliznął się wzdłuż ściany, ostrożnie otworzył drzwi stajni, nasłuchując sennego posapywania zanurzonego we śnie i słomie chłopca, a potem po cichu wyprowadził pod obserwujące go gwiazdy wielkiego szpakowatego konia imieniem Gyllir.

Chłopiec stajenny nawet się nie poruszył. Nikt się nie pojawił w zaułku. Widniały tylko nad nim, na niebie bogów, obdarzone imionami kształty herosów i zwierząt. To było jak sen.

Bramę miasta zamykano wyłącznie w razie jakiegoś zagrożenia. Rabady była wyspą. Bern i ciemnosiwy koń przemierzyli plac nieopodal portu, minęli pozamykane stragany i podążyli środkiem pustej ulicy ku otwartej bramie, a potem przez most ponad rowem na nocne pola.

To było takie proste i odmieniało życie.

Zapewne należałoby raczej rzec, że je kończyło, jak uznał Bern. Nie miał dostępu do łodzi, która udźwignęłaby konia, a o świcie znaczna liczba nad wyraz rozeźlonych ludzi, oburzonych jego bezbożnością i zagrożeniem ze strony bezdomnego ducha, rozpocznie poszukiwania owego konia. Kiedy odkryją, że zniknął również syn wygnanego Thorkella, jedyny ich kłopot będzie stanowić decyzja, w jaki sposób go zabić.

To dawało mu pewną możliwość, zważywszy, że był trzeźwy i zdolny do myślenia. Oczywiście mógł zmienić zdanie i zawrócić, zostawiając konia tam, gdzie można by go znaleźć. Ot, pomniejszy, niepokojący incydent. Obwiniliby o niego duchy albo leśne zjawy. Bern mógłby wrócić do swej szopy na tyłach domu Arniego Kjellsona i zasnąć, zanim ktokolwiek się zorientuje. Mógłby nawet przyłączyć się do porannych poszukiwań ogiera, gdyby tłusty Kjellson zwolnił go z obowiązku rąbania drew.

Znaleźliby szpaka, przyprowadzili go z powrotem, udusili i spalili na dryfującym drakkarze z Halldrem Szczudłonogim, razem z tą dziewczyną, która, wyciągając słomkę, wygrała dla swego ducha miejsce pośród wojowników i bogów, uwalniając się tym samym od powolnej nędzy swego życia.

Bern skierował konia w poprzek strumienia. Gellir był wielki i narowisty, ale go znał. Kjellson był odpowiednio wdzięczny naczelnikowi, gdy dostała mu się połowa gospodarstwa i domu Rudego Thorkella, i regularnie wysyłał swoich służących do pracy u Szczudłonogiego. Jednym z tych służących był Bern, na mocy tego samego wyroku, który oddał Kjellsonowi ziemię jego rodziny. Często oporządzał szpakowatego ogiera, oprowadzał go i zmieniał mu słomę. To był wspaniały koń; Halldr na niego nie zasługiwał. Na Rabady nie było miejsca, by na nim przyzwoicie pojeździć; był jedynie koniem na pokaz, oznaką bogactwa. Okazało się to zapewne kolejnym powodem, dla którego tej nocy, w owej niebezpiecznej przestrzeni pomiędzy snem i jawą, Bemowi przyszło do głowy, by go wyprowadzić.

Jechał przed siebie w chłodzie nocy. Zima się skończyła, ale wciąż trzymała ziemię w swych szponach. Tu, na północy, było jej podporządkowane wszelkie życie. Bern marzł, nawet w kamizeli.

Ale przynajmniej wiedział, dokąd zmierza, tyle zdołał już wymyślić. Ziemia, którą jego ojciec kupił za zrabowane złoto (głównie podczas słynnego ataku w Ferrieres przed dwudziestu pięciu laty) znajdowała się po drugiej stronie wioski, na południowym zachodzie. Bern zmierzał ku północnym obrzeżom lasu.

Dostrzegł zarys granicznego głazu i skierował konia obok niego. Zabito i pochowano tu dziewczynę, by pobłogosławić pole; stało się to tak dawno temu, że napis na kamieniu się zatarł. Nie na wiele to się zdało. Ziemia w pobliżu lasu była zbyt kamienista, by dawało się ją prawidłowo uprawiać. Pługi ciągnięte przez woły lub konie łamały się, metal giął i pękał. Twarda, nieustępliwa ziemia. Czasami zbiory okazywały się wystarczające, ale większość żywności dla Rabady pochodziła ze stałego lądu.

Głaz rzucał cień. Bern zerknął w górę i spostrzegł, że zza lasu wypłynął na niebo błękitny księżyc. Księżyc duchów. Przyszło mu do głowy, może trochę za późno, że duch Halldra Szczudłonogiego nie może nie wiedzieć, co się dzieje z jego koniem. Zwlekająca dusza Halldra wyzwoli się jedynie wraz z jutrzejszym pogrzebem na statku i całopaleniem. Dziś w nocy zapewne błąka się w ciemnościach — to znaczy tam, gdzie znajdował się Bern.

Uczynił znak młota, przywołując zarówno Ingavina, jak i Thunira. Zadrżał ponownie. Był uparty. Zbyt sprytny, żeby wyszło mu to na dobre? Czy był w tym synem swego ojca? Wyparłby się tego, nawet pod ostrzem miecza. To nie miało nic wspólnego z Thorkellem. Bern miał własny zatarg z Halldrem i miastem, niezwiązany z ojcem. Można wygnać zabójcę (i to dwukrotnego), jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie można jednak skazać jego wolnego syna na lata służby i los wyrzutka bez ziemi za zbrodnię ojca — i spodziewać się wybaczenia. Mężczyzna bez ziemi nie ma nic, nie może się ożenić, przemawiać na tingu ani przypisywać sobie honoru czy dumy. Jego życie i imię są skażone, złamane jak pług na kamieniu.

Powinien był zabić Halldra. Albo Arniego Kjellsona. Albo kogoś innego. Zastanawiał się czasami, gdzie się podziewa jego własna wściekłość. Wyglądało na to, że nie ma w sobie furii walczącego berserkera. Albo swego pijanego ojca.

Ojciec zabijał ludzi i podczas wypadów z Siggurem Volgansonem, i tu, w domu.

Bern nie zrobił nic tak... bezpośredniego. Zamiast tego skradł potajemnie konia pod osłoną ciemności i teraz zamierzał, z braku lepszego pomysłu, przekonać się, czy w otchłaniach nocy może mu pomóc magia kobiety — magia volur. Niezbyt błyskotliwy plan, ale tylko to przyszło mu do głowy. Kobiety zapewne narobią wrzasku, podniosą alarm i go wydadzą.

To jednak podsunęło mu pewien pomysł. Odrobinę rozwagi. Skręcił na wschód, w kierunku wstającego księżyca i linii lasu, zsiadł z konia i wprowadził go między drzewa. Sznur przywiązał do jednego z pni. Nie zamierzał wchodzić do osady kobiet, wiodąc kradzionego wierzchowca. Sprawa wymagała podstępu.

Trudno było zachowywać się przebiegle, nie mając pojęcia, co się robi.

Bern nienawidził ponurego życia, jakie przypadło mu w udziale. Wyglądało na to, że nie jest w stanie nawet się zastanawiać nad dwoma kolejnymi latami służby, skoro nie ma żadnej pewności odzyskania dawnego statusu po jej odbyciu. Tak więc nie, nie zamierzał wrócić i zostawić tu ogiera, by ktoś go znalazł, ani wśliznąć się z powrotem w słomę w lodowatej szopie za domem Kjellsona. Koniec z tym. Sagi opowiadały o chwilach, w których odmieniał się los bohatera, kiedy ten docierał do drzewa stanowiącego oś świata. Bern nie był bohaterem, ale nie zamierzał wracać. Nie z własnej woli.

Zapewne dziś w nocy, lub jutro, zginie. A kiedy tak się stanie, nie odprawią dla niego żadnych obrzędów. Wywiąże się ożywiona kłótnia, w jaki sposób uśmiercić świętokradcę, który ukradł konia, jak bardzo powoli to zrobić i kto najbardziej zasługuje na tę przyjemność. Bern pomyślał wtedy o krwawym orle, ale wypchnął z myśli ten obraz.

Nawet herosi umierają. Zazwyczaj młodo. Ci odważni idą do sal Ingavina. Bern nie był pewien, czy jest odważny.

Pomiędzy drzewami było ciasno i czarno. Pod stopami wyczuwał sosnowe igliwie. Leśne zapachy: mech, sosna, woń lisa. Bern nadstawił ucha, ale nie słyszał nic poza oddechem swoim i konia. Gyllir wydawał się spokojny. Zostawił go w gęstwinie, zawrócił ponownie na północ i wciąż pod osłoną lasu skierował się tam, gdzie, jak sądził, znajdowała się osada volur. Widział ją kilkakrotnie — polanę wyrąbaną niedaleko od skraju lasu. Bern pomyślał, że gdyby któraś z kobiet władała magią, mogłaby się uporać z wilkami. Albo nawet zrobić z nich użytek. Powiadali, że kobiety, które tam mieszkają, obłaskawiły niektóre zwierzęta i potrafią mówić ich językiem. Bern w to nie wierzył, jednak na tę myśl znów uczynił znak młota.

Gdyby nie odległe światło latarni, przeoczyłby w ciemności ścieżkę odbijającą w bok. Było już za późno na palenie świateł, środek nocy, ale nie miał pojęcia, jakimi prawami czy zasadami mogą się rządzić takie kobiety. Może wróżbitka — volur — czuwała w nocy, a dnie przesypiała, jak sowa? Wrażenie poruszania się we śnie powróciło. Bern nie zamierzał wracać i nie chciał umierać.

Te dwie kwestie razem wzięte mogły nocą poprowadzić samotnego śmiałka poprzez czarne drzewa do chaty wróżbitki. Światła, bo teraz widział już dwa, rozjaśniały się w miarę, jak się (kunich zbliżał. Widział ścieżkę, a potem ujrzał polanę i budynki za ogrodzeniem: jedną dużą chatę, po obu jej stronach kilka mniejszych i otaczający je krąg wiecznie zielonych roślin, jakby coś nie pozwalało im się bardziej zbliżyć.

Za jego plecami odezwała się sowa. Chwilę później Bern zorientował się, że to nie była sowa. Teraz nie miał już odwrotu, nawet jeśli stopy chciałyby go ponieść. Został dostrzeżony lub usłyszany.

Brama osady była zamknięta i zaryglowana. Przedostał się górą przez ogrodzenie. Ujrzał browar i zamknięty składzik z masywnymi drzwiami. Minął je i wszedł w ciepłe światło lamp, wylewające się z okien największej z chat. W pozostałych budynkach było ciemno. Bern zatrzymał się i odchrząknął. Wokół panowała cisza.

— Pokój Ingavina wszystkim, którzy tu mieszkają.

Jego głos zabrzmiał łamliwie i szorstko. Nikt mu nie odpowiedział, nikt się nie pojawił w zasięgu wzroku.

— Przybywam bez broni, szukając rady.

Tak jak przedtem, latarnie zamigotały w oknach po obu stronach drzwi chaty. Zobaczył, że z komina unosi się dym. Z drugiej strony budynku znajdował się niewielki ogród, w większości pusty o tak wczesnej porze roku. Śniegi dopiero co stopniały.

Usłyszał za plecami hałas i odwrócił się błyskawicznie.

— Jesteśmy na dnie czary nocy — odezwała się kobieta, która otworzyła bramę i zamknęła ją za sobą, wchodząc na dziedziniec. Miała na głowie kaptur; w ciemności nie sposób było dojrzeć jej twarzy. Mówiła cicho. — Nasi goście przychodzą za dnia... przynosząc dary.

Bern spojrzał na swe puste ręce. Oczywiście. Seithr kosztuje. Wszystko na tym świecie kosztuje, jak widać. Wzruszył ramionami, starając się sprawiać wrażenie obojętnego. Po chwili zdjął kamizelę i wyciągnął rękę, w której ją trzymał. Kobieta stała bez ruchu, a potem zbliżyła się i wzięła ubranie. Dostrzegł, że utyka, oszczędzając prawą nogę. Zorientował się, że jest młoda, nie starsza od niego.

Podeszła do drzwi chaty i zapukała. Uchyliły się odrobinę. Bern nie widział, kto za nimi stoi. Młoda kobieta weszła do środka i drzwi się zamknęły. Znów był sam, na polanie pod gwiazdami i jednym księżycem. Bez kamizeli było mu chłodniej.

Zrobiła mu ją starsza siostra. Siv mieszkała teraz w Vinmarku, na kontynencie, miała męża i dwójkę dzieci, może już nawet trójkę... nie dostali od niej żadnej odpowiedzi po wysłaniu wiadomości o wygnaniu Thorkella rok temu. Bern miał nadzieję, że jej mąż jest wyrozumiały, że się nie zmienił na wieść o wygnaniu teścia. A mógł: wstyd przechodził z rodziny żony na jego, zła krew mogła dotknąć jego synów, kładąc kres wszelkim ambicjom. Coś takiego może człowieka zmienić.

Wstyd spotęguje się, gdy ponad wodą popłyną wieści o czynach Berna. Za to, co zrobił tej nocy, mogą zapłacić obie jego siostry. O tym nie pomyślał. W ogóle nie myślał zbyt wiele. Po prostu wstał z łóżka i zabrał konia, zanim wzeszedł księżyc duchów, jak we śnie.

Drzwi chaty się otworzyły.

Wyszła z niej utykająca kobieta i stanęła w kręgu światła. Skinęła na niego, więc podszedł. Bał się, ale nie chciał tego po sobie pokazać. Zbliżył się, zobaczył, jak kobieta robi nieznaczny gest, i zorientował się, że wcześniej nie widziała go wyraźnie w ciemności. Wciąż miała na głowie kaptur, który skrywał jej twarz; zauważył jasne włosy, bystre oczy. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie przemówiła. Po prostu ruchem ręki nakazała mu wejść. Bern wszedł do środka, a ona zamknęła za nim drzwi. Nie wiedział, dokąd idzie. Nie wiedział, co robi na dworze tak późno w nocy.

W ogóle nie za wiele wiedział. Inaczej, dlaczego miałby prosić kobiety o sprawienie czarami tego, co mężczyzna powinien zrobić sam?

Wziął głęboki wdech i się rozejrzał. Pomieszczenie oświetlał ogień płonący w palenisku oraz lampy w obu oknach i na długim stole pod przeciwną ścianą. Było tu cieplej, niż się spodziewał. Na drugim stole, stojącym pośrodku pokoju, zobaczył swoją kamizelę wśród wielu innych przedmiotów. Leżały tam magiczne kości, kamienne sztylety, niewielki tłuczek, figurka Thunira, gałązka, patyk i różnej wielkości garnczki ze steatytu. Wszędzie były porozrzucane zioła, jedne na stole, inne tkwiły w kociołkach i torbach na drugim, długim stole pod ścianą. Stało na nim krzesło, a przed stołem leżały dwa polana, pełniące rolę stopni. Bern nie miał pojęcia, co to oznacza. Na bliższym stole dojrzał czaszkę. Zachował obojętny wyraz twarzy.

— Dlaczego zabrałeś konia zmarłemu, Bernie Thorkellsonie?

Bern poskoczył, nie dało się tego ukryć. Serce zabiło mu gwałtownie. Głos dobiegł z najbardziej zacienionego kąta w głębi pomieszczenia, z jego prawej strony. Nad niedawno zgaszoną świecą unosiła się smużka dymu. Stało tam łóżko, a na nim siedziała kobieta. Powiadali, że volur pije krew, by jej duch mógł opuścić ciało i rozmawiać z innymi duchami. Powiadali, że jej klątwa zabija. Że ma ponad sto lat i wie, gdzie jest miecz Volgana.

— Skąd... skąd wiesz, co ja...? — wyjąkał. Głupie pytanie. Wiedziała nawet, jak się nazywa.

Zaczęła się z niego śmiać. To był zimny śmiech. Bern pomyślał z rozpaczą, że mógłby teraz leżeć zagrzebany w słomie. Śpiąc. A nie stać tutaj.

— Jaką moc mogłabym sobie przypisać, Bernie Thorkellsonie, gdybym nie wiedziała tego o kimś, kto przybywa nocą?

Przełknął ślinę.

— Aż tak go nienawidziłeś? Szczudłonogiego? — spytała.

Bern kiwnął głową. Jaki sens miałoby zaprzeczanie?

— Miałem powód — odparł.

— W istocie — powiedziała wróżbitka. — Wielu miało powód. Poślubił twoją matkę, czyż nie?

— To nie dlatego — odrzekł Bern.

Znowu się roześmiała.

— Nie? Ojca też nienawidzisz?

Przełknął ślinę raz jeszcze. Poczuł, że zaczyna się pocić.

— Sprytny człowiek ten Thorkell Einarson.

Bern prychnął z goryczą, nie mógł się powstrzymać.

— O, bardzo. Doprowadził do swojego wygnania, zniszczył rodzinę, stracił ziemię.

— Kiedy pił, wpadał w złość. Ale to zmyślny człowiek, z tego co pamiętam. Czy jego syn też taki jest?

Wciąż nie widział jej wyraźnie, była cieniem na łóżku. Czyżby ją obudził? Powiadają, że ona nie sypia.

— Zabiją cię za to — powiedziała. W jej głosie ponad wszystko inne wybijało się oschłe rozbawienie. — Będą się bali rozgniewanego ducha.

— Wiem o tym — odpowiedział Bern. — Dlatego właśnie przyszedłem. Potrzebuję... rady... — Urwał. — Czy skoro to wiem, można mnie nazwać sprytnym?

— Odprowadź konia z powrotem — poleciła, bezpośrednia jak cios młota.

Pokręcił głową.

— Do tego nie potrzebowałbym czarów. Potrzebuję rady, jak przeżyć. I nie wracać.

Zobaczył, że poruszyła się na łóżku. Wstała, podeszła bliżej. W końcu padło na nią światło. Nie miała stu lat.

Była bardzo wysoka, szczupła i koścista, w wieku jego matki, może starsza. Długie włosy splotła jak młoda dziewczyna w warkocze po obu stronach głowy, ale były one szare. Miała błyszczące, lodowato błękitne oczy; z jej pobrużdżonej, pociągłej twarzy pozbawionej cienia urody bił autorytet. I okrucieństwo. Gdyby była mężczyzną, to byłaby twarz łupieżcy. Ubrała się w ciężką szatę, ufarbowaną na kolor starej krwi. Kosztowny kolor. Bern, patrząc na nią, zaczął się bać. Miała bardzo długie palce.

— Sądzisz, że kamizela z niedźwiedzia, źle uszyta, kupi ci dostęp do seithru? — zapytała.

Bern nagle sobie przypomniał, że na imię ma Iorda. Nie pamiętał, kto mu o tym powiedział, dawno temu. W świetle dnia.

Odchrząknął.

— Nie jest źle uszyta — zaprotestował.

Nie zadała sobie trudu, by odpowiedzieć. Czekała.

— Nie mam żadnych innych darów do ofiarowania — powiedział. — Jestem sługą Arniego Kjellsona. — Spojrzał na nią, wyprostowany jak trzcina. — Powiedziałaś, że... wielu miało powody, by nienawidzić Halldra. Czy był on... szczodry dla ciebie i tutejszych kobiet?

Domysł, los szczęścia, rzut kośćmi na tawernianym stole pomiędzy kuflami piwa. Nie miał pojęcia, skąd mu się wzięło to pytanie.

Ponownie się roześmiała. Tym razem jednak innym tonem. Potem zamilkła, wpatrując się w niego swymi bezlitosnymi oczyma. Bern czekał z bijącym sercem.

Raptem postąpiła kilka kroków do przodu, minęła go i podeszła do stołu pośrodku pokoju. Jak na kobietę, stawiała wielkie kroki. Kiedy przechodziła, złowił zapach — sosnowa żywica i coś jeszcze, jakaś zwierzęca woń. Wybrała trochę ziół, wrzuciła je do misy, podeszła z nią do stołu pod ścianą, po coś leżącego przy krześle, i to też włożyła do środka.

Nie widział, co to było. Zaczęła rozkruszać i ucierać składniki tłuczkiem, odwrócona do Berna plecami.

Wciąż pracując zdecydowanymi ruchami, odezwała się nagle:

— Nie pomyślałeś o tym, co zrobisz, synu Thorkella, synu Friggi? Po prostu ukradłeś konia. Na wyspie. Czy tak?

— Czy twoja magia nie powinna podpowiedzieć ci moich myśli albo to, że ich nie mam? — odparł urażony.

Znów się roześmiała. Obejrzała się na niego przez ramię. Oczy jej błyszczały.

— Gdybym tak po prostu potrafiła wyczytać myśli i przyszłość z umysłu mężczyzny wchodzącego do mojej komnaty, nie tkwiłabym w lasach na wyspie Rabady w chacie z przeciekającym dachem. Siedziałabym w Sali Kjartena Vidursona w Hlegeście albo w Ferrieres, albo nawet u boku cesarza w Sarancjum.

— Dżadyci? Spaliliby cię za pogańskie czary.

Wciąż była rozbawiona i wciąż rozcierała zioła w kamiennej misie.

— Nie, jeśli prawdziwie przepowiadałabym przyszłość — odparła. — Czy wyznają boga słońca, czy nie, królowie chcą ją znać. Gdybym potrafiła spojrzeć na każdego człowieka i powiedzieć o nim wszystko, przyjąłby mnie z radością nawet Aeldred.

— Aeldred? Nie przyjąłby cię.

Znów się na niego obejrzała.

— Mylisz się. Jest żądny wiedzy tak, jak wszystkiego innego. Twój ojciec być może już się o tym przekonał, jeśli poszedł rabować z Anglcynami.

— Naprawdę? Rabuje z nimi? — zapytał, nie mogąc się pohamować.

Usłyszał jej śmiech, tym razem nawet na niego nie spojrzała.

Znów podeszła do bliższego stołu i wzięła jakąś flaszkę. Wlała gęsty, ciastowaty płyn do miski, zamieszała go, a potem wszystko przelała z powrotem do flaszki. Bern wciąż obserwował ją ze strachem. To była magia. Wplątywał się w nią. Czarodziejstwo. Seithr. Magia mroczna jak noc, jak zachowanie kobiet w nocy. Był to jednak jego własny wybór. Po to tu przyszedł.

Nad paleniskiem dostrzegł jakiś ruch. Spojrzał szybko w tamtą stronę, a potem cofnął się odruchowo. Wymknęło mu się przekleństwo. Coś popełzło po podłodze pod stół i zniknęło za stojącą przy ścianie skrzynią.

Wróżbitka podążyła za jego spojrzeniem i się uśmiechnęła.

— Ach, widziałeś mojego nowego przyjaciela? Przynieśli mi dziś węża ze statku z południa. Powiedzieli, że już nie ma jadu. Dla pewności zmusiłam go do ugryzienia jednej z dziewcząt. Potrzebuję węża. Wiedziałeś, że kiedy zmieniają skórę, zmieniają światy?

Nie wiedział. Oczywiście, że nie wiedział. Nie odrywał wzroku od drewnianej skrzyni. Nic się tam nie ruszało, ale było, zwinięte, za nią. Zrobiło mu się o wiele za gorąco, czuł zapach własnego potu.

W końcu przeniósł wzrok na wróżbitkę. Czekała na to i ich oczy się spotkały.

— Pij — powiedziała.

Nikt go nie zmuszał do przyjścia tutaj. Wziął od niej flaszkę. Wróżbitka miała pierścienie na trzech palcach. Wypił. Napój był gęsty od ziół, trudny do przełknięcia.

— Tylko połowę — dodała szybko.

Przestał pić. Odebrała mu flaszkę i wypiła płyn do końca. Odstawiła ją na stół i powiedziała cicho coś, czego nie dosłyszał. Odwróciła się do niego.

— Rozbieraj się — poleciła. Patrzył na nią, nie wiedząc o co chodzi. — Kamizelą nie kupisz sobie przyszłości ani porady ze świata duchów, ale młody mężczyzna zawsze ma do zaofiarowania coś innego.

Chwilę trwało, nim zrozumiał.

Błysk w emanującym z niej zimnie. Chyba jednak była starsza od jego matki, pomarszczona i poorana zmarszczkami, z piersiami obwisłymi pod ciemnoczerwoną szatą. Bern zamknął oczy.

— Potrzebuję twojego nasienia, Bernie Thorkellsonie, jeśli pragniesz mocy seithru. Trzeba ci czegoś więcej niż wizji wróżbitki, i to przed świtaniem, bo inaczej znajdą cię i rozprują, zanim pozwolą ci umrzeć. — Jej wzrok był bezlitosny. — Wiesz, że tak będzie.

Wiedział. Miał sucho w ustach. Spojrzał na nią.

— Ty też go nienawidziłaś?

— Rozbieraj się — powtórzyła.

Ściągnął tunikę przez głowę.

To wszystko powinno być snem. Nie było. Zdjął buty, opierając się o stół. Obserwowała go, ani na chwilę nie odrywając od niego spojrzenia bardzo błyszczących, bardzo niebieskich oczu. Jego dłoń na stole dotknęła czaszki. Spostrzegł poniewczasie, że nie jest ludzka. Wilcza, najprawdopodobniej. Nie dodało mu to pewności siebie.

Wróżbitka nie była tu po to, by mu jej dodawać. Znalazł się w innym świecie, albo u jego progu: był to świat kobiet, brama do kobiecej wiedzy. Cienie i krew. Wąż w pokoju. Na statku z południa... handlowali w zakazanym czasie, przed obrzędami pogrzebowymi. Jakoś nie sądził, żeby mieszkankom osady robiło to różnicę. „Powiedzieli, że już nie ma jadu”. Czuł, jak to, co wypił — cokolwiek to było — zaczyna mu krążyć w żyłach.

— No, dalej — powiedziała wróżbitka.

Kobieta nie powinna się tak przyglądać, pomyślał Bern, i znów posmakował strachu. Zawahał się, a potem ściągnął spodnie i stanął przed nią nagi. Opuścił ręce. Zobaczył, że kobieta się uśmiecha wąskimi wargami. Kręciło mu się w głowie. Co mu dała do picia? Skinęła ręką i nogi poniosły go poprzez pokój do jej łóżka.

— Kładź się — poleciła, cały czas go obserwując. — Na plecach.

Zrobił, co mu kazała. Opuścił świat, w którym wszystko było takie, jakie... powinno być. Opuścił go, kiedy zabrał konia zmarłego. Wróżbitka przeszła się po pokoju, gasząc lampy i świece, tak że pozostał widoczny tylko czerwony poblask paleniska na przeciwległej ścianie. W niemal kompletnej ciemności było łatwiej. Wróciła, stanęła nad łóżkiem, na którym leżał, i popatrzyła w dół na niego; widział tylko zarys sylwetki na tle ognia. Wyciągnęła powoli rękę i dotknęła jego członka.

Bern znów zamknął oczy. Sądził, że jej dotyk będzie zimny, jak starość, jak śmierć, ale nie był. Przesunęła palce w dół i w górę, a potem powoli znowu w dół. Nawet w uścisku strachu i niejakiej grozy, poczuł rosnące podniecenie. Huk tętniącej krwi. To przez ten napój? W najmniejszym stopniu nie czuł się tak, jak wtedy, gdy baraszkował z Elli czy Anridą na ściernisku po żniwach, na słomie w ich stodole w księżycowym blasku.

Czegoś takiego jeszcze nie doświadczył.

— Dobrze — szepnęła volur i, poruszając dłonią, powtórzyła: — Dobrze. Widzisz, by się to dokonało, potrzeba twojego nasienia. Masz dla mnie dar.

Jej głos znów się zmienił, pogłębił. Zabrała rękę. Bern zadrżał i mocno zacisnął powieki. Usłyszał szelest, gdy zrzucała szatę. Zadał sobie nagle pytanie, gdzie może się znajdować wąż, ale przegnał tę myśl. Posłanie się ugięło, poczuł jej dłonie na ramionach, kolano przy jednym biodrze, a potem przy drugim, owionął go jej zapach — i wtedy dosiadła go z góry, bez wahania, mocno biorąc go w siebie.

Bern wstrzymał oddech i usłyszał głos, jaki jej się wyrwał. I wtedy właśnie zrozumiał, że mimo wszystko on ma tutaj władzę. Nawet w miejscu pełnym magii. Potrzebowała tego, co mógł jej dać. I kiedy kobieta — czarownica, volur, wiedźma, wróżbitka, jakkolwiek można by ją nazwać — zaczęła się na nim kołysać, oddychając coraz szybciej, świadomość tej władzy wezbrała w nim niczym fala i przeniknęła go na wskroś bardziej niż jakakolwiek inna forma pożądania. Wykrzykując jakieś imię (nie jego), poruszała spazmatycznie biodrami. Zmusił się do otwarcia oczu i zobaczył, że odrzuciła głowę do tyłu, szeroko otworzyła usta i zamknęła oczy w przypływie żądzy, galopując na nim dziko niczym na koniu nocy z własnych mrocznych marzeń i — TERAZ, wraz z jego własnym, wydartym mu spazmem — przywłaszczyła sobie jego nasienie, którego, jak twierdziła, potrzebowała do czynienia nocą czarów.

***

— Ubieraj się.

Zsunęła się z niego i zeszła z łóżka. Żadnego zwlekania, żadnych czułości. Jej głos znów był oschły i zimny. Włożyła szatę, podeszła do najbliższej ściany chaty i trzy razy mocno w nią zastukała. Obrzuciła Berna spojrzeniem równie ponurym, jak poprzednio, jakby ta kobieta dosiadająca go chwilę temu z zamkniętymi oczyma i rwącym się oddechem nigdy nie istniała.

— Chyba że wolisz, żeby cię zobaczyły w takim stanie, kiedy wejdą?

Bern zerwał się z łóżka. Kiedy wkładał w pośpiechu ubranie i buty, wróżbitka podeszła do ognia, wzięła cienką świeczkę i na nowo zaczęła zapalać lampy. Zanim wszystkie zapłonęły i zanim zdążył naciągnąć wierzchnią koszulę, drzwi się otworzyły i do środka weszły szybko cztery kobiety. Odniósł wrażenie, że chciały go zaskoczyć, zanim się ubierze. Co oznaczało, że...

Wziął głęboki wdech. Nie wiedział, co to oznaczało. Był tu zagubiony, w tej chacie, w nocy.

Spostrzegł, że jedna z kobiet trzyma ciemnobłękitny płaszcz. Zaniosła go volur i narzuciła na nią, spinając na ramieniu srebrną broszą. Trzy pozostałe kobiety, wszystkie niemłode, przejęły rozpalanie lamp. Ostatnia zaczęła przygotowywać na stole kolejną miksturę, używając innej misy. Żadna nie odezwała się słowem. Bern nie wypatrzył młodej dziewczyny, która rozmawiała z nim na zewnątrz.

Po wejściu i paru ukradkowych spojrzeniach kobiety nawet nie sprawiały wrażenia, że zauważają jego obecność. Mężczyzna, bez znaczenia. Ale przed chwilą jeszcze tak nie było, prawda? Jakaś jego cząstka chciała to powiedzieć. Bern wsunął głowę i ręce w koszulę i stanął przy łóżku. Czuł się teraz dziwnie rozbudzony, czujny. Czy tak działało coś w napoju, który mu dała?

Kobieta robiąca nową miksturę wlała ją do kubka i zaniosła wróżbitce, a ta wypiła napój jednym haustem, skrzywiła się i podeszła do drewnianych kłód leżących przed stołem w głębi chaty. Z pomocą dwóch kobiet wspięła się na stół i rozsiadła na ustawionym na nim krześle. W całym pomieszczeniu płonęły teraz światła. Volur skinęła głową.

Cztery kobiety zaczęły rytmicznie śpiewać w nieznanym Bemowi języku. Jedna z lamp przy łóżku nagle zgasła. Bern poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. To był seithr, magia, a nie zwykłe przepowiadanie przyszłości. Wróżbitka zamknęła oczy i chwyciła poręcze masywnego krzesła, jakby się bała, że może zostać z niego porwana. Jedna z kobiet, nie przerywając śpiewu, przeszła obok Berna ze świeczką i zapaliła zgaszoną lampę. Wracając, na moment przy nim przystanęła. Bez słowa, nawet na niego nie spojrzawszy, jedną ręką ścisnęła jego pośladki, po czym dołączyła do swoich towarzyszek, stojących przed postawionym wysoko krzesłem. Jej gest, przelotny i władczy, był dokładnie tym samym, co pomacanie przez wojownika dziewki służebnej, przechodzącej obok ławy w gospodzie.

Bemowi poczerwieniała twarz. Zacisnął pięści. Ale właśnie wtedy wróżbitka przemówiła ze swego miejsca nad nimi. Oczy miała wciąż zamknięte, dłonie zaciśnięte na poręczach i wysoki, bardzo zmieniony głos, wypowiadała jednak słowa, które potrafił zrozumieć.

***

Oddały mu kamizelę, co przyjął niemal jak błogosławieństwo. Po ciepłym wnętrzu chaty nocne powietrze wydawało się bardzo chłodne. Szedł powoli, jego wzrok nie przyzwyczaił się jeszcze do ciemności. Oddalał się od świateł osady, klucząc między drzewami. Starał się skupić na odnalezieniu drogi i dokładnym zapamiętaniu tego, co powiedziała mu volur. Instrukcje były precyzyjne. Wyglądało na to, że magia wymaga precyzji. Wąska ścieżka, a po obu jej stronach zguba, jeśli się zrobi choć jeden fałszywy krok. Wciąż odczuwał skutki wypicia napoju, wyostrzenie zmysłów. W części jego umysłu tliła się świadomość, że to, co teraz robi, może zostać uznane za szaleństwo, ale on nie miał takiego wrażenia. Wydawało mu się, że jest... chroniony.

Zanim zobaczył konia, usłyszał go. Wilki mogły pożreć księżyce, ogłaszając nastanie końca dni i śmierć bogów, ale jeszcze nie znalazły szpaka Halldra. Bern odezwał się cicho, tak by zwierzę mogło rozpoznać jego głos, kiedy się zbliżał. Potarmosił grzywę Gyllira, odwiązał sznur od drzewa i wyprowadził konia z powrotem na pole. Ubywający błękitny księżyc stał teraz wysoko; noc minęła swe przesilenie, zwracając się ku świtowi. Będzie musiał się śpieszyć.

— Co ci kazała zrobić?

Bern odwrócił się błyskawicznie. Wyostrzone zmysły wyostrzonymi zmysłami, ale nie słyszał, by ktokolwiek się zbliżał. Gdyby miał miecz, dobyłby go, ale nie zabrał nawet sztyletu. Poza tym rozpoznał ten głos.

— Co tu robisz?

— Ratuję ci życie — odparła kobieta. — Jak sądzę. Choć może się to okazać niemożliwe.

Kulejąc, wyszła spomiędzy drzew. Zdał sobie sprawę, że nie usłyszał jej kroków, bo czekała na niego.

— Jak to?

— Odpowiedz na moje pytanie. Co ci kazała zrobić?

Bern się zawahał. Gyllir parsknął i potrząsnął łbem, zaniepokojony.

— Zrób to, powiedz mi tamto, stań tu, idź tam — powiedział Bern. — Dlaczego wy wszystkie tak bardzo się lubujecie w wydawaniu rozkazów?

— Mogę odejść — odparła młoda kobieta łagodnie. Dostrzegł, że wzruszyła ramionami. — I z całą pewnością nie kazałam ci się rozbierać i kłaść dla mnie do łóżka.

Bern oblał się szkarłatem. Nagle rozpaczliwie ucieszył się z panujących ciemności. Dziewczyna czekała. To prawda, pomyślał, może odejść, a on będzie... dokładnie w tym samym miejscu, co przed chwilą. Nie miał pojęcia, co ona tu robi, ale ta niewiedza pasowała do tej nocy. Mogłoby go to niemal rozbawić, gdyby nie był tak mocno uwikłany w... kobiece sprawy…

— Uczyniła zaklęcie — rzekł w końcu — na tym krześle, ubrana w niebieski płaszcz. Dla magii.

— Wiem o krześle i płaszczu — powiedziała zniecierpliwionym tonem dziewczyna. — Gdzie cię wysyła?

— Z powrotem do miasta. Uczyniła mnie dla nich niewidzialnym. Mogę przejechać środkiem ulicy i nikt mnie nie zobaczy. — Usłyszał, jak w jego głosie pojawia się nuta tryumfu. W końcu, dlaczego nie? To przecież jest zdumiewające. — Mam wejść na statek południowców — będzie tam trap, zgodnie z prawem statek można oglądać — i udać się prosto do ładowni.

— Z koniem?

Przytaknął.

— Mają tam zwierzęta. Na dół też wiedzie trap.

— A potem?

— Odpłynę na nim i wysiądę w następnym porcie. Zapewne w Ferrieres.

Widział, że się w niego wpatruje.

— Niewidzialny? Z koniem? Na statku?

Znów skinął głową.

Zaczęła się śmiać. Bern poczuł, że kolejny raz się rumieni.

— Bawi cię to? Śmiejesz się z mocy własnej voluri Z magii kobiet?

Usiłowała się opanować, zasłoniwszy usta dłonią.

— Powiedz mi — zapytała w końcu — jeśli nie można cię zobaczyć, to jak to możliwe, że na ciebie patrzę?

Serce mocno zatłukło Bemowi o żebra. Potarł czoło dłonią. Przez chwilę nie był w stanie wykrztusić słowa.

— Ty, mmm... jesteś jedną z nich. Częścią, mmm... seithru?

Zrobiła krok w jego stronę. Zobaczył, że kręci głową pod kapturem. Już się nie śmiała.

— Bernie Thorkellsonie, widzę cię, ponieważ nie rzucono na ciebie żadnego czaru. Zostaniesz pojmany, kiedy tylko wjedziesz do miasta. Złapany jak dziecko. Okłamano cię.

Zaczerpnął głęboko tchu. Spojrzał w niebo. Księżyc duchów, wczesnowiosenne gwiazdy. Jego trzymające wodze dłonie trzęsły się.

— Dlaczego miałaby... powiedziała, że nienawidzi Halldra równie mocno, jak ja!

— To prawda. Nie był nam przyjacielem. Ale Szczudłonogi nie żyje. Przyda jej się życzliwość nowego naczelnika, bez względu na to, kto nim zostanie. Schwytanie cię — a przed południem wszyscy się dowiedzą, że rzuciła na ciebie czar nakazujący ci do nich wrócić — pomoże jej się wkupić w łaski tego człowieka, prawda?

Już nie czuł się chroniony.

— Potrzebujemy tu jedzenia i pracy — ciągnęła spokojnie. — Potrzebujemy zarówno strachu, jak i pomocy miasta. Potrzebuje tego każda volur, gdziekolwiek się znajduje. Stałeś się jej szansą na rozpoczęcie wszystkiego od nowa po długim zatargu z Halldrem. Twoje dzisiejsze przybycie było dla niej darem.

Przypomniał sobie twarz kobiety unoszącą się nad nim w łóżku, oświetloną tylko blaskiem ognia.

— Na wiele sposobów — dodała dziewczyna, jakby czytała mu w myślach.

— Ona nie ma mocy, nie ma seithru?

— Tego nie powiedziałam. Chociaż nie sądzę, żeby miała.

— Magia nie istnieje? Nie da się uczynić człowieka niewidzialnym?

Znowu się roześmiała.

— Jeśli oszczepnik rzuci włócznię i nie trafi w cel, uznasz, że włócznie są bezużyteczne?

Było zbyt ciemno, by wyczytać cokolwiek z jej twarzy. Uświadomił sobie coś.

— Nienawidzisz jej — powiedział. — Dlatego tu jesteś. Bo... bo zmusiła węża, żeby cię ugryzł!

Zobaczył, że jest zaskoczona, że po raz pierwszy się zawahała.

— Nie kocham jej, to prawda — zgodziła się. — Ale nie dlatego tu jestem.

— A więc dlaczego? — zapytał Bern nieco rozpaczliwym tonem.

Znowu chwila przerwy. Chciał, żeby już było jasno. Wciąż nie widział jej twarzy.

— Łączy nas pokrewieństwo, Bernie Thorkellsonie — oznajmiła. — Jestem tu z tego powodu.

— Co? — spytał z osłupieniem Bern.

— Twoja siostra poślubiła mojego brata, na stałym lądzie.

— Siv poślubiła...?

— Nie, Athira wyszła za mojego brata Gevina.

Nagle poczuł się zły, choć nie bardzo wiedział dlaczego.

— To nie czyni nas krewniakami, kobieto.

Nawet w ciemności widział, że ją zranił.

Koń znów się poruszył i zarżał cicho, zniecierpliwiony bezczynnością.

— Znalazłam się daleko od domu — powiedziała kobieta. — Twoja rodzina jest mi chyba najbliższa na tej wyspie. Wybacz moją śmiałość.

Jego rodzina nie miała ziemi, a ojca wygnano. On sam był sługą, zmuszonym do spania w stodole na słomie przez następne dwa lata.

— Jaką śmiałość? — zapytał szorstko Bern. — Nie to miałem na myśli.

Nie był pewien, co właściwie miał na myśli.

Zapadła cisza. Myślał intensywnie.

— Wysłali cię do volur? Powiadomili, że masz dar?

Kaptur poruszył się do góry i na dół.

— To ciekawe, jak często niezamężne najmłodsze córki mają dar, nieprawdaż?

— Dlaczego nigdy o tobie nie słyszałem?

— Nie możemy mieć żadnych powiązań, żeby być bardziej uzależnionymi od volur. Dlatego sprowadzają dziewczyny z odległych wiosek i gospodarstw. Wszystkie wróżbitki tak robią. Chociaż ja rozmawiałam z twoją matką.

— Naprawdę? O czym? Dlaczego...?

Kolejne wzruszenie ramion.

— Frigga jest kobietą. Athira dała mi dla niej wiadomość.

— Wszystkie macie swoje sztuczki, prawda?

Nagle poczuł gorycz.

— Miecze i topory są dużo lepsze, tak? — zapytała ostrym tonem. Znowu się w niego wpatrywała, choć wiedział, że ciemność skrywa i jego twarz. — Wszyscy staramy się jakoś urządzić w życiu, Bernie Thorkellsonie. I mężczyźni, i kobiety. Inaczej, dlaczego byś tu przyszedł?

Wciąż ta gorycz.

— Bo mój ojciec jest głupcem, który zabił człowieka.

— A kim jest jego syn?

— Głupcem, który zginie, zanim wzejdzie następny księżyc. To dobry sposób na... urządzenie się w życiu, prawda? Użyteczny krewniak dla ciebie.

Spojrzała w bok, nic nie mówiąc. Znów usłyszał konia. Poczuł wiatr, a w nim zmianę, jakby noc istotnie obracała się już ku świtaniu.

— Ten wąż... — zaczął niezręcznie. — Czy on...?

— Nie zostałam zatruta. Ale boli.

— Bardzo się oddaliłaś od osady.

— Jedna z nas jest na straży przez całą noc. Zmieniamy się, te młodsze. Ludzie przychodzą w ciemności. W ten sposób wypatrzyłam cię na koniu i powiedziałam jej.

— Nie, chodziło mi o to, że... teraz. Żeby mnie ostrzec.

— Och. — Zamilkła na chwilę. — A zatem mi wierzysz?

Po raz pierwszy w jej głosie pojawiła się nuta zwątpienia, smutku. Zdradzała dla niego volur.

Uśmiechnął się krzywo.

— Patrzysz wprost na mnie, tak jak powiedziałaś. Nie mogę być aż tak słabo widoczny. Kiedy wstanie słońce, zauważy mnie nawet pijany w trupa jeździec spadający z konia. Tak, wierzę ci.

Odetchnęła.

— Co ci zrobią? — zapytał. Właśnie przyszło mu to do głowy.

— Jeśli się dowiedzą, że tu byłam? Nie chcę o tym myśleć. — Urwała. — Dziękuję, że zapytałeś.

Nagle się zawstydził. Odchrząknął.

— Jeśli nie pojadę z powrotem do wioski, zorientują się, że to ty... mnie ostrzegłaś?

Nieoczekiwanie znowu parsknęła śmiechem.

— Być może uznają, że wykazałeś się sprytem sam z siebie.

Zawtórował jej śmiechem. Nie mógł się powstrzymać. Miał świadomość, że to może być uznane za oznakę szaleństwa zesłanego przez bogów, śmiech u progu takiej czy innej straszliwej śmierci. Nie za bezrozumność wodnej choroby człowieka pogryzionego przez chorego lisa, lecz za szaleństwo kogoś, kto utracił kontakt z rzeczywistością. Śmiech w tym miejscu, kolejna osobliwość w leśnym mroku, pośród duchów zmarłych, pod błękitnym księżycem, ściganym po niebie przez wilka.

Kiedy ten wilk dopadnie obu księżyców, skończy się świat.

Po prawdzie miał ważniejsze problemy.

— Co zrobisz? — zapytała.

Po raz trzeci jakby śledziła jego myśli. Może ta kwestia posiadania daru to coś więcej niż bycie najmłodszą córką. Kolejny raz zapragnął zobaczyć ją wyraźnie.

Kiedyś, przed laty, kiedy pewnego wieczoru wyszli razem naprawić obluzowane wrota ich stodoły, ojciec był w dobrym humorze. Thorkell nie zawsze, a nawet nieczęsto był pijany (oddając sprawiedliwość wspomnieniom). Tego letniego wieczoru był trzeźwy i przystępny, a miarą tego nastroju był ich spacer po ukończeniu pracy. Poszli ku północnej granicy ich ziemi, a Thorkell opowiadał jedynemu synowi o czasach swoich wypraw łupieżczych — coś, co rzadko się zdarzało.

Thorkell Einarson nie był człowiekiem skłonnym do przechwałek ani do dawania resztek rad ze stołu swoich wspomnień. To czyniło go wyjątkiem pośród Erlingów, a przynajmniej tych, których znał Bern. Nie zawsze było łatwo mieć wyjątkowego ojca, choć chłopiec, z pewną dozą mrocznej dumy, obserwował, jak inni boją się Thorkella tak samo jak on. Szeptali o nim i ostrożnie pokazywali go kupcom odwiedzającym wyspę. Bern, czujne dziecko, wszystko to widział.

Inni mężczyźni opowiadali Bemowi historie; wiedział coś niecoś o tym, co zrobił jego ojciec. Towarzysz i przyjaciel samego Siggura Volgansona aż do końca. Rejsy wśród sztormów, napady w ciemności. Wywinięcie się Cyngaelom po tym, jak zginął Siggur i przepadł jego miecz. Samotna podróż przez ziemie Cyngaelów, a potem przez całą szerokość królestwa Anglcynów na wschodnie wybrzeże i w końcu do domu przez morze, do Vinmarku i na tę wyspę.

— Pamiętam noc podobną do tej, dawno temu — powiedział ojciec, opierając się o głaz wyznaczający granicę ich ziemi. — Za bardzo oddaliliśmy się od łodzi i straż domowa Cuthberta, jego najlepsi ludzie, odcięli nam drogę między lasem i strumieniem.

W czasach, kiedy Thorkell wyprawiał się z Volganem, Cuthbert był królem Anglcynów. Tyle Bern wiedział.

Pamiętał, że uwielbiał chwile takie jak tamta, kiedy byli razem, słońce zachodziło, a pogoda dopisywała, tak jak humor gawędzącemu z nim ojcu.

— Siggur coś nam powiedział tamtej nocy. Powiedział, że są takie chwile, w których dla ocalenia można zrobić tylko jedną jedyną rzecz, choćby była nie wiadomo jak nieprawdopodobna, więc trzeba się zachowywać tak, jakby była wykonalna. Jedyną naszą szansą była zbytnia pewność zwycięstwa naszego wroga, który nie wystawił przez to wartowników, pilnujących, byśmy się nie wyrwali pod osłoną nocy.

Thorkell spojrzał na syna.

— Rozumiesz, że wszyscy wystawiają wartowników? To najbardziej podstawowa zasada wojowania. Nieprzestrzeganie jej to szaleństwo. Musieli ich mieć, to niemożliwe, żeby nie mieli.

Bern pokiwał głową.

— Tak więc pomodliliśmy się do Ingavina i przebiliśmy się — powiedział Thorkell beznamiętnie. — Może z sześćdziesięciu ludzi — obsada dwóch łodzi — przeciwko co najmniej dwóm setkom. Wypad na ślepo w ciemności, niektórzy z nas na skradzionych koniach, inni pieszo, żadnego szyku, jedynie prędkość. Chodziło o to, by dopaść do ich obozu, przedostać się przez niego — zgarnąć po drodze parę koni, gdyby się udało — i zawrócić do statków odległych o dwa dni drogi.

Thorkell przerwał i zapatrzył się na letnie pola, ku lasom.

— Nie mieli wartowników. Czekali na poranek, żeby nas zmiażdżyć, większość z nich spała, kilku jeszcze śpiewało i piło. Zabiliśmy trzydziestu czy czterdziestu, wzięliśmy konie dla niektórych naszych pieszych i dwóch thanów jako zakładników — ślepym trafem, bo w ciemności nie widzieliśmy kim są. Następnego dnia odsprzedaliśmy ich Cuthberowi w zamian za wolną drogę do okrętów i możliwość odpłynięcia.

Bern pamiętał, że ojciec wyszczerzył wtedy zęby w uśmiechu, skrywając go w rudej brodzie. Ojciec rzadko się uśmiechał.

— Anglcyni na zachodzie zbuntowali się po tym przeciwko Cuthbertowi i dlatego królem został Athelbert, a po nim Gademar i Aeldred. Wyprawy stały się trudniejsze, a potem Siggur zginął w Llywerth. To wtedy postanowiłem zostać właścicielem ziemskim. Spędzać dnie na naprawie obluzowanych drzwi.

Najpierw jednak musiał uciec, w pojedynkę i pieszo, przez całe dwa różne kraje.

„Trzeba się zachowywać tak, jakby rzecz była wykonalna”.

— Przeprawię się na kontynent — rzekł cicho Bern do dziewczyny w ciemności na skraju lasu.

Zamarła.

— Ukradniesz łódź?

Pokręcił głową.

— Nie zdołałbym wziąć konia na żadną łódź, z którą potrafiłbym poradzić sobie sam.

— Nie zostawisz konia.

— Nie zostawię.

— A więc?

— Popłynę — powiedział Bern. — To jasne.

Uśmiechnął się, ale wiedział, że tego nie dostrzegła.

Przez chwilę milczała.

— Umiesz pływać?

Pokręcił głową.

— Nie tak daleko.

Herosi natykali się na życiowe progi, stawali wobec przełomowych chwil, które ich naznaczały, a także umierali młodo. Lodowata woda, koniec zimy, skalisty brzeg Vinmarku odległy o cały świat, leżący po drugiej stronie cieśniny, ledwie widoczny za dnia, jeśli nie opadły mgły, ale nie teraz.

Kim był bohater, który nigdy nie miał okazji niczego dokonać? Który zginął na pierwszym progu?

— Myślę, że koń mnie uniesie — odrzekł. — Będę... się zachowywał, jakby mógł to zrobić. — Poczuł, że jego nastrój się zmienia, że ogarnia go coś osobliwego. — Przysięgniesz, że w morzu nie będzie żadnych potworów?

— Żałuję, ale nie mogę tego zrobić — odpowiedziała dziewczyna.

— Cóż, uczciwie stawiasz sprawę — stwierdził. Znów się roześmiał, ale ona tym razem mu nie zawtórowała.

— Będzie bardzo zimno.

— Oczywiście. — Zawahał się. — Widzisz coś?

Zrozumiała, o co mu chodzi.

— Nie.

— Jestem pod wodą?

Usiłował obrócić to w żart.

Pokręciła głową.

— Nie umiem powiedzieć. Przepraszam. Jestem... bardziej najmłodszą córką niż wróżbitką.

Kolejna chwila ciszy. Uderzyło go, że należałoby zacząć się bać. Morze nocą, droga prosto w czerń...

— Czy mam... jakąś wiadomość dla twojej matki?

Nie przyszło mu to do głowy. Właściwie nic mu nie przychodziło do głowy. Zastanowił się.

— Lepiej, żebyś mnie nigdy nie widziała. Żebym był sprytny sam z siebie. I zginął z tego powodu w morzu.

— Może nie zginiesz.

Jej głos brzmiał tak, jakby nie bardzo w to wierzyła. Przywieziono ją tu zapewne z Vinmarku w łodzi wiosłowej. Znała cieśninę, prądy i zimno, nawet jeśli nie było tam potworów.

Bern wzruszył ramionami.

— Stanie się wola Ingavina i Thunira. Wyczaruj coś, jeśli potrafisz. Jeśli nie, módl się za mnie. Może się jeszcze spotkamy. Dziękuję ci, że przyszłaś. Ocaliłaś mnie przed... przynajmniej jednym okropnym rodzajem śmierci.

Noc chyliła się już ku końcowi, a on miał jeszcze kawałek drogi do plaży leżącej najbliżej stałego lądu. Nie powiedział nic więcej, ona też nie, choć widział, że wciąż wpatruje się w niego w ciemności. Wsiadł na konia, którego nie chciał zostawić dla obrzędów pogrzebowych Halldra Szczudłonogiego, i odjechał.

Jeszcze nim dotarł do plaży leżącej na południowy wschód od lasu, uświadomił sobie, że nie wie, jak dziewczyna ma na imię ani jak wygląda. To raczej nie będzie miało znaczenia, bo jeśli się kiedyś spotkają, to prawdopodobnie w zaświatach dusz.

Objechał posępny mrok sosnowych lasów i znalazł się w kamienistym miejscu nad wodą: odsłoniętym, skalistym i dzikim. Nocą nie było tu widać żadnych łodzi ani rybaków. Uderzenia fal o brzeg, huk morza, sól na twarzy, żadnego schronienia przed wiatrem. Błękitny księżyc na zachodzie, teraz już za nim. Biały nie wstanie dziś aż do świtu. Na wodach oceanu będzie ciemno. Ingavin jeden wie, jakie stwory mogą czyhać, by go wciągnąć w głębinę. Nie zostawi konia. Nie wróci. Robi się to, co jest do zrobienia, i zachowuje się, jakby to było wykonalne. Bern przeklął wtedy ojca na głos za to, że zamordował człowieka, obarczając tym ich wszystkich — siostry, matkę i jego samego. Potem pchnął szpaka w fale, które były białe tam, gdzie uderzały w kamienie, a dalej, pod gwiazdami, czarne.

ROZDZIAŁ 2

— Nasz problem polega na tym — mruknął Dai, patrząc przez zielonozłociste liście w dół na podwórze — że tworzymy dobre wiersze i złą broń oblężniczą.

Właściwie o oblężeniu nie mogło być nawet mowy. Uwaga ta była tak nielogiczna i tak charakterystyczna dla Daia, że Alun się roześmiał. Biorąc pod uwagę to, gdzie się znajdowali, nie wykazał się zbytnią mądrością. Dai zakrył bratu usta dłonią. Po chwili Alun dał znak, że się opanował, i Dai zabrał rękę, coś mrucząc.

— Chciałbyś oblegać kogoś konkretnego? — zapytał Alun cicho.

Ostrożnie przesunął łokcie. Krzaki się nie poruszyły.

— Przychodzi mi na myśl jeden poeta — odparł niemądrze Dai.

Miał skłonność do żartów, a jego młodszy brat do śmiania się z nich; obaj leżeli rozpłaszczeni pod liśćmi na skłonie wzgórza i spoglądali na zwierzęta w zagrodzie poniżej nich. Wyprawili się na północ, by ukraść bydło. Cyngaelowie często robili to sobie nawzajem.

Dai szybko poruszył dłonią, lecz tym razem Alun zachował spokój. Nie mogli sobie pozwolić na to, by ich dostrzeżono. Było ich zaledwie dwunastu — jedenastu po schwytaniu Gryffetha — i zapuścili się daleko na północ do Arberth. Dai sądził, że od morza dzieli ich nie więcej niż dwa czy trzy dni drogi, chociaż nie wiedział, gdzie dokładnie się znajdują ani co to za dom — bardzo duży dom — stoi poniżej ich kryjówki.

Dwunastu ludzi to minimalna liczebność grupy rabusiów, lecz bracia, nie bez niejakich podstaw, ufali swoim umiejętnościom. Poza tym, w Cadyrze mawiano, że każdy z jego mieszkańców jest wart dwóch Arberthan i przynajmniej trzech ludzi z Llywerth. Być może w tych dwóch pozostałych prowincjach owe wyliczenia przeprowadzano inaczej, ale to była tylko próżność i fanfaronada.

Albo tak powinno być. Niepokoił fakt, że wysłany przodem na przeszpiegi Gryffeth został pojmany z taką łatwością. Na szczęście wykazał się rozwagą i wziął ze sobą harfę Aluna, żeby go uznano za podróżującego barda. Niestety, Gryffeth słynął z tego, że nie umiał śpiewać ani grać, choćby miało od tego zależeć jego życie. Jeśli tam w dole go wypróbują, to zostanie zdemaskowany. Uratowanie mu życia stanie się wtedy palącą kwestią.

Zatem bracia oddalili się od dziewięciu ludzi ukrytych przy drodze i wspięli na to wzniesienie, by obmyślić plan ratunku. Źle by się stało, gdyby wrócili do domu bez bydła, ale nie byłoby w tym nic upokarzającego. Nie każda wyprawa kończyła się powodzeniem; mimo to można było zrobić kilka rzeczy, dzięki którym wyprawa zasługiwałaby na opowieść. Gdyby jednak ich ojciec albo stryj musieli zapłacić okup za kuzyna pojmanego w samowolnym wypadzie do Arberth po bydło, w trakcie rozejmu ogłoszonego przez herolda... cóż, sytuacja byłaby naprawdę zła.

A gdyby bratanek Owyna z Cadyru zginął w Arberth, mogłoby to wywołać wojnę.

— Jak myślisz, ilu? — mruknął Dai.

— Około dwudziestu? To duży budynek. Kto tu mieszka? Gdzie my jesteśmy?

Dai spostrzegł, że Alun nadal obserwuje krowy.

— Daj sobie spokój z bydłem — warknął starszy brat. — Wszystko się zmieniło.

— Może nie. Wypuszczamy je w nocy z zagrody, czterech z nas rozprasza je w północnej części doliny i kiedy właściciele zaganiają krowy, reszta odbija Gryffetha.

Dai spojrzał z namysłem na młodszego brata.

— To niespodziewanie sprytny plan — orzekł w końcu.

Alun dość mocno uderzył go pięścią w ramię.

— Wleź na kozę — poradził mu łagodnie. — To był twój pomysł, ja nas z tego wyplątuję. Nie zadzieraj nosa. W której jest izbie?

Dai usiłował się tego domyślić już od pewnego czasu. Wiejski dom — jego właściciel musiał być bogaty — był długi i szeroko rozpostarty ze wschodu na zachód. Za podwójnymi drzwiami Dai widział zarysy wielkiej sali. Z obu końców dużego budynku odginały się ku północy dodane skrzydła. Dom ten rozrastał się etapami, niektóre jego części były z kamienia, inne z drewna. Nie widzieli, żeby Gryffetha wprowadzano do środka, natknęli się tylko na ścieżce na ślady walki.

Spod przeciwnego skraju zagrody leżącej po wschodniej stronie domu obserwowało bydło dwóch pastuszków, nieustannie odganiających rękami muchy. Od czasu, kiedy w chwili przybycia braci do zagajnika rosnącego powyżej gospodarstwa grupka uzbrojonych mężczyzn weszła do domu głównymi drzwiami, gniewnie rozmawiając, żaden z nich nie pojawił się na zewnątrz. Alun i Dai słyszeli kilka razy podniesione głosy, stłumione odległością, wyszła też dziewczyna do studni po wodę. Poza tym było cicho i gorąco; senne popołudnie, późna wiosna, motyle, brzęczenie pszczół, krążący jastrząb. Dai przez chwilę go obserwował.

Żaden z braci nie powiedział, chociaż obaj o tym wiedzieli, że wydostanie człowieka ze strzeżonego pomieszczenia jest nadzwyczaj nieprawdopodobne bez ofiar po obu stronach, nawet nocą i w zamieszaniu. Podczas rozejmu. Ta wyprawa poszła źle, nim się jeszcze zaczęła.

— Czy mamy chociaż pewność, że on tam jest? — zapytał Dai.

— Ja mam — odparł Alun. — Żadne inne miejsce nie wchodzi w rachubę. A może jest gościem? Mmm... a może oni...?

Dai spojrzał na niego. Gryffeth nie umiał grać na harfie, choć wziął ją ze sobą, miał miecz i skórzaną zbroję, a przy siodle hełm, i wyglądał dokładnie tak, jak młodzieniec, który tylko patrzy, co by tu spsocić — bo i patrzył. Na dodatek mówił z cadyrskim akcentem.

Młodszy brat kiwnął głową, chociaż Dai nic nie powiedział. Sytuacja była żałośnie zbyt oczywista. Alun zaklął i mruknął:

— No dobra, jest więźniem. Będziemy musieli działać szybko, dokładnie wiedzieć, dokąd idziemy. No, Dai, domyśl się. Na Dżada, dokąd go zabrali?

— Na świętego Dżada, Brynn ap Hywll zwykle trzyma więźniów w pomieszczeniu przy wschodnim końcu głównego budynku, jeśli ich tu sprowadza. O ile dobrze pamiętam.

Odwrócili się błyskawicznie. Alun zobaczył, że Dai zdążył dobyć noża.

Czasami świat był złożonym miejscem, pełnym niespodzianek. Szczególnie, kiedy opuszczało się dom i to, co znane. Mimo to istniały rozsądne wyjaśnienia czyjejś obecności tuż za nimi na wzgórzu. Mógł tu przyjść z jakąś wiadomością któryś z ich ludzi; jeden ze strażników na dole mógł się domyślić obecności innych Cadyrczyków i przyjść ich szukać; mogli nawet zostać dostrzeżeni, jak wchodzili na górę.

To, co ujrzeli, w najmniejszym stopniu ich nie przekonało. Mężczyzna, który odpowiedział na pytanie Aluna, był niski, miał siwe włosy, gładko wygolone policzki i podbródek, i uśmiechał się do braci. Był sam, nieuzbrojony, wyciągał przed siebie otwarte dłonie... i miał na sobie zblakłą, charakterystyczną żółtą szatę oraz złocisty dysk Dżada na szyi.

— Właściwie mogę nie pamiętać dobrze — ciągnął przyjaznym tonem. — Minęło już trochę czasu od mojej tu bytności, a z wiekiem pamięci przecież ubywa.

Dai zamrugał i potrząsnął głową, jakby chciał otrzeźwieć po ciosie. Starzejący się duchowny całkowicie ich zaskoczył.

Alun odchrząknął. Jedno dotarło do niego z mocą.

— Powiedziałeś, emm... Brynn ap Hywll?

Dai nadal nie mógł wydobyć głosu.

Duchowny skinął dobrotliwie głową.

— O, słyszeliście o nim, prawda?

Alun znów zaklął. Walczył z rosnącą paniką.

Duchowny zrobił pełną dezaprobaty minę, a potem zachichotał.

— Słyszeliście.

Oczywiście.

— Nie znamy cię — odezwał się Dai, odzyskawszy w końcu mowę. Opuścił nóż. — Jak się tu dostałeś?

— Chyba tak samo, jak wy.

— Nie słyszeliśmy cię.

— Najwyraźniej. Przepraszam. Zachowywałem się cicho. Nauczyłem się tego. Nie byłem pewien, co tutaj zastanę.

Długa żółta szata duchownego utrudniała cichą wspinaczkę, a ten człowiek nie był młody. Poza tym, to na pewno nie był zwykły duchowny.

— Brynn! — mruknął ponuro Alun do brata.

Imię to oraz jego znaczenie odbijało mu się echem w głowie. Serce waliło mu młotem.

— Słyszałem.

— Cóż za fatalny, przeklęty przez Dżada pech!

— No tak — rzekł Dai. Na razie skupiał uwagę na nieznajomym. — Zapytałem, kim jesteś. Gdybyś zechciał zdradzić nam swoje imię, wziąłbym to za wielką uprzejmość z twojej strony.

Duchowny uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Dobre wychowanie — zauważył — zawsze było znakiem rozpoznawczym rodziny twego ojca, bez względu na jakiekolwiek inne jej grzechy. Jak się miewa Owyn? I wasza czcigodna matka? Śmiem żywić nadzieję, że oboje czują się dobrze. Minęło już wiele lat.

Dai znów zamrugał. Jesteś księciem Cadyru, napomniał się. Spadkobiercą ojca królewskiej krwi. Urodzonym do przewodzenia ludziom, do panowania nad sytuacją. Nagle to przypomnienie okazało się bardzo potrzebne.

— Masz nad nami całkowitą przewagę — stwierdził jego brat — pod każdym względem, jaki potrafię sobie wyobrazić.

Usta Aluna drgnęły. Dai pomyślał, że bawi go zbyt wiele kwestii. Cecha młodszego brata. Mniejsza odpowiedzialność.

— Pod każdym względem? Cóż, jeden z was jednak ma nóż — rzekł z uśmiechem duchowny. Opuścił ręce. — Jestem Ceinion z Llywerth, sługa Dżada.

Alun padł na kolana.

Daiowi opadła szczęka. Zamknął ją, aż zadzwoniły mu zęby, i poczuł, że się czerwieni jak chłopiec przyłapany przez nauczyciela na lenistwie. Pośpiesznie schował nóż do pochwy i ukląkł obok brata, opuściwszy głowę i złożywszy dłonie w geście posłuszeństwa. Był poruszony do głębi. Świat jest pełen niespodzianek. Znajdujący się razem z nimi na tym zalesionym stoku niepozorny mężczyzna w żółtej szacie był najwyższym duchownym trzech swarliwych prowincji Cyngaelów.

Spokojnie pobłogosławił ich uczynionym nad nimi znakiem dysku Dżada.

— Zejdźcie na dół ze mną — zaproponował — drogą, którą tu przyszliśmy. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, jesteście teraz moją strażą osobistą. Zatrzymujemy się w Brynnfell po drodze na dwór Amrena w Będzie. — Przerwał na chwilę. — Chyba że naprawdę chcieliście spróbować zaatakować dom Brynna? Raczej bym to odradzał.